Pewnego razu latem - Janette Oke - ebook

Pewnego razu latem ebook

Janette Oke

4,3

Opis

Z pewnością jest to niezwykła sytuacja, mieć osiemnastoletnią matkę, gdy samemu ma się już dwanaście lat. Ale jeśli jesteś sierotą, a ona twoją ciocią – i jedyną matką, jaką znasz – no cóż, sprawdza się to całkiem dobrze.

Dlatego tak się zaniepokoiłem usłyszawszy, że dziadek i wujek Charlie rozmawiają o znalezieniu odpowiedniego męża dla cioci Lou!

Przecież trzeba było jakoś temu przeciwdziałać. Nie mogłem stać z boku i patrzeć, jak nasza rodzina się rozpada. Dziadek z wujkiem Charliem zadawali sobie wiele trudu, by wydać ciocię Lou za mąż, stąd też i ja musiałem nieźle się napracować, by do tego nie doszło. Ale wtedy zjawił się ten młody duszpasterz i sprawy strasznie się pokomplikowały…

O serii

Akcja dzieje się na amerykańskiej farmie, na po koniec XIX wieku. Josh Jones zdaje sobie sprawę, że jego rodzina nie jest typowa, ale to jedyne życie, jakie kiedykolwiek poznał. Ciocia Lou, dziadek, wujek Charlie i pradziadek - wszyscy ukształtowali młodego mężczyznę, jakim się stał. Ale kiedy dorasta, Josh zaczyna stawiać czoła ważnym pytaniom dotyczącym życia, miłości i wiary. 

 

Trzy miliony książek sprzedanych w serii (na świecie).

 

Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek, między innymi sześciotomowej powieści Głos serca (na jej podstawie nakręcono znany w Polsce serial). W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość Przychodzi Łagodnie oraz powieść z czasów biblijnych: Śledztwo Setnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (22 oceny)
12
7
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1Josh

TAMTEGO RANKA NIE MOGŁEM DOCZEKAĆ SIĘ końca domowych obowiązków. Chciałem jak najszybciej wymknąć się do mojego ulubionego miejsca nad rzeką, by przez chwilę pomyśleć. Wszystko działo się tak szybko; martwiłem się, że cały mój świat ulegnie zmianie. Nie chciałem tego. Podobało mi się tak, jak było. Musiałem coś wymyślić, żeby wszystko zostało na swoim miejscu.

Zaniosłem do domu wiadro mleka, a potem pobiegłem do obory wypuścić Bossie z powrotem na pastwisko, by dołączyła do innych pasących się krów. Powłóczyła za mną leniwym krokiem, nie reagując, kiedy próbowałem ją pospieszyć. Kiedy wreszcie przeszła przez drzwi, uderzyłem w jej brązowo-biały zad i szybko umieściłem rygiel na miejscu. Bossie stała nieruchomo, jak gdyby nie wiedząc, co zrobić z wolnością i którą stronę wybrać.

Ja natomiast wiedziałem dokąd zmierzam. Ruszyłem południowym szlakiem pośród zielonej roślinności lata, niczym zając uciekający przed polującym na niego jastrzębiem.

Poziom wody w rzece ciągle był wysoki – w końcu mieliśmy środek lata – ale miejsce, które nazywałem swoim własnym, pozostawało ciche. Zabawne, że zawsze myślałem o nim jako o cichym, mimo iż było przecież pełne życia. Niekończące się ptasie melodie, ciągłe brzęczenie najprzeróżniejszych owadów. Czasami także dobiegające z mielizn rechotanie żab czy pluski przeskakujących w głąb wody ryb. Dźwięki te zupełnie mi jednak nie przeszkadzały. Miejsce wciąż wydawało się spokojne, przede wszystkim dlatego, że wolne było od ludzkich głosów wydających kolejne polecenia.

Traktowałem je jako coś w rodzaju własnego łowiska; nie pokazałem go nawet mojemu najlepszemu przyjacielowi, Avery’emu Garettowi. Avery i tak nie przepadał za wędkowaniem, więc niewiele stracił. Tamtego dnia jednak nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zabrać ze sobą wędkę – tak bardzo pragnąłem zostać sam.

Zanim jeszcze usiadłem na moim stałym miejscu na kłodzie, podwinąłem nogawki ogrodniczek prawie do kolan i zanurzyłem stopy w zimnym strumieniu rzeki. Wepchnąłem je głębiej, czując jak cienka warstwa chropowatego piasku przeciska się przez moje palce, i zacząłem leniwie zataczać nimi kręgi w znajdującym się pod spodem mule. Nie zauważyłem niestety, że nie podwinąłem nogawek wystarczająco wysoko i teraz moczyły się wraz ze stopami w wodzie strumienia. Próbowałem podciągnąć je do góry, ale przesiąknięte, stawiały opór. Wiedziałem, że jeśli nie wyschną na słońcu zanim dotrę do domu, będę mieć kłopoty. Siedziałem więc, ruszając palcami u stóp i zastanawiając się, od której strony ugryźć całą tę sprawę.

Do wczoraj wydawało mi się, że wszystko było w porządku. Sam wczorajszy dzień zresztą także zaczął się całkiem dobrze. Dziadek musiał pojechać do miasta i zawołał mnie, gdy tylko skończyłem swoje obowiązki.

