Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Zawsze myślałem o nich obu jak o przyjaciółkach, lecz coś w moim sercu powoli się zmienia. Czy jedna z nich jest tą, którą przeznaczył dla mnie Bóg?"
Nie mogę w to uwierzyć! Dziadek i wujek Charlie podpisali wszelkie dokumenty i farma nareszcie jest moja – faktycznie, oficjalnie moja. Jest tam napisane czarno na białym: Joshua Chadwick Jones. Jestem taki podekscytowany. Bo w końcu ilu innych młodych mężczyzn w moim wieku posiada własną farmę? Jeśli dostanę dobrą cenę za zboże, być może nawet będzie mnie stać na kupno nowego Forda!
Ostatnio zauważyłem w sobie jeszcze jedno pragnienie. Chciałbym założyć własną rodzinę. Wciąż nie wiem, jak oni to zrobili, ale dziadek z wujkiem Charliem sprowadzili do naszego domu dwie dziewczyny w moim wieku, które teraz z nami mieszkają. Mary nam sprząta i gotuje, a Matylda pracuje jako nauczycielka. Zawsze myślałem o nich obu jak o przyjaciółkach, lecz coś w moim sercu powoli się zmienia. Czy jedna z nich jest tą, którą przeznaczył dla mnie Bóg?
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek, między innymi sześciotomowej powieści Głos serca (na jej podstawie nakręcono znany w Polsce serial). W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość Przychodzi Łagodnie oraz powieść z czasów biblijnych: Śledztwo Setnika.
1. Pewnego razu latem
2. Powiew jesieni
3. Zima nie trwa wiecznie
4. Wiosenna obietnica
"Lubię książki, w których akcja jest na tyle spokojna, że pozwala mi wejść w codzienność bohaterów. Interesują mnie zwyczajne perypetie, wybory dokonywane każdego dnia, wzrastanie na drodze życia. A jeśli - oprócz typowo obyczajowych walorów - powieść ma duchowy przekaz, jestem zachwycona! ☺️
Do takich książek należy powieść "Powiew jesieni" autorstwa Janette"
imperfectdaughter.ola @Instagram
"Przeczytałam jednym tchem, kontynuacja "Pewnego razu latem". Autorka rewelacyjnie wczuła się w postać dorastajacego chłopaka i w tak żartobliwy sporób. Wiele zabawnych momentów, ale i ważnych życiowo treści. Momentami wzruszajaca. Wszytko czego można chcieć od powieści! :)"
Użytkownik Ceneo
"(...) Bardzo spodobało mi się to, że Josh nie jest idealny. Ma słabości jak każdy z nas i dlatego z łatwością możemy się z nim utożsamić. (...) Nie przepadam za opasłymi książkami, ale żałowałam, że ta nie ma przy najmniej 800 stron. Tak wciąga! Nie mogę się doczekać kolejnych części tej serii."
Magazyn Droga
"(...) Powieści napisane są niezwykle przyjemnym językiem, są pełne ciepła, a także nutki nostalgii. Mimo swobodnego i lekkiego języka, poruszają niemało poważnych zagadnień, z którymi mamy do czynienia w swoim życiu. Podejście do Boga i wiary, do pracy, do swoich obowiązków; miłość, przyjaźń, szacunek do drugiego człowieka. Książki fantastycznie się czyta i czas spędzony przy nich to prawdziwa przyjemność!"
Blog Wielopokoleniowo [O "Pewnego Razu Latem" i "Powiew Jesieni"]
"Jak to możliwe, ze tak prosta i sielska opowieść zawiera aż tyle fundamentalnych prawd na temat życia? Książka Janette Oke porusza do głębi, kieruje nasze myśli ku Stwórcy a przy tym daje niezwykłeodprężenie. Bohaterów "Powiewu Jesieni" mieliśmy już okazję poznać w pierwszym tomie z serii "Pragnienia serc". Młody Joshua zdążył już nieco podrosnąć. Doświadcza życiowych dylematów, konfrontuje swoją wiarę. Zauroczenie, Bóg, rodzina, ewolucjonizm, utrata bliskiej osoby. A wszystko to między łowieniem ryb a pójściem na biwak. Polecam z całego serca, warto wybrać się we wspólną podróż z naszym rezolutnym bohaterem."
