Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ŚLUB Z WYNNEM BYŁ WSZYSTKIM, O CZYM MARZYŁA - A POTEM...
Pozostawiając swoich drogich przyjaciół w Beaver River, Elizabeth i Wynn przejmują jeszcze bardziej prymitywną placówkę na północnym zachodzie Kanady. Elizabeth czuje się całkowicie odizolowana, bo miejscowe Indianki boją się nawet na nią spojrzeć. Kiedy mały Sammy zniknął z ich życia, Delaneyowie myśleli, że najbardziej druzgocące rozczarowanie w życiu mają już za sobą. Czy będą w stanie sprostać nadchodzącym wyzwaniom?
Oto czwarta część bestsellerowej serii GŁOS SERCA.
Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek. W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość przychodzi łagodnie, trylogia z czasów biblijnych: Śledztwo setnika, Ukryty płomień i Droga do Damaszku oraz seria pogodnych, rodzinnych powieści rozpoczęta przez tytuł Pewnego razu latem.
1. GŁOS SERCA
2. GDY NADCHODZI WIOSNA
3. ŚWIATŁO PORANKA
4. GDY ROZKWITA NADZIEJA
5. PONAD BURZĄ
6. GDY NADEJDZIE JUTRO
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykacja
Z miłością i szacunkiem dedykuję tę książkę
mojej najmłodszej siostrze,
Sharon Violet Fehr,
która jest żywym przykładem zwrotu:
„ostatnia, lecz nie mniej ważna”.
Jestem wdzięczna za jej wiarę i poświęcenie.
Niniejszą powieść ofiaruję z miłością
jej, jej mężowi Richardowi
oraz Shawnie, Ericowi i Amy.
Gdy Elizabeth Thatcher, młoda, podążająca za modą nauczycielka z Toronto, wsiadała do pociągu jadącego do Calgary, miała tylko jeden cel. Chciała uczyć dzieci pionierów w wiejskiej szkole. Lecz w jej życiu pojawił się Wynn Delaney, funkcjonariusz Północno-Zachodniej Policji Konnej, i wszystko się zmieniło.
Po ślubie w Calgary i krótkim miesiącu miodowym w Banff młodzi wyjechali na Północ, gdyż Wynn dostał tam przydział w dalekiej indiańskiej wiosce. Elizabeth wkrótce pokochała i nabrała szacunku do miejscowych Indian, choć przystosowanie się do nowych warunków życia nie było łatwe. Wioskę dotknęła tragedia: punkt handlowy doszczętnie spłonął, a wraz z nim zapasy na zimę dla całej osady. Nimmie McLain, indiańska żona właściciela sklepu, z czasem stała się najlepszą przyjaciółką Elizabeth. Gdy McLainowie wyjechali do cywilizowanego świata po zapasy oraz materiały do odbudowy sklepu, Elizabeth bardzo tęskniła za Nimmie, która obiecała wrócić do domu na wiosnę. Nasza bohaterka wyglądała tego dnia z niecierpliwością. Gdy ten wreszcie nadszedł, z powracającymi wozami pojawiła się nadzieja, nowe siły oraz radość.
Przeżywszy pierwszy rok na dalekim północnym zachodzie kraju, Elizabeth oraz Wynn doświadczają nowych wyzwań. Wygląda na to, że marzenia Elizabeth o powiększeniu rodziny się nie spełnią i nawet wyprawa do Calgary i wizyta u doktora nie pomaga. W dramatycznych okolicznościach do Elizabeth i Wynna trafia dziewczynka Susie a jakiś czas później mały chłopczyk Samuel. Opieka nad nimi daje wiele radości Elizabeth jednak jej szczęście zakończy się w sposób, który wystawi jej wiarę na próbę.
A po druzgocących wydarzeniach Wynn dostaje nowy przydział, na przyjęcie którego Elizabeth się zgadza.
Elizabeth Thatcher – młoda nauczycielka ze Wschodu; kocha Boga, rodzinę i swoich uczniów. Ładna, trzymana trochę pod kloszem, lecz mająca własne zdanie. Szybko odpowiada na wskazówki od Boga i wychodzi naprzeciw potrzebom innych.
Jonathan, Mary, Sara, Kathleen, mała Elizabeth – rodzina Elizabeth mieszkająca na Zachodzie. Jonathan jest jej przyrodnim bratem z pierwszego małżeństwa ich mamy. Jako młody mężczyzna wyjechał z Toronto na Zachód. Tam poznał i ożenił się z rudowłosą Mary, a ich dom został pobłogosławiony synem i trzema córkami. Zwłaszcza mała Kathleen pokochała ciocię Beth.
Julie – atrakcyjna, raczej lekkomyślna, ale bardzo kochana młodsza siostra Elizabeth.
