Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie wiem, który z nas był najbardziej podekscytowany, gdy ja i dwóch moich kumpli zarzuciliśmy na siebie plecaki i wyruszyliśmy na szlak. Tuż przed tym, jak skręcaliśmy z naszego podwórka, odwróciłem się, by pomachać po raz ostatni. Ktoś mógłby pomyśleć, że ruszamy na wojnę albo coś, bo ciocia Lou płakała ze wzruszenia i wycierała oczy chusteczką.
A myśmy tylko po prostu dorastali.
Ciężko jest poukładać sobie w głowie wszystkie te nowe uczucia. Ostatnio dużo myślę o córce naszego nowego nauczyciela, Kamelii. Od razu było widać, że ta śliczna dziewczyna wpadła też w oko Jackowi Berry. Lecz w życiu bym nie przypuszczał, do czego mój przyjaciel się posunie, by zdobyć jej względy…
O serii
Akcja dzieje się na amerykańskiej farmie, na po koniec XIX wieku. Josh Jones zdaje sobie sprawę, że jego rodzina nie jest typowa, ale to jedyne życie, jakie kiedykolwiek poznał. Ciocia Lou, dziadek, wujek Charlie i pradziadek - wszyscy ukształtowali młodego mężczyznę, jakim się stał. Ale kiedy dorasta, Josh zaczyna stawiać czoła ważnym pytaniom dotyczącym życia, miłości i wiary.
Trzy miliony książek sprzedanych w serii (na świecie).
Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek, między innymi sześciotomowej powieści Głos serca (na jej podstawie nakręcono znany w Polsce serial). W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość Przychodzi Łagodnie oraz powieść z czasów biblijnych: Śledztwo Setnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NIE PAMIĘTAM jesieni ładniejszej od tej, która nastała, kiedy miałem piętnaście lat. Mieliśmy babie lato aż do października - przerywane dokładnie tyloma mżawkami, ilu potrzeba było, by kwiatki w rabatkach cioci Lou mogły dalej kwitnąć, a trawniki utrzymywać swój zielony kolor, który odcinał się od żółci i złota jesiennych liści i krzewów. Wydawało się, że nawet liście nie chcą schować się przed zimą i z uporem trzymają się na gałęziach w całej swojej barwnej krasie. Słońce ogrzewało powietrze każdego dnia, a temperatura w nocy spadała na tyle, by przypomnieć nam, że zamiast obijać się nad rzeką i udawać, że taka dobra pogoda zostanie z nami na zawsze, powinniśmy raczej przygotowywać się do zimy.
Rolnicy z okolicznych terenów zebrali już plony, kobiety wyzbierały wszystkie warzywa ze swoich pokaźnych ogródków przy gospodarstwach, a my, kiedy tylko nadarzała się okazja, dalej leniuchowaliśmy nad strumieniem, bo pogoda wciąż się nie pogarszała. Niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać o urządzaniu pikników i letnich przyjęć, ale nikt chyba nie miał ochoty rzeczywiście wysilać się, żeby je zorganizować, bo z upływem kolejnych dni nie odbył się wcale żaden piknik - zamiast tego wygrzewaliśmy się po prostu na słońcu albo chodziliśmy na długie, leniwe spacery po kolorowej okolicy.
Jak zapewne już się domyśliliście, moje ulubione miejsce znajdowało się nad rzeką. Zabierałem ze sobą wędkę i udawałem się tam, kiedy tylko mogłem. Zazwyczaj szedł ze mną także dziadzio, czyli mój pradziadek. Wędkowanie - i byczenie się - podobało mu się chyba prawie tak samo jak mnie. W wycieczkach na ryby przeszkadzała mi jedynie szkoła. Większość okolicznych chłopców w moim wieku zrezygnowała z dalszej nauki i podjęła pracę w sklepie albo została na farmie, by pomóc rodzicom, ale ja dalej chodziłem do szkoły.
Częściowo dlatego, że tak bardzo zachęcała mnie do tego ciocia Lou. Twierdziła, że mam głowę do nauki i szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Jej mąż, wujek Nat, zgadzał się z jej opinią. A ponieważ był pastorem naszego małego miejscowego kościoła, uznałem, że jeśli ktoś wie coś o znaczeniu edukacji, to właśnie on. Swoją okupił dużym wysiłkiem, jednocześnie pracując i ucząc się najpierw w szkole, a potem w seminarium. Nie miał rodziców, którzy mogliby go wspierać i pomagać finansowo, bo zmarli, gdy był jeszcze bardzo młody.