Kaja Ciszewska - Wzrastanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim mężczyznom i kobietom
pracującym na roli,
kiedyś i teraz,
którzy zmagają się z żywiołami
oraz zmieniającymi się czasami,
by utrzymać swoje korzenie
i przekazać dziedzictwo kolejnym pokoleniom.
Potrzebujemy was.
Kibicujemy wam.
Niech was Bóg błogosławi.
Joshua Chadwick Jones – chłopiec wychowany przez swoją ciocię Lou, dziadka i jego brata Charliego. Teraz jest już dorosłym mężczyzną, który przejął stery nad rodzinnym gospodarstwem.
Dziadek i wujek Charlie – mężczyźni mieszkający na farmie z Joshem.
Matylda – nauczycielka z miejscowej szkoły, która mieszka u Jonesów.
Mary Turley – dziewczyna z sąsiedztwa, która zajmuje się domem Jonesów. W opinii dziadka dwie młode kobiety w ich domu to bardziej „przyzwoity” układ, niż gdyby mieli zamieszkać z jedną.
Willie – przyjaciel Josha ze szkolnych lat, który wyjechał na misję do Afryki i zmarł na miejscową chorobę.
Kamelia – pierwsza miłość Josha, która jednak wybrała Williego.
WYSZEDŁEM Z DOMU, pogwizdując. Było jeszcze wcześnie. Niebo zrobiło się już jaśniejsze, ale słońce nadal nie wychyliło się znad linii drzew, która wyznaczała granicę posiadłości Sandersów – nowych sąsiadów w naszej okolicy.
Rozejrzałem się dookoła, oglądając w półmroku poranka okoliczne pola. Pierwsze z nich należało do nas. Chyba zawsze już będę myśleć o farmie jako o naszej. Dziadka, wujka Charliego i mojej. Prawda jednak była taka, że teraz ta ziemia należała już tylko do mnie. To dlatego zresztą tak pogwizdywałem. Poprzedniego dnia dziadek i wujek Charlie oficjalnie przekazali mi gospodarstwo. Farma była moja. Joshuy Chadwicka Jonesa, jak mówiły dokumenty. Ciągle to do mnie nie docierało, ale byłem podekscytowany. Bardzo podekscytowany. Bo w końcu, który chłopak w moim wieku mógł się pochwalić własną, zapisaną na swoje nazwisko ziemią?
Spoważniałem nieco. Prowadzenie gospodarstwa oznaczało też przecież ogromną odpowiedzialność. To ja musiałem zadbać, by przynosiło zyski. To ja musiałem utrzymać dziadka, wujka Charliego, siebie, naszą gosposię Mary, a także mieszkającą z nami Matyldę, choć ona akurat płaciła nam za wynajem pokoju.
To ja musiałem podjąć dobrą decyzję na temat tego, jakie zboża zasiejemy i na których polach. To ja ustalałem, które zwierzęta należy zatrzymać, a które sprzedać. To ja szukałem nowych okazów, które miały dołączyć do naszego stada. To ja musiałem naprawiać ogrodzenie, odmalowywać budynki, pracować w ogrodzie, zajmować się sprzętem, usuwać chwasty, odkładać wystarczającą ilość siana na zimę... Lista moich zadań ciągnęła się teraz bez końca. Perspektywa licznych obowiązków nie zdołała jednak przygasić mojego zapału. Byłem dorosłym mężczyzną z własnym gospodarstwem.
Wydłużyłem krok, choć wciąż trochę się ociągałem, rozglądając się na wszystkie strony. Pola, linia drzew, tereny leśne przecinane przez rzekę, pastwisko, i dalej pola Turleyów, Smithów i Sandersów, wzgórze w oddali obok gospodarstwa drugiego pana Smitha, droga do miasta – wszystkie te elementy krajobrazu były mi doskonale znane. I kochałem te okolice bardziej, niż byłbym to w stanie wyrazić słowami.
Moje korzenie sięgały daleko w głąb tej ziemi, którą znałem od małego. To było całe moje życie. Moje poczucie istnienia, świadomości, dorastania i bycia znajdowało się właśnie tutaj, zakopane w glebie, którą miałem pod stopami.