– Chłopcze! – Prawie zawsze zwracał się do mnie w ten sposób, zamiast używać imienia Joshua czy Josh, jak inni. – Chłopcze, miałbyś ochotę na wycieczkę do miasta?

Nie siliłem się nawet na odpowiedź – uśmiech wystarczył – bo dziadek i tak już ją znał. Jeździłem do miasta zawsze, gdy tylko nadarzała się okazja.

– Bądź gotów za dziesięć minut – powiedział dziadek i ruszył po powóz.

Nie musiałem wiele robić, żeby się przygotować. Ponownie umyłem dłonie i twarz, przyczesałem ręką włosy i sprawdziłem, czy moje ogrodniczki są czyste. Wydawały się w porządku, więc popędziłem w stronę obory, licząc na to, że załapię się na zaprzęganie koni.

Wycieczka do miasta była spokojna. Zarówno dziadek jak i ja lubiliśmy ciszę. Poza tym niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia, a po co mówić dla samego mówienia? W końcu jednak dziadek przerwał milczenie.

– Robi się sucho.

Popatrzyłem po rowach i zobaczyłem, że w miejscach, które wcześniej były zielone i pełne roślinności, teraz pojawiły się brązowe plamy. Kiwnąłem głową.

Wjechaliśmy do miasta i dziadek zatrzymał powóz przy witrynie sklepu pana Kirka. Zeskoczyłem na ziemię i przywiązałem konie do poręczy, podczas gdy dziadek zaczął załatwiać swoje sprawunki w sklepie.

Chwilę później byliśmy już obaj w sklepie, gdzie – po wymianie przywitań i krótkich rozmowach z panem Kirkiem i paroma klientami – wraz z dziadkiem przeszliśmy do robienia zakupów. Jego sprawunki nie były skomplikowane – chciał tylko kupić potrzebne na farmie zapasy. Ja natomiast miałem trochę trudniejsze zdanie. Przed wyjazdem z domu wujek Charlie odciągnął mnie na bok i – jak to miał w zwyczaju – wsunął mi w kieszeń pięciocentówkę. Teraz musiałem więc zdecydować, na co je wydać. Przeszedłem się wzdłuż lady, by zobaczyć, co mogłem kupić.

Pani Kirk stała z tyłu sklepu rozmawiając z kimś przez telefon. Niewiele osób w miasteczku miało telefony. Za nic nie mogłem przyzwyczaić się do widoku kogoś mówiącego do pudełka. W końcu pani Kirk odłożyła słuchawkę i podeszła do nas.

– Dzień dobry, panie Danielu. Ładny mamy dzień, prawda? Obawiam się jednak, że zrobi się później gorąco. – Nie czekając na odpowiedź, zwróciła się znów do dziadka. – Chciałam się upewnić, że otrzymał pan swój list.

Na zapleczu sklepu pani Kirk prowadziła bowiem miejscowy punkt pocztowy. Była miłą kobietą, której zainteresowanie sprawami innych nie świadczyło o wścibstwie, ale o faktycznej trosce.

Dziadek wziął od niej list, cały rozpromieniony. Rzadko kiedy dostawaliśmy listy.

– To od mojego ojca – powiedział niepytany, obdarzając panią Kirk półuśmiechem, a następnie schował kopertę do kieszeni. – Dziękuję pani.

Dałem sobie spokój z listem i wróciłem do swojego problemu – na co wydać te pieniądze? Dziadek w każdej chwili mógł przecież wziąć zakupy i zawołać mnie do wyjścia, a ja ciągle się wahałem.

W końcu, zdecydowawszy się na czekoladowe lody w wafelku, podszedłem do dziadka, by pomóc mu z pakunkami. Z jedną ręką zajętą nie byłem specjalnie pomocny, ale przynajmniej się starałem.

Dziadek wycofał konie i ruszyliśmy w drogę do domu, podczas której delektowałem się każdym liźnięciem lodów, tak szybko topniejących na letnim upale. Gdy wyjechaliśmy z miasta, dziadek przekazał mi lejce.

– Spieszno mi do przeczytania, co pisze mój tato – wyjaśnił, wyciągając list z kieszeni koszuli. Czytał po cichu, a ja zerkałem na niego od czasu do czasu. Byłem ciekaw, jakie to uczucie otrzymać list skierowany wyłącznie do siebie. Wydawało się, że dla dziadka nie było to zbyt przyjemne. Wreszcie, złożywszy kartkę, schował ją do koperty i zwrócił się do mnie.

– Twoja prababcia zmarła, chłopcze.

Dziwne, że mówiąc o prababci nawiązał do jej relacji ze mną, a nie sobą samym. Nieświadomie wyciągnął dłoń po lejce. Gdyby nie był taki rozkojarzony, dalej pozwoliłby mi prowadzić – zazwyczaj tak robił, kiedy wracaliśmy z miasta.

Przyglądałem mu się kątem oka. Przykro mi było z powodu prababci, ale nie mogłem udawać, że jestem naprawdę smutny. Nigdy jej nie poznałem i niewiele na jej temat słyszałem. Nagle zdałem sobie jednak sprawę, że dla dziadka było to coś zupełnie innego. Ta mieszkająca gdzieś daleko starsza pani, która właśnie zmarła, była jego mamą. Ogarnięty niespodziewanym współczuciem odniosłem wrażenie, że zaciska mi się gardło, lecz nie wiedziałem, co powiedzieć.