Ja miałem o wiele łatwiej. Mogłem liczyć nie tylko na Lou i Nata, ale też na dziadka, jego brata Charliego i dziadzia, mojego pradziadka. Wszyscy oni byli gotowi zapewnić mi jak najlepszy dostęp do edukacji.
Nie przeszkadzało mi to, że chcieli, abym się uczył. W zasadzie nawet to lubiłem, chociaż nasza szkoła nie była zbyt duża, a większość uczniów stanowiły małe dzieci albo dziewczęta. Oczywiście uczęszczało do niej również kilku chłopców, jak na przykład mój najlepszy przyjaciel, Avery Garett. Jemu jednak niespecjalnie zależało na wykształceniu i nie wiedział, jak chciałby je wykorzystać. Domyślałem się, że nie przerwał nauki ze względu na mnie, no i w szkole zawsze jest w końcu trochę zabawy. Tyle tam dziewczyn i takie tam.
Poza tym uczył się też z nami Jack Berry. Jego ojciec uparł się, że Jack zostanie kiedyś lekarzem. Jack nie był jednak co do tego przekonany. Prawdę mówiąc, w głębi serca marzył o karierze żeglarza. Tyle tylko, że nie miał pod ręką żadnego większego zbiornika wodnego. Nie miał więc pojęcia, w jaki sposób mógłby się dostać na statek lub przynajmniej cokolwiek większego niż wyglądająca na chybotliwą łódka z dwoma wiosłami, którą zostawiono przy małym stawie blisko miasta, dla każdego, kto miał ochotę trochę powiosłować.
Willie Corbin także chodził dalej do szkoły. Chciałbym odrobinę o nim opowiedzieć. W przeszłości Willie był największym urwisem w naszej okolicy. Pakował się we wszystkie możliwe kłopoty. Dorośli spodziewali się, że do niczego nigdy nie dojdzie i najprawdopodobniej skończy w więzieniu lub coś w tym stylu. Ja wiedziałem, że Willie nie był taki zły - po prostu lubił się dobrze bawić, nic więcej. Wszystko jednak zmieniło się, gdy Willie doszedł do wniosku, że woli spędzić swoją dalszą przyszłość raczej w niebie niż w piekle.
Zdarzyło się to już dawno temu, kiedy mój wujek Nat wygłaszał swoje pierwsze kazanie w naszym kościele. Ledwo co otrzymał propozycję posady pastora. Tamtego dnia Willie się poprawił i nigdy już nie wrócił do swojego dawnego zachowania. Stwierdziłem, że jeśli Bóg jest w stanie dokonać takiej przemiany w Williem Corbinie, to poradzi sobie z prawie każdym. Tak czy inaczej, Willie doszedł do wniosku, że Bóg chce, żeby Mu służył. Nauka przychodziła mu raczej z trudem, mimo to nie dało się go nie podziwiać. Harował jak wół z determinacją, by przygotować się do ciężkiej pracy z poganami, którą miał gdzieś kiedyś wykonywać.
Tych trzech chłopców z mojej dawnej szkoły na wsi ciągle się ze mną uczyło. Oprócz tego było jeszcze czterech starszych chłopaków z miasta. Trzymaliśmy się wszyscy razem, ale więcej czasu spędzałem z dawnymi znajomymi, prawdopodobnie głównie dlatego, że chodziliśmy też do tego samego kościoła. Ciocia Lou twierdziła, że chłopcy z miasta byli trochę „nieokrzesani”, i chociaż nie zabraniała mi się z nimi widywać, wolała jednak, bym przyjaźnił się z młodzieżą z kościoła.
Nie miałem nic przeciwko. Lubiłem chłopców z naszego kościoła i bardzo dobrze się z nimi bawiłem piekąc kukurydzę, zjeżdżając na sankach, ślizgając się po zamarzniętym stawie i takie inne.
Ciężko było mi uwierzyć, że razem z Pixie, moim małym psem, mieszkaliśmy w mieście u cioci Lou i wujka Nata już od dwóch lat. Nie spędzaliśmy tam jednak całego naszego czasu. Kiedy tylko pogoda była dobra - a jak wspomniałem, utrzymywała się taka przez większość jesieni - jechaliśmy w weekend na farmę, by spędzić parę chwil z dziadkiem, wujkiem Charliem i dziadziem, którzy wspólnie tam żyli.
Ciężko byłoby mi zdecydować, które miejsce lubiłem bardziej. W ciągu tygodnia w mieście odliczałem dni do powrotu na wieś, gdzie mógłbym porąbać trochę drzewa albo pójść na pastwisko z Bessie, krową, którą sam tak wiele razy doiłem. Przyjemność sprawiało mi nawet słuchanie kwików i chrząkań świń, kiedy rzucałem im pomyje do koryt. Gdakanie koguta i kur, którym nalewałem wodę i posypywałem ziarno, brzmiało natomiast bardziej jak śpiew.