Otworzyłem bramkę na końcu pastwiska i przerwałem gwizdanie, żeby odezwać się do krów. Mała jersey, jeden z moich ostatnich nabytków, delikatnie otarła się o mnie łbem, przechodząc obok. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem ją po szyi. Wydawała się zadowolona. Uśmiechnąłem się. To naprawdę dobra krowa, pomyślałem z radością. Daje najtłustsze mleko, jakie widziałem. Musiałem jednak przyznać, że była trochę rozpieszczona. Jej poprzedni właściciele traktowali ją jak zwierzę domowe.
Wyprzedziłem krowy, by otworzyć im drzwi do obory. Wiedziałem, że tłoczą się za mną, niecierpliwie czekając, aż w końcu znajdą się w boksach ze świeżą porcją paszy. Chciały też pozbyć się ciężaru napęczniałych wymion, które spowalniały ich chód.
Powróciłem do gwizdania. Po mojej prawej stronie rozległ się śpiew ptaka. Obejrzałem się, by na niego spojrzeć. Siedział wysoko w gałęziach topoli rosnącej przy kurniku, a jego żywa melodia wskazywała na to, że cieszył się pięknem tego wczesnego poranka tak samo jak ja.
Gdzieś z pastwiska Turleyów dobiegło mnie ryczenie krowy, której zaraz odpowiedziała inna. Być może to matka wołała swoje zagubione cielę na śniadanie.
Otworzyłem krowom drzwi, po czym poszedłem do domu po wiadra na mleko. Wiedziałem, że zwierzęta same trafią do swoich boksów i z entuzjazmem zabiorą się za paszę. Dałbym sobie radę z dojeniem bez zamykania boksów, ale i tak za każdym razem to robiłem. Byłem pewien, że krowy nigdzie nie pójdą. Ich łby pozostaną między barierkami, a ciała w niemal całkowitym bezruchu, z wyjątkiem nieustannego machania ogonem i okazjonalnego przesunięcia nogi. Mimo to pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po przyniesieniu wiader, było zamknięcie boksów. Tak jak zawsze. Siła przyzwyczajenia. Postępowałem tak, jak nauczył mnie dziadek.
Wsadziłem stopę pod stołek do dojenia i przysunąłem go sobie nogą. Poczułem łagodne spojrzenie brązowych oczu młodej krowy.
– No co? – zaśmiałem się. – Myślisz sobie pewnie, że jestem zbyt leniwy, żeby się pochylić?
Pogłaskałem jej tułów i usiadłem na stołku. Przebiegłem dłonią po nabrzmiałym wymieniu, opłukałem je i zacząłem delikatnie doić.
– Może masz rację – przyznałem. – Ale muszę oszczędzać energię! Czeka mnie bardzo pracowity dzień. Dzisiaj zaczynam obsiewanie, kiedy tylko skończę was doić. Pierwszy raz w życiu będę obsiewał moje własne pole.
Uśmiechnąłem się i wydobyłem z krowy pierwszy duży strumień mleka, który wkrótce miał wypełnić wiadro pożywnym, ciepłym i delikatnym napojem.
Nie umiałbym wytłumaczyć osobie postronnej, dlaczego rozmawiałem ze zwierzętami. Zrozumiałby to tylko ktoś, kto doi krowy o piątej nad ranem.
Kot pomieszkujący w oborze zamiauczał, ocierając się o nogawkę moich spodni. Nie byłem pewien, czy mnie w ten sposób witał, czy poganiał. Przerwałem dojenie i wycelowałem wymię na niego, a strumień mleka trysnął w jego stronę. Kot natychmiast przysiadł na tylnych łapach, wymachując przednimi, jakby chciał złapać każdą kropelkę mleka i skierować do otwartego pyska.
Byliśmy zgranym duetem, ten szary kocur i ja. Ale w końcu ćwiczyliśmy ten numer już od ładnych paru lat. Nie pierwszy raz siedział w oborze, łapczywie żłopiąc mleko tryskające z wymienia wprost do jego pyska.
– Dobrze już, idź sobie – powiedziałem. – Mam dużo pracy. Zaraz dostaniesz swój przydział.
Kot chyba mnie zrozumiał. Oddalił się o kilka kroków i przysiadł na ziemi, dokładnie czyszcząc swój brudny pyszczek.
Dojenie nie zajęło mi dużo czasu. Klepnąłem każdą z krów na pożegnanie i ruszyłem do domu z dwoma wiadrami pełnymi mleka. Musiałem jeszcze wrócić po trzecie, które wisiało teraz wysoko na haku, poza zasięgiem kotów.
