Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestsellerowa seria, której pierwszy tom został zekranizowany jako pełnometrażowy film oraz stał się inspiracją popularnego, również w Polsce, serialu GŁOS SERCA.
- Kiedy naprawdę czegoś pragniesz – kontynuowała po chwili – możesz naginać wolę Bożą tak, by pasowała do twojej. To była cenna lekcja i naprawdę dała mi wiele do myślenia. Jeśli człowiek naprawdę pragnie woli Bożej w swoim życiu, musi zrobić o wiele więcej, niż tylko się modlić. Musi słuchać Jego odpowiedzi i… być posłusznym, nawet jeśli jest to wbrew temu, na co miał nadzieję.
Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek. W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość przychodzi łagodnie, trylogia z czasów biblijnych: Śledztwo setnika, Ukryty płomień i Droga do Damaszku oraz seria pogodnych, rodzinnych powieści rozpoczęta przez tytuł Pewnego razu latem.
1. GŁOS SERCA
2. GDY NADCHODZI WIOSNA
3. ŚWIATŁO PORANKA
4. GDY ROZKWITA NADZIEJA
5. PONAD BURZĄ
6. GDY NADEJDZIE JUTRO
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zimny deszcz oraz wiatr nie składały się na taki poranek, jaki wybrałaby na dzisiejszą wyprawę. Choć robiła, co mogła, żeby się osłonić pożyczoną parasolką, nie dało się powstrzymać przedostającego się do jej odzieży wiatru i deszczu. Jednak to nie sama pogoda była dla niej trudna do zniesienia. Martwił ją fakt, że jej ojciec właśnie spędził z nią trzy dni na starannym wybieraniu nowych, choć skromnych, części garderoby. Czy to ubranie miało zostać zniszczone już pierwszego dnia? I cały ten czas zmarnowany? Jej ojciec nie narzekał, choć była pewna, iż uważał, że proces decyzyjny co do ubrań powinien był zakończyć się nieco szybciej.
Gdy wychodziła ze swojego pokoiku na stancji, była już i tak wystarczająco zestresowana, a pogoda tylko dołożyła do zdenerwowania.
– Jaka szkoda, że tata nie mógł zostać. Albo gdyby mama tu była i mogła pójść ze mną – szeptała do siebie.
Pamiętała zapewnienia mamy, gdy się rozstawały, choć łzy płynące ciurkiem po dobrze jej znanej twarzy zdawały się przeczyć słowom.
– Bóg będzie z tobą – powiedziała wtedy cicho mama. – Nigdy o tym nie zapominaj. A my będziemy się za ciebie modlić. Codziennie.
Myśl o tym miała na nią uspokajający wpływ. Z zamiarem przejścia przez ulicę mocniej zacisnęła dłonie na parasolce.
Już wystawiła stopę z chodnika, gdy usłyszała zbliżające się auto. Jej głowa automatycznie się odwróciła, a reszta ciała zastygła. Hałas oraz prędkość, z jaką poruszały się te nowoczesne wynalazki, wciąż ją zadziwiały i bawiły.
Ten egzemplarz miał ciemnoniebieski kolor, a maskę zdobiła wymyślna statuetka. Mężczyzna siedzący za kierownicą wychylał głowę przez otwarte okno, najpewniej dla lepszej widoczności niż przez smaganą deszczem szybę. Jego oczy zakrywały ciemne gogle, a z szyi powiewał długi szalik, któremu groziło, że za chwilę porwie go wiatr.
Stała jak wryta, gapiąc się ze speszonym uśmiechem w kącikach ust. Momentalnie zapomniała o deszczu i stresie, gdy tak podziwiała samochód pędzący po śliskiej, skąpanej w deszczu ulicy.
Podniosła wyżej parasol, by nie zasłaniał jej widoku i przystanęła na krawędzi chodnika.
Zbyt późno się zorientowała, że popełniła błąd. Gdy auto śmignęło obok niej, błotnisty prysznic zbryzgał jej spódnicę. Cofnęła się wystraszona, lecz było już za późno. Patrzyła to na ociekające brudną wodą ubranie, to na oddalający się pojazd. Kierowca znów wystawił głowę przez okno, odwrócił się na moment i spojrzał na nią. Może zamierzał się zatrzymać i prędko wrócić, żeby ją przeprosić? Lecz on jedynie w przesadzonym geście wzruszył ramionami, a potem miał jeszcze czelność uśmiechnąć się od ucha do ucha i jej pomachać. Nie mogła uwierzyć, jak mógł być tak grubiański. W jej rodzinnych stronach takie zachowania nigdy nie miały miejsca. Była pewna, że jej nowe ubranie jest kompletnie zniszczone, a ten człowiek zdawał się sądzić, że to wszystko był tylko niewinny dowcip.
– Ojej! – wykrzyknęła, z przerażeniem oglądając zmoczoną spódnicę. Szła właśnie na rozmowę w sprawie pracy. Do budynku po drugiej stronie ulicy. Rozmowę załatwił jej tata, który miał nadzieję jej tam towarzyszyć, jednak został wezwany służbowo i musiał wyjechać z miasta. A teraz stała w deszczu, w brudnym, przemoczonym ubraniu, z wodą chlupiącą w butach, i nie miała już czasu, żeby wrócić do swojego pokoju i się przebrać.
– Co ja teraz zrobię? – spytała samą siebie na głos, z oczami rozszerzonymi z konsternacji. – Nie mogę przecież… – pokręciła głową, po czym się roześmiała. – Ale muszę. Nic nie poradzę. Dam z siebie wszystko i tyle.
Rozejrzała się po ulicy, by się upewnić, że nie zbliżało się już więcej aut, po czym przebiegła na drugą stronę z parasolką przewieszoną przez ramię. Była już na tyle przemoczona, że trochę więcej deszczu nie zrobi różnicy.
