Obietnica trwałej miłości - Janette Oke - ebook + audiobook

Obietnica trwałej miłości ebook i audiobook

Janette Oke

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W drugiej części serii Miłość przychodzi łagodnie małżeństwo Clarka i Marty Davisów opiera się na wzajemnym szacunku i miłości. Ich rodzina zamieszkująca mały domek na farmie szybko się powiększa. Gdy wyciągną pomocną dłoń do sąsiadów w potrzebie, odkryją, że ich miłość nie jest ograniczona rozmiarami ich miejsca zamieszkania.

Czas do szkoły czy czas do ślubu – rodzina Davisów potrafi zawładnąć sercami czytelników.

  

Janette Oke

 

Kanadyjska autorka ponad 70 książek, nagradzana między innymi odznaczeniami Christy Award i Gold Medallion. W Polsce znana już od dawna, z poprzednich wydań bestsellerowej serii Miłość przychodzi łagodnie. Ostatnio popularnością cieszy się trylogia z czasów biblijnych Śledztwo setnikaUkryty płomień Droga do Damaszku oraz seria czterech pogodnych, rodzinnych powieści rozpoczęta przez tytuł Pewnego razu latem. Bestsellerem stała się także powieść Głos serca, która była inspiracją znanego serialu.

 

 

Dodatkowe informacje

  • Tytuł oryginału: Love’s Enduring Promise
  • Wydawnictwo: Psalm18.pl
  • Rok wydania: 2021
  • Ilość stron w wersji papierowej: 292
  • Redakcja: Małgorzata Wołochowicz
  • ISBN wersji papierowej: 978-83-66681-30-9
  • ISBN ebooka: 978-83-66681-37-8

 

 

Recenzje

 

"Książka wciąga, tak jak poprzednia część (...)"

opinia z lubimyczytac.pl


"Lektura "Obietnicy trwałej miłości" to przeniesienie się w świat, który dawno przeminął (...) Afirmacja rodziny to motyw przewodni tej książki.Można przy niej odpocząć i zastanowić się nad stosunkiem do Boga"

opinia z lubimyczytac.pl

Recenzje tomu 1 serii ("Miłość przychodzi łagodnie")

"Ta książka to nie tylko wzruszająca i najpiękniejsza historia o miłości, jaką znamy. To również opowieść, która przynosi ukojenie i nadzieję tym, którzy doświadczyli w swoim życiu bolesnej straty."

Daniel Wołochowicz, założyciel wydawnictwa Psalm18.pl


"historyjka tak inna i niezepsuta, że aż chce się ją polecać jako przykład samotnego rozbitka wśród oceanu współczesnej powieściowej zgnilizny."

opinia z lubimyczytac.pl


"Urzekająca, przepełniona miłością, radością piękna opowieść bardzo mi się podobała."

opinia z lubimyczytac.pl


"To moje podręczne antidotum na smutki."

opinia z lubimyczytac.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Lektor: Karolina Garlej-Zgorzelska
Oceny
4,6 (19 ocen)
12
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
spioszek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Polecam
00
Aleksandra111a

Nie oderwiesz się od lektury

Ku pokrzepieniu serc
00

Popularność




Rozdział 1Nowe początki

Marta przekręcała się niespokojnie z boku na bok. Głęboki sen przerywały przenikliwe i trudne do opanowania dreszcze. Gdy stopniowo budziła się ze złego snu, przynosiło jej to ogromną ulgę. Na szczęście znajdowała się w bezpiecznym miejscu: w swoim własnym łóżku.

Okropny sen, który wydawał się tak realny i przerażający, przywołał dawny lęk i niepokój.

Po raz kolejny zadawała sobie pytanie: Dlaczego właściwie wciąż mi się to śni? Przecież od tamtych wydarzeń minęło już tak wiele czasu. A jednak owe sceny wydawały się tak bardzo realne...

Czuła, że wszystkie elementy tego koszmaru wciąż na nowo ją osaczają. Popsuty wóz, szalona wichura, trzepot miotanego wiatrem płótna, a pośród tego ona – skulona samotnie w kącie, ściskająca cienki, podarty koc, którym owijała zziębnięte, drżące ciało, bezskutecznie usiłując się ogrzać. Przerażające uczucie, iż została całkiem sama, było bardziej dotkliwe niż chłód, który przenikał ją na wskroś.

Teraz na pewno tu umrę – myślała Marta przez sen – wzupełnym osamotnieniu. To już koniec… Aż nagle, dzięki Bogu, obudziła się i poczuła ciepło własnego łóżka. Wyjrzała przez okno, by ujrzeć niebo usłane przez Stwórcę migoczącymi gwiazdami.

Trudno jej było jednak opanować kolejny dreszcz, który przeszedł przez całe jej ciało. W odpowiedzi na ten odruch poczuła ciepło męskiego ramienia obejmującego ją mocno i przyciągającego do siebie.

Nie chciała obudzić Clarka. Całymi dniami był bardzo zajęty pracą w polu i na gospodarstwie. Wiedziała, że potrzebuje snu. Popatrzyła na jego twarz oświetloną bladym strumieniem księżycowej poświaty i domyśliła się, że na szczęście się nie obudził – jeszcze nie.

Czuła, że ogarnia ją fala miłości. Kiedy tylko potrzebowała dowodu, że Clark naprawdę ją kocha, natychmiast jej to okazywał, nawet w półśnie. Nie po raz pierwszy, jeszcze zanim się przebudził, podświadomie odczuł jej potrzebę bliskości i przytulił ją mocno.

Za chwilę poruszył się i otworzył oczy. Pocałował jej rozpuszczone włosy i zapytał szeptem:

– Co się dzieje, kochanie?

– Nic, wszystko w porządku… po prostu miałam zły sen. Byłam zupełnie sama…

Przytulił ją jeszcze mocniej.