W kuchni, pomimo wczesnej godziny, krzątała się już Mary. Miałem wrażenie, że jej oczy zalśniły jakimś wyjątkowym blaskiem, ale może tylko to sobie wyobraziłem. Byłem taki zadowolony z życia, że nawet na świat patrzyłem zupełnie inaczej.
Przy drzwiach czekała na mnie Pixie. Ocierała się o moje nogi, domagając się uwagi. Schyliłem się, by podrapać jej miękkie, aksamitne ucho. Nie była już szczeniaczkiem, którego kiedyś tak bardzo pokochałem. Jak na psa była już dość stara. Gdy wychodziłem rano z łóżka, zostawała na posłaniu, zwinięta w kulkę. Nie miałem nic przeciwko temu. Głaskałem jej sierść, a ona w odpowiedzi lizała moją rękę.
– Dzień dobry, Josh – przywitała mnie wesoło Mary. Nie czekała na moją odpowiedź. – Ojej, ale wcześnie wstajesz. Jakim cudem w ogóle coś widzisz w tej oborze?
– Czekałem, aż zrobi się trochę jaśniej – odparłem z uśmiechem. – Przynajmniej na zewnątrz. W oborze jest ciemniej, ale znam ją na tyle dobrze, że potrafię wszystko znaleźć nawet bez światła.
Mary uśmiechnęła się, dodając blasku do budzącego się poranka.
– Chcesz zjeść wcześniej? – zapytała.
– Mam jeszcze trochę pracy.
Mary zerknęła na zegar, a moje spojrzenie powędrowało za jej oczami.
– Choć i tak zdążę przed resztą – przyznałem. – Chcę się zabrać za sianie tak wcześnie, jak to możliwe.
– Przygotuję ci śniadanie – powiedziała ruszając w stronę spiżarni.
– Dziękuję. Nie chciałbym robić kłopotu, ale jestem taki podekscytowany…
Nie musiałem nawet tłumaczyć. Mary zawiązała fartuszek wokół swej szczupłej talii i nawet na mnie nie zerkając rzekła:
– W czasie zasiewu czy żniw mężczyzna nie chce marnować czasu na chodzenie od swojego pola do domu i z powrotem. Wcześniejsze śniadanie nie jest żadnym problemem. A nie ma powodu, żebym budziła pozostałych.
Nie mogłem nie zwrócić uwagi na słowa Mary. „Mężczyzna”. „Swoje pole”. Na ich dźwięk moje serce zaczęło bić trochę szybciej. Później jednak pomyślałem o dziadku – starym i zmęczonym po wielu latach pracy na farmie – i o dotkniętym przez reumatyzm wujku Charliem. Ze smutkiem zadałem sobie pytanie, czy w ogóle udaje mu się przespać noc. Zacząłem też zastanawiać się nad Matyldą. W szkole odbywały się teraz egzaminy i wiedziałem, że przez ostatnie dni do późnego wieczora zajmowała się ocenianiem testów. Skinąłem głową, zgadzając się z Mary. Każde z nich potrzebowało się wyspać.
– Skończę za jakieś pół godziny – oznajmiłem i podniosłem wiadro z mlekiem, by przelać je do wirówki.
– Idź już – powiedziała Mary. – Ja się tym zajmę.
Spojrzałem na nią uważnie, choć nie zdziwiło mnie, że zaoferowała swoją pomoc. To nie był pierwszy raz. Odwzajemniła spojrzenie nie spuszczając wzroku i zrozumiałem, że chce już na stałe przejąć tę pracę.
– Przynajmniej wleję mleko – nalegałem. – Te wiadra są naprawdę ciężkie.
Mary nie oponowała. Obserwowała strumień mleka wpadający do miski w wirówce.
– Od nowej krowy? – zapytała, nie czekając jednak na odpowiedź. – Wygląda wspaniale. Tylko pomyśleć, jakie wyjdzie z tego masło!