Pogrążony w myślach dziadek wydawał się zupełnie nieświadomy lejców luźno spoczywających w jego rękach. Byłem pewien, że nie zauważyłby nawet, gdybym mu je teraz wyjął z dłoni. Nie zrobiłem tego jednak. Siedziałem w ciszy, nie przeszkadzając mu w rozważaniach. Wyobrażałem sobie, że dziadek wspominał prababcię taką, jaką ją ostatnio widział. Wiele razy mówił mi, że mając piętnaście lat uznał za słuszne wynieść się z miasta. Spakował więc tych kilka rzeczy, które były jego, pożegnał się z rodziną i ruszył na Zachód. Prababcia żegnała go ze łzami w oczach, ale nie próbowała go zatrzymać.

Dziadek mieszkał na zachodzie przez wiele lat, w ciągu których dorobił się farmy i założył rodzinę. Potem zaprosił do siebie swego starszego i jedynego brata, a mojego wujka Charliego. Wujek Charlie był kawalerem, a dziadek potrzebował dodatkowych rąk do pracy przy zbiorach i żniwach. Wujek chętnie zrezygnował więc z posady sprzedawcy w sklepie z narzędziami i przyjechał do dziadka.

Mniej więcej raz do roku siadywali i rozmawiali o tym, że wypadałoby wsiąść w pociąg i pojechać do domu, ale nigdy w końcu się na to nie zdecydowali. Teraz prababcia odeszła, a pradziadek miał spędzić starość w samotności.

Zastanawiałem się, o czym jeszcze dziadek mógł w tamtym momencie myśleć. Zauważywszy jego ruch, uniosłem głowę. Dziadek położył dłoń na moim kolanie. Z zaskoczeniem dostrzegłem w jego oczach łzy.

– Chłopcze – powiedział nieco zachrypniętym głosem – od teraz łączy nas jeszcze jedna rzecz. Żaden z nas nie ma już matki.

Uścisnął moje kolano. Myśląc o tym, co właśnie powiedział, z trudem przełknąłem ślinę.

Wtedy zaczął opowiadać. Rzadko kiedy słyszałem, by dziadek mówił tak wiele – z wyjątkiem wizyt sąsiadów czy dyskusji z wujkiem Charliem.

– To zabawne, że wspomnienia o niektórych rzeczach pozostają tak świeże, jak gdyby wydarzyły się one wczoraj. Nie myślałem o nich przez lata, ale jednak ciągle były w mojej pamięci, czekając na moment taki jak ten.

Na chwilę zamilkł, pogrążając się w myślach.

– Twoja prababcia była drobną kobietą, ale niewielką posturę nadrabiała charakterem.

Zachichotał. Było to nieco dziwne: łzy na jego opalonych, zniszczonych słońcem i wiatrem policzkach w połączeniu ze śmiechem wydobywającym się z jego ust.

– Miałem wtedy może pięć lat. Na pustej działce obok naszego domu rosło jedno stare drzewo, na które bardzo lubiłem się wspinać. Pewnego razu siedziałem na jego gałęzi, pogrążony w swoim własnym, wymyślonym świecie, gdy nagle na dole pojawiły się psy sąsiadów. Nie zwracałem na nie uwagi, ale ponieważ było gorąco i chciało mi się pić, zdecydowałem, że wracam do domu. Zacząłem ześlizgiwać się z drzewa, ale jeden czarny kundel, którego nigdy wcześniej nie widziałem, nie chciał pozwolić mi zejść. Krzyczałem i płakałem do zdarcia gardła, ale byłem zbyt daleko od domu, by ktokolwiek mnie usłyszał. Mama – gdy to słowo wypłynęło z jego ust z taką łatwością, zrozumiałem, że dziadek naprawdę zanurzył się w swoich chłopięcych wspomnieniach – czekała na mnie z obiadem i była zła, że znów się spóźniam. Kiedy jednak zaczęły upływać kolejne godziny, a ja dalej nie wracałem, zaczęła się martwić i postanowiła mnie poszukać. Gdy spojrzała na drzewo i zobaczyła warującego pod nim psa, zrozumiała, co się działo. Wzięła z podwórza sąsiada kij baseballowy i odważnie ruszyła pod drzewo. Ciągle mam przed oczami jej małą postać trzymającą w ręku drąg, który niemal płonął od jej złości – taka była wściekła! Cóż, w każdym razie kundel szybko się przekonał, że nie ma z mamą szans. Nigdy więcej nie widziałem już tego psa na oczy.

Dziadek ponownie się zaśmiał.

– Niesamowite, że kobieta, jeśli wymaga tego sytuacja, może być odważna jak cały pułk wojska, a mimo to pozostaje tak delikatna. Twoja prababcia była jedną z najmilszych i najbardziej łagodnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Muśnięcie jej dłoni wystarczyło, żeby wyleczyć cię z gorączki. A kiedy brała cię w ramiona, wykąpanego i gotowego do snu, i siadała w bujanym fotelu, trzymając blisko i kołysząc się w przód i w tył, nucąc starą pieśń kościelną i całując twoje włosy...