– Ale przecież nie jesteś sama.

– Tak... Clark, tak się cieszę, tak bardzo się z tego cieszę.

Kiedy tulił ją do siebie, poczuła, że dreszcze ustały, a sen przestał już być tak realny.

Dotknęła ręką jego policzka.

– Naprawdę już wszystko dobrze. Śpij spokojnie.

Pogładził ją po włosach, po czym jego dłoń spoczęła na jej ramieniu. Marta leżała bez ruchu. Po paru chwilach jego miarowy oddech przekonał ją o tym, że jej mąż znowu zasnął.

Teraz już panowała nad swoimi myślami. Skoro minął paniczny lęk wywołany złym snem, postanowiła wykorzystać ciszę przed nastaniem świtu na planowanie zadań czekających na nią w nadchodzącym dniu.

W miesiącach zimowych mężczyźni oprócz swoich codziennych obowiązków każdą wolną chwilę wykorzystywali na ścinkę i zwożenie drzewa z lasu. Rodziny w sąsiedztwie zgadzały się w jednej poważnej kwestii dotyczącej konieczności edukacji młodego pokolenia. Najlepszym sposobem osiągnięcia tego celu było własnoręczne wybudowanie szkoły, a potem zatrudnienie nauczyciela. Budynek miał powstać na kawałku ziemi należącej do Clarka i Marty Davisów, nieopodal rzeki.

Stos bali przeznaczonych na budowę stopniowo rósł. Mężczyźni starali się zgromadzić wymaganą ilość drewna jeszcze przed wiosennymi roztopami, by potem, nim ich własna ziemia będzie wymagała zaorania, mogli poświęcić trochę czasu na wzniesienie szkolnego budynku.

Po zliczeniu bali uznano, że jest ich już wystarczająco dużo. Ustalono, że budowa odbędzie się jutro. Mężczyźni mieli nadzieję w ciągu tego dnia postawić ściany i być może położyć więźbę dachową. Całe przedsięwzięcie miało być ukończone w trakcie lata, gdy tylko czas pozwoli na dodatkową aktywność mężczyzn. Przy takim założeniu od jesieni dzieci miałyby wybudowaną szkołę i mogłyby rozpocząć naukę.

Myśli Marty wybiegały naprzód. Zastanawiała się nad nauczycielem… wciąż jeszcze nie udało im się go zatrudnić. Trudno było znaleźć odpowiednią osobę i zainteresować ją przyjazdem tutaj, na odległe, dziewicze tereny kraju. Czyżby budowali szkołę tylko po to, by okazało się, że nie można sprowadzić wykwalifikowanego nauczyciela? Nie. Musieli jeszcze gorliwiej modlić się o owocne poszukiwania i o to, by ich wysiłek włożony w budowę szkoły nie okazał się daremny.

Mała Missie nie będzie uczęszczać do szkoły przez pierwszy semestr. W listopadzie skończy dopiero pięć lat i jest jeszcze za mała, by dołączyć do grupy dzieci rozpoczynających naukę w nowej szkole. Marta miała mieszane uczucia – z jednej strony chciała, by Missie pozostała z nią w domu jeszcze przez najbliższy rok. Z drugiej, była tak podekscytowana powstawaniem nowej szkoły, że trudno jej było pogodzić się z tym, iż jej dziecko nie będzie w grupie pierwszych uczniów. Musiała wciąż sobie przypominać, że zdecydowali wspólnie z Clarkiem, iż ich córka powinna poczekać. Była to trudna decyzja, tym bardziej, że Missie bez przerwy mówiła o nowej szkole.

Na początku projekt ten wydawał się sprawą bardzo odległą, lecz teraz znajdowali się u progu jego realizacji. Marta była tym faktem bardzo przejęta i wiedziała, że już nie zaśnie, choć odpoczynek był jej tak bardzo potrzebny. Z drugiej strony, było jeszcze zbyt wcześnie na rozpoczynanie codziennych obowiązków. Jej krzątanina mogłaby obudzić pozostałych członków rodziny.

Leżała więc cichutko, analizując w myślach, co przygotuje do jedzenia dla ekipy budowlanej na jutro i co w związku z tym musi zrobić już dzisiaj. Wyobrażała sobie, w co ubierze każde z dzieci, a nawet planowała, z którymi sąsiadkami pogawędzi, jeśli czas na to pozwoli... Marta bardzo sobie ceniła możliwość wspólnych spotkań, nawet za cenę wytężonej pracy i dodatkowego wysiłku. Wiedziała też, że kobiety z jej okolicy podzielają tę potrzebę.

Czas dłużył się niemiłosiernie. W końcu zniecierpliwienie zmusiło ją do wyjścia spod ciepłej kołdry. Podniosła się powoli i ostrożnie, bo w zaawansowanej ciąży nie da się już tego typu ruchów wykonywać szybko i sprawnie.

Jeszcze tylko miesiąc – pomyślała sobie – i zobaczymy, kim jesteś…

Missie miała nadzieję, że urodzi jej się siostrzyczka, a dla małego Clare’a nie miało to znaczenia. W sposobie myślenia małego chłopca niemowlę było po prostu niemowlęciem – i tak przez cały czas będzie przebywało w domu. On natomiast przy każdej okazji towarzyszył na gospodarstwie swojemu ojcu, próbując dorównać mu kroku. Dlatego Clare nie sądził, żeby niemowlę w jakikolwiek sposób wywarło wpływ na jego dotychczasowe życie.

Marta wsunęła stopy w domowe kapcie i owinęła się ciepłym szlafrokiem. Rano w ich małym domku było dość zimno.

Poszła najpierw spojrzeć na śpiącą Missie i Clare’a. Panująca jeszcze ciemność nie pozwalała dokładnie ich dostrzec, ale dzięki strumieniowi światła wdzierającemu się przez okno Marta mogła zorientować się, że dzieci są przykryte i śpią spokojnie.