Pchnęła ciężkie drzwi prowadzące do lobby i ze smutkiem rozejrzała się po pomieszczeniu. Nikogo tu nie było, by spytać o drogę. Nie była pewna, przez które z kilkorga drzwi wychodzących z tego przestronnego przybytku powinna przejść. Zamknęła parasolkę i umieściła w stojaku, po czym na próżno usiłowała strząsnąć nadmiar wody ze spódnicy.
– Mama zawsze powtarzała, że życie czasem przynosi przykre niespodzianki, a człowiek musi się nauczyć sobie z tym radzić – wyszeptała do siebie, przygładzając ciemne włosy i wtykając je pod kapelusz. – Cóż, nie jestem pewna, jak „poradzić sobie” z tym wyzwaniem.
Otrzepała płaszcz najlepiej jak mogła, zauważając, że to on został najbardziej ochlapany błotem, choć jej nowa szara spódnica również miała ciemny zaciek na przodzie.
Zdjęła płaszcz. Mogła go tak odwrócić, że prawie nie będzie widać zabrudzeń. Świeżą chusteczką otarła z twarzy krople deszczu, po czym znów bezwiednie przyklepała wilgotne włosy. Wyprostowała się, zrobiła głęboki wdech i pomyślała o modlitwach mamy. Następnie znów szybko się rozejrzała.
Zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy przypomniała jej się parasolka. Była pożyczona. Co, jeśli ktoś pomyśli, że parasole w stojaku są do użytku publicznego? Bo może rzeczywiście są. Nie miała pojęcia, jak to jest w wielkich miastach. Wróciła i zabrała ją ze stojaka, choć nie było łatwo nieść mokry płaszcz i jeszcze do tego ociekającą wodą parasolkę.
Tata powiedział, że schodami w górę, a potem w prawo – powtórzyła w myślach. Człowiek nazywa się Kingsley. Arthur Kingsley. Ale ja muszę zapamiętać tylko nazwisko. Pan Kingsley. Zmusiła się do uśmiechu i wyprostowała plecy. To rzeczywiście była przygoda, dokładnie tak, jak powiedział tata. Ponuro zerknęła w dół, po czym wspięła się na ostatni stopień i skręciła w prawo.
Tata powiedział, że tu będzie siedziała recepcjonistka. Mam się jej przedstawić i powiedzieć, w jakiej sprawie przychodzę.
Skrzywiła się i przesunęła płaszcz tak, by zakrywał przód spódnicy. Co ta pani sobie pomyśli o jej wyglądzie?
– Mam szczerą nadzieję, że posiada poczucie humoru – wymamrotała do siebie.
Znalazła odpowiedni pokój na końcu korytarza i tylko przez chwilę się zawahała. Napis na drzwiach zapraszał: Arthur Kingsley i Wspólnicy. Proszę wejść.
W pomieszczeniu znajdowało się sporo osób. Pod jedną ścianą poustawiane były biurka, przy których siedziało co najmniej pół tuzina kobiet, wszystkie pochylone nad maszynami do pisania, a ich palce wybijały rytm na czarno-białych klawiszach. Przy drzwiach stał rząd krzeseł, na których siedzieli różni ludzie, z niecierpliwością przesuwając stopy to w jedną, to w drugą stronę. Wydawało się, że ich zamiarem jest przedstawienie swojej sprawy recepcjonistce urzędującej przy najbliższym biurku. Poustawiane w stosach papiery niemal zakrywały napis: Panna Pulchna, Recepcjonistka. Młoda dziewczyna westchnęła z ulgą, a potem nie potrafiła ukryć uśmiechu, gdy do niej podchodziła. Kobieta w średnim wieku, która nazywała się Pulchna, była w istocie chuda jak patyk.
– Tak? – powiedziała, nie zerkając nawet znad swoich papierów.
To jedno małe słówko zwróciło wszystkie głowy w kierunku samotnej postaci stojącej obok biurka. Dziewczyna na moment wpadła w panikę, lecz szybko odchrząknęła, uśmiechnęła się słabo i przemówiła z pewnością siebie, której w rzeczywistości nie odczuwała:
– Nazywam się Christine Delaney. Jestem – przez krótką chwilę zapomniała, co ma dalej powiedzieć. Starała się skupić myśli, by oszczędzić sobie jeszcze większego wstydu. – Jestem umówiona z panem… z panem… – Kolejna chwila paniki, gdy próbowała sobie przypomnieć nazwisko. – Z panem Kingsleyem. Z panem Arthurem Kingsleyem.
Nagle wykrztusiwszy z siebie ostatnie słowa, z ulgą zrobiła głęboki wdech.
Kobieta zmarszczyła brwi.
– Mam jednak mały problem – pośpiesznie dodała Christine, zaskoczona swoją śmiałością. – Gdy przechodziłam przez ulicę przed tym budynkiem – skinęła ręką w ogólnym kierunku nieszczęsnej ulicy – przejechało tamtędy auto i zbryzgało mi spódnicę. Może pan Kingsley wolałby, żebym przyszła w innym terminie, kiedy będę się lepiej prezentować…
Christine zamilkła widząc, jak brwi recepcjonistki coraz bardziej się marszczą.
– Ci szaleni kierowcy – odezwała się w końcu panna Pulchna. – Nie powinno się ich w ogóle puszczać na ulice. Jeżdżą jak chcą i nic ich nie obchodzi.
– Och, ja tylko…
– Już dwa poranki z rzędu musiałam dosłownie uskakiwać im z drogi – kontynuowała, coraz mocniej wyprowadzona z równowagi. – I nie chodzi mi tylko o kałuże, ale o życie ludzkie w ogóle. Nie powinni byli im na to pozwolić. Nigdy. Powiem tyle: auta i ludzie nie powinni się znajdować na tej samej ulicy.