Kiedy tylko jednak nadchodziła niedziela wieczór, nie mogłem doczekać się powrotu do miasta, do cioci Lou i wujka Nata. Zastanawiałem się, co ciocia Lou przyrządziła na kolację i czy zostawiła mi kawałek ciasta albo knedle z jabłkami. Myślałem o tym, czy wujka Nata nie wezwano do jakiegoś chorego, a mnie nie było na miejscu, żeby pomóc mu zaprząc Dobbina. Analizowałem wszystko, o co chciałem ich zapytać lub co chciałem im opowiedzieć po powrocie. Patrząc na to, jak odliczałem minuty do powrotu, można by pomyśleć, że nie było mnie w mieście przez wiele dni. A prawda była taka, że wcześniej tego samego poranka widziałem ich oboje w kościele podczas nabożeństwa.
W taki właśnie sposób spędziłem jesień, jeżdżąc tam i z powrotem, próbując wycisnąć z tej sytuacji ile się tylko dało. Wykończyłbym się, gdyby nie to, że jesień była taka długa i luźna. Dzięki dobrej pogodzie nawet po wykonaniu całej pracy mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu na leniuchowanie.
Taka piękna pogoda ma jednak pewien minus. Strasznie ciężko skupić się na nauce. Wydawało się, jak gdybym każdego niemal dnia przymuszał się do odrabiania lekcji. A potem wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz. Panna Williams, która uczyła w naszej szkole od wieków, wstrząsnęła całą okolicą oznajmiając, że zamierza wyjść za mąż! Tak po prostu!
Nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, że panna Williams może być czyjąś żoną. To znaczy, jak ktoś mógłby o czymś takim w ogóle pomyśleć? Była sama przez całe lata i wydawało się, że jej to odpowiada, aż tu nagle okazało się, że wychodzi za mąż. Za człowieka, którego kochała od trzydziestu siedmiu lat. Nikt z miasta niczego o nim nie wiedział. Nigdy wcześniej nawet o nim nie słyszeliśmy. To jednak nie powstrzymało panny Williams. Postanowiła odejść ze szkoły bez uprzedzenia - po prostu spakowała torby i książki, a potem wsiadła do pociągu jadącego na wschód, by poślubić tego człowieka.
My natomiast zostaliśmy bez nauczyciela. Nikt jednak z tego powodu nie rozpaczał. Nawet ja, który lubiłem szkołę. Jack Berry nie próbował ukryć swojego entuzjazmu – na wieść o braku nauczyciela wykrzyknął radośnie. Parę dziewcząt rzuciło mu poirytowane spojrzenia, ale Jack nie bardzo się tym przejął. Wykrzyknął raz jeszcze, wyrzucając w powietrze swoją kraciastą czapkę.
- No to co zrobimy z tym nieoczekiwanym błogosławieństwem? – spytał Jack.
- Co masz na myśli? - odparł Willie. I tak miał już problemy z angielskim. - Błogosławieństwem? Jak dla mnie żadne to błogosławieństwo. Panna Williams była dobrą nauczycielką. Wolałbym, żeby z nami została i kontynuowała swoją pracę.
Pomyślałem, że po trzydziestu siedmiu latach pracy nikt nie mógłby oczekiwać od panny Williams, by została jeszcze dłużej. A ja, choć współczułem Williemu, nie potrafiłem powstrzymać się od uśmiechu. Z mojej perspektywy owa okoliczność nosiła wszelkie znamiona błogosławieństwa. Szczególnie biorąc pod uwagę to, jak bardzo pogoda zachęcała nas do wyjścia na zewnątrz. Zima może nastać lada moment i przez długie miesiące nie zobaczymy już promieni słońca. Wtedy będzie czas na nadrabianie zaległości w nauce.
- No więc - nalegał dalej Jack - co robimy z tym... uciemiężeniem?
Na to słowo nawet Willie nie zdołał się powstrzymać i po chwili wszyscy już zanosiliśmy się śmiechem. Gdy już się uspokoiliśmy, przeszliśmy do poważnego planowania.
- Ja chyba pojadę na farmę - powiedziałem. - Tak jak zawsze podczas świąt czy wolnych dni.
Jack mieszkał na obrzeżach miasta, gdzie nie było zbyt wiele zajęć dla dorastającego chłopca. Jego rodzice nie mieli bydła, ani upraw, ani nic.
- Jeśli pojadę do domu, tata i tak każe mi siedzieć z nosem w książkach. Równie dobrze mogę zostać w szkole - narzekał. - W zasadzie tak byłoby nawet lepiej. Tutaj przynajmniej mam przerwę.