Wiedziałem, że Mary się uśmiecha, chociaż wlewając mleko nie mogłem na nią spojrzeć. Postawiłem wiadro pod wirówką i pospieszyłem do swoich zajęć. W drodze powrotnej do obory zatrzymałem się na chwilę przy traktorze, by pogładzić jego lśniący błotnik. Nie mogłem się doczekać, by do niego wsiąść i wyjechać na pole. Wyobrażałem sobie, jak jeżdżę tam i z powrotem, zostawiając w ziemi nasiona, które dadzą obfity plon. Podniosłem wzrok ku niebu i wezbrała we mnie modlitwa dziękczynienia. Nie jestem pewien, ale może się nawet nieco wzruszyłem.
Wreszcie wróciłem do pracy i zacząłem gwizdać melodię z dzieciństwa. Często ją nuciłem, jednak tym razem towarzyszące jej słowa nabrały jeszcze głębszego znaczenia: „Chwała Bogu, od którego pochodzą wszystkie błogosławieństwa…”.
TEGO WIECZORA ZSZEDŁEM Z TRAKTORA zesztywniały i wyczerpany z wysiłku. Słońce znikało już na zachodnim niebie i zaczęło się robić chłodno. W końcu wiosna dopiero się zaczynała. Spędziłem na traktorze niemal cały dzień. Mary przyniosła mi obiad i popołudniową przekąskę, żebym nie musiał tracić czasu na powrót do domu. Wygodniej było jeździć bez koni, które potrzebowałyby odpoczynku. Traktorowi nie przeszkadzały długie godziny pracy, choć ja od czasu do czasu musiałem się zatrzymać, żeby dolać do niego paliwa.
Ból nóg i pleców początkowo mnie zaskoczył, ale potem przypomniałem sobie, że przez ostatnie kilkanaście godzin moje ciało obijało się i podskakiwało w jeżdżącym po nierównościach pola ciągniku. Zawsze potrzebowałem kilku dni, żeby się do tego przyzwyczaić.
Ruszyłem w stronę zapachu wołowej pieczeni, choć moje stopy nie posuwały się tak prędko, jak chciał tego brzuch. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki jestem głodny, dopóki nie dobiegł mnie aromat kolacji.
– Kończysz już wreszcie? – zapytała Matylda życzliwie.
Wchodziłem na ganek, próbując jakoś ukryć zesztywnienie w mięśniach. Matylda siedziała na huśtawce z kubkiem herbaty w rękach.
– Już się bałam, że nigdy nie zjemy – ciągnęła. – Mary nie pozwoliła mi na nic poza herbatą.
Zatrzymałem się w pół kroku.
– Dlaczego? – zapytałem zdziwiony.
Mary nie należała do osób, które komukolwiek szczędziłyby jedzenia.
– No cóż – zaśmiała się Matylda. – Pewnie trochę przesadziłam. Tak naprawdę Mary nie miałaby nic przeciwko, żebyśmy zaczęli kolację bez ciebie, ale wszyscy woleliśmy poczekać.
– Przepraszam – zacząłem. – Gdybym wiedział...
Matylda mi przerwała.
– Wiemy, jak ważne jest obsianie pól. Nic się nie stało.
Wstała i pociągnąwszy mały łyk herbaty, spojrzała na mnie z błyskiem w oczach.
– Naprawdę! – powiedziała szczerze, a ja jej uwierzyłem.
Otworzyłem jej drzwi i wszedłem za nią do izby wypełnionej aromatem jedzenia. Dziadek czytał gazetę w swoim ulubionym krześle obok okna. Wujek Charlie siedział natomiast na kanapie przy zachodniej ścianie, delikatnie masując swoje powykrzywiane dłonie. Domyśliłem się, że znów go bolały. Kiedy tylko poczuł na sobie moje spojrzenie, przestał i położył ręce na kolanach.
Mary stała przy kuchence, nakładając jedzenie do misek. Odwróciła się, rzuciła mi szybkie spojrzenie przez ramię i lekko się uśmiechnęła. Miałem wrażenie, że o coś zapyta, ale tego nie zrobiła. Przynajmniej nie na głos. Może znalazła odpowiedź w tym, co zobaczyła. Sam nie wiem. Uśmiechnęła się jeszcze raz i odwróciła się z powrotem do kuchenki.
– Podam kolację, jak tylko się umyjesz, Josh – powiedziała.
Podszedłem do zlewu w rogu kuchni i zobaczyłem, że ktoś napełnił już miednicę ciepłą wodą. Nie wiedziałem, kto się tym zajął, ale z wdzięcznością pomyślałem, że dobrze tu o mnie dbają.