Przez cały czas, gdy mówiła, przekładała i przesuwała papiery tak zaciekle, że biurko niemal się od tego trzęsło. Christine usłyszała stłumiony chichot dochodzący z jednego z biurek po lewej stronie. Kobieta również musiała go usłyszeć, gdyż posłała w tamtym kierunku groźne spojrzenie. Klawisze zaczęły stukać ze zdwojoną energią.
– Proszę za mną – recepcjonistka wstając zza biurka skinęła głową na Christine.
– Ale czy nie powinnam…? – zaczęła dziewczyna, spoglądając raz jeszcze na swoją spódnicę.
– Pan Kingsley jest człowiekiem bardzo zajętym. Nie ma czasu na umawianie kolejnej rozmowy. Chce załatwić tę sprawę jeszcze dziś. Będzie pani musiała jakoś sobie poradzić.
Poradzić sobie. Czyż nie słyszała tych słów przez całe swoje życie? Wzruszyła ramionami i podążyła za kobietą.
– A parasol i płaszcz proszę zostawić tam. Nie chcemy, żeby nam nakapało w gabinecie na dywan – dodała szorstko, wskazując wieszak w drugim końcu pokoju. Grymas na jej twarzy dodatkowo wskazywał na to, jaki ma stosunek do mokrych płaszczy i parasoli.
Christine posłusznie odwiesiła swój nowy płaszcz obok czterech innych, mając nadzieję, że zarówno on jak i jej parasol będą tu bezpieczne. Potulnie podążyła za zniecierpliwioną już kobietą przez masywne dębowe drzwi, ciesząc się, że umyka wielu ciekawskim spojrzeniom.
Gabinet był naprawdę duży. Mieściły się w nim półki, stoły, sekretarzyki i szafy na dokumenty, wszystko to przepełnione papierami, ułożonymi w stosy teczkami i księgami. Za biurkiem na środku pokoju siedział okazałej postury mężczyzna. Głowę miał pochyloną do przodu, a opadające w nieładzie szpakowate kosmyki nadawały mu wygląd jakiegoś dziwnego stworzenia z bujną grzywą. Ogromne dłonie przesuwały się po rozłożonych na biurku kartkach papieru. Christine usłyszała, jak mamrocze coś przy tym, używając nieznanych jej słów oraz wyrażeń, których jej mama z pewnością nie pozwoliłaby nikomu wypowiedzieć u siebie w domu. Sądząc po tonie głosu oraz grymasie niezadowolenia na twarzy pana Kingsleya, człowiek ten był czymś zdenerwowany.
– Proszę pana – zaczęła recepcjonistka tonem pełnym szacunku.
Jedyną odpowiedzią było jakby warknięcie wskazujące na to, że kobieta ma mówić dalej.
– Ostatnia kandydatka w sprawie pracy.
Pan Kingsley nie podniósł głowy.
– Mam nadzieję, że jest lepsza niż tamte – stwierdził z niechęcią. – Nie umieją pisać na maszynie. Robią błędy. Nie wiem, czego ich uczą w tych szkołach. Cały swój czas będę musiał poświęcać na…
– Proszę pana, ona stoi obok mnie.
Głowa pana Kingsleya się podniosła. Para głębokich, brązowych oczu przyglądała się Christine znad krzaczastych brwi. Jeszcze większy grymas na twarzy wyrył na jego czole koleiny i fałdy rozciągające się od jednej skroni do drugiej. Obie wielkie dłonie sięgnęły do głowy, by odgarnąć bujną czuprynę do tyłu.
Nie odezwał się. Panna Pulchna również milczała. Christine głośno przełknęła ślinę, ale się nie poruszyła. Kto powinien przerwać tę okropną ciszę? Czy odważyłaby się to zrobić?
Postanowiła zaryzykować.
– Nazywam się Christine Delaney – powiedziała głosem, który ku jej własnemu zaskoczeniu nie zadrżał. – Byłam umówiona na rozmowę w sprawie pracy. Muszę pana przeprosić. Po drodze tutaj miałam… mały wypadek. Samochód jechał…
– Ci głupi kierowcy – parsknął niecierpliwie, najwyraźniej podzielając poglądy recepcjonistki.
Bezradnym gestem wskazała na swoją spódnicę, a wzrok pana Kingsleya podążył za jej dłonią.
– Nie mają żadnego szacunku dla ludzi na chodnikach. Myślą, że ulice zostały wynalezione tylko po to, by prowadzili te swoje głupie maszyny. Jeżdżą jak Jehu. Każdy jeden. A ja nie wiem, co gorsze, wzbijanie kurzu czy bryzganie błotem.
Podniósł wzrok z powrotem na twarz Christine.
– Podejrzewam, że chce pani pędzić do domu, żeby się przebrać? – spytał z irytacją.
– Nie, proszę pana – odpowiedziała prędko. Jej ton był pełen szacunku, lecz z nutką rozbawienia. – To znaczy, jeśli panu to nie przeszkadza.
Wyglądał na zaskoczonego odpowiedzią młodej kobiety i wychylił się, by jeszcze raz się jej przyjrzeć.
– Ma pani przemoczone buty – zauważył szorstko. – Przeziębi się pani na śmierć.
Christine lekko wzruszyła ramionami.
– Gdyby przemoczone obuwie miało być przyczyną śmierci – rzekła lekkim tonem – to już dawno nie byłoby mnie na tym świecie.
Taka odpowiedź zdawała się jeszcze bardziej zaskoczyć mężczyznę. Odchrząknął. Christine zauważyła, że zmarszczki na czole nie były już tak głębokie.
– No dobrze, to przejdźmy do rzeczy – powiedział niemal uprzejmie.
Christine usłyszała za sobą ciche zamknięcie drzwi. Panna Pulchna wyszła z gabinetu.
Mężczyzna sięgnął po teczkę, którą recepcjonistka zostawiła na rogu jego biurka.