Willie popatrzył na niego z urazą. Jack był naprawdę bystry i Williego chyba bolało, że musiał tak ciężko pracować na swoje oceny, podczas gdy Jack tylko się wygłupiał i nie interesowało go, jakie otrzymuje stopnie.
- Pewnie urządzę sobie kilka dłuższych wypraw na ryby - kontynuowałem, chcąc jakoś rozładować napięcie.
- Wszyscy moglibyśmy zagrać w futbol - dorzucił Willie. Uwielbiał futbol i pomimo tego, że żaden z nas nie miał odpowiedniego sprzętu do gry, a rodzice martwili się o nasze bezpieczeństwo, był w tym sporcie całkiem dobry.
- Już od jakiegoś czasu myślałem o zorganizowaniu wycieczki nad rzekę. Moglibyśmy urządzić sobie biwak i zostać tam na noc albo dwie - odezwał się Avery.
- Świetny pomysł - niemal wrzasnąłem. Zastanawiałem się, dlaczego samemu nie przyszło mi to do głowy. Zdziwiło mnie, że Avery o tym wspomniał. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby miał na coś takiego ochotę. Ja nie byłem do tej pory na wyprawie z nocowaniem, a biorąc pod uwagę, jak pięknie wyglądał wówczas las, uznałem to za pierwszorzędną propozycję.
Jack i Willie podzielili moje podekscytowanie.
- Myślicie, że rodzice nam pozwolą? - zapytał Willie.
- Dlaczego nie? Mamy już po piętnaście lat. Najwyższy czas na samodzielność!
Całkowicie się z nim zgadzałem. Prawdopodobnie od dawna już bym do tego dążył, gdyby taki pomysł przyszedł mi wcześniej do głowy.
- Zapytajmy - zaproponował Jack. - W najgorszym wypadku odmówią.
Teraz, kiedy zapaliłem się już do tego pomysłu, zemdliło mnie na myśl o tym, że mogliby nam zabronić. Dorośli musieli się zgodzić! Musieli!
- Kogo zapytasz o pozwolenie? - odezwał się Avery, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że zwraca się do mnie.
- Hmm? - chrząknąłem.
- Zapytasz ciocię Lou czy dziadka?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem. Teraz mieszkam u cioci Lou.
- Myślisz, że pozwoli ci pójść?
Zastanowiłem się. Ciocia Lou była bardzo wyrozumiała, ale była też trochę nadopiekuńcza. Czy zrozumiałaby, jak wiele znaczy dla chłopca samodzielny biwak? Potem pomyślałem o dziadku. Był równym gościem i najlepszym opiekunem, jakiego można sobie zażyczyć. Ale wiedziałem, że nigdy nie pomyślałby o wyprawie w góry, nawet po zakończeniu wszelkich jesiennych prac. On też wolałby chyba, żebym został w domu i posiedział nad książkami.
- Nie wiem - powtórzyłem.
- Cóż, przynajmniej masz jakiś wybór - skomentował Avery. - Ja muszę jakoś przekonać mamę. Jeśli uda mi się ją namówić, poradzi sobie z tatą.
Jedną rzecz wiedziałem na pewno - ja nie miałem rodziców, z którymi mógłbym o tym porozmawiać.
- Słuchajcie, chłopaki - powiedział Jack Berry. - Możecie przyjść dziś wieczorem do mnie jak skończycie prace na gospodarstwie? Musimy zebrać pomysły i obmyślić jakiś plan ataku!
Wariat z tego Jacka! Lubił udawać, że pomiędzy nami a rodzicami toczy się jakaś wojna, ale mimo to pokiwaliśmy głowami i zgodziliśmy się znaleźć trochę czasu, by porozmawiać u Jacka po tym, jak naniesiemy wodę i zatroszczymy się o węgiel i drewno do domu.
Tak więc rozeszliśmy się. Wydawało mi się, że wszyscy wstrzymaliśmy oddechy. Przechodząc przez bramę prowadzącą do domu cioci Lou, rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie na las w oddali. Wyglądał tak zachęcająco! Z miejsca, w którym stałem, przywołałem w wyobraźni punkt, gdzie rzeka przecina wzgórza i płynie dalej na południe. Słyszałem niemal szelest złotych i czerwonych liści, a na policzku czułem delikatny powiew chłodnego wiatru.
Z oddali dobiegło mnie krakanie wrony i zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie odleciała jeszcze na południe. Ona także chciała najwyraźniej zostać dłużej i nacieszyć się jeszcze tą piękną pogodą. Rety, w taki dzień miało się wrażenie, że lasy i pola przyciągają człowieka do siebie. Ledwo mogłem się zebrać, żeby napełnić skrzynię na drewno i wiadro z węglem.