Szybko doprowadziłem twarz i ręce do stanu, w którym mogłem zasiąść przy stole. Gdy odwiesiłem ręcznik, cała rodzina była już gotowa do kolacji. Zająłem swoje miejsce i pochyliłem głowę, a dziadek zaczął odmawiać modlitwę. Potem zajęliśmy się nakładaniem sobie na talerze z wypełnionych po brzegi misek.
– Jak idzie, chłopcze? – odezwał się do mnie dziadek.
Ciągle nazywał mnie chłopcem. Dla niego chyba zawsze miałem nim być. Nieważne, że byłem już dorosły i posiadałem własne gospodarstwo. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało, ale raczej dawało poczucie przynależności.
– Dobrze – odparłem pomiędzy kęsami świeżego chleba.
– Traktor dobrze się sprawuje?
Skinąłem głową, ponieważ moje usta były zbyt pełne, by odpowiedzieć.
Wujek Charlie pociągnął duży łyk kawy.
– Ten hałas musi doprowadzać cię do szaleństwa – narzekał. – Ja wolałbym chyba obsiewać z końmi.
Uśmiechnąłem się. Wujek Charlie z trudem przyzwyczajał się do sprzętów, które działały bez pomocy czworonożnych zwierząt. Przełknąłem, żeby móc normalnie rozmawiać.
– Jest głośny, ale też o wiele szybszy. I nie muszę mu robić przerw na karmienie czy odpoczynek.
Wujek Charlie zachichotał.
– Obserwowałem cię dziś, Josh – przypomniał – i wydaje mi się, że parę razy i tak musiałeś się zatrzymać, żeby nakarmić ten żelazny żołądek.
Zaśmiałem się. Miał rację.
– Myślę, że spodobałaby mi się jazda traktorem – stwierdziła Matylda, a ja znów wybuchnąłem śmiechem na myśl o tak drobnej kobiecie siedzącej w tak wielkiej maszynie.
Matylda musiała źle zrozumieć moje rozbawienie, bo uparcie wysunęła podbródek do przodu.
– Dałabym sobie radę – obstawała przy swoim. – Na pewno tak. Wystarczy tylko nadepnąć na to... to coś i czasami poruszać dźwignią, no i obracać kierownicą, żeby traktor jechał tam, gdzie chcesz.
Teraz śmiał się także i dziadek.
Matylda spojrzała na Mary.
– Mogłybyśmy prowadzić traktor, prawda, Mary?
Mary poruszyła się niespokojnie.
– Ja... sama nie wiem. To znaczy... Myślę, że lepiej zostawić go Joshowi.
Jej oczy spotkały się z moimi. Zanim spuściła głowę zauważyłem, że jej policzki zalał delikatny rumieniec. Z jakiegoś dziwnego powodu, którego nie potrafiłbym wytłumaczyć, miałem wrażenie, że komentarz Mary był komplementem. Mary często tak na mnie wpływała. Wystarczyło jedno jej spojrzenie albo słowo, żebym poczuł się jak mężczyzna – w pełni sił i władzy. Poczułem, że sam się rumienię.
– Któregoś dnia... – zaczęła Matylda. Popatrzyłem na nią, czekając na ciąg dalszy. Miałem nadzieję, że uda mi się z nią trochę podroczyć. Matylda nie odpowiedziała jednak na moje spojrzenie i nie odezwała się już więcej.
Na deser był pudding chlebowy, jeden z moich ukochanych przysmaków. Mary zwieńczyła całość gęstą bitą śmietaną. Byłem pewien, że to z mleka naszej nowej krowy.
Po zjedzeniu solidnej porcji niechętnie odsunąłem się od stołu i powoli wstałem. Wujek Charlie wstał razem ze mną. Wiedziałem, że chce pomóc Mary w myciu naczyń.
– Ja się tym zajmę, wujku Charlie – powiedziała Matylda.
Nie było nic dziwnego w tym, że nazwała go wujkiem Charliem. Obie z Mary tak na niego mówiły; tak samo tytułowały też mojego dziadka. I wydawało się, że wszyscy są z tego zadowoleni. Nie traktowaliśmy dziewcząt jak pracownicy i lokatorki. Były dla nas jak rodzina. Tym, co mnie jednak zaskoczyło, była sama propozycja Matyldy. Oczywiście Matylda często pomagała Mary w obowiązkach domowych, lecz ostatnimi czasy nie robiła nic innego poza poprawianiem klasówek i przygotowywaniem lekcji.