Matthew – brat Elizabeth. Najmłodszy, rozpieszczany członek rodziny Thatcherów.
Do rodziny Elizabeth w Toronto należą jeszcze dwie starsze siostry, Margaret i Ruthie, które są już zamężne.
Wynn Delaney – przez dzieci Jona nazywany Dee. Pełen poświęcenia, wykwalifikowany funkcjonariusz Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Spędził już wcześniej trochę czasu na placówce na Północy i rozumie, z jakimi trudnościami i z jaką samotnością może się wiązać zamieszkanie w takim miejscu.
– Daleko jeszcze?
Zadając znowu to pytanie, poczułam się jak dziecko, ale naprawdę nie mogłam się powstrzymać. Wjeżdżaliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, a osady wciąż nie było widać, co wprowadzało mnie w stan wielkiego wzburzenia.
Wynn uśmiechnął się wyrozumiale.
– Już niedaleko – pocieszył mnie.
Powtarzał to samo już od dłuższego czasu.
– A konkretnie? Ile wzgórz? – Nie odpuszczałam, mając nadzieję, że wydobędę z niego odpowiedź, którą zdołam pojąć.
Tym razem, zamiast się uśmiechnąć, parsknął cicho.
– Jak dziecko: „Tato, daleko jeszcze?” – droczył się.
Tak, zdecydowanie zachowywałam się jak dziecko. Byliśmy w drodze od tak dawna, że czas spędzony w podróży wydawał się wiecznością. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że w istocie nie trwa to aż tak długo – raptem cztery dni, ale miałam wrażenie, jakby ciągnęły się tygodniami.
Wynn sięgnął po moją dłoń, by ją uścisnąć.
– Może powinnaś znowu wsiąść na wóz? – zapytał. – Dosyć się już naszłaś pieszo. Zamęczysz się. Zobaczę, co powie przewodnik.
Gestem poprosił woźnicę, aby zatrzymał człapiący powoli zaprzęg, i pomógł mi się wspiąć na niezbyt wygodne, zaimprowizowane siedzisko. Znów potoczyliśmy się naprzód, a mój mąż ruszył wzdłuż jadących jeden za drugim wozów, żeby odszukać przewodnika naszej małej, powolnej wyprawy.
Wkrótce zjawił się z powrotem i, bez żadnych ceregieli z zatrzymywaniem czy choćby spowalnianiem zaprzęgu, wskoczył na wóz obok mnie.
– Pewnie ucieszy cię wieść, że powinniśmy być na miejscu za jakieś trzy kwadranse – oznajmił, po czym uściskał mnie, zeskoczył na ziemię i tyle go widziałam.
Trzy kwadranse! Cóż, jakoś wytrzymam – stwierdziłam, choć nadal miałam wrażenie, że to strasznie długo. W ciągu tych czterech dni w podróży dorobiłam się obolałych kości, spalonego przez słońce nosa, a także mnóstwa śladów ukąszeń po komarach i meszkach. Jednak to nie wszystkie te niedogodności doskwierały mi najmocniej.
Zdałam sobie sprawę, że moje wzburzenie, objawiające się ściśniętym jak twardy supeł żołądkiem, bierze się z lęku przed nieznanym. Nie byłam nawet w połowie tak przerażona, gdy wyruszałam z Wynnem na Północ, na nasz pierwszy posterunek. Jako świeżo poślubiona małżonka pragnęłam dzielić los swojego męża – funkcjonariusza Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej.
Teraz wciąż chciałam dzielić dolę i niedolę z Wynnem, ale ta przeprowadzka była zupełnie inna. Nauczyłam się rozumieć i pokochałam indiańskich mieszkańców Beaver River. Zmuszona więc byłam porzucić nie tylko to, co znałam, ale też osoby i miejsca bliskie memu sercu. Teraz musiałam zaczynać wszystko od nowa.
Nie obawiałam się jednak, że nie zdołam pozyskać nowych przyjaciół. Dręczyła mnie myśl, jak sobie poradzę bez starych przyjaźni. Wiedziałam, że będzie mi ogromnie brakować Nimmie i że z pewnością nie znajdę drugiej takiej przyjaciółki na całej Północy. Stwierdziłam, że będę tęsknić nawet za Wieczorną Gwiazdą, panią Sam, Małą Sarną i Anną. Będzie mi brakować Wawaseego, Jima Bucka i pozostałych uczniów. Znajomych indiańskich traperów, prostych chat, do których tak często zaglądałam, kłębów dymu z palącego się drewna, a nawet warczących groźnie psów. Łzy napłynęły mi znów do oczu i potoczyły się po policzkach. Muszę z tym skończyć – zbeształam samą siebie, kolejny już raz w trakcie tej podróży. Wpędzę się w chorobę, zanim jeszcze dotrzemy na miejsce.