POCHŁANIAJĄC CIASTECZKA I MLEKO, które przygotowała dla mnie ciocia Lou, nie byłem zbyt rozmowny. Lou słyszała już o tym, że panna Williams tak po prostu odeszła, przez co w naszej szkole zabrakło nauczyciela w samym środku semestru.
- Wielka szkoda... - zauważyła. Odniosłem jednak wrażenie, że zaczęła powtarzać to, co mówili inni w okolicy, bo nagle przerwała, zamilkła na moment i zamyśliła się. Po chwili odezwała się ciszej, jak gdyby poufałym tonem. - Moim zdaniem to ekscytujące, że panna Williams wreszcie zdecydowała się wyjść za mąż za człowieka, który był jej przyjacielem od tylu lat. To musiało wymagać od niej odwagi. Mam wielką nadzieję, że będą razem szczęśliwi.
Zwróciła wzrok na stojący na kominku ferrotyp jej własnego ślubu. Ja również na niego zerknąłem. Nawet sztywna poza nie była w stanie ukryć blasku w oczach cioci Lou i triumfu w spojrzeniu wujka Nata. Oczy Lou zaszły mgłą, po czym potrząsnęła głową i powiedziała cicho:
- Szkoda tylko, że to wszystko stało się w samym środku roku szkolnego.
Mimo to wiedziałem, że ciocia Lou była gotowa wybaczyć pannie Williams jej małe wykroczenie przeciwko zachowaniu przystającemu nauczycielce.
Lou wstała.
- Cóż, z pewnością nie potrwa to zbyt długo - powiedziała, jak gdyby chciała mnie pocieszyć. - Rada szkoły zwołała już spotkanie. W mgnieniu oka pojawi się nowy nauczyciel.
Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po ramieniu.
Spróbowałem przywołać na twarz wyraz smutku i przełknąłem resztkę mleka.
- Lepiej zabiorę się do pracy - oznajmiłem, tłumacząc swój pośpiech. - Razem z innymi chłopcami wybieramy się dziś wieczorem do Jacka. Chcemy zaplanować, jak wykorzystać ten... okres bez nauczyciela. I tak dalej.
Lou uśmiechnęła się z aprobatą.
- Dobry pomysł! - zawołała zachęcająco. - Miło wiedzieć, że jesteście na tyle odpowiedzialni, by jakoś sobie ten czas zorganizować. Z takim podejściem nawet przerwa od szkoły wam nie zaszkodzi.
Skinąłem głową. Ja też nie spodziewałem się, żeby ta przerwa nam zaszkodziła - oczywiście tylko pod warunkiem, że dorośli pozwolą nam zrealizować nasz zamiar.
Naprędce wykonawszy wszystkie obowiązki, uchyliłem lekko drzwi do kuchni, by powiadomić ciocię Lou, że wychodzę, ale wrócę jeszcze długo przed kolacją. Odpowiedziała mi wesołym tonem, w którym dało się słyszeć uśmiech aprobaty. Czułem się z tym dziwnie. Lou myślała, że będziemy się zastanawiać nad tym, jak nie narobić sobie zaległości w nauce, podczas gdy tak naprawdę rozważaliśmy, w jaki sposób uciec od książek tak daleko, jak tylko się dało w owym krótkim czasie, który mieliśmy do dyspozycji.
Nie zawracałem sobie tym jednak zbyt długo głowy, z szelestem szurając butami po leżących na ziemi liściach. Przecież nie powiedziałem wcale cioci Lou, że planujemy się uczyć. To był jej pomysł.
Dotarłem do domu Jacka jako pierwszy. Okazało się, że Jack leżał pod jabłonią w swoim ogródku, z książką do geometrii w dłoni. Wiedziałem, że wysłano go tu, by się uczył. Na mój widok przestał udawać, że patrzy w książkę i dał mi znak, bym do niego dołączył.
- I jak? - zapytał.
- Ech, nic jeszcze nie powiedziałem - przyznałem się. - A ty? Bo wiesz, myślałem, że najpierw się spotkamy i coś ustalimy...
- Dokładnie! - potwierdził Jack.
- Ciocia Lou myśli, że zamierzamy planować naukę - wyjawiłem z zakłopotaniem.
- Tak jej powiedziałeś? - Oczy Jacka zwęziły się w szparki.
- Oczywiście, że nie! - Trochę się na niego zezłościłem. Wiedział przecież, że nie miałem w zwyczaju kłamać.
- Więc nic nie możesz poradzić na to, co jej przyszło do głowy. - Jack wzruszył ramionami.