Dziadek przerwał i z trudem przełknął ślinę, a po jego policzku spłynęła kolejna łza.

– A niech to – powiedział. – Wiedziałem, że jestem na to za duży, ale dopóki nie przyłapał mnie na tym żaden znajomy dzieciak... Czułem się taki kochany. W końcu jednak przyszedł taki dzień, kiedy nie mogłem już dłużej dawać się przytulać i kołysać. Brakowało mi tego... I mamie chyba też. Często widziałem, jak patrzyła na mnie z dziwną tęsknotą w oczach. Gdy wyciągała dłoń, wydawało mi się, że zaraz posadzi mnie sobie na kolanach, ale ostatecznie kładła ją na mojej głowie, mierzwiąc mi włosy i rugając za brudne nogi czy rozdarte ogrodniczki.

Dziadek zupełnie zapomniał o pojeździe, który miał prowadzić, a konie wykorzystywały wolność, jaką im dawał, stąpając tak powoli, jak tylko potrafiły. Stara, od zawsze uparta Bell przesunęła się możliwie najdalej na swoją stronę drogi – a akurat nie była to strona właściwa. Co jakiś czas schylała się, by podkraść kawałek trawy, nawet się przy tym nie zatrzymując. Nellie również wydawała się zadowolona z wolnego tempa jazdy.

Obserwowałem konie i rzucałem ukradkowe spojrzenia na dziadka, zastanawiając się, kiedy w końcu zareaguje. Odniosłem jednak wrażenie, że zapomniał nawet i o moim istnieniu.

Przestał mówić, ale widziałem po zmieniającym się wyrazie jego twarzy, że dalej rozmyślał o dawnych czasach. Jego wspomnienia były przeważnie wesołe, lecz świadomość, że nigdy się już nie powtórzą, wzbudzała w dziadku smutek.

Nagle oprzytomniał i zwrócił się do mnie.

– Wspomnienia do cudowna rzecz, chłopcze. Kiedy ktoś, kogo kochasz, odchodzi, kiedy szczęście przemija, zawsze pozostaje ci pamięć o nich. Dziękujmy Bogu za ten wyjątkowy dar, który pozwala nam na nowo przeżywać to, co już minęło. Myślę, że nie da się przecenić wartości wspomnień.

Przyszła mi do głowy nowa myśl i nagle doznałem złości, frustracji i poczucia krzywdy. Wiedziałem, że dziadek ma rację. Do tej pory niewiele myślałem o wspomnieniach, od czasu do czasu jednak budziło się we mnie coś, co szukało odpowiedzi na pytania, które mnie przerastały. W tamtym momencie poczułem, jak gdyby dziadek podsunął mi wyjaśnienie. Po przeczytaniu swojego listu powiedział, że teraz łączy nas utrata matki. To prawda. Ale już w momencie, kiedy o tym mówił, wiedziałem, że jest między nami jakaś różnica. Teraz, słuchając jego słów, nagle zrozumiałem, na czym ona polegała: chodziło właśnie o wspomnienia. Albo raczej, jeśli idzie o mnie, o ich brak. Dziadek mógł całymi godzinami opowiadać o tym, co zapamiętał z dzieciństwa: o twarzy swojej matki, o jej uśmiechu, jej zapachu, dotyku. Ja zamiast wspomnień miałem wielką białą plamę; jedynie imię.

– Miałeś kiedyś matkę, chłopcze. Na imię miała Agata. Takie ładne imię, Agata.

Czasami, nie mogąc zasnąć w nocy, leżałem próbując przyporządkować do tego imienia jakąś twarz, ale nigdy nie potrafiłem jej sobie wyobrazić. Kiedy byłem młodszy, obserwowałem twarze różnych pań, a natrafiwszy na jakąś, która mi się spodobała, udawałem przed sobą, że tak właśnie wyglądała moja mama. Przez dwa lata na przykład wmawiałem sobie, że moja mama wyglądała jak żona bankiera z miasta. W końcu jednak zrozumiałem, jak śmieszny byłem i zmusiłem się do przerwania tej głupiej gry. A teraz dziadek siedział obok mnie, dziękując Bogu za wspomnienia.

Poczułem w środku ukłucie złości na Boga. Dlaczego wydawało Mu się, że w porządku będzie zabrać moich rodziców, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, i nie zostawić mi choćby wspomnień, jak innym ludziom? Czy nie wystarczyło, że musiałem dorastać bez mamy, która by mnie przytulała i taty, który zabierałby mnie na ryby?

Nie potrafiłem nawet spojrzeć na dziadka. Bałem się, że przejrzy mnie na wylot i wyczyta mi z twarzy te wszystkie okropne rzeczy, o jakich myślałem. Zamiast tego patrzyłem więc na konie. Stara Bell poczęstowała się kolejną porcją trawy, ale tym razem zrobiła błąd próbując złapać drugą kępkę z tego samego miejsca. Nellie jakby szarpnęła uprzężą, bo tylko ona ciągle szła – o ile można było to tak nazwać. W każdym razie dziadek w końcu oderwał się przez to od swoich wspomnień i zwrócił uwagę na konie. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Nigdy nie pozwalał im na taką samowolkę. Szarpnął lejcami uderzając Bell w jej okrągły szary zad, przez co przestraszona wypuściła z pyska ostatnią kępę trawy.