Skierowałam myśli na bezpieczniejsze tory, zastanawiając się, jaki będzie nasz nowy dom w Smoke Lake. Cóż, nie było mi dane rozmyślać nad tym zbyt długo. Wynn powiedział „trzy kwadranse”, które choć powoli, niepowstrzymanie upływały z każdym obrotem skrzypiących kół wozu.
Znów będę w domu! – rozradowałam się w duchu. Po tych wszystkich dniach i nocach spędzonych na szlaku! Nie mogłam się już doczekać gorącej kąpieli i noclegu w prawdziwym łóżku. Moskitiera w oknach i drzwi zapewniające odrobinę prywatności jawiły mi się jako luksus po tej podróży – kolejno w upale, deszczu i wietrze, przez strome zbocza wzgórz, płaskie moczary, zakurzone szlaki i błotniste gleby Północy. Ach, już niedługo!
Spojrzałam w górę. Cztery wzgórza wcześniej dopadła nas ulewa, być może już ostatnia. Teraz niebo nade mną było idealnie czyste. Z pewnością się nie zachmurzy i deszcz nie dopadnie nas znowu w ciągu najbliższych czterdziestu pięciu… no, teraz już chyba trzydziestu pięciu minut – przekonywałam samą siebie, choć nie miałam żadnej pewności, że nie grozi nam kolejna burza. Niektóre nawałnice potrafiły nadciągnąć z niewiarygodną prędkością. Żywiłam wielką nadzieję, że uda nam się dotrzeć do nowej osady w suchej odzieży. Właściwie nie miałam już innych czystych i suchych ubrań. Niecierpliwie wyczekiwałam chwili, gdy będę mogła rozpakować swoje balie, by porządnie wyprać mokre i zabrudzone części garderoby, dotychczas upychane na wozie. Wiedziałam, że jeśli wkrótce tego nie zrobię, będą do wyrzucenia.
Woźnica zatrzymał zaprzęg, by dać odetchnąć koniom. Ponownie zsiadłam z wozu. Kiedy szłam, łatwiej mi było oderwać myśli od oczekiwania i zająć je czymś innym. Rozważałam, czy lepiej będzie iść przed wozem i ryzykować, że konie mnie stratują, za wozem i łykać wzbijany przez koła i końskie kopyta pył, czy też zboczyć ze szlaku, gdzie piesza wędrówka jest jeszcze trudniejsza. Postanowiłam, że pójdę za wozem – na tyle daleko, by pył zdążył trochę opaść.
Kiedy czekałam, aż zaprzęg ruszy dalej, podeszłam na skraj drogi, żeby poszukać jagód. Liczyłam, że będą rosły w tych okolicach. Większość moich słoików na przetwory była pusta, a bardzo chciałam je zapełnić przed nadejściem kolejnej zimy.
Teren dookoła szlaku nie wyglądał obiecująco.
Tu są wielkie połacie ziemi – zapewniłam samą siebie. Możliwe, że znajdę dużo krzaczków z jagodami.
Kip przybiegł w podskokach. Jemu, w przeciwieństwie do mnie, bardzo się podobała ta podróż, tak samo jak mnóstwo nowych rzeczy do obwąchania. Dzisiaj nie widziałam go prawie wcale. Biegał tam i z powrotem, raz przed wozami, raz za nimi, i tylko od czasu do czasu pojawiał się, by sprawdzić, czy faktycznie nadal zastanie mnie na jednym z nich.
Poklepałam go po łbie i w nagrodę mogłam obserwować energiczne merdanie puszystego ogona. Pies polizał mi rękę, po czym odwrócił się i zniknął, zanim zdążyłam powiedzieć do niego choć słowo.
Wynn odłączył się od reszty wyprawy i podszedł do mnie z manierką pełną wody.
– Chcesz się napić? – zapytał, a ja dopiero wtedy poczułam, że jestem spragniona. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i podniosłam manierkę do ust. Płyn był letni i w niczym nie przypominał orzeźwiającej wody ze studni przy naszej dawnej chacie. Mimo wszystko ugasił moje pragnienie.
– Niedługo dojedziemy – poinformował mnie mąż. – Dobrze by było wziąć Kipa na smycz. Możliwe, że psy ze wsi biegają luzem.
– Tyle że on znowu zniknął – odparłam zaniepokojona. – Był tu dosłownie przed minutą, a potem się ulotnił.
– Nie martw się – powiedział Wynn – z pewnością nie odbiegł daleko.
Miał rację. Wystarczyło, że gwizdnął, a Kip przybiegł w podskokach, przedzierając się przez leśny podszyt na skraju szlaku. Sierść miał brudną, pełną liści i cierni. Ziajał ciężko z wywieszonym językiem, ale wyglądał na szczęśliwego, wręcz zadowolonego z siebie, w obliczu nowej przygody.