- Chyba... chyba nie - zająknąłem się. - Mimo wszystko wolałbym, żeby tak nie myślała. Przez to będzie jeszcze trudniej zapytać ją o pozwolenie i tak dalej.
Jack stracił nieco pewności siebie.
- Miejmy nadzieję, że nie - powiedział. Widziałem, że zrozumiał, iż moje obawy były słuszne.
Tym razem nie mogłem już pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. Zawsze mówiłem cioci Lou prawdę i nie chciałem tego zmieniać, nawet jeśli miałoby mnie to kosztować wycieczkę do lasu.
Dołączył do nas zasapany od biegu Avery, a jego wyrzucone w bezdechu pytanie zwróciło moje myśli ponownie w kierunku planowanej wyprawy.
- Kto będzie gotował?
O czym on, u licha, mówi?
- Kto będzie gotował? - zapytał znowu, patrząc raz na mnie, raz na Jacka. - Musimy ustalić, kto będzie gotował albo nigdzie nie idziemy.
- Wszyscy będziemy gotować - odpowiedział Jack.
Avery nie wydawał się przekonany.
- Ja nie umiem gotować - oznajmił stanowczo, a po chwili dodał sceptycznym tonem - i założę się, że ty też nie.
- Nie bądź śmieszny! - zadrwił Jack. - Nie potrzeba być kucharzem, żeby przyrządzić posiłek nad ogniskiem. Nadziewasz na patyk, wsadzasz do ognia i tyle.
- Próbowałeś kiedyś? - zapytał nieustępliwie Avery.
Jack spojrzał na niego twardym wzrokiem.
- To ty przecież tak paliłeś się do tej wycieczki. Czemu się teraz tak przejmujesz? Możesz zostać w domu, jeśli chcesz - powiedział sarkastycznie, na co Avery szybko zmienił taktykę.
- Moglibyśmy w zasadzie wziąć bochenek chleba i trochę sera - zaproponował bez entuzjazmu.
- Ja zamierzam jeść ryby - oznajmiłem bardziej optymistycznym tonem.
Avery nie przepadał za rybami ani łowieniem.
- Kto je upiecze? - zapytał.
Ja też zaczynałem już mieć dość jego pesymistycznej upartości.
- Ja, we własnej osobie!
- Robiłeś to już kiedyś?
Tu mnie miał. Do mnie należało złowienie ryb. Ich przyrządzaniem zajmowali się ciocia Lou, dziadek lub wujek Charlie. Ja sam nigdy żadnej nawet nie wypatroszyłem. Byłem jednak zdeterminowany, by spróbować. Każdy potrafiłby wypatroszyć i upiec rybę.
W tym momencie pojawił się Willie, który uratował mnie przed żmudnym zadaniem przekonywania Avery’ego.
Nasza czwórka usadowiła się na zielonym trawniku podwórza państwa Berry’ch, krzyżując nogi niczym Indianie. Ogłosiliśmy otwarcie spotkania w celu zaplanowania biwaku.
Ponieważ żaden z nas nigdy wcześniej na żadnym nie był, nie wiedzieliśmy, jak się za owo planowanie zabrać. Willie sięgnął do kieszeni swoich jeansów i wyciągnął z niej ogryzek ołówka wraz z kawałkiem złożonego papieru. Wszyscy go pochwaliliśmy, że jest taki przewidujący, a potem spojrzeliśmy po sobie. Jack przejął dowodzenie.
- Na początku musimy ustalić, co będzie nam potrzebne - powiedział, a jego słowa w naszym mniemaniu zabrzmiały rozsądnie.
- Koce - zaczął, jak gdyby w oczekiwaniu na nasze przybycie, bardziej niż geometrią, zajmował się planowaniem biwaku.
- Tak - zgodził się Avery - noce są już dość zimne.
Willie nabazgrał słowo „koce” na jednej stronie kartki.
- Jedzenie - kontynuował Jack, na co Avery energicznie pokiwał głową.
- Jedzenie to pojęcie zbyt ogólne. Musimy ustalić, co dokładnie - zauważył Willie, czekając z ołówkiem zawieszonym w gotowości nad kartką.
Żaden z nas nigdy wcześniej nie przygotowywał posiłków.
- Chleb - rzucił Avery.
Ołówek Wilie’go zaskrzypiał po raz kolejny.
- Ser - wyliczał dalej Avery.
- Chleb i ser! Zwariowałeś? Nie przeżyję kilku dni o samym chlebie z serem - sprzeciwił się Jack.
- W takim razie sam coś wymyśl! - odciął się Avery. - Nie słyszałem jeszcze od ciebie żadnych genialnych propozycji.