Udała się do kuchni i tak cicho, jak tylko było to możliwe, rozpaliła ogień w starym, wysłużonym piecu. Czuła się szczególnie przywiązana do swojej kuchenki – zupełnie tak samo jak mężczyzna do swego zaprzęgu – pomyślała, uśmiechając się do siebie. Ona i kuchenka dobrze razem ze sobą współpracowały, dostarczając ciepło i pożywienie całej rodzinie. Czuła, że ze wszystkich rzeczy znajdujących się w domu kuchenka jest tym, co naprawdę należy do niej.

Ogień zaczął trzaskać. Marta nastawiła czajnik, by zagotować wodę na kawę. Chwilę potrwa, zanim piec ogrzeje pomieszczenie i zanim wrzątek będzie gotowy. Otuliła się mocniej szlafrokiem i sięgnęła na półkę po Biblię męża. Miała chwilę, by poczytać i pomodlić się, zanim obudzą się domownicy.

Tego poranka odczuwała szczególną Bożą bliskość. Zły sen, który dręczył ją w nocy, pomógł jej na nowo zobaczyć, jak wiele ma powodów do wdzięczności. Jej samopoczucie dodatkowo poprawiało oczekiwanie na budowę nowej szkoły. Przy Clarku czuła się kochana i bezpieczna, ale prawdziwie zrozumieć mógł ją jedynie Bóg, gdyż tylko On znał ją dokładnie, na wskroś. Cieszyła się, że może opowiedzieć wszystkie swoje myśli właśnie Bogu, któremu niedawno powierzyła całe swoje życie.

Siedziała, spokojnie popijając kawę, której ciepło stopniowo i przyjemnie ją ogrzewało. Czuła się odświeżona – zarówno fizycznie, jak i duchowo. Ponownie utkwiła wzrok we fragmencie rozłożonego na jej kolanach Pisma Świętego. Zdawało jej się, że werset, który czyta, jest przeznaczony właśnie dla niej, na teraz: Bądź mężny i mocny, nie lękaj się, nie bój się ich, gdyż Pan, Bóg twój, idzie z tobą.

Słowa te wyrażały obietnicę oraz pociechę, której potrzebowała szczególnie po tym, co jej się dziś przyśniło. Samotność. To słowo ją prześladowało. Była tak bardzo wdzięczna, że nie jest samotna. Jeszcze raz z głęboką pokorą i wdzięcznością przyjmowała prawdę o tym, że Ojciec Niebieski w swej wielkiej mądrości tak szybko połączył ją z Clarkiem po tragicznej śmierci jej pierwszego męża, Clema. Uświadomiła sobie, że zanim w wystarczającym stopniu doznała wewnętrznego uzdrowienia, pozwalającego na drugi związek, Clark już był gotów i na nią czekał. Dlaczego tak długo, każdą cząstką swego istnienia, opierała się, kiedy Bóg zapewniał jej schronienie? Ma Graham powiedziała, że serce i emocje potrzebują czasu, by doznać uleczenia. Marta była pewna, że to właśnie było powodem jej wewnętrznej walki. Musiała dać sobie czas... I dzięki cierpliwości ze strony Clarka, ponownie nauczyła się kochać.

Kochać i być kochaną; stanowić część czyjegoś życia – oto jak cenny jest Boży plan dla stworzenia – pomyślała, dolewając sobie kawy.

Czy kiedykolwiek umiałaby powiedzieć Clarkowi o tym wszystkim, co czuła? Wydawało jej się, że ubranie tego w słowa tak naprawdę nie odda we właściwy sposób jej prawdziwych uczuć. Próbowała to wyrazić, ale słowa brzmiały tak nieadekwatnie... Próbowała też powiedzieć to za pomocą spojrzeń i czynów… Tak naprawdę, mówiła mu o tym każdego dnia, na setki sposobów, całą sobą.

Maleństwo znów dało o sobie znać nagłym kopnięciem.

– A ty, skarbie – wyszeptała Marta – jesteś kolejnym potwierdzeniem naszej miłości. Mam na myśli nie tylko poczęcie ciebie, ale też urodzenie cię i wychowanie. W tym też wyraża się nasza miłość. Jesteś kimś wyjątkowym. Nawet jeśli jeszcze nie wiemy, czy jesteś chłopcem czy dziewczynką. Jesteś wyjątkowe, ponieważ jesteś nasze – podarowane nam przez Boga. Niech Bóg ci błogosławi. Niech da ci silne ciało, umysł i ducha. Wzrastaj w latach i Bożej mądrości. Niech tata będzie z ciebie dumny... Na pewno będzie dumny. Bądź piękne i silne duchem – nawet jeśli twoje ciało będzie kruche albo twój umysł słaby. Znam twojego tatę i wiem, że to jest dla niego najważniejsze. I dla twojej mamy też…

Szelest w sypialni przerwał dalszą wewnętrzną rozmowę, którą Marta prowadziła ze swoim nienarodzonym dzieckiem. Za moment w kuchni pojawił się Clark.

– Wcześnie wstałeś – stwierdziła, witając męża z uśmiechem. – Ty też nie możesz spać?

– A myślisz, że łatwo wytrzymać w łóżku, kiedy w powietrzu unosi się zapach świeżo parzonej kawy? Jestem pewien, że niezamężnym kobietom łatwiej byłoby zwabić mężczyznę właśnie zapachem kawy, a nie jakichś drogich perfum.

Roześmiali się cicho. Marta chciała się podnieść, lecz Clark położył rękę na jej ramieniu.

– Nie wstawaj. Wiem, gdzie są kubki... Zwykle nie mogę sobie pozwolić na luksus spokojnego wypicia kawy przed pracą. Ale mógłbym się do tego przyzwyczaić.