– A co z testami? – zapytałem.
– Skończone! Nareszcie! I uwierzcie mi, że mam ochotę świętować.
Matylda obróciła się dookoła, wprawiając swoją długą, rozkloszowaną suknię w ruch. W jednej ręce trzymała miskę z cukrem, a w drugiej dzbanuszek do śmietanki.
Wujek Charlie spojrzał na nią z błyskiem w oku.
– Wydaje mi się, że mogłabyś wymyślić jakiś lepszy sposób na świętowanie niż taniec z cukrem i śmietaną – droczył się.
– Tak, ale Josh jest zawsze zbyt zajęty, żeby świętować – rzuciła Matylda, udając rozczarowanie. Popatrzyła na mnie, przesadnie trzepocząc długimi, ciemnymi rzęsami.
Cała kuchnia wypełniła się śmiechem. Żarty Matyldy zawsze przyprawiały nas o wesołość, jednak z jakiegoś powodu tym razem nie było mi do śmiechu. Nie wiedziałem dlaczego, ale poczułem się nieswojo i sięgnąłem po kurtkę wiszącą na haku obok drzwi.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał wujek Charlie. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że mruga w kierunku Matyldy. – Znów idziesz nakarmić traktor?
– Mam jeszcze trochę pracy – odparłem tak spokojnie jak potrafiłem.
– Wszystko już zrobione, chłopcze – wciął dziadek.
Stałem w miejscu z ręką wyciągniętą w stronę wiszącej kurtki, patrząc po kolei na twarze zgromadzonych w kuchni osób. Wszyscy wydawali się tacy weseli i nie byłem pewien, czy mówią poważnie, czy sobie ze mnie żartują. Spojrzałem na Mary, by dostać jakąś odpowiedź. Ona tylko skinęła głową na potwierdzenie.
– Wszystko? – musiałem się upewnić.
– Wszystko – powtórzył dziadek.
W pierwszym momencie chciałem zaprotestować. W końcu to była moja farma. Sam potrafiłem się nią zająć. Potem jednak zdałem sobie sprawę z tego, jakie głupie było to myślenie. I jaki byłem zmęczony. Opuściłem rękę, która wcześniej sięgała po kurtkę. Odwróciłem się i uśmiechnąłem do towarzystwa.
– Dziękuję – powiedziałem po prostu, delikatnie wzruszając ramionami. – Nie wiem, kto to zrobił, ale dziękuję.
– Każdy z nas – zdradził dziadek. – Trochę tu, trochę tam, każdy się przyłożył i wszystko było gotowe w mgnieniu oka.
– Dziękuję – powtórzyłem.
– Więc widzisz – powiedziała Matylda, znów trzepocząc rzęsami – masz czas, żeby świętować.
Teraz byłem już gotowy na wyzwanie.
– Dobrze – odparłem – warcaby. Zaraz po naczyniach.
Sięgnąłem po ręcznik i stanąłem obok Mary.
– Ja będę wycierał, ty odkładaj – odważyłem się rozkazać Matyldzie.
– Warcaby? – powtórzyła Matylda. – Nie jest to może przyjęcie z prażoną kukurydzą i ciastem, ale chyba będzie musiało mi wystarczyć.
Przy akompaniamencie w postaci śmiechu dwóch staruszków podeszła szybkim krokiem, żeby ustawić się w gotowości do odkładania naczyń na miejsca.
Kiedy ostatni talerz trafił już na półkę, Matylda i ja rozłożyliśmy planszę do warcabów, a Mary zajęła się robótką ręczną, którą zwykła wyciągać w każdej – jak to nazywała – wolnej chwili. Dziadek i wujek Charlie pootwierali gazety. Nie byłem pewien, czy dostali nowe, czy są tak zainteresowani starymi, ale nie pytałem. Z komody obok popłynęły chrapliwe dźwięki radia. Cieszyłem się cichą muzyką, choć nie interesowały mnie komentarze, które ją przerywały.