Willie wtrącił się, żeby powstrzymać kłótnię między Jackiem i Avery’m. Tych dwóch nigdy za specjalnie dobrze się nie dogadywało.
- Zapisałem chleb i ser. Czego jeszcze potrzebujemy?
- Trochę masła, mąki, soli i pieprzu, żeby usmażyć rybę – dodałem tonem znawcy. Wiele razy obserwowałem, jak ciocia Lou miesza składniki i kładzie obsypaną mąką rybę na rozgrzanym maśle, a jej dania smakowały przecież świetnie.
- A jeśli nie złapiemy w ogóle żadnych ryb? - zapytał Jack tonem mądrali.
- Wtedy będziesz jeść ten chleb z serem - odparowałem.
- Potrzebujemy czegoś do smażenia – patelni, i jakiegoś czajnika - wciął się Willie, żeby zapanować nad sytuacją.
- Zapałki! - wykrzyknął Avery w przypływie inspiracji.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego z aprobatą. Zapałki na biwaku bez wątpienia się przydadzą.
Nasza lista powstawała dalej, aż musieliśmy użyć drugą stronę kartki, i zanim się obejrzeliśmy, pani Barry wołała Jacka na kolację. Reszta doszła więc do wniosku, że pora także i na nas.
Ja i Avery pędem opuściliśmy podwórze Jacka. Willie potruchtał w przeciwnym kierunku. Ciężko było biec i rozmawiać jednocześnie, więc niewiele się odzywaliśmy.
- Kiedy się zapytasz? - wysapał Avery.
- Jeszcze nie wiem - odparłem zdyszany.
- A kogo? - dopytywał Avery.
Pokręciłem głową.
- Jeszcze nie jestem pewien - przyznałem.
Prawda była taka, że dalej nie wiedziałem, kto z moich krewnych będzie w tej kwestii mym największym sprzymierzeńcem. Będę musiał wyczuć sytuację.
- Cóż, nie mamy za dużo czasu - powiedział Avery, dysząc ciężko. - Rada szkoły załatwi pewnie jakiegoś nauczyciela zanim zdążymy się nacieszyć przerwą.
Po takiej długiej przemowie Avery zaczął oddychać jeszcze ciężej. Wiedziałem, że miał rację, ale nie podobało mi się, że tak na mnie naciskał.
- Zapytam - oznajmiłem stanowczo - nic się nie martw.
Rozstaliśmy się na końcu Cottonwood Street i pobiegliśmy w przeciwnych kierunkach. Biegnąc spojrzałem w górę na niebo. Nie chciałem spóźnić się na kolację, bo chociaż ciocia Lou raczej nie byłaby na mnie zła, to spóźnienie z pewnością zaszkodziłoby mojej sprawie.
Skręciłem w ścieżkę prowadzącą obok plebanii prosto na podwórze za domem dokładnie w momencie, kiedy wujek Nat zdejmował uprząż z Dobbina. Zatrzymałem się obok niego, z trudem łapiąc oddech.
- Hej! Powoli - powiedział Nat. - Skąd wracasz w takim pośpiechu?
Odczekałem chwilę, by móc spokojnie się odezwać.
- Byliśmy u Jacka, chociaż zostaliśmy chyba trochę dłużej, niż zamierzałem - odparłem. - Martwiłem się, że spóźniłem się na kolację.
- Cóż, ja tak samo - przyznał Nat, ale nie wydawał się przejęty. - Pani Mirandzie znowu się pogorszyło.
- Jak ona się teraz czuje? - zapytałem.
- Wygląda na to, że już dobrze.
Wujek Nat chyba co najmniej raz w tygodniu był wzywany do Willisów, żeby się pomodlić za „odchodzącą panią Mirandę”, jak nazywano babcię Willis. Nigdy nie potrzebowała tej ostatniej modlitwy, ale - jak stwierdziłem - któregoś dnia w końcu będzie jej potrzebować, i kto wie, kiedy ten dzień nastąpi?
Wziąłem lejce zwisające z uzdy Dobbina. Poczekałem, aż wujek Nat zdejmie z niego siodło, a następnie poprowadziłem konia do małej obory, do boksu, który na niego czekał.
Choć Dobbin miał za sobą dziesięciomilową podróż do Willisów i z powrotem, to jego krok pozostawał sprężysty. Jak zawsze, wzbudzał we mnie podziw. Dziadzio kupił go dla wujka Nata i cioci Lou razem z małym, eleganckim, przeznaczonym na jednego konia powozem. Kiedy jednak wujek Nat wyjeżdżał gdzieś sam, zazwyczaj zabierał tylko konia, bez zaprzęgania całego powozu. Tak było szybciej i lżej dla zwierzęcia.