Uśmiechnął się szeroko, po czym sięgnął po kubek. Wiedziała, że tak naprawdę Clark wcale by nie chciał, żeby wstawała jeszcze wcześniej. Każdy jej dzień był przecież tak bardzo wypełniony obowiązkami przy dwójce żywiołowych maluchów – i z trzecim w drodze.

Clark nalał sobie kawy i usiadł naprzeciwko niej przy stole. Wydawał się bacznie ją obserwować, a ona odczytywała w jego spojrzeniu miłość i troskę.

– Dobrze się czujesz?

– Tak.

– A mały jest grzeczny?

Marta się roześmiała.

– Kiedy wstałeś, siedziałam i rozmawiałam sobie z nią.

– Z nią?

– Według Missie to będzie dziewczynka...

– Zaniepokoiłaś mnie dziś w nocy.

– To nic takiego, tylko zły sen.

– Chcesz o tym porozmawiać?

– Chyba nie ma o czym. Przeraziło mnie znów to okropne uczucie osamotnienia. Właściwie nawet nie umiem ci tego opisać, ale… Clark, tak się cieszę, że tak naprawdę nigdy nie musiałam być sama, nawet gdy straciłam Clema. Ty i Missie od razu wypełniliście pustkę w moim życiu. Wiem, że długo cię nie akceptowałam, ale ty nie rezygnowałeś… To właśnie Missie sprawiała, że miałam wtedy o kim myśleć, miałam jakiś cel w życiu. Cieszę się, Clark. Jestem tak bardzo wdzięczna Bogu, że nie dał mi wyboru i wkroczył w moje życie w momencie, kiedy w ogóle o Nim nie myślałam.

Clark oparł się o stół i pogładził ją po policzku.

– Ja też się cieszę, pani Davis.

Powiedział to żartobliwie, ale z jego oczu emanowała miłość.

– Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która umiałaby parzyć lepszą kawę.

Marta figlarnie odsunęła jego rękę.

– Kawę?! Też mi komplement.

Twarz Clarka przybrała nieco poważniejszy wyraz.

– Wiesz, tak naprawdę to spodobałaś mi się wcześniej, zanim jeszcze w ogóle zaparzyłaś mi pierwszą kawę. Nigdy nie zapomnę, jaka krucha i samotna mi się wydawałaś, kiedy stałaś przy zepsutym wozie, z całych sił próbując zachować się godnie. Zdawałem sobie sprawę, że pragnęłaś wtedy umrzeć, a ja w duszy płakałem razem z tobą. Nie przypuszczam, by ktokolwiek z zebranych na pogrzebie rozumiał twoje uczucia lepiej niż ja. Tak bardzo pragnąłem jakoś złagodzić twój ból.

Marta otarła łzę spływającą jej po policzku.

– Nigdy wcześniej mi o tym nie mówiłeś. Myślałam, że po prostu potrzebowałeś kogoś, kto zatroszczyłby się o małą Missie.

– Tak, to prawda. I chciałem, żebyś myślała w ten sposób. Przez pierwszych kilka miesięcy sam siebie również przekonywałem, że był to jedyny powód mojej propozycji. Potem w końcu musiałem przyznać, że chodziło mi o coś więcej.

Marta wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń.

– Przebiegły łobuzie! – zażartowała.

– Potem z twojej przyczyny przechodziłem przez najtrudniejsze miesiące w swoim życiu. Zastanawiałem się, czy poczujesz do mnie to samo, co ja czułem do ciebie, czy spakujesz swoje rzeczy i wyjedziesz. Wiesz, w tamtych dniach nauczyłem się więcej na temat modlitwy niż kiedykolwiek wcześniej. Nauczyłem się też cierpliwie czekać.

– Clark, ja wcale nie byłam tego wszystkiego świadoma – wyszeptała wzruszona. Uniosła jego dłoń do ust i pocałowała go w palce. – Postaram ci się to wynagrodzić.

Wstał z krzesła, nachylił się nad nią i musnął ustami jej czoło.

– W takim razie trzymam cię za słowo. Na początek, co byś powiedziała na mój ulubiony gulasz na kolację? Poproszę gęsty i z dużymi kawałkami mięsa.

Marta zmarszczyła figlarnie nos.

– Prawdziwy mężczyzna… – stwierdziła. – Myślisz, że jedyna droga, jaką kobieta może trafić do serca mężczyzny, prowadzi przez żołądek?

Clark zmierzwił jej luźno rozpuszczone włosy.

– Lepiej zajmę się swoimi obowiązkami, bo krowy pomyślą, że zupełnie o nich zapomniałem.

Pocałował ją w czubek nosa i wyszedł.

Rozdział 2Rozmyślania

Następnego dnia słońce wschodziło rzucając różowo-złotą poświatę nad rzędem jodeł pokrytych resztkami śniegu. Zapowiadał się ładny dzień, sprzyjający budowie. Marta wstała z łóżka i podziękowała Bogu za pogodę. Niepotrzebnie zamartwiała się o to, co będzie, jeśli dzień przyniesie jeszcze jedną zamieć. Dzisiaj okazało się, że pogoda jest wymarzona. Marta przeprosiła Boga za brak wiary. A tak w ogóle to przecież Jego dobroć jest niezależna od tego, czy pada deszcz czy też świeci słońce. Marta szybkim krokiem poszła do kuchni.

Dzisiejszego poranka Clark wstał wcześniej niż ona i poszedł już do swoich codziennych obowiązków. Najpierw jednak rozpalił w piecu ogień i teraz przyjemne ciepło rozchodziło się po całym domu. Marta spieszyła się, by zdążyć podać śniadanie na stół, zanim w kuchni pojawią się dzieci.

Kiedy stała przy kuchence, mieszając owsiankę, do kuchni wszedł zaspany Clare, z ledwo otwartymi oczami, koszulą na wierzchu i źle zapiętymi szelkami od spodni. Jeden but trzymał pod pachą, a drugi, niezawiązany, miał na nodze.