Z łatwością pokonałem Matyldę w warcaby. Matylda była bardzo inteligentna i mogłaby być świetną zawodniczką, gdyby tylko potrafiła się zdobyć na odrobinę cierpliwości. Dla niej gra była zabawą, a nie wyzwaniem, dzięki czemu okazałem się zwycięzcą trzech partii z rzędu. Po wygranej wstałem, przeciągając się.
– Takie świętowanie wystarczy jak na jeden wieczór? – dokuczałem jej.
– Może być – odparła, przechylając głowę, przez co jej podpięte loki podskoczyły. – Jednak następnym razem będę nalegała na partyjkę krokieta.
Matylda była mistrzynią krokieta. Zawsze liczyłem na to, że będzie grała w parze ze mną. Teraz tylko się uśmiechnąłem, aby ukryć ziewnięcie.
Mary odłożyła swoją robótkę na bok.
– Może chcesz coś do picia albo jedzenia przed snem, Josh? – zapytała, od razu wstając z siedzenia i idąc w kierunku kredensu.
– Nie, dziękuję. To był długi dzień. Chyba pójdę już do łóżka.
Wypowiadając te słowa, zdałem sobie sprawę, że dzień był tak samo długi i wyczerpujący dla Mary.
– Ty też pewnie jesteś zmęczona – powiedziałem, obserwując wyraz jej twarzy. – Jesteś na nogach przynajmniej tyle co ja.
Mary zignorowała mój komentarz i nastawiła kawę dla dziadka i wujka Charliego.
Dziadek z szelestem odłożył na bok gazetę i zdjął okulary.
– Jadę jutro do miasta – zwrócił się do mnie, składając okulary i odkładając je na komodę obok trzeszczącego radia. – Potrzebujesz czegoś?
Próbowałem się zastanowić, ale jakikolwiek wysiłek umysłowy przychodził mi teraz z trudem. Wreszcie potrząsnąłem głową.
– Jeśli coś mi się przypomni, zostawię ci kartkę na stole – obiecałem. – Teraz niczego nie mogę wymyślić.
– A ty, Mary? Przygotowałaś mi listę zakupów? – dopytywał dziadek. – Chyba, że wolisz ze mną pojechać i sama popatrzeć?
Stałem w miejscu na tyle długo, żeby zobaczyć, jak Mary powoli kręci głową.
– Przejażdżka do miasta i z powrotem zajmie zbyt dużo czasu – powiedziała. – Zrobię listę.
Ruszyłem na schody, jednak po trzech krokach odwróciłem się z powrotem w stronę kuchni.
– Tak sobie myślę – zacząłem na wpół żartobliwie. – Może po żniwach moglibyśmy sobie sprawić samochód? Wtedy droga do miasta trwałaby o wiele krócej.
Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego, co zobaczyłem. Dziadek uniósł swoje krzaczaste brwi i popatrzył na mnie, jak gdyby chciał sprawdzić, czy mówię poważnie. Wujek Charlie przestał pocierać powykręcane palce i gapił się na mnie z otwartymi ustami. Mary zatrzymała się w pół kroku z dzbankiem kawy w ręce wyciągniętej w kierunku kuchenki. Jedynie Matylda zdołała się odezwać.
– Tak! – wykrzyknęła po prostu. Za chwilę klasnęła w dłonie i rzuciła się w moją stronę. – Och, tak, Josh!
Jej policzki były zarumienione, oczy błyszczące.
– Kupmy samochód, Josh! – Przytuliła mnie z takim impetem, że niemal straciłem równowagę.
– Dobrze, już dobrze – przerwałem, uwalniając się z jej ramion. – Powiedziałem tylko „może”. I to po żniwach. A teraz dopiero zasiewam, pamiętasz? Jeszcze długo na ten samochód poczekasz.
Matylda cofnęła się, ale jej oczy nadal lśniły. Jeszcze raz klasnęła w dłonie, jak gdybym w ogóle jej nie zniechęcił.
– I to się nazywa świętowanie, Josh! – wykrzyknęła z przejęciem.
Rozejrzałem się po pokoju. Mary w końcu odstawiła dzbanek na kuchenkę. Wujek Charlie zamknął usta i teraz żuł końcówkę wąsa, a brwi dziadka wróciły na swoje miejsce.
Nonszalancko wzruszyłem ramionami.
– Tak sobie tylko myślałem – zakończyłem niezdarnie, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, po czym udałem się do sypialni.