– Ma pani jakieś doświadczenie? – spytał, nim jego oczy zeskanowały zawartość teczki.
– Nie, proszę pana. Przynajmniej nie w maszynopisaniu – odpowiedziała Christine.
Uniósł bujne brwi.
– A w czym?
– W czymkolwiek, co polecili mi zrobić rodzice – odparła szczerze.
Wyglądał na rozbawionego.
– Czyli twierdzi pani, że potrafi wykonywać polecenia?
– Tak, proszę pana. Uważam, że potrafię.
– I nie boi się pani pracy?
Nie zawahała się.
– Wymagano od nas, byśmy pomagali w domu – odrzekła. – Praca była częścią naszego rodzinnego życia. Od tego zależało nasze przetrwanie.
Pan Kingsley skinął głową.
– To i tak lepiej niż w przypadku większości dzisiejszej młodzieży – stwierdził z rozczarowaniem, po czym od razu skupił uwagę na teczce, którą trzymał w dłoniach.
– Ach, tak – powiedział po chwili, a jego głowa się uniosła. – Pani jest córką tego policjanta. Spędziła pani całe życie na Północy. Założę się, że tutaj jest zupełnie inaczej, prawda?
Christine nie mogła się powstrzymać przed szybkim spojrzeniem na swoją spódnicę. Ku swemu zaskoczeniu usłyszała, jak mężczyzna cicho się zaśmiał.
– Cóż, jedno, czego się pani szybko nauczy, to uważanie na tych głupich kierowców. Człowiek ryzykuje życiem za każdym razem, kiedy przechodzi przez ulicę. W ogóle nie powinni byli pozwalać na te auta. Teraz już całe miasto jest ich pełne. Nie pozbędziemy się ich z ulic. Tak się już porobiło, że najlepiej samemu mieć auto, żeby jakoś się bronić przed innymi autami.
Christine się uśmiechnęła. Miała nadzieję, że pan Kingsley wkrótce przejdzie do rozmowy w sprawie pracy. Było jej niewygodnie w mokrych butach i wciąż odczuwała stres w związku z tym, że po raz pierwszy w życiu starała się o pracę. Co, jeśli jej nie dostanie? Co dalej? Tata planował z nią zostać do momentu, gdy będzie już miała mieszkanie i pracę. A teraz była sama. Sama i cała w nerwach. W dodatku zupełnie nie w swoim żywiole.
Mężczyzna zamknął teczkę. Wszystko stracone. Nie dał jej nawet szansy. Ledwie przeczytał, co tam było napisane.
– Proszę dać to pannie Pulchnej, gdy będzie pani wychodziła – rzekł pośpiesznie. – Zaczyna pani w poniedziałek rano. O ósmej. Proszę przyjść punktualnie. Panna Pulchna poda pani szczegóły.
Christine dostała tę pracę. Dostała pracę, a przecież nie odbyła w tej sprawie żadnej rozmowy. Przynajmniej nie w rozumieniu, jakie wyniosła ze szkoły dla sekretarek. W odrętwieniu wzięła teczkę z rąk pana Kingsleya, zdołała wykrztusić „dziękuję panu”, po czym, nadal w szoku, zwróciła się do wyjścia.
– Panno Delaney – zawołał za nią, gdy była już prawie przy drzwiach.
Odwróciła się. Czyli jednak źle go zrozumiała. Teraz prawda wyjdzie na jaw.
– Lepiej proszę jak najszybciej wrócić do domu i zmienić obuwie, tak na wszelki wypadek – powiedział niemal miłym głosem. – Przecież nie chcielibyśmy, żeby się pani teraz rozchorowała, prawda? Zanim jeszcze rozpocznie pani swoją pierwszą pracę.
Uśmiechnęła się i skinęła głową.
Właśnie założyła płaszcz i wzięła parasol, którego szczęśliwie nikt w międzyczasie sobie nie przywłaszczył, gdy przy drzwiach zrobiło się jakieś zamieszanie. Z początku nie widziała, kto przyszedł, lecz zauważyła, że przybysz stał się powodem ogólnego poruszenia.
Christine zauważyła, że kwaśna mina panny Pulchnej stała się jeszcze bardziej zacięta, a usta wydęły się z dezaprobatą. Jednak reakcja sekretarek w rzędzie biurek pod ścianą była zupełnie inna. Podniosły się głowy, a dłonie sięgnęły do włosów, by je przygładzić. Uśmiechom towarzyszyły nieśmiałe spojrzenia oraz trzepotanie rzęs. Christine odwróciła się, by zobaczyć, kto wywołał tak żywy odzew wśród tych młodych kobiet. W dłoni w rękawiczce dyndały ociekające wodą gogle, z szyi zwisał niedbale przerzucony przez ramię długi szalik, głowa arogancko uniesiona w górę, a oczy lustrowały rząd młodych maszynotypistek. Był to bez wątpienia kierowca auta, który zbryzgał jej ubranie i skwitował to lekceważącym wzruszeniem ramion oraz drwiącym uśmieszkiem.
Jej usta się zacisnęły, a plecy stały się sztywne.
Obrócił się, by na nią zerknąć i ich spojrzenia się spotkały. Widziała, że rozpoznał ją od razu. Jego wzrok padł na ubrudzony płaszcz.
– Wygląda na to, że stanęła pani zbyt blisko krawężnika – zażartował. Jego ciemne oczy zwęziły się w rozbawieniu.
– Najwyraźniej – odparła sztywno, głosem chłodnym i opanowanym. – Panna Pulchna i pan Kingsley zapewnili mnie, że wkrótce się nauczę tak nie robić. Powiedzieli, że to miasto jest pełne kierowców, których inni ludzie w ogóle nie obchodzą.
Mężczyzna uniósł jedną ze swych ciemnych brwi. Oczywiste było, że nie ma zamiaru się kajać czy przepraszać. Właściwie to wciąż wyglądał na zadowolonego z siebie. Lecz jego kolejne słowa ją zaskoczyły.