– Gdzie tata? – zapytał.

Marta uśmiechnęła się na widok małego chłopca ze zmierzwioną czupryną.

– Pracuje przy zwierzętach – odpowiedziała. – Pewnie już prawie skończył, więc musisz się pospieszyć, jeśli chcesz do niego dołączyć. Chodź, pomogę ci.

Włożyła mu koszulę do spodni, zapięła poprawnie szelki i posadziła go na krześle, by zasznurować mu buty.

– To już dzisiaj? – zapytał.

– Tak, dzisiaj do wieczora powinien powstać budynek szkoły.

Clare zamyślił się przez chwilę. Mówił już Marcie, że nie jest przekonany do tej szkoły i nie wie, czy ją polubi, ale wszyscy byli bardzo entuzjastycznie do niej nastawieni. Uśmiechnął się serdecznie.

– Lepiej już pobiegnę – powiedział, zsuwając się z krzesła. – Dobrze, że nie idę do szkoły: mój tata potrzebuje mnie na gospodarstwie.

Marta uśmiechnęła się. Pewnie, że cię potrzebuje – pomyślała – potrzebuje cię, byś wchodził mu w paradę, kiedy idzie karmić zwierzęta… potrzebuje cię, żebyś uparcie chciał nieść wiadro z mlekiem, które jest dla ciebie za ciężkie... potrzebuje cię, byś spowalniał jego kroki, kiedy wyprowadza bydło na pastwisko… potrzebuje twojego nieustannego radosnego paplania. Pokręciła głową, lecz uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Tak, on naprawdę cię potrzebuje… potrzebuje twojej miłości iuwielbienia.

Schyliła się, by przytulić chłopca, a następnie pomogła mu założyć ciepłą kurtkę. Wsunęła mu na ręce rękawiczki, włożyła na głowę czapkę i otworzyła drzwi. Wybiegł w pośpiechu na poszukiwanie taty. Wokół niego radośnie podskakiwał i poszczekiwał Ole Bob.

Marta wróciła do przygotowywania śniadania, od czasu do czasu zerkając w kierunku drzwi do sypialni dzieci. Będzie musiała obudzić Missie, która była prawdziwym śpiochem i nigdy nie wyskakiwała z łóżka tak żwawo, jak czynił to każdego poranka Clare. Missie również lubiła przygody i zabawy, ale wolała odłożyć te przyjemności na później, kiedy będzie dobrze wyspana. Była z niej już świetna mała pomocnica. Towarzyszyła Marcie w domowych obowiązkach i razem z nią oczekiwała na narodziny maleństwa – jej „małej siostrzyczki”. Ze względu na Missie Marta miała nadzieję, że to będzie dziewczynka. Kochała Missie jak własną córkę...

Nakrywając do stołu, zastanawiała się, ile znanych jej z sąsiedztwa kobiet jest tak samo żywo podekscytowanych nową szkołą. Nie chciała, by dzieci z okolicy zostały analfabetami, i to tylko dlatego, że ich rodzice zaryzykowali wyruszenie na Dziki Zachód, by tam ułożyć sobie życie. Chcieli dobrze wychować i wykształcić następne pokolenie, by mogło w przyszłości odnaleźć swoje miejsce w społeczności – tej lub jakiejkolwiek innej.

Marta pomyślała o dwóch córkach swojej przyjaciółki, Tiny Larson. Jej mąż Jedd uważał, że nowa szkoła wcale nie jest im potrzebna i nazywał pomysł jej powstania „zwykłą głupotą”. Był zdania, że dziewczęta nie potrzebują edukacji. Lecz z błagalnego wzroku Tiny można było wyczytać, jak bardzo pragnie, by jej dziewczynki również miały możliwość nauki. Była to dla nich ostatnia szansa, zważywszy na ich wiek: trzynaście i jedenaście lat. Potrzebowały skorzystać z tej szansy, zanim będzie dla nich za późno.

*

Tego poranka, krzątając się w kuchni, Marta gorliwie modliła się, by Bóg zmienił serce Jedda w tej sprawie.

W czasie modlitwy wyjrzała przez kuchenne okno i zobaczyła swoich mężczyzn wracających z obory. Kroki Clarka, normalnie długie, były teraz spowalniane przez szybkie dreptanie małego Clare’a. Chłopiec trzymał się kurczowo uchwytu wiadra z mlekiem, w przekonaniu, że pomaga ojcu w niesieniu ciężaru, a po drodze radośnie do niego szczebiotał. Ole Bob podskakiwał przed nimi tam i z powrotem, sądząc zapewne, że wskazuje im drogę, jakby bez niego mieli nigdy nie trafić tam, gdzie trzeba.

Marta poczuła ucisk w gardle. Czasami miłość sprawia ból – lecz jest to zawsze ból bezcenny.

Tego poranka rodzina Davisów jako pierwsza przybyła nad rzekę. Mieli najbliżej, jako że grunt przeznaczony na budowę szkoły został wydzielony z kawałka gospodarstwa Clarka.

Clark odwiązał konie z zaprzęgu, po czym zaczął odmierzać teren. Wbijał paliki, którymi wyznaczał obszar budynku.

Clare truchtał wokół ojca. W zależności od potrzeby, podawał mu młotek albo paliki. Ogólnie rzecz biorąc, trochę pomagał, a trochę przeszkadzał.

W wozie gospodarczym umieszczono stary piec, w którym Marta prędko rozpaliła ogień i wstawiła do zagotowania wodę. Piec nie działał co prawda tak dobrze jak jej kuchenny, ale zawsze był lepszym rozwiązaniem niż zwykłe ognisko. Przyda się kobietom do przygotowania dla wszystkich gorącego posiłku.