Trudno mi było nie odczuć zazdrości. W psim wzroku nie zauważyłam śladu niepokoju, który z pewnością był dobrze widoczny w moich oczach.
Wynn założył mu smycz i wręczył mi jej drugi koniec.
– Powinienem być na czele wyprawy – oznajmił – gdy będziemy wjeżdżać do wioski. Chcesz iść pieszo ze mną?
Milczałam przez chwilę, niepewna swoich odczuć. Z jednej strony potrzebowałam wsparcia męża, z drugiej niespecjalnie chciałam wkraczać do osady wystawiona na pokaz. Drętwiałam na myśl o tych wszystkich taksujących spojrzeniach.
– Chyba zostanę tutaj z Kipem – wymamrotałam wreszcie. – Będzie spokojniejszy z dala od centrum zamieszania.
Wynn kiwnął głową. Myślę, że odgadł moje prawdziwe intencje.
Wozy przed nami zatrzymały się na grzbiecie wzgórza. Wiedziałam bez pytania, że za tym wzgórzem znajduje się nasza nowa osada – nasz nowy dom. Bardzo chciałam go ujrzeć, a jednak dręczyła mnie obawa. Jak można być tak wewnętrznie rozdartym? Korciło mnie, by pobiec i zobaczyć, co kryje się tam w dole, a równocześnie powstrzymywałam się od patrzenia.
Wynn bez słowa wziął mnie za rękę, a następnie pochylił głowę, by zwrócić się do Pana Boga:
– Nasz Ojcze w niebie, podejmujemy nowe obowiązki, nie wiedząc, co nas czeka. Tylko Ty znasz potrzeby tych ludzi. Pomóż nam je zaspokoić. Pomóż, aby przy wykonywaniu tego zadania nie zabrakło nam troskliwości, uprzejmości i empatii. Pomóż Elizabeth przystosować się do nowego miejsca. Daj jej nowych znajomych i przyjaciół. Pozwól, by niosła wsparcie duchowe tym ludziom, i daj nam być stale blisko Ciebie oraz siebie nawzajem. Amen.
Modlitwa Wynna powinna mi była przynieść ukojenie i pewnie tak się stało, ale jednocześnie przypomniała mi o wszystkich niewiadomych, które mnie czekały.
Uśmiechnęłam się do męża na znak, że wszystko jest w porządku. Wozy ruszyły ponownie. Obróciliśmy się, by pójść za nimi. Wynn wielkimi krokami podążył na czoło wyprawy.
Zawahałam się, przytrzymując przebierającego niecierpliwie łapami Kipa. Chciałam trochę odczekać, aż opadnie pył uniesiony ze szlaku przez koła wozów. Wiedziałam, że przybycie nowego przedstawiciela prawa wzbudzi w wiosce sensację. Wszyscy wyjdą na drogę, żeby mu się przyjrzeć. Nie było mi śpieszno do tego, by znaleźć się pośród ciekawskiego tłumu.
I oto ona – nasza nowa wioska rozciągała się przed nami w zalesionej dolinie. Wynn miał rację, osada była większa niż Beaver River. Wyglądała też na bardziej prymitywną i chaotycznie zbudowaną. Co do tego Wynn również miał rację. Nie zgadzała mi się tylko jej nazwa – po Smoke Lake mogłam się spodziewać całego jeziora dymu, tymczasem w nieco zamglonym świetle letniego popołudnia wśród licznych chat nie było widać ani jednego komina, z którego unosiłby się dym.
Stałam przez chwilę, błądząc wzrokiem po niewielkich i niewyszukanych w formie zabudowaniach. Która z tych chat miała stać się naszym domem? W Beaver River mieszkaliśmy w pewnym oddaleniu od osady. Przebiegłam spojrzeniem od zachodu na wschód, a potem od północy na południe. Nigdzie nie dojrzałam chaty na obrzeżach wioski.
Następnie próbowałam wypatrzyć jakiś ogród, przekonana, że choć części tubylców nieobca jest uprawa ziemi. Niestety, nie zobaczyłam nic, co choć trochę przypominałoby poletko.
Nawet z oddali chaty wydawały się postawione byle jak i zaniedbane. W porównaniu z tymi z Beaver River wyglądały jak rudery. Duży budynek w centrum, zapewne punkt handlowy, również zdawał się wzniesiony naprędce i podupadły. Poczułam, że wzbiera we mnie rozczarowanie.