– Proszę dać mi chwilę, a odwiozę panią do domu.
Jego ton zdawał się sugerować, że wyświadcza jej ogromną przysługę. Christine poczuła, jak cały pokój zastyga w napięciu.
– Nie, dziękuję – odrzekła bez wahania. – Chodzenie po ulicy może być niebezpieczne, ale wolę zaryzykować.
Nie obdarzając go kolejnym spojrzeniem, zebrała materiały, które panna Pulchna dała jej do przeczytania przez weekend, po czym zwróciła się w kierunku wyjścia. Wszyscy w pomieszczeniu zdawali się odprowadzać ją wzrokiem. Trudno. Miała nadzieję, że nie odnieśli wrażenia, iż zna tego aroganckiego młodzieńca.
Już miała otworzyć drzwi, gdy usłyszała jego głos.
– Ojciec jest w gabinecie?
– Mamy zwykły dzień roboczy – odparła oschle panna Pulchna. – Gdzież indziej miałby być?
– Świetnie – padła równie chłodna odpowiedź.
– Ale jest teraz zajęty… – zaczęła kobieta, gdy tymczasem głowa Christine odwróciła się w szoku.
– On zawsze jest zajęty. – Młodzieniec zupełnie zignorował wyciągniętą w geście protestu rękę recepcjonistki. Bez chwili wahania otworzył na oścież drzwi do gabinetu pana Kingsleya.
Serce Christine zamarło, gdyż zorientowała się, że właśnie wdała się w nieuprzejmą wymianę zdań z synem swojego szefa. Nim zdołała złapać oddech, usłyszała donośny głos pana Kingsleya.
– A, jesteś wreszcie. W samą porę. Podwieź tamtą młodą damę do domu. Jakiś idiota jadąc autem prawie ją utopił w ulicznym błocie.
– Coś cię niepokoi?
Głowa Henry’ego Delaneya szybko odwróciła się w stronę pytającego, a usta otwarły się, by zaprzeczyć. Lecz gdy tylko jego ciemne oczy napotkały intensywne spojrzenie błękitnych oczu mężczyzny siedzącego przy otwartym kominku, bez słowa zamknął buzię. Przestał nerwowo przechadzać się w tę i z powrotem, po czym przejechał palcami po wąsiku zdobiącym górną wargę. Był to jedyny nawyk, którego nigdy nie pokonał.
Ojciec z pewnością zauważył ten odruch, bo spytał:
– Czy to ma coś wspólnego z Policją?
Młodszy z mężczyzn wydał z siebie głębokie westchnienie. Jak miał odpowiedzieć? Nie ma… ale w pewnym sensie ma. Znów przeciągnął palcem po górnej wardze i zwrócił się z powrotem w stronę ognia. Pies rasy husky leżący u stóp ojca zaczął się niespokojnie wiercić, spoglądając raz na jednego z mężczyzn, raz na drugiego, jakby czekając na jakąś ważną wymianę zdań.
– Czasem nienawidzę Policji – wymamrotał Henry, po czym zesztywniał, a twarz poczerwieniała mu ze wstydu, jakby właśnie popełnił zdradę.
Starszy z mężczyzn nic nie odpowiedział. Skinął tylko w stronę krzesła naprzeciwko siebie. Pies podniósł łeb, a z głębi jego gardła wydobył się cichy skowyt.
Młodzieniec z ciężkim westchnieniem opadł na krzesło.
– Przepraszam – zaczął powoli. – Nie chciałem przynosić tu mojego… niezadowolenia. Tak wiele miesięcy czekałem na ten krótki urlop. I nie… nie chciałbym go zepsuć z powodu… Słuchaj, czy możemy to zachować między nami? Mama tak bardzo czekała, żebyśmy spędzili te święta razem. Nie chcę, żeby musiała słuchać o moich problemach.
Starszy z mężczyzn uśmiechnął się.
– Mama sama mnie prosiła, żebym z tobą porozmawiał.
Twarz Henry’ego wyrażała zaniepokojenie. Znów uniósł dłoń, żeby skubnąć wąsik.
– Czy to było aż takie widoczne?
– Ja uważam, że całkiem dobrze się maskowałeś. Prawie mnie nabrałeś. Przypuszczałem, że jesteś po prostu zmęczony. Człowiek tak ma po całych miesiącach na służbie. Ale twoja matka nie da się tak łatwo oszukać.
Młody mężczyzna pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Teraz, gdy to wyszło na jaw, poczuł ulgę.
– Nie chodzi o Policję, tato. Wciąż… wciąż kocham tę pracę. Nie wyobrażam sobie robić w życiu czegokolwiek innego. – Przejechał dłonią po gęstych, brązowych włosach. – Chodzi raczej o… niektóre z zadań, jakie musimy wykonywać. To niemal kpina z naszego motta. „Chronić i służyć”. To dość wysokie wymaganie. Samo służenie nie jest takie trudne. Ale jak mam… jak ktokolwiek zdołałby ochronić innych wśród tak złożonych okoliczności, nad którymi nie mamy kontroli?
Wynn Delaney poruszył się na swoim krześle.
– Myślę, że twojej mamie bardzo ulży. Myślała… oboje myśleliśmy, że może tak się martwisz pogłoskami o wojnie.
Henry zwrócił się ku ojcu z zaskoczeniem.
– Naprawdę sądzisz, że nasz kraj się w nią włączy?
Wynn znów się poruszył, kierując wzrok na płomienie w kominku, jakby szukał w nich odpowiedzi.
– Mam nadzieję, że nie, ale sprawy wyglądają coraz gorzej. – Spojrzał na syna. – Śledziłeś wiadomości o tym, co Hitler wyrabia w Europie?
Henry pokręcił głową.
– Tylko jakieś strzępki, sporadycznie, a poza tym nigdy nie wiedziałem, na ile były one prawdziwe.