Missie zdjęła z głowy czepek, spod którego niczym sprężynki wyskoczyły jasnobrązowe loczki. Upajała się przyjemnym ciepłem słońca. Podprowadziła zaprzęg do pobliskich drzew, gdzie przywiązała konie i zrzuciła im siano na śniadanie.

Wkrótce zaczęły przybywać kolejne wozy. Miejsce wypełniło się radosną, pełną podekscytowania atmosferą. Dzieci biegały, piszczały i ganiały się wokoło. Nawet Clare oderwał się na chwilę od naśladowania we wszystkich czynnościach ojca i poszedł bawić się z rówieśnikami.

Kobiety rozprawiały, nawoływały się po imieniu i śmiały się głośno. Witały się wylewnie, po czym zabierały się do przygotowywania posiłku.

Mężczyźni z powagą oglądali bale, zastanawiając się, które najlepiej nadają się na podstawę. W myślach ustalali kolejność, w jakiej należało je kłaść. Następnie w ruch poszły siekiery i piły. Umięśnione ręce wymierzały pewne uderzenia, a barczyste plecy pochylały się, by zgodnie, jednym ruchem, podnosić ciężkie bale i umieszczać je na właściwym miejscu. Marta ze swego rodzaju dumą obserwowała Clarka, którego zdolności przywódcze budziły szacunek i posłuch wśród mężczyzn.

Praca była ciężka, jednak łatwiejsza do wykonania przy tylu osobach do pracy i przynosiła wszystkim satysfakcję. Od czasu do czasu serdeczne śmiechy przeplatały się z odgłosami realizowanych zadań. Po pewnym czasie, kiedy postawiono już ściany i każda belka zajęła swoje miejsce, widać było kształt budynku.

Wczesnowiosenne słońce dawało przyjemne ciepło. Rozgrzani wysiłkiem pracujący zdejmowali kurtki.

Stary piec spełniał swą rolę. Nad okolicą unosił się zapach parzonej kawy. W wielkim garze bulgotał wieprzowo–wołowy gulasz z fasolą, wydzielając smakowity aromat.

W pewnym momencie biegnące nieopodal dziecko zatrzymało się w pół kroku i pociągając z zachwytem nosem, zapytało, czy obiad jest już gotowy. W tej samej chwili dźwigający wielką belkę mężczyzna odwrócił się przez ramię i zawołał z zapytaniem, kiedy będzie podany posiłek. Kobieta, która stała przy piecu i mieszała potrawę, odpowiedziała, że muszą poczekać jeszcze trochę, po czym obdarzyła uśmiechem małego chłopca i poklepując go po ramieniu, zachęciła, by biegał dalej. Na pewno przy tym wyobrażała już sobie własne dziecko stojące przy czarnej tablicy szkolnej i rozwiązujące zadania matematyczne.

Wiele rzeczy składało się na wyjątkowość tego dnia i jego atmosferę... słońce, śmiechy i układanie bali; lecz przede wszystkim obietnica... Wszyscy wrócą tego dnia do domu zmęczeni na ciele, a mimo to pokrzepieni na duchu; ze świadomością, że razem dokonali wspaniałej rzeczy – i to nie dla samych siebie, lecz dla przyszłych pokoleń. Dali z siebie wszystko i podjęli się ogromnego trudu, by inni w przyszłości zebrali owoce ich pracy.

Zanim udali się do domu, Marta, Clark oraz grupa sąsiadów stanęli dumnie i patrzyli na nową konstrukcję. Ben Graham najlepiej podsumował uczucia wszystkich, mówiąc:

– Chyba każdy z nas czuje się dziś trochę wyższy.

Rozdział 3Mały Arnie

Marta z ociąganiem brała się tego dnia do przygotowania obiadu. Clark miał wkrótce wrócić z pracy i, dzięki Bogu, dzisiejsze obowiązki nie powinny zająć mu dużo czasu.

Missie bawiła się w pokoju ze swoim młodszym bratem, zajęta wydawaniem mu rozkazów.

– Nie tak! Musisz to zrobić w ten sposób! – Marta słyszała wyraźnie niezadowolony głos Missie.

– Ale ja chcę właśnie tak – upierał się Clare i Marta była niemal pewna, że postawi na swoim. Chłopiec miał w sobie coś z jej upartości, musiała ze wstydem przyznać to sama przed sobą.

Zamieszała marchewkę w garnku, by nie przywarła do dna, po czym podeszła do kredensu. Wyjęła do pokrojenia chleb. Czuła się dzisiaj nieswojo – i wiedziała, co jest tego przyczyną.

Nerwowo zerknęła na zegar i wstrzymała oddech, gdyż złapał ją kolejny skurcz. Powinna już przestać chodzić. Miała nadzieję, że Clark wkrótce wróci.

Kiedy skurcz minął, Marta krzątała się dalej, układając chleb na talerzu i wyjmując masło. Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy usłyszała, jak Ole Bob wita powracający zaprzęg i odprowadza Clarka do obory.

Clare najprawdopodobniej też to usłyszał i przybiegł do kuchni. Był niewątpliwie szczęśliwy, że udało mu się uwolnić od rozkazów Missie. Bardziej niż zabawę ze starszą siostrą cenił powrót do świata mężczyzn i wspólnych zajęć, w których żadna kobieta im nie przeszkadza. Marta pokręciła głową, tłumiąc śmiech, gdyż chłopiec tak się spieszył, że w podekscytowaniu, sięgnąwszy po swoją kurtkę zawieszoną na haczyku, włożył rękę nie do tego rękawa, co trzeba. Za chwilę odkryje swój błąd i będzie się poprawiał w biegu.

Clark rzeczywiście szybciej niż zwykle uwinął się dzisiaj z pracą i wrócił wcześniej. Wszedł do domu z wiadrem świeżego, spienionego mleka, które „pomagał” mu nieść Clare.