W boksie zdjąłem uzdę Dobbina i zamieniłem na kantar. Wujek Nat sięgnął po zgrzebło i szczotkę, żeby szybko przeczesać konia. Nie czekając, aż mnie o to poprosi, podszedłem do żłobu i nabiłem na widły wystarczająco siana na kolację dla Dobbina. Potem odmierzyłem mu paszę. Robiłem to już wiele razy, więc wiedziałem dokładnie, ile potrzebował.
- Słyszałem, że zostaliście bez nauczyciela - odezwał się wujek Nat, gdy pracowaliśmy ramię w ramię.
- Tak - odparłem bez większych emocji.
Nat się uśmiechnął.
- W twoim wieku pewnie cieszyłbym się wolnym czasem i planował, co z nim zrobię.
Nie odpowiedziałem.
- To dla ciebie coś nowego - kontynuował wujek Nat, rozmyślając. – Nie chodzić do szkoły w porze roku, kiedy nie ma zbyt dużo roboty na farmie. Jak zamierzasz wypełnić te długie, nudne dni?
Wiedziałem, że trochę sobie ze mnie żartował, ale dostrzegłem też w tym szansę, by wspomnieć o planach, które przygotowywaliśmy.
- Cóż - powiedziałem w jak najbardziej swobodny sposób - rozmawialiśmy o tym z chłopakami. Pomyśleliśmy, że może to dobry czas, by wybrać się w górę szlaku i urządzić biwak.
Przeniosłem wzrok z Dobbina, który pałaszował swój owies, na wujka Nata. Dłoń szczotkująca konia nie zatrzymała się ani na chwilę.
- Biwak? Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek wspominał o biwaku.
- Nie, nie wspominałem - zgodziłem się prędko. - Zawsze podczas dobrej pogody trzeba było zająć się żniwami albo ogrodem. Ale, jak sam powiedziałeś, tej jesieni cała praca już za nami. No i prawda jest taka - kończyłem w pośpiechu - że sam nigdy wcześniej na to nie wpadłem.
Uznałem, że muszę być całkowicie szczery z wujkiem Natem.
Nat tylko skinął głową.
- Pomyśleliśmy, że to może być dobry moment – przekonywałem go dalej.
Potem się zreflektowałem. Nie chciałem wydać się zbyt chętny i nachalny.
- Kto bierze udział w tych planach? - zapytał wujek Nat.
- Avery, Willie, Jack, i ze mną.
Wujek Nat uśmiechnął się łagodnym, żartobliwym uśmiechem.
- Kiedy będziesz dyktował tę listę osób cioci Lou, radzę ci, żebyś powiedział: Avery, Willie, Jack i ja.
Zwiesiłem głowę. Zdarzało się, że dorośli poprawiali moje błędy gramatyczne. A zwłaszcza ciocia Lou.
- Dokąd się wybieracie? - zapytał następnie wujek Nat.
Serce stanęło mi na moment. Powiedział: „Dokąd się wybieracie?”, jakby wszystko było już ustalone.
- Pomyśleliśmy, żeby pójść w górę rzeki, na wzgórza, gdzie strumień ma swoje źródło - odparłem próbując, by zabrzmiało to tak, jak gdyby nasze plany były dokładnie przeanalizowane i ustalone. - Tak przynajmniej teraz wpadło mi do głowy – pospieszyłem z wyjaśnieniem, bo jednak nie chciałem ustawać w dążeniu do mówienia prawdy - ale chłopcy nie powinni mieć nic przeciwko.
Wujek Nat przytaknął.
Potem odwrócił się, powiesił zgrzebło i szczotkę na haku na ścianie, obdarzył Dubbina jeszcze jednym solidnym klepnięciem, i skinięciem głowy dał mi znak, żebyśmy zbierali się na kolację.
Ruszyłem za nim z lekkim wahaniem. Nie byłem pewien, czy tę rundę wygrałem, czy raczej w niej poległem. Czy wujek Nat rozumiał, jak bardzo chłopcu potrzebna jest taka samodzielna wyprawa? Czy mogłem liczyć na jego wsparcie, kiedy będę próbował przekonać resztę rodziny?
Gdy byliśmy już prawie przy domu, wyciągnął dłoń i położył ją na moim ramieniu.
- Myślę, że to świetny pomysł - skomentował. - Gdybym nie miał w tym tygodniu tak wielu obowiązków w kościele, samemu kusiłoby mnie, żeby do was dołączyć.
Wypuściłem powietrze ze świstem. Wujek Nat był po mojej stronie! To już był jakiś plus. Po raz pierwszy zacząłem mieć nadzieję, że nasz plan rzeczywiście się uda.