– Ja też się czasem zastanawiam nad precyzyjnością tych wieści. Lecz coraz bardziej wygląda na to, że będą tam potrzebowali naszej pomocy.
– I mama myśli, że rozważam wyjazd na front?
Wynn skinął głową.
Nastało wiele minut ciszy, nim Henry znów się odezwał.
– W tym momencie… sam nie wiem. A gdy… jeśli w ogóle to nastąpi, będę musiał się w tej sprawie sporo modlić. Przyznaję, że trudno mi będzie zostać, jeśli mój kraj będzie mnie potrzebował na froncie. Będę się modlił – powtórzył.
Oczy Wynna pozostawały skupione na synu. Henry był pewien, że jego ojciec myśli o tym, ilu innych chrześcijańskich rodziców staje w tym czasie przed rozdzierającą serce możliwością żegnania się z synami – i córkami – maszerującymi do walki. I ilu z nich wróci do domów, gdy wojna się skończy?
W końcu Wynn przerwał ciszę.
– Ale zeszliśmy z tematu. Mówiłeś o trudnym zadaniu w pracy.
Henry znów wstał i oparł się o gzyms kominka. Sama myśl o tym wzbudziła głęboko niepokojące wspomnienia. Z wielką trudnością zmuszał się do rozmowy na ten temat. Lecz gdy spojrzał na ojca, wiedział, że nie ma wyjścia.
– Wiesz, jakie było moje ostatnie zadanie przed opuszczeniem posterunku?
Wyraz twarzy ojca wskazywał na wielką empatię, gdyż głos Henry’ego był pełen emocji.
– Musiałem zawiadomić kobietę, że jej mąż zginął. I nie był to pierwszy raz. Właściwie chyba najtrudniejsze jest dla mnie to, że tamto wydarzenie otworzyło starą ranę, o której sądziłem, że już się zagoiła. Wróciły wspomnienia potwornego wypadku sprzed czterech lat, na mojej pierwszej placówce. Pierwszy raz, gdy miałem do czynienia ze śmiercią. Ten młody szwedzki drwal wyglądał na silnego mężczyznę. Jego pracodawca zgłosił, że człowiek na koniec dnia nie zjawił się razem z resztą swojej załogi. Znalazłem go pod zwalonym drzewem. Kompletnie go zmiażdżyło.
Henry zamilkł na moment i pokręcił głową.
– Myślałem, że wreszcie to przepracowałem. Te twarze już nie nawiedzały mnie dniami i nocami, jak niegdyś, choć przyznaję, że wciąż zdarzało mi się o tym myśleć. Ale ten nowy wypadek, tym razem był to nieco starszy traper… Wspomnienia wróciły. Koszmary. Wciąż odtwarzające się w głowie obrazy. Sam fakt odnalezienia tamtego młodego drwala już był dla mnie wstrząsający. Ale przekazanie wdowie wiadomości o jego śmierci… to była najtrudniejsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj.
Starszy z mężczyzn w zrozumieniu skinął głową.
Syn znów zaczął niespokojnie chodzić po pokoju, a udręka w sercu go przytłaczała. Doceniał fakt, że ojciec nie próbował wypełnić ciszy pocieszającymi, lecz pustymi słowami. To było coś, co Henry musiał przepracować samodzielnie.
– Kobieta wybiegła z chaty, gdy tylko usłyszała mój zaprzęg. Myślała, że to mąż wraca do domu. Gdy tylko mnie zobaczyła, mój mundur, zrobiła się blada jak ściana. Wyglądała na taką… zagubioną, złamaną. Myślałem, że zemdleje zanim jeszcze usłyszała, co mam jej do powiedzenia.
Odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na ojca.
– Była bardzo młoda – rzekł pełnym cierpienia głosem, a jedna z jego dłoni delikatnie, lecz dosadnie stuknęła o drugą, otwartą. – To była dziewczyna. Samiuteńka, w chatce drwala, gdzieś w górach. Ona…
Usilnie się starał uspokoić emocje, ale jego podbródek nadal drżał.
– Powiedziałem jej, żebyśmy weszli do środka. Wiał zimny wiatr, a temperatura tak spadła… dziewczyna mogłaby dostać odmrożeń i nawet by się nie zorientowała. Pozwoliła poprowadzić się pod rękę. Już wtedy słaniała się na nogach. Jestem pewien, że wiedziała, co mam jej do przekazania. Powtarzała tylko jego imię, płacząc cicho. Próbowałem ją usadzić na krześle, ale odmówiła i…
Przez dłuższą chwilę Henry nie mógł mówić dalej. W domu panowała cisza, jeśli nie liczyć trzaskania w kominku oraz współczującego skomlenia psa.
Henry głośno przełknął ślinę.
– Gdy już jej powiedziałem, zupełnie się rozkleiła. Przylgnęła do mnie, szlochała i szlochała. Nigdy w życiu nie słyszałem tak… tak doszczętnie złamanego serca. Złapane w pułapkę zwierzę nie wydaje z siebie aż tak żałosnego dźwięku, jak ona. I kurczowo się mnie trzymała. Złapała mnie za kurtkę, jakby się topiła. Nie wiem, jak długo ją tak trzymałem, modląc się przy tym po cichu, próbując ją jakoś… uspokoić… ulżyć w tym strasznym cierpieniu. Tato, nigdy w życiu nie czułem się tak… zupełnie bezradny.
Znów usiadł na krześle i patrzył w ogień, a jego szczęka poruszała się, gdy starał się opanować silne emocje.
– Ale jeszcze nie to było najgorsze – kontynuował wreszcie. – Gdy udało mi się ją troszkę uspokoić… usłyszałem płacz kogoś innego. Niemowlęcia. Dziecko mogło mieć co najwyżej kilka miesięcy. Chciałem uciekać. Wydostać się stamtąd jak najszybciej. A zarazem wiedziałem, że nie mogę jej zostawić. Nie mogłem tego zrobić. Ale nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Jak im pomóc.