Po chwili zwierzęta wróciły już na dobrą stronę drogi, żwawo ciągnąc za sobą powóz.

Dziadek zwrócił się do mnie z głupawym uśmiechem.

– Jeśli się nie pospieszymy, spóźnimy się na kolację i dostanie nam się od Lou!

Uśmiechnąłem się słabo w odpowiedzi, ponieważ ciągle czułem się trochę zły i oszukany przez życie. Poza tym obaj wiedzieliśmy, że to, co powiedział, nie było prawdą. Ciocia Lou nigdy się nie złościła, gdy spóźnialiśmy się na obiad. Może dlatego wszyscy trzej – dziadek, wujek Charlie i ja – zawsze staraliśmy się przyjść na czas. Chyba myśleliśmy o cioci Lou jako o kimś wyjątkowym. I nie zdając sobie z tego do końca sprawy, wszyscy próbowaliśmy oszczędzić jej dodatkowych kłopotów.

ROZDZIAŁ 2Zmiany

DZIADEK, JAK MIAŁ TO w zwyczaju po wieczornym posiłku, kazał mi przynieść Biblię, żebyśmy wszyscy zebrali się na, tak zwany przez niego, czas rodzinnej modlitwy. Ogólnie wydawało mi się to dość nudne – słuchanie wszystkich tych historii o Panu Bogu, który jest naszym pasterzem, i innych opowieści z zamierzchłych czasów.

Tego wieczora podczas czytania dziadek wydawał się być w nieco innym nastroju niż zwykle. Pewnie z powodu listu od ojca. W każdym razie ja też czułem się przez to trochę dziwnie.

List otrzymany przez dziadka był zaledwie jedną z pierwszych rzeczy, które sprawiły, że pomału zacząłem zdawać sobie sprawę z różnych komplikacji, jakie przytrafiają się w życiu – przede wszystkim w życiu pewnego Joshuy Chadwicka Jonesa. Kolejna stresująca sprawa wynikła jeszcze tej samej nocy, po tym, jak odesłano mnie do łóżka.

Teoretycznie powinienem był chodzić spać o dziewiątej, ale nigdy nie szedłem do siebie po wybiciu tej godziny. Czekałem najpierw, aż dziadek powie: „pora spać, chłopcze”. I dopiero wtedy myłem się w miednicy przy drzwiach i powoli wspinałem się po schodach do swojego pokoju.

Zawsze liczyłem na to, że którejś nocy dziadek będzie czymś zajęty i o mnie zapomni, ale nigdy tak się nie stało.

Tamtego wieczora wiedziałem jednak, że jego myśli były zaprzątnięte czymś innym. Przeczytał list od swojego taty cioci Lou i wujkowi Charliemu. Ciocia Lou ze łzami w oczach objęła ich ramionami, mocno przytulając. Wujek Charlie niewiele mówił, ale byłem pewny, że tak jak dziadek wcześniej, przypominał sobie minione lata i znów poczułem ukłucie zazdrości.

Czekałem obserwując jak wskazówki zegara zbliżają się do godziny dziewiątej. Jeśli dziadek kiedykolwiek miał zapomnieć o odesłaniu mnie na górę, to właśnie ten dzień wydawał się najbardziej prawdopodobny. Tak się jednak nie stało.

– Chłopcze, pora spać – powiedział równo z wybiciem dziewiątej.

Westchnąłem głęboko. Myślałem, że uda mi się wykraść kilka dodatkowych minut, tak jak Bell po drodze podkradła kilka garści letniej trawy. Ale się nie udało.

Zająłem się więc przygotowywaniem do snu. Gdy wchodziłem na schody, usłyszałem głos cioci Lou.

– Ja też już pójdę, tato. – Pochyliła się i pocałowała dziadka w policzek. – Dobranoc, wujku Charlie.

Otrzymawszy krótkie skinienie głową od wuja, Lou wspięła się razem ze mną po schodach. Idąc położyła dłoń na moim ramieniu.

– Już niedługo – powiedziała – będę musiała sięgać wyżej, żeby położyć ci rękę na ramieniu. Strasznie szybko rośniesz, Josh. Popatrz na te ogrodniczki – znów są za krótkie!

W ustach cioci Lou fakt mojego wyrośnięcia z ogrodniczek zabrzmiał jak jakieś wielkie osiągnięcie, więc tylko się uśmiechnąłem.

– Dobranoc, Josh.

– Dobranoc.

Położyłem się, ale nie mogłem zasnąć. Wierciłem się i kręciłem. I miałem wrażenie, że wszystko kręci się i wierci także w moim wnętrzu. W końcu pomyślałem, że może potrzebuję szklanki wody. Normalnie dziadek nie był zbyt pobłażliwy dla tej wymówki, ale stwierdziłem, że ten jeden raz może mi się upiecze.

Mój pokój znajdował się zaraz przy wejściu na schody, które prowadziły prosto do kuchni. Wiedziałem, że jeśli zejdę na dół, zastanę dziadka i wujka Charliego siedzących przy stole, pijących ostatni kubek kawy przed snem i pogrążonych w przyjaznym milczeniu lub rozmowie na temat tego, co należało omówić.