Przez chwilę żałowałam, że nie mogę zawrócić do osady, którą znałam i kochałam. Tam przywitałyby mnie miękkie kłęby dymu z palonego drewna oraz solidnie zbudowany i dobrze zaopatrzony punkt handlowy. Na skraju wioski czekałaby moja wygodna chata. Miałabym naokoło sąsiadów i przyjaciół, dbających o swoje ogródki, a w lesie zastałabym polanki z jagodami.
Kip nie podzielał mojej tęsknoty. Ciągnął mnie do przodu, naprężając smycz i przypominał mi skomleniem, że mam podążać za wozami krętą drogą w dół zbocza.
Ocknęłam się z zadumy i zaczęłam schodzić ku osadzie. Już tutaj dało się słyszeć wiejskie psy, które szaleńczym jazgotem obwieszczały przybycie obcych. Psy zaprzęgowe Wynna, podróżujące na drugim wozie w klatkach, odpowiadały im wyciem. Wszystkie razem robiły mnóstwo hałasu!
W tym całym psim harmidrze pobrzmiewały też ludzkie głosy wykrzykujące słowa powitania. Widziałam również tu i ówdzie wyciągnięte ramiona. Pierwszy z wozów już powoli hamował, wzniecając masę pyłu z drogi.
Ściągnęłam smycz Kipa. Chciałam przeczekać pierwsze rozgorączkowanie, nim wkroczę do wioski.
Tuż przy szlaku, z boku, zobaczyłam większy kamień leżący w cieniu wysokich sosen. Podprowadziłam tam psa i usiadłam, by obserwować ruch w osadzie. Kip skomlał i rwał się na smyczy, dopóki nie wydałam mu komendy, by leżał i był cicho. Posłuchał, dość niechętnie zresztą, a ja mogłam się skupić na widoku w dolinie.
Po kilku minutach wozy ruszyły ponownie, by stanąć przed bardzo małą chatą z dachem, który wyglądał, jakby się zapadł. Zobaczyłam, że Wynn gestem nakazuje mężczyznom, by wyładowali nasze pudła i skrzynie.
Chyba zaszła pomyłka – pomyślałam. Ta chałupka nie pomieści nawet biura Wynna, a co dopiero mówić o naszym mieszkaniu.
Wkrótce przyszła mi do głowy nowa myśl: Nie, absolutnie nie można od nas wymagać, żebyśmy zamieszkali w czymś takim. Najprawdopodobniej nasza chata nie jest jeszcze gotowa, więc będziemy się musieli zadowolić tymczasowym lokum.
Wyładowywanie naszego dobytku trwało w najlepsze, gdy Wynn spojrzał w stronę wzgórza. Wiedziałam, że rozgląda się za mną i zastanawia się, co mnie zatrzymuje. Pomachałam do niego na znak, że wszystko w porządku i wkrótce do niego dołączę. Wraz z psem, znów zaczęliśmy schodzić w dolinę.
Nie udało mi się uniknąć ciekawskich spojrzeń. Gdy wchodziłam do osady ciągnięta przez Kipa, mieszkańcy wioski stali naokoło w małych grupkach. Wiedziałam, że jako biała kobieta stanowię dziwne zjawisko. Miałam inną skórę, inne włosy i inne ubranie niż miejscowi. Nawet mój pies, puszysty i prowadzony na smyczy, różnił się od ich zwierząt.
Uśmiechnęłam się i pozdrowiłam zebranych w języku Indian. Dobrze, że chociaż znałam ich mowę.
Nikt mi nie odpowiedział ani nie odwzajemnił uśmiechu. Wszyscy się wciąż gapili i tylko nieznacznie odstąpili od ścieżki, która wiodła do małej chaty.
Gdy wreszcie dotarłam do męża, poczułam ulgę. Miałam nadzieję, że uda mi się uniknąć dalszego ciągu wścibskich spojrzeń. Z żalem stwierdziłam, że nie mogę zniknąć za drzwiami, bo jedyne, którymi dysponowała chata, są w ciągłym użyciu – mężczyźni chodzili tam i z powrotem, nosząc nasze pudła i skrzynie.
– No cóż – powiedział zmęczonym głosem Wynn – jesteśmy na miejscu. – Zaraz potem dodał jednak żartobliwie: – Przez chwilę myślałem, że się zgubiłaś.
– Niespecjalnie mi się spieszyło – wyjaśniłam, a on tylko się uśmiechnął na wspomnienie mojego „Daleko jeszcze?”, którym zamęczałam go przez cały ranek.
– Nie wygląda to imponująco, prawda? – Wskazał chatę ruchem głowy.
Próbowałam przybrać pogodny wyraz twarzy, gdy odpowiadałam:
– Na razie musi nam wystarczyć.
– Jak to: na razie? Elizabeth, to jest nasz nowy dom.
– Serio? – Wiedziałam, że nie da się nie słyszeć szoku w moim głosie.