Henry znów wstał i zaczął chodzić po pokoju. Pies również się podniósł, a jego oczy przebiegały z jednego mężczyzny do drugiego, jakby chciał jakoś rozwiać ciężką atmosferę, jaka zapanowała w pomieszczeniu.
– Ale gdy dziecko zapłakało, ona nagle zmieniła zachowanie. Z miejsca stała się racjonalna. Jak… matka. Jakby wiedziała, że jest komuś potrzebna. Podała mi… tego malucha, a sama poszła po suche pieluchy. Nigdy wcześniej nie trzymałem na rękach niemowlaka. A to dziecko leżąc w moich ramionach tak na mnie spojrzało... Chciało mi się płakać w głos. Ja tu przyszedłem z wieścią, że jego tata nie żyje, a ten mały… spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Poczułem się jak jakiś zdrajca.
Znów przesunął palcami po wardze, a wzburzenie sprawiło, że jego szerokie ramiona jakby opadły i stały się mniejsze.
– Dziewczyna wróciła, a ja spytałem, co mam robić. I co ona teraz zrobi. Powiedziała, żebym pojechał po jej sąsiadkę, panią McKinnon. Nie wiedziałem, czy mam ją zostawić samą, ale wiedziałem, że przecież nie mogę tam zostać. Jednak wyjść też nie potrafiłem. Wiedziałem, że ktoś powinien z nią zostać. Popatrzyłem na nią, na to, jak trzyma dziecko, i stwierdziłem, że nie mam wyboru. Muszę jechać po panią McKinnon i modlić się, żeby kobieta ze mną poszła. Nie wiedziałem też, ile mi to zajmie. Upewniłem się, że ta dziewczyna ma wystarczająco drewna na opał i… – Henry zawahał się i lekko zarumienił. – Ukradkiem zabrałem z domu strzelbę tego człowieka. Jego żona była w takiej rozpaczy, że nie chciałem ryzykować. Potem ruszyłem do państwa McKinnon. Kobieta bez zbędnych pytań zgodziła się ze mną pójść. Chciałem jej towarzyszyć, ale jej mąż, wysoki, tęgi gość, powiedział, że sam ją zawiezie. Pomyślałem, że oni we dwoje, jako sąsiedzi, lepiej się nadadzą, żeby pomóc tej młodej kobiecie niż ja.
Nastąpiła cisza.
Starszy z mężczyzn spytał wreszcie:
– I wtedy widziałeś ją po raz ostatni?
Henry pokiwał głową.
– Nie wiesz zatem…?
– Nie mam pojęcia.
– Z pewnością ci McKinnonowie, albo jacyś inni ludzie, zatroszczyli się o nią.
Henry wzruszył ramionami.
– A co z ciałem tego drwala?
– Firma, która go zatrudniała, miała zadbać szczegóły. Już więcej się tą sprawą nie zajmowałem.
– Na pewno dopilnowali tego, by jego żona dostała odszkodowanie. Jak wrócisz na posterunek, jeśli nadal to przeżywasz, możesz sprawdzić…
– Nie wracam tam. Tuż przed wyjazdem do was dostałem nowy przydział. Na jakiś czas wysyłają mnie na Południe.
– Na Południe? I jak się z tym czujesz?
Znowu wzruszył ramionami i, starając się brzmieć nonszalancko, odparł:
– Będzie to jakaś odmiana. – Westchnął ciężko, po czym dodał: – Choć rozumiem, że wciąż walczą z suszą. Wielu farmerów już się poddało. Zajęli się czymś innym albo w ogóle się wyprowadzili. Inni ledwie wiążą koniec z końcem. Jest ciężko.
Nastała pełna refleksji cisza.
– Będzie to jakaś odmiana – powtórzył Henry.
Pochylił się, by dołożyć drewna do kominka. Z paleniska posypały się jasne iskierki, strzelając jak miniaturowe fajerwerki.
– Ale nie możesz przestać o niej myśleć. – Nie było to pytanie.
Henry ledwie skinął głową.
– Modlę się, żeby ktoś się o nią dobrze zatroszczył. Mam nadzieję, że firma jej męża wywiązała się z obowiązku. Ale to nie zmienia mojego… nawet nie wiem, jak to ubrać w słowa. Tato, żadna tragedia nie miała na mnie nigdy takiego wpływu jak ta. Obowiązek, służba – w takim czasie jak ten jest to coś niewystarczającego. Widzisz drugiego człowieka tak… złamanego i nie możesz zrobić nic, absolutnie nic, żeby mu ulżyć w cierpieniu. Żeby tak wejść w czyjeś życie z tragiczną wiadomością, a potem nie zrobić nic, żeby pomóc…
Henry nie miał już słów.
Starszy z mężczyzn wstał, dźwigając się z krzesła silnymi ramionami, by odciążyć nogę, która już nie dawała rady samodzielnie spełniać swego zadania. Podszedł do swojego syna przy kominku i przez kilka minut stali ramię w ramię, obserwując płomienie pożerające aromatyczne, sosnowe drewno.
– Synu, a pomyślałeś o tym, że tak naprawdę to jej pomogłeś?
Młodszy mężczyzna gwałtownie obrócił głowę.
– Ale ja nic nie zrobiłem. Ja po prostu… odjechałem i…
– Nie. Nieprawda. Objąłeś ją, trzymałeś w ramionach. A tego właśnie w tamtym czasie potrzebowała. Żeby ktoś przy niej był. Objął ją, kiedy płakała. I modliłeś się.
Wynn odwrócił się nieznacznie i Henry spojrzał w tak znaną sobie twarz, na prawie równej sobie wysokości.
– I o ile się nie mylę, nie przestałeś się za nią modlić, prawda?