Przybrałem minę najbardziej niewinnego małego chłopca, na jaką było mnie stać, i zacząłem schodzić. Zatrzymałem się jednak na dźwięk dyskutujących głosów.

– Wydaje mi się, że to jedyne, co możemy zrobić – powiedział dziadek.

Usłyszałem siorbanie. Wiedziałem, skąd dobiegało. Wujek Charlie słynął z tego, że potrafił wypić kubek gorącej kawy szybciej niż ktokolwiek inny. Niewielkie osiągnięcie, ale zawsze coś. Często obserwowałem, jak wujek wychyla kolejną filiżankę i zastanawiałem się, czy właśnie pobił swój własny rekord. Przed przełknięciem parzącego napoju zawsze zasysał powietrze, wydając zabawny, podobny do gwizdania dźwięk. To zassane powietrze miało chyba za zadanie ochładzać kawę, ale nie jestem pewien.

Teraz właśnie usłyszałem ten odgłos i w wyobraźni widziałem już parujący kubek, który zbliżał się do ust wujka Charliego. Wujek bez wątpienia siedział odchylając się nieco na krześle, które opierało się tylko na tylnych nogach. Podobno, jak mi mówili, kiedy próbowałem naśladować wujka, to było niedobre dla krzesła, ale nikt nigdy nie upomniał wuja Charliego za to, że tak robił.

Następnie dobiegł mnie dźwięk kubka odkładanego na stół i przednich nóg krzesła łagodnie opadających na drewnianą podłogę kuchni.

– Myślisz, że się na to zgodzi?

– Nie wiem. Jest taki uparty i samodzielny. Pamiętasz zresztą tak samo, jak ja. Ale teraz może byłby przychylny takiej zmianie. Będzie okropnie samotny. Wiesz, ile dla niego znaczyła.

W tamtym momencie odechciało mi się już pić. Usiadłem cicho na schodach. Poczułem, jak po całym ciele przebiega mi dreszcz. Wszystko się zmieniało. Nie wiedziałem, dlaczego ani w jaki sposób miało to na mnie wpłynąć, ale wiedziałem, że mi się to nie spodoba.

– Cóż, musimy przynajmniej spróbować. Nie możemy zostawić go tam samego. Jutro pojadę do miasta i zadzwonię do niego z telefonu Kirka. Trochę minie, zanim wszystko pozałatwia, ale naprawdę wolałbym, żeby zamieszkał z nami. Tyle tu wolnego miejsca. Nie widzę powodu, dla którego nie miałby wprowadzić się choćby zaraz.

– Pewnie masz rację.

Domyśliłem się, że musieli mówić o pradziadku. Był w końcu bardzo stary. W mieście widywałem nieraz starszych ludzi, powłóczących nogami po ulicach, słabych i z oczami zachodzącymi mgłą. Czasami trzech lub czterech staruszków gromadziło się na ławce przed stajnią, siedząc tak, rozmawiając i żując tabakę, która kapała z ich starych, trzęsących się podbródków i zostawiała plamy na ich koszulach. Nie umiałem chyba dobrze wyrazić tego słowami, ale nie podobał mi się pomysł, by miał do nas przyjechać stary człowiek – nawet jeśli miałby to być mój pradziadek. Nie chciałem już dłużej słuchać tej rozmowy, lecz równocześnie nie potrafiłem wstać i wrócić do siebie.

– Wydaje mi się, że coś cię gryzie – powiedział dziadek do wujka Charliego. – Nie uważasz, że ojciec powinien tu przyjechać?

Wujek Charlie poruszył się nerwowo.

– Cóż, ktoś na pewno musi się nim opiekować, i, hmm, chciałbym go zobaczyć. Minęło tak dużo czasu... Ale zastanawiam się, czy może… może powinienem wrócić na Wschód i zająć się nim na miejscu.

Dziadek zdawał się zaskoczony sugestią wujka; ja na pewno byłem. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak wyglądałoby życie bez wujka Charliego.

– Chcesz wrócić do domu?! – wykrzyknął dziadek.

– Nie, na litość! – odparł wujek podnosząc głos, jak gdyby sądził, że dziadek musiał być głupi, by w ogóle o tym pomyśleć.

– Uważasz, że dla taty taka podróż to zbyt dużo?

– Jego list wskazuje na to, że raczej wszystko z nim w porządku.

– Więc co...

– Lou.

– Lou?

– Tak, Lou.

– Lou nie miałaby nic przeciwko.

– Nie, nie miałaby. O to właśnie chodzi. A powinna mieć.

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– Danielu, czy znasz jakąś inną siedemnastolatkę, która zajmuje się dużym domem, ogrodem, kurczętami, dwoma starszymi panami i chłopcem?

Po chwili ciszy wujek Charlie kontynuował:

– A teraz chcemy dodać do tego jeszcze jednego starca. To niesprawiedliwe, to po prostu niesprawiedliwe. Powinna się bawić i...

– Ona nie lubi chodzić na zabawy – przerwał mu dziadek.

– Oczywiście, że nie lubi. Bo nigdy nie miała ku temu okazji. Odkąd tylko skończyła bawić się lalkami, nie robi nic poza pieczeniem chleba i szorowaniem podłóg.

Zapadło milczenie.

– Myślisz, że Lou jest nieszczęśliwa? – przerwał je dziadek.