– Serio. Bardzo mi przykro, Elizabeth. Spodziewałem się czegoś lepszego, nawet uwzględniając tutejsze warunki.
I ja spodziewałam się czegoś lepszego. Nigdy bym nie przypuszczała, że ktokolwiek może mieszkać w tak ciasnym, nędznym lokum. Byłam pewna, że raptownie zbladłam, pomimo zdrowej opalenizny i nosa spalonego przez słońce.
Wzięłam się w garść tak szybko, jak tylko się dało, przełknęłam łzy, które spływały mi do gardła, i próbowałam coś powiedzieć. Głos miałam dziwny, napięty.
– Poradzimy sobie. – Jedynie tyle zdołałam wykrztusić.
– Może byś usiadła sobie gdzieś w cieniu, dopóki nie skończą wyładowywać naszych rzeczy? – zapytał Wynn, a ja bezwiednie skinęłam głową i poprowadziłam Kipa za chatę.
Wszędzie naokoło stały inne chaty. Nie widziałam ani jednego miejsca, gdzie nie byłabym wystawiona na wścibski wzrok Indian. Nie byłam jeszcze na to gotowa. Żałowałam, że nie mogę skryć się w domu, ale tam tylko bym wszystkim zawadzała. Nawet beze mnie już i tak było w środku strasznie ciasno.
W przypływie determinacji uniosłam brodę, chwyciłam mocniej smycz Kipa i wkroczyłam na szlak, który, wijąc się zakolami, wychodził z osady.
Dopiero po dobrych kilku minutach marszu znalazłam się w przestrzeni wolnej od indiańskich chat. Kip, którego ciągnęłam za sobą, skomlał niecierpliwie po drodze. Chciał się zatrzymać, by obwąchać nowe otoczenie i zawrzeć znajomość z licznymi, chudymi i szorstkowłosymi psami wiejskimi, które szarpały się na uwięzi.
Nic z tego – dopilnowałam, by minął je jak najszybciej.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do lasu położonego za wioską, zwolniłam kroku. Wciągnęłam w nozdrza świeże letnie powietrze, przesycone zapachem sosen i kwiatów. W pobliżu szemrał niewielki strumyk, a wzdłuż niego biegła ścieżka. Weszłam na nią.
Nie uszliśmy daleko, gdy ujrzałam jeziorko. Ogarnęłam wzrokiem przeciwległy brzeg, rozkoszując się jego pięknem i spokojem. Nie jestem w stanie wyrazić, jak kojąco w tamtej chwili ów widok podziałał na mój nastrój.
Oto miałam przed sobą uświęcone miejsce pośród smutnej, rozczarowującej nędzy małej indiańskiej osady. Miejsce, do którego mogłam się udać, by znaleźć wytchnienie dla duszy. Usiadłam na trawie nad wodą i poczułam, jak opada ze mnie cała samotność i frustracja minionych godzin.
Z całą pewnością jest tu obecny Bóg. Te słowa powstały w moim umyśle jakby same z siebie. Powtórzyłam je, a wtedy spłynął na mnie błogi spokój.
– Z całą pewnością jest tu obecny Bóg – powiedziałam na głos. I było to prawdą. Obietnicą. Tyle mi wystarczało.
Kiedy ruszyłam z powrotem do wioski, słońce kryło się już za horyzontem na zachodzie, a powietrze zaczynał przejmować wieczorny chłód. Na miejscu powitał mnie znajomy zapach dymu z palącego się drewna. Zaciągnęłam się nim głęboko. Może życie w nowej osadzie nie będzie się tak bardzo różnić od naszego poprzedniego domu?
Na ułamek sekundy spanikowałam, przekonana, że nie zdołam pośród tylu nędznych, ciasnych chat odnaleźć równie nędznej, ciasnej chaty, która miała stanowić nasz nowy dom. Kip jednak zaprowadził mnie do niej jak po sznurku. Prawdę mówiąc, myślę, że trafiłabym tam nawet bez jego pomocy. Po prostu nigdzie indziej nie było takiego poruszenia. Jeden z wozów wciąż stał przed chatą, a na nim piętrzyły się pudła i skrzynie. Zaintrygowało mnie, dlaczego Wynn nie kazał wyładować tego wszystkiego.
Ostrożnie weszłam do środka, niepewna, co tam zastanę. Pomiędzy pudłami i opróżnionymi skrzyniami był tylko Wynn. Najwyraźniej usiłował ogarnąć panujący wokół niego chaos. Kiedy stanęłam w progu, podniósł głowę, a w jego oczach odmalowała się ulga.
– Już się trochę martwiłem – przyznał. – Zastanawiałem się, gdzie przepadłaś, dopóki jedno z dzieci nie powiedziało, że poszłaś ścieżką wiodącą poza wioskę. Gdybyś wkrótce nie wróciła, ruszyłbym na poszukiwania.
– Przepraszam – rzuciłam szybko. – Nie chciałam, żebyś się martwił. Pomyślałam po prostu, że poczekam, aż wszystko się uspokoi na tyle, bym mogła tu wejść.
Wynn pośpiesznie dodał:
– Ale wiedziałem, że jest z tobą Kip i że teraz masz dobrą już orientację w lesie. Byłem niemal pewien, że nie pójdziesz na tyle daleko, by nie móc odnaleźć drogi powrotnej.
– Odkryłam jeziorko – oznajmiłam dość entuzjastycznie.
Wynn przestał podważać skrzynię młotkiem i spojrzał na mnie.
– Odkryłam jeziorko – powtórzyłam. – Nieduże, ale piękne.
Mój mąż najwyraźniej zrozumiał, że ten mały zbiornik wodny wiele dla mnie znaczy.
– Musisz mi je pokazać – oświadczył z przelotnym uśmiechem.
– Oczywiście. Jak tylko się tu urządzimy.
Weszłam w głąb chaty, wypuszczając smycz z ręki, żeby Kip mógł swobodnie zwiedzić nowy dom. Nie miał zbyt dużo do zwiedzania. Stwierdziłam, że zajmie mu to dwie lub trzy minuty. Sama potrzebowałam trochę więcej czasu.
– Widziałam, że jeszcze mnóstwo rzeczy zostało na wozie – zauważyłam, próbując się przecisnąć bliżej Wynna.
– Nie mam pojęcia, co z nimi zrobimy – odparł zafrasowany.
– Jak to: co z nimi zrobimy?
– Nie ma gdzie tego składować, a wszystko w życiu się tu nie zmieści. Być może trzeba będzie zostawić to na wozie i przykryć plandeką.
Ogarnęłam wzrokiem wnętrze chaty. Wynn miał rację. Tu i tak było już bardzo ciasno. Popatrzyłam na okopconą kuchenkę, ręcznie robiony stół, dwa drewniane krzesła, kominek, zapadnięte łóżko w kącie i kilka prymitywnych półek z desek. Tyle.
Nad głową miałam zakurzone, rozeschłe krokwie. Nie pomyliłam się, gdy po raz pierwszy ujrzałam chatę z góry – dach faktycznie się zapadał. Miałam nadzieję, że nie zawali się na nas podczas pierwszej zimowej zamieci.
Spojrzałam na podłogę. Klepisko. Coś podobnego! Nie wystarano się nawet o nieheblowane deski, żeby zakryć gołą ziemię.
Nigdy dotąd nie mieszkałam w domu z tego typu podłogą, więc zaczęłam się zastanawiać, jakie to będzie doświadczenie. Przynajmniej nie będę musiała jej myć – próbowałam żałośnie się pocieszyć. Zacisnęłam powieki, gdy przeszedł mnie dreszcz.
– Lada chwila będzie nam potrzebna lampa – stwierdził Wynn. – Pamiętasz może, w której jest skrzyni?
Pytanie męża błyskawicznie przywróciło mnie do rzeczywistości. Spróbowałam się skupić. Tak, już wiedziałam – lampa była w dużej skrzyni, tej z naszą pościelą. Wskazałam ją mężowi.
Wynn zaraz ją otworzył, więc podeszłam, żeby wypakować zawartość.
– Usunę ją z drogi, to od razu zrobi się więcej miejsca – oznajmił. – Być może gdy przestanie zawadzać i będziesz mogła się tu swobodnie obrócić, to zrobisz nam kolację?
Popatrzyłam w stronę kuchenki. Płonął już w niej jasny ogień, ogrzewając pokój. Płyta była o wiele mniejsza niż ta, do której przywykłam. Wyglądało na to, że pomieści naraz tylko czajnik i jeden garnek. Podeszłam bliżej, by zajrzeć do czajnika, i zobaczyłam, że jest pełny. Tuż obok na półce stało wiadro. Ono też zostało napełnione świeżą wodą. Kochany Wynn – stwierdziłam w duchu. Pomyślał o wszystkim. Odwróciłam się i odkryłam nasze zapasy ułożone już na dwóch półkach, które tu zastaliśmy. Naczynia piętrzyły się na niewielkim stole.
– Nie wiem, gdzie będziesz przechowywać rzeczy – powiedział Wynn. – Na tych dwóch półkach nie upchniesz za dużo.
Miał rację. Rozejrzałam się. Pod ścianami też nie było miejsca na nowe regały.
– To i owo można by zawiesić – odparłam, ujrzawszy kilka gwoździ wbitych w ścianę.
Pochłonięci pracą – Wynn zajmował się opróżnianiem i usuwaniem pudeł, a ja przyrządzaniem naszego pierwszego posiłku – wkrótce zaczęliśmy czuć, że ta mała, niedbale sklecona chata może naprawdę stać się naszym domem.
Kiedy kolacja była gotowa, Wynn odłożył młotek i wyszedł na dwór, by umyć się w miednicy, którą postawił na pieńku tuż przy drzwiach. Nie zabawił długo. Gdy wrócił, zobaczyłam, że wciąż ma podwinięte rękawy, a włosy nad czołem najwyraźniej mu się zmoczyły, gdy przemywał twarz. Wyglądał też na zmęczonego, choć przecież nawet nie zaczął wypakowywać rzeczy z biura ani lekarstw.
– Gdzie jest twoje biuro? – spytałam, kiedy już odmówiliśmy modlitwę.
– Nie ma – odparł.
– W ogóle?
– W ogóle.
– A jak tu sobie radził poprzedni funkcjonariusz?
– Był sam, więc pewnie po prostu trzymał wszystko w stosach pod ścianami.
– Ooo. – Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić.
– Elizabeth – ciągnął Wynn – jesteś pierwszą białą kobietą w tej wiosce.
– Naprawdę? – Nagle poczułam, że ciąży na mnie wielka odpowiedzialność. Tutejsi Indianie będą bez wątpienia kształtować swoje poglądy na temat całej białej rasy w oparciu o moje zachowanie. Ta świadomość była poniekąd przerażająca.
Czy uznają mnie za wystarczająco godną? Czy zdołam wnieść cokolwiek pożytecznego w ich styl życia, czy też będę postrzegana jako zagrożenie? Czy odnajdę się w środowisku, w którym dotąd nie było białych kobiet? Czy Indianki zechcą przychodzić do mnie na herbatkę, czy raczej będą mnie traktować jako obcą, dziwaczną istotę, której należy unikać?
Nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Rozejrzałam się po ciasnym pokoju. Nie musiałam oglądać innych chat, by wiedzieć, że są bardzo podobne do naszej. Uśmiechnęłam się. Zaczynałam odczuwać pewien spokój w swoim dziwnym nowym domu. Skoro miałam mieszkać tak jak inne tutejsze kobiety, z pewnością nie będzie mi aż tak trudno przełamać bariery. Skoro pod stopami miałam klepisko, a mała kuchenka i łóżko stały w tym samym pomieszczeniu, czyż Indiankom nie będzie łatwiej zaakceptować mnie jako jedną z nich?
Wynn najwyraźniej zauważył mój uśmiech. Podniósł głowę i posłał mi pytające spojrzenie.
– Wiesz – zaczęłam – może i jestem biała, ale mój dom nie będzie się różnił od indiańskich chat. Niewykluczone, że to mi pomoże łatwiej wejść w tutejszą społeczność.
Wynn kiwnął głową.
– Możliwe – powiedział powoli – ale przykro mi, Elizabeth, że masz tu takie… niewygody.
Wzruszyłam ramionami.
– To prawda – przyznałam – warunki są trudne, ale nie tragiczne. Przecież tylu ludzi mieszka w ten sposób, więc pewnie da się tak żyć i przeżyć.
Wynn wciąż wyglądał na nieprzekonanego. Wiedziałam, że żałuje, iż zgodził się mnie tu przywieźć.
– Popatrz na to tak – poprosiłam, usiłując brzmieć beztrosko. – Pomyśl, jak mało czasu będzie mi zajmować sprzątnięcie domu. Będę mogła godzinami zbijać bąki nad tym małym jeziorkiem za osadą.
Widziałam, że mąż docenia moje starania, ale wciąż nie jest gotowy, by odpowiedzieć w podobny sposób.
Stwierdziłam, że w nadchodzących dniach będę musiała mu pokazać, iż potrafię mieszkać w tak nędznej i ciasnej chacie. Oczywiście zajmie to trochę czasu, bo najpierw będę musiała do końca przekonać o tym samą siebie.
Nagle owładnęła mną wielka wdzięczność za to, że nie od tej wioski rozpoczęłam swoją przygodę z dziką Północą Wynna. Gdybym na pierwszym posterunku miała takie warunki, z pewnością nie byłabym w stanie ich zaakceptować. Tymczasem zdążyłam stopniowo się zahartować i uodpornić na trudy tego regionu. Poczułam, że być może jestem nawet gotowa, by wytrwać w tym surowym, jałowym miejscu. W końcu nie miało się to ciągnąć w nieskończoność. Wynn sam przecież mówił, że Policja nigdy nie przetrzymuje swoich ludzi zbyt długo na jednej placówce – nie dłużej niż, dajmy na to, trzy lub cztery lata.
Rozejrzałam się ponownie. Trzy lub cztery lata wydawały się bardzo długim okresem.