Henry prawie stracił panowanie nad sobą i otarł łzy. Być może oficer Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej nie powinien płakać. Ale nawet stróż prawa jest przede wszystkim człowiekiem.
Powoli pokręcił głową.
– Nie – przyznał szczerze. – Nie przestałem się modlić.
***
– Kiedy przyjeżdża pociąg Chrissie?
Elizabeth podniosła głowę, by spojrzeć na syna. Bardzo jej ulżyło, że po rozmowie z ojcem Henry wydawał się mniej spięty, choć w jego ciemnych oczach nadal czaiły się cienie. Nie mogła się doczekać, kiedy będzie miała okazję porozmawiać z Wynnem i dowiedzieć się, co tak bardzo trapi ich syna. Teraz odpowiedziała pewnie, celowo starając się, by jej głos przybrał beztroski ton:
– Jutro o piątej.
– Podoba jej się ta praca?
Czy Henry tylko grzecznie próbuje podtrzymać rozmowę? – zastanawiała się, rzucając mu jeszcze jedno szybkie spojrzenie.
Nie. Henry’ego to naprawdę interesowało. Łatwo odczytywała jego myśli i emocje. Usłyszała cichy śmiech Wynna.
– Wydaje się, że całkiem dobrze się zaaklimatyzowała po tym dość trudnym początku.
Henry już słyszał o przykrym spotkaniu z synem szefa oraz niechcianej przejażdżce autem, które wcześniej było przyczyną katastrofy.
– A często widuje syna swojego szefa? – spytał Henry.
– Chyba od czasu do czasu tak – odpowiedziała Elizabeth. – Myślę, że już mu wybaczyła. W pewnym sensie trochę jej go żal. Stracił matkę, gdy był chłopcem, a ojciec zdaje się mieć mylne wrażenie, że jest dobrym rodzicem, jeśli tylko daje synowi mnóstwo drogich zabawek.
Henry pokręcił głową.
– Widziałem kilka podobnych przypadków. To nigdy nie działa.
– Nie było jej łatwo przyzwyczaić się do pracy z innymi sekretarkami. Panowała tam pewna hierarchia i Christine przez jakiś czas wciąż przypominano, gdzie jest jej miejsce w tej grupie. A jeszcze do tego pan Kingsley zaczął prosić o nią zamiast pewnej młodej damy, która była na szczycie tej hierarchii, co bynajmniej nie załagodziło i tak napiętych relacji. Raz czy dwa panna Pulchna musiała interweniować. Christine już chciała odchodzić z pracy. Ale gdy szef o tym usłyszał, dał jej niespodziewaną podwyżkę. To z kolei tylko dolało oliwy do ognia.
– A teraz? Czy coś się polepszyło?
– Chyba na razie sprawa przycichła. Najwyraźniej panna Pulchna miała długą rozmowę z panem Kingsleyem. Opowiedziała mu, jak to wszystko wygląda od strony Christine. Powiedział, że da jej się wykazać, ale powoli, na spokojnie, bez faworyzowania. Teraz już lepiej jej się pracuje.
Henry pokiwał głową.
– Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę – powiedział, pocierając dłonią o dłoń.
Elizabeth pomyślała o minionych latach. Henry zawsze był mistrzem dla Christine. Wziął na siebie rolę starszego brata z wielką powagą, gdy do ich domu zawitała ta szczuplutka, nieśmiała czterolatka. On miał wtedy już prawie czternaście lat. Delaneyowie właśnie dopełnili wszystkich formalności i dostali dokumenty świadczące o tym, że Henry jest teraz ich synem. Cóż to był za uroczysty dzień. A potem pojawiła się Christine. Henry został opuszczony przez swoją rodzinę, Christine natomiast była sierotą. Chłopak od razu ją polubił. Od pierwszego dnia zaczął o niej mówić „moja siostrzyczka” i bronił ją z taka stanowczością, jakiej Elizabeth nigdy wcześniej w Henrym nie dostrzegła. Nawet gdy się z nią droczył, była w tym jakaś łagodność i troska.
Sama myśl o tamtych dniach przyniosła Elizabeth radość. Ich rodzina była tak mocno otoczona miłością.
– Zauważysz różnicę – odezwał się Wynn, a jego ton stał się bardziej poważny. – Nie jest już dzieckiem, ale młodą damą.
Elizabeth była dumna ze swoich dzieci. Nie życzyłaby sobie innej rodziny. Razem z Wynnem wychowali tych dwoje starannie, z czułością, przygotowując ich, by dobrze wkroczyli w dorosłe życie. Ale jakże za nimi teraz tęskniła. Czasem dom wydawał się bez nich taki pusty. Radosne wspomnienia miały słodko-gorzki smak.
Bardzo żałowała, że nie mogła pojechać z Christine i z Wynnem, żeby pomóc córce stawiać pierwsze kroki w dużym mieście. Nie było komu zostać z ich sąsiadką, starszą panią, która akurat złamała nogę w tak niefortunnym momencie. Christine rozumiała, lecz to nie zmniejszyło rozczarowania Elizabeth z powodu tego, że ominie ją ważny etap w życiu córki.
Oczy Henry’ego stały się nieobecne, jakby myślami był gdzieś daleko. Co takiego powiedzieliśmy? – zastanawiała się Elizabeth. Spojrzała na Wynna, wyczytując w oczach męża to samo pytanie. Leciutko wzruszył ramionami. Porozmawiają później, teraz nie jest to dobry czas.
– Jest mniej więcej w tym samym wieku co… – Henry nie skończył wymamrotanego pod nosem zdania. Elizabeth była zdziwiona, ale spoglądając na twarz Wynna zobaczyła, że jej mąż wie, o co tu chodzi. Na Północy stało się coś, co wciąż martwi tego młodego policjanta. Elizabeth musi się jak najszybciej dowiedzieć, co tak trapi jej syna.