– Pewnie, że jest szczęśliwa! – parsknął Charlie. – Lou za bardzo przejmuje się innymi, by nie być szczęśliwą. Wie, że gdyby nie była szczęśliwa, odbiłoby się to na nas wszystkich. Nie zrobiłaby tego żadnemu z nas.

Dziadek westchnął ciężko, jakby nagle dała mu się we znaki jakaś stara rana. Wstał i usłyszałem brzęk dzbanka do kawy. To znaczyło, że jest naprawdę przejęty. Dziadek nigdy, przenigdy nie pijał więcej niż filiżankę kawy przed snem, a w tym momencie słyszałem, jak nalewał sobie i wujkowi kolejny kubek.

– Masz rację – powiedział w końcu. – Lou nie ma z nami łatwo.

– Skończy się na tym, że przejdzie prosto od zajmowania się naszym domem do zajmowania się innym. – Przerwał na chwilę. – I może do tego dojść zanim się obejrzymy.

– Lou? Toż to jeszcze dziecko!

– Jakie tam dziecko! Niedługo skończy osiemnaście lat. Jak może pamiętasz, jej matka i babka były już w tym wieku mężatkami.

– Nigdy nie myślałem, że Lou...

– Za to inni myśleli. Za każdym razem, kiedy jedziemy do miasta, czy to załatwić jakieś sprawunki, czy do kościoła, widzę jak te młokosy wlepiają w nią wzrok i próbują sprowokować jej uśmiech czy choćby skinienie głowy. Któregoś dnia ona też to zauważy.

Dziadek poruszył się niespokojnie na krześle.

– Jest ładną dziewczyną.

– Oczywiście, że jest – te duże niebieskie oczy i uśmiech. Gdybym był młody, nie czekałbym aż tyle, co ci chłopcy.

Ledwie wujek Charlie dokończył ostatnie zdanie, dziadek ze złością uderzył pięścią w stół.

– Niech to szlag, Charlie, byliśmy ślepi. Lou zbliża się pomału do wieku odpowiedniego dla zamążpójścia, a myśmy w ogóle nic w tym kierunku nie zrobili.

– A co twoim zdaniem powinniśmy byli robić?

– Tak jak powiedziałeś, w końcu, być może nawet całkiem prędko, do tego dojdzie. Musimy poszukać kogoś, kto będzie dobry dla Lou. Nie oddam mojej córci w ręce pierwszego lepszego przystojniaczka, jaki się przypałęta.

– Nie ufasz Lou?

– Słuchaj! Obaj dobrze wiemy, że Lou zobaczyłaby coś dobrego w najgorszej kanalii! Gdyby zaczął się do niej zalecać ktoś niewłaściwy, skąd taka niewinna dziewczyna jak Lou miałaby wiedzieć, co się kryje za ładną buzią? My znamy życie trochę lepiej, Charlie. Wiemy, kto byłby dla niej właściwy. Musimy się tym zająć i upewnić, że Lou trafi na właściwego chłopca.

– I jak mielibyśmy to zrobić?

– Tak dokładnie jeszcze nie wiem, ale znajdziemy sposób. Podaj no jakiś papier, Charlie, a ja poszukam ołówka.

– Po co?

– Musimy pomyśleć i zrobić listę. Nie możemy być nieprzygotowani.

Wujek Charlie zrzędził pod nosem, ale słyszałem, jak zrywa z kalendarza kartkę z minionym miesiącem i wraca do stołu.

– Znajdźmy jakiś system – powiedział dziadek. – Zaczniemy od południa, potem przejdziemy na zachód, północ i wschód, łącznie z miastem.

– Na początku Wilkinsowie – nie ma tam żadnych dorosłych chłopców. Petersonowie – same dziewczęta. Turley’owie – najstarszy dobiega chyba dwudziestki, ale jest taki nieśmiały...

– I leniwy. Palcem by nie ruszył, gdyby nie musiał.

– Wpisz go na listę nieodpowiednich.

Usłyszałem dźwięk ołówka bazgrzącego na papierze, i wyobraziłem sobie imię Jake’a Turley’a zapisane na odwrocie kartki z kalendarza pod hasłem „nieodpowiedni”.

– Crawfordowie – mają dwóch synów: Eba i Sandy’ego.

– Eb ma już dziewczynę.

Skrobanie ołówka oznaczało eliminację kolejnego kandydata.

– Sandy?

– Jest uparty jak...

– Skreśl go.

– Haydonowie?

– Mają Milta.

– Co o nim myślisz?

– Pracowity.

– Niezbyt przystojny.

– Wygląd to nie wszystko.

– Miejmy nadzieję, że Lou o tym wie.

– Nie byłby taki zły, gdyby nie te krzywe zęby.

– Zęby Lou są takie ładne i proste.

– Pewnie wszystkie ich dzieci miałyby krzywe zęby po ojcu.

Znów dobiegł mnie dźwięk ołówka kreślącego po papierze, i nie musiałem się zastanawiać, na którą stronę trafiło imię Milta. Nasłuchałem się już dość. Właśnie miałem podnieść obolałe już pośladki ze stopnia i wrócić do swojego łóżka, gdy usłyszałem wujka Charliego.

– Wciąż nie ustaliliśmy, co z tatą.