Kiedy mężczyźni myli ręce w misce na zewnątrz, Marta stawiała na stół jedzenie, po czym zmęczona opadła na swoje krzesło i czekała, aż wszyscy zajmą miejsca.

Clark pomodlił się, a następnie zaczął nakładać jedzenie dla siebie i syna. Potem zerknął na Martę i zatrzymał wzrok na jej twarzy.

– Martwisz się czymś? – spytał cicho.

Marta zmusiła się do uśmiechu.

– Myślę, że już się zaczyna.

– Już?! – wykrzyknął, z głośnym brzęknięciem odstawiając na stół miskę z ziemniakami.

– To dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś? Biegnę po lekarza!

Skoczył na równe nogi.

– Usiądź i najpierw zjedz kolację – poprosiła Marta, lecz gdy to mówiła, Clark już kręcił przecząco głową.

– Najlepiej będzie, jeśli położysz się do łóżka – stwierdził, a następnie zwrócił się do dzieci: – Missie, pilnuj Clare’a.

Popatrzył dziewczynce prosto w oczy.

– Missie, niedługo urodzi się maleństwo. Mamusia musi położyć się do łóżka. Skończcie jeść z Clare’em kolację, a potem posprzątaj ze stołu. Ja jadę po lekarza. Zaraz wrócę, a ty jesteś już duża. Zajmiesz się wszystkimi sprawami w domu, dopóki nie przyjadę z powrotem. Jeśli mamusia będzie czegoś potrzebowała, przyniesiesz jej, słyszysz?

Dziewczynka przytaknęła z powagą.

– A teraz – powiedział do Marty, pomagając jej wstać z krzesła. – Połóż się do łóżka, bez dyskusji.

Marta pozwoliła się odprowadzić do sypialni. Łóżko było tym, czego naprawdę teraz potrzebowała najbardziej. Drugą ważną potrzebą – jak sobie nagle uświadomiła – była obecność Ma Graham.

– Clark…? – zapytała, kiedy przykrywał ją kołdrą. – Czy my naprawdę musimy wzywać lekarza?

– Oczywiście, że tak – odpowiedział, zatrzymując się na chwilę i mierząc ją wzrokiem. – Przecież od tego tu go mamy.

– Ale ja wolałabym, żeby przyjechała Ma. Clark, proszę cię... Ma poradziła sobie wspaniale ostatnim razem i może mogłabym…

– Kiedy coś pójdzie nie tak, lekarz wie, co robić. Wiem, że Ma przyjmowała wiele porodów i przeważnie wszystko szło gładko, ale jeśli wystąpią jakieś komplikacje, nikt inny nie poradzi sobie lepiej niż lekarz.

Po policzku Marty spłynęła łza. Nie miała nic przeciwko lekarzowi, ale wolała mieć przy sobie Ma Graham.

Nie bądź głupia – ganiła samą siebie, ale pragnienie obecności Ma nie ustępowało i kiedy poczuła kolejny skurcz, wzmogło się jeszcze bardziej.

Clark zdjął z wieszaka za drzwiami koszulę nocną i pomógł jej się przebrać.

Gdy już przykrył Martę kołdrą, pocałował ją i obiecał, że zaraz wróci. Marta zauważyła, że jego twarz stała się blada, a ruchy szybkie i nerwowe. Wyszedł z pokoju niemal biegiem i chwilę później usłyszała tętent konia wyjeżdżającego galopem z podwórza.

Z kuchni dochodziły ją dziecięce rozmowy. Missie wciąż wydawała rozkazy bratu, pouczając go, żeby się pospieszył, umył swój talerz i zachowywał się cicho, bo mama musi odpocząć, zanim urodzi im siostrzyczkę.

Marta bardzo chciała się zdrzemnąć, ale nie było to możliwe, gdyż kolejne skurcze pojawiały się ze wzmożoną siłą i częstotliwością.

Missie stukała talerzami i sztućcami, kiedy sprzątała ze stołu, chociaż Marta wiedziała, że dziewczynka naprawdę się stara być jak najciszej. Potem usłyszała, jak zmusza Clare’a, by położył się już do łóżka. Mały protestował, tłumacząc, że jest jeszcze za wcześnie, aby iść spać, ale Missie go nie słuchała i dopięła swego, co Marta przyjęła ze zdziwieniem oraz ulgą. Clare leżał już w łóżku, gotowy do snu.

Missie wetknęła głowę przez drzwi do sypialni, by zdać raport z wykonanych czynności. Na szczęście było to w przerwie pomiędzy skurczami, więc Marta mogła jej odpowiedzieć. Przytuliła ją, podziękowała za pomoc i poprosiła, by też poszła się położyć, na co Missie poważnie pokiwała głową i spełniła prośbę mamy.

Godziny wlokły się bardzo powoli. Skurcze pojawiały się teraz jeden za drugim, w krótkich odstępach czasu. Były coraz mocniejsze i trudniejsze do zniesienia bez wydawania jęku.

Marta usłyszała szczekanie Ole Boba. Zdziwiła się, że lekarz przybył tak szybko. Lecz po chwili uświadomiła sobie, że osobą, która pochyla się nad nią, jest Ma Graham.

– Jednak przyszłaś...? – spytała Marta zaskoczona, ale i wdzięczna. Po jej policzkach spłynęły łzy ulgi. – Skąd wiedziałaś?

– Clark zatrzymał się u mnie po drodze i powiedział, że mnie potrzebujesz.

– Myślałam, że pojechał po lekarza.

– Tak, pojechał... Lekarz przyjmie poród. Clark powiedział mi, że potrzebujesz mojego wsparcia i pociechy.

Ma odgarnęła Marcie spadające na twarz włosy.

– Jak się czujesz?

Marta zdobyła się na nikły uśmiech.

– Dobrze… To chyba nie będzie trwało tak długo jak ostatnio, z Clare’em.

– Raczej nie – odpowiedziała Ma i poklepała Martę zachęcająco po grzbiecie dłoni. – Sprawdzę, czy maluchy śpią i przygotuję rzeczy dla lekarza. Zawołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.

– Dziękuję – odpowiedziała z lekkim skinieniem głowy – dziękuję, że przyjechałaś. Przy tobie czuję się o wiele spokojniej.

Ma kilka razy wchodziła do sypialni, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. W pewnej chwili Marta usłyszała kilka niewyraźnych szeptów, które przeplatały się z głosem Ma w kuchni. Docierały do niej jak przez mgłę, lecz wyraźnie się zbliżały. Wreszcie zobaczyła, że lekarz stoi tuż przy jej łóżku i cicho rozmawia z Ma Graham. Z drugiej strony nachylał się nad nią Clark i szeptał słowa otuchy.

Marta czuła się jakby poza tym wszystkim, co działo się dookoła, aż do momentu, gdy usłyszała przenikliwy krzyk nowo narodzonego dziecka.

– Już jest… moja maleńka – wyszeptała.

– Jest, ale maleńki – odparł lekarz donośnym głosem. – Kolejny zdrowy syn!

– Missie będzie zawiedziona – rzekła ledwo słyszalnym szeptem, ale doktor od razu jej odpowiedział:

– Nikt nie będzie rozczarowany takim wspaniałym chłopcem!

Po paru chwilach dziecko leżało już obok niej. W świetle lampy mogła zobaczyć i przekonać się, że chłopczyk naprawdę jest śliczny, a miłość do tej maleńkiej istotki rozlała się przyjemnym ciepłem po całym jej ciele.

Wkrótce był przy niej również Clark. Patrząc rozpromieniony na swego syna, pocałował Martę w czoło.

– Kolejny syn na medal! – powiedział z dumą.

Marta przyznała mu rację i uśmiechnęła się lekko.

Clark wyszedł i za chwilę pojawił się z dwójką zaspanych dzieci, które trzymał na obu rękach. Nachylił się z nimi nad noworodkiem:

– To wasz nowy braciszek – wyszeptał. – Popatrzcie, jak sobie słodko śpi. Czyż nie jest śliczny?

Clare tylko wpatrywał się w maleństwo z szeroko otwartymi oczami.

– Chłopak? – zdziwiła się Missie. – Miała być dziewczynka. Modliłam się przecież o siostrzyczkę…

– Czasami – tłumaczył jej powoli Clark – Pan Bóg wie lepiej niż my, co jest dla nas najlepsze, więc często zamiast dać nam to, o co Go prosimy, daje nam to, co według Niego jest dla nas dobre. Jestem przekonany, że ten mały chłopczyk musi być w Bożych oczach kimś szczególnym, skoro Bóg podarował nam jego, a nie dziewczynkę.

Missie słuchała uważnie. Za chwilę, kiedy zobaczyła, jak maleństwo przeciąga się i ziewa przez sen, na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech.

– Jest strasznie słodki, tato, prawda? – wyszeptała. – Jak mu damy na imię?

Niemowlę otrzymało imię Arnold Joseph, a nazywali go po prostu mały Arnie.

Clare, któremu młodszy brat wydawał się okropnie nudny, narzekał, że „mały Arnie nic nie robi, tylko śpi” – ale mimo to gotów był oddać za niego wszystko. Missie matkowała małemu, zabawiała go i zastanawiała się na głos, jak mogła kiedyś w ogóle myśleć, że siostra byłaby lepsza.

Wszystko zaczęło wracać do normy. Zboże zostało zasiane, tak samo warzywa w ogrodzie. Marta ciągle była zajęta od wczesnego rana do późnego wieczora, bo maleństwo, choć sprawiało jej wiele radości, oznaczało też mnóstwo dodatkowej pracy. Dni miała wypełnione po brzegi obowiązkami, lecz ogarniało ją przy tym uczucie szczęścia i miłości.

JANETTE OKE urodziła się w Champion w stanie Alberta. Jej rodzice byli kanadyjskimi farmerami żyjącymi na prerii. Wychowała się w atmosferze radości i miłości. Ukończyła Mountain View Bible College w Didsbury w stanie Alberta, tam też poznała swojego męża, Edwarda. Pobrali się w roku 1957. Razem byli pastorami kilku kościołów w Indianie i w Kanadzie. Następnie przeprowadzili się do Calgary, gdzie Edward służył na wielu stanowiskach uczelnianych, podczas gdy Janette zajmowała się pisaniem.

Uznaje się, że to ona rozpoczęłą nowożytną erę inspirujących powieści – właśnie poprzez książkę Miłość przychodzi łagodnie, wydaną w 1979 roku. Od tamtego czasu jest autorką ponad siedemdziesięciu książek dla dorosłych i dla dzieci, które sprzedały się w ponad trzydziestu milionach egzemplarzy. Wiele z nich doczekało się również ekranizacji.

Janette i Edward mają trzech synów, córkę oraz powiększającą się gromadkę wnuków. Oboje aktywnie uczestniczą w życiu swojego lokalnego kościoła. Mieszkają niedaleko Didsbury w stanie Alberta.

W Polsce Janette Oke jest znana z bestsellerowej serii Miłość przychodzi łagodnie, która zadebiutowała w naszym kraju już w latach dziewięćdziesiątych, oraz powieści Głos serca (która zainspirowała popularny serial o tym tytule). Dużym powodzeniem cieszy się także trylogia rozpoczęta przez Śledztwo setnika – fascynującą historię z czasów biblijnych, a niezwykle ciepłe recenzje otrzymał tytuł Pewnego razu latem, pierwszy z czterech tomów wzruszających, rodzinnych powieści z odrobiną humoru.