– W takiej sytuacji nie będzie problemu – odparł dziadek. – Trochę minie, zanim tata tu przyjedzie, a do tego czasu Lou zdąży wyjść za mąż i założyć własny dom. Nie będzie musiała opiekować się trzema staruszkami. Jakoś damy radę. Jak zawsze.

– Tak, chyba tak – powiedział po krótkim chrząknięciu wujek Charlie.

Potem zajęli się kolejnymi chłopcami z okolicy, a ja wróciłem na górę.

Nieprzyjemne ukłucie niepokoju, które czułem wcześniej, teraz rozchodziło się po całym moim ciele. Wiedziałem, że nasza rodzina była nietypowa, ale zawsze trzymaliśmy się razem. Dobrze nam się ze sobą żyło, i byłem na tyle naiwny, iż wydawało mi się, że tak już zostanie. Nagle jednak, bez żadnego ostrzeżenia, wszystko to miało ulec zmianie. Tak po prostu musiałem pogodzić się z tym, że zamiast cioci Lou będzie ze mną mieszkał stary, trzęsący się pradziadek, którego nigdy wcześniej nawet nie widziałem na oczy. Średnia zamiana.

Zacząłem kierować się do swojego pokoju, ale po chwili zmieniłem zdanie. Nie mogłem oprzeć się pokusie zajrzenia do sypialni na końcu korytarza, należącej do cioci Lou. Zatrzymałem się przed uchylonymi drzwiami. Słyszałem, jak miękko oddycha. Lekko pchnąłem drzwi i wślizgnąłem się do środka. Księżyc za oknem oświetlał twarz cioci Lou tak, że mogłem dokładnie jej się przyjrzeć. Rzeczywiście była ładna! Nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałem się nad jej urodą. Dla mnie była po prostu ciocią Lou. Zawsze była z nami. Choć nigdy nie analizowałem tego, ile dla mnie znaczyła. Teraz jednak, kiedy mogłem ją stracić, zdałem sobie sprawę, że była dla mnie wszystkim – matką, której nigdy nie miałem, starszą siostrą, towarzyszką zabaw, najlepszą przyjaciółką. Wszystko to i jeszcze więcej zawierało się w cioci Lou niczym w małym, zgrabnym, mierzącym zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu opakowaniu.

Przełknąłem gulę, która wyrosła mi w gardle, ale nie potrafiłem powstrzymać łez cieknących po policzkach. Otarłem je wściekły na samego siebie.

Ciocia Lou spokojnie spała, podczas gdy na dole dwóch mężczyzn decydowało o tym, z kim miała spędzić resztę życia. A była przecież taka potulna, że na pewno nie miałaby im tego za złe. Chyba że...

Powoli wycofałem się z jej pokoju i na palcach wróciłem do swojej sypialni, ostrożnie omijając deskę, która zawsze wydaje skrzypiący dźwięk, gdy się po niej przechodzi. Wujek z dziadkiem wciąż gadali. Zamknąłem drzwi odgradzając się od ich głosów i wróciłem pod kołdrę. Dopiero teraz poczułem, jaki byłem zmęczony. Podciągnąłem pościel pod samą brodę.

Na pewno istniał jakiś sposób, żeby temu wszystkiemu zapobiec. Na pewno! To nie było łatwe, i wiedziałem, że będę musiał intensywnie się nad tym zastanowić, ale byłem przekonany, że jeśli się wysilę, znajdę rozwiązanie.

Walczyłem ze snem, a moje myśli zaczęła spowijać mgła. Musiałem to odłożyć na później. Nagle jednak do głowy przyszedł mi nowy pomysł. Modlitwa! Zmówiłem już swój wieczorny pacierz, jak uczyła mnie tego ciocia Lou, ale ten miał być dodatkowy. Nie jestem pewien, o co już prawie w półśnie prosiłem Boga, lecz wydaje mi się, że brzmiało to mniej więcej tak:

– Dobry Boże. Wiesz, co dziadek z wujkiem planują dla cioci Lou, ale ja chcę, żeby została z nami. Zabrałeś mi mamę i tatę. Nie zostawiłeś mi nawet żadnych wspomnień. Musisz mi teraz pomóc zatrzymać ciocię Lou. A co do pradziadka, może znajdziesz mu jakąś nową żonę, nawet na stare lata, żeby nie musiał przyjeżdżać do nas. Albo mógłby umrzeć w podróży pociągiem czy coś w tym stylu. W każdym razie, proszę Cię, Boże, zrób co tylko możesz. Jesteś mi to tak jakby winny za to wszystko, czego mnie pozbawiłeś. Amen.

Zadowolony z tego, co udało mi się wymyślić, z powrotem wpełzłem do łóżka. Nie byłem pewien, czy Bóg przywiąże do mojej modlitwy jakąś większą wagę, ale mimo wszystko spróbowałem. Postanowiłem, że jutro opracuję jeszcze jakiś plan na wypadek, gdyby Bóg nie chciał jednak wyświadczyć mi przysługi.

Zasypiałem słuchając podnoszących się i cichnących głosów mężczyzn, którzy opracowywali swoją listę kandydatów. Zastanawiałem się, czy znaleźli już kogoś, kto trafiłby na drugą kolumnę kartki, pod hasło: „odpowiedni”. Potem przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem.