Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestsellerowa seria, której pierwszy tom został zekranizowany jako pełnometrażowy film oraz stał się inspiracją popularnego, również w Polsce, serialu GŁOS SERCA.
Opis książki
ŚLUB Z WYNNEM BYŁ WSZYSTKIM, O CZYM MARZYŁA - A POTEM...
Przeżywszy pierwszy rok na dalekim północnym zachodzie kraju, Elizabeth oraz Wynn, jej świeżo poślubiony mąż, funkcjonariusz Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, doświadczają nowych wyzwań. Gdy już nawiązali trwałe przyjaźnie i założyli szkołę, Wynn dostaje nowy przydział. Wygląda na to, że marzenia Elizabeth o powiększeniu rodziny się nie spełnią. Czy wzajemna miłość, nadzieja na przyszłość oraz wiara w Boga przeprowadzą ich przez druzgocące rozczarowania?
Oto trzecia część bestsellerowej serii GŁOS SERCA.
Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek. W Polsce wydana została także jej bestsellerowa seria: Miłość przychodzi łagodnie, trylogia z czasów biblijnych: Śledztwo setnika, Ukryty płomień i Droga do Damaszku oraz seria pogodnych, rodzinnych powieści rozpoczęta przez tytuł Pewnego razu latem.
1. GŁOS SERCA
2. GDY NADCHODZI WIOSNA
3. ŚWIATŁO PORANKA
4. GDY ROZKWITA NADZIEJA
5. PONAD BURZĄ
6. GDY NADEJDZIE JUTRO
"Niezwykle ciepła książka, bardzo dobrze się czyta, świetna na chwilę relaksu. (...) Bardzo polecam :)"
Paulina Knapik, Fundacja Namiot Spotkania
"Kojąca w swej łagodności, a jednak emocjonująca."
kasiek-mysli.blogspot.com
"Przepiękna historia, która dzieje się w Kanadzie na początku XX wieku. Powieść o wrażliwym sercu na innych ludzi, zaufaniu Bogu, przekraczaniu swoich granic i... niespodziewanej miłości"
Magdalena Wołochowicz, Fundacja Żyj Pełnią Życia
"(...) ta książka to nie tylko romantyczna historia. Janette Oke ze swoim wyjątkowym talentem porusza kwestie wiary, przyjaźni, poświęcenia dla innych, walki z przeciwnościami."
Telewizja Republika
"Czyta się jednym tchem. Zakupujac książkę byłam już po obejrzeniu serialu, ale jak to bywa zawsze książka jest 100 razy lepsza. Polecam serdecznie."
Recenzja z Allegro
"(...) opowieść przepojona jest duchem ewangelicznym. Czy za bohaterką, która chcąc kształtować serca i umysły swoich uczniów, sama musiała dopasować się do trudnych okoliczności, potrafi libyśmy powtórzyć: Dziękuję Ci, Boże, za to, co niespodziewane. Dziękuję za wypchnięcie mnie z mojego bezpiecznego gniazda?"
Magazyn Idziemy
Zachęcamy do sięgnięcia po tę wzruszającą i lekką, ale wciąż inspirującą powieść.
Portal Aleteia
"Podeszłam sceptycznie do "Głosu serca" ale po przeczytaniu całości, muszę przyznać, że to idealna książka kiedy potrzebujesz odpoczynku (...) po zwyczajnie ciężkim dniu"
Recenzja z Instagrama
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy Elizabeth Thatcher, młoda, podążająca za modą nauczycielka z Toronto, wsiadała do pociągu jadącego do Calgary, miała tylko jeden cel. Chciała uczyć dzieci pionierów w wiejskiej szkole. Lecz w jej życiu pojawił się Wynn Delaney, funkcjonariusz Północno-Zachodniej Policji Konnej, i wszystko się zmieniło. Po ślubie w Calgary i krótkim miesiącu miodowym w Banff młodzi wyjechali na Północ, gdyż Wynn dostał tam przydział w dalekiej indiańskiej wiosce. Elizabeth wkrótce pokochała i nabrała szacunku do miejscowych Indian, choć przystosowanie się do nowych warunków życia nie było łatwe. Wioskę dotknęła tragedia: punkt handlowy doszczętnie spłonął, a wraz z nim zapasy na zimę dla całej osady. Nimmie McLain, indiańska żona właściciela sklepu, z czasem stała się najlepszą przyjaciółką Elizabeth. Gdy McLainowie wyjechali do cywilizowanego świata po zapasy oraz materiały do odbudowy sklepu, Elizabeth bardzo tęskniła za Nimmie, która obiecała wrócić do domu na wiosnę. Nasza bohaterka wyglądała tego dnia z niecierpliwością. Gdy ten wreszcie nadszedł, z powracającymi wozami pojawiła się nadzieja, nowe siły oraz radość.
ELIZABETH THATCHER DELANEY – nauczycielka, żona Wynna. Choć dorastała w komfortowych warunkach w Toronto, nauczyła się żyć skromnie, bez ceregieli czy użalania się nad sobą.
WYNN DELANEY – członek Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, który postrzega swój zawód jako służenie innym.
IAN I NIMMIE McLAINOWIE – właściciel punktu handlowego w osadzie i jego indiańska żona.
JON, MARY, WILLIAM, SARA, KATHLEEN, ELIZABETH – brat Elizabeth, jego żona i dzieci. Mieszkają w Calgary.
JULIE – śliczna, czasem nierozważna, lecz bardzo kochana młodsza siostra Elizabeth.
MATTHEW – młodszy brat Elizabeth, wychowany w Toronto.
Im bardziej się zbliżaliśmy do turkoczących wozów, tym mocniej łomotało mi serce. Sfrustrowana długim czekaniem, miałam ochotę po prostu podkasać długą spódnicę oraz halki, które mi zawadzały, i puścić się biegiem, ale opanowałam ten przypływ zniecierpliwienia. Nie miałam pewności, jak moją impulsywność przyjąłby Wynn, byłam za to przekonana, że takim zachowaniem wywołałabym zdziwienie na twarzach naszych indiańskich sąsiadów.
Gdy wozy zjeżdżały z ostatnich wzgórz przed naszą wioską, były tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Ogromnie się stęskniłam za Nimmie i nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę na własne oczy, że ma się dobrze. Chciałam ją uściskać, a potem rozmawiać i rozmawiać – godzinami – wysłuchiwać opowieści o cywilizowanym świecie oraz relacji o najdrobniejszych przygodach, które ją spotkały w trakcie wyjazdu.
Wynn najwyraźniej wyczuł we mnie te emocje. Sięgnął po moją dłoń i czule ją uścisnął.
– Już niedługo – rzucił, próbując uspokoić drżenie moich rąk i serca.
Zrobiłam głęboki wdech, posłałam mu przelotny uśmiech i usiłowałam choć trochę spowolnić krok, ale nie było to łatwe – z wysiłku rozbolały mnie nogi. Tak bardzo pragnęłam ujrzeć moją drogą Nimmie!
Kiedy już myślałam, że pęknę z niecierpliwości, z będącego jeszcze daleko wozu zeszła jakaś postać, a w następnej chwili zobaczyłam, jak w moją stronę biegnie Nimmie! Nie zastanawiałam się dłużej – chwyciłam spódnicę w garść i w te pędy ruszyłam jej na spotkanie.
Początkowo żadna z nas nie była w stanie przemówić. Trzymałyśmy się jedynie w ramionach, a spływające po naszych twarzach łzy mieszały się ze sobą.
Nimmie nie tylko była przyjaciółką, za którą się stęskniłam, ale również przywiozła sekrety z cywilizowanego świata – świata mojej rodziny, którą kochałam i której ogromnie mi brakowało.
Kiedy już wyplątałyśmy się ze swych objęć, wokół nas zdążyło się zrobić spore zamieszanie. Wynn witał się z mężem Nimmie, panem McLainem, a naokoło zebrał się tłum ludzi z osady. Woźnice w całym tym rozgardiaszu usiłowali zapanować nad zmęczonymi końmi. Zdawało się, że wszyscy mówią jednocześnie, i prędko zrozumiałyśmy z Nimmie, że nie ma teraz szans na spokojną rozmowę. Cofnęłyśmy się nieco, zajrzałyśmy sobie w oczy z radosnym uśmiechem i spojrzeniem obiecałyśmy sobie dłuuugą pogawędkę, kiedy tylko będzie to możliwe.
Zdobyłam się jednak na pewne pytanie.
– Katherine? – rzuciłam ponad gwarem tłumu.
– Została – odparła Nimmie. Wiedziałam, że nie jest to czas na wdawanie się w szczegóły.
Wszyscy zebrani ruszyli w kierunku osady, by w nabożnej wręcz ciszy podążać szlakiem, który przez wzgórza i las prowadził do domu.
Nimmie raz po raz przebiegała wzrokiem krajobraz, którego tak długo nie oglądała. Czułam, jak się rwie, by ujrzeć wreszcie znajome chaty na polanie. Wiedziałam, że myślami jest już przy tym, co ją czeka, ale moje zainteresowanie skupiało się na miejscach, które niedawno odwiedziła.
Nie byłam w stanie dłużej się powstrzymać.
– Spotkaliście się z moją rodziną w Calgary? – spytałam, z całego serca pragnąc usłyszeć odpowiedź twierdzącą.
Kiedy Nimmie odwróciła się w moją stronę, jej oczy zabłysły.
– Są cudowni! – wykrzyknęła. – Mary jest taka kochana, a dzieci… Uwielbiam je.
Z trudem przełknęłam gulę w gardle. Ależ tęskniłam za Jonem, Mary i dziećmi! Nie wiedziałam nawet, jak bardzo, dopóki Nimmie o nich nie wspomniała.
– Czy… wszystko u nich dobrze? – Niełatwo było mi wymówić tych parę słów.
– Doskonale – Nimmie uśmiechnęła się promiennie. – Ale tęsknią za tobą. Przesyłają ucałowania. Mała Kathleen błagała, żebyśmy ją zabrali na spotkanie z ciocią Beth. Powiedziała, że od twojego wyjazdu minęła „prawie wiekuistość”.
Kochana Kathleen! Niemal czułam, jak otacza ramionkami moją szyję. Łzy znowu zaczęły mi się cisnąć do oczu.
– Pewnie urosła – zauważyłam tęsknym tonem.
– Mary mówi, że oni wszyscy urośli w ciągu ostatniego roku – odparła Nimmie, która sama nie byłaby w stanie tego stwierdzić, skoro dopiero co poznała dzieci mojego brata. Widząc łzy na moich policzkach, szybko zmieniła temat: – Cała rodzina przesyła ci listy. Włożyłam je do skrzyni, która jedzie na samym wierzchu, żeby ci je dać, gdy tylko dotrzemy do osady. Wiedziałam, że będziesz chciała dostać je jak najszybciej.
Uściskałam ją serdecznie. Nimmie mnie rozumiała.
Konie jakby wyczuwały, że odpoczynek i pasza są już blisko, bo przyspieszyły swój niemrawy dotąd chód. My też musiałyśmy przyspieszyć, żeby za nimi nadążyć. Wynn, który szedł z panem McLainem w nadziei na usłyszenie paru nowin, zrównał się ze mną i chwycił mnie za rękę.
– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili milczenia.
Uśmiechem dałam mu znać, że tak, choć miałam pewność, że na mojej twarzy wciąż widać było ślady łez.
– Jakieś wieści z domu? – padło następne pytanie.
– Nimmie mówi, że wszyscy mają się dobrze i przesyłają listy. – Ścisnęłam mocniej rękę męża. – Nie mogę się doczekać, kiedy je przeczytam.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, tak że coraz trudniej było dostrzec szlak. Indianie, doskonale znający przyrodę oraz okolicę, szli pewnie i szybko, bez wahania. Ja się od czasu do czasu potykałam, więc podtrzymujące ramię Wynna było dla mnie ulgą. Kip przestał dokazywać i przybiegł z powrotem, by iść tuż przy mnie.
– McLainowie będą potrzebowali gdzieś przenocować – odezwał się Wynn. – Dziś i pewnie jeszcze przez kilka nocy, zanim się urządzą w opuszczonej chacie starego trapera Lamuira.
– Ależ ona jest w strasznym stanie! – wykrzyknęłam przerażona, że w ogóle bierze pod uwagę takie miejsce.
– Można ją wysprzątać i przy odrobinie wysiłku zmienić w całkiem przyzwoite lokum – upierał się Wynn. – Ian już się dowiadywał, czy jest wolna. – Urwał na moment, po czym ciągnął dalej: – Jak większość kobiet, Nimmie pewnie będzie wolała być na swoim.
Wiedziałam, że mój mąż ma rację, przynajmniej co do tego, że Nimmie nie zechce mieszkać kątem u kogoś. Była bardzo niezależną osobą. Ale – och! – jak miło byłoby mieć ją przy sobie, w czasie gdy sklep będzie odbudowywany.
– Pomogę jej z porządkami w chacie, jeśli będzie chciała tam zamieszkać – zadeklarowałam z pewnym ociąganiem.
– Dobrze – skwitował Wynn.
Kiedy uszliśmy kolejny kawałek drogi, znowu przerwałam milczenie, pytając:
– Jak myślisz, ile potrwa odbudowanie sklepu?
– To zależy: od pogody, od liczby mężczyzn, którzy będą pomagać, i od tego, jak się sprawy potoczą, ale Ian ma nadzieję, że uda mu się doprowadzić pomieszczenia do stanu zamkniętego i złożyć towary pod dachem mniej więcej w ciągu czterech tygodni. Później, jak czas pozwoli, zamierza dokończyć część mieszkalną.
Biedna Nimmie! – jęknęłam w duchu. Dla niej oznaczało to brak prawdziwego domu przez kilka miesięcy, co przy dziecku w drodze będzie niełatwym doświadczeniem.
W półmroku zerknęłam ukradkiem na przyjaciółkę. Wyglądała dobrze. Widać już było, że jest w stanie błogosławionym, a ja znowu zaczęłam się zastanawiać, kiedy wypadnie rozwiązanie. Gdy podzieliła się ze mną swoim sekretem, byłam tak podekscytowana tą radosną nowiną, że nawet nie zapytałam o termin porodu. Tak, możliwe, że brakowało do niego już niewiele tygodni, a jednak Nimmie kroczyła równie pewnie, równie wyprostowana jak reszta jej plemienia. Podziwiałam ją.
Tymczasem zrobiło się ciemno. Po drodze wciąż spotykaliśmy ludzi, którzy wyszli naprzeciw podróżnym – matki z dziećmi, starsze osoby, które nie mogły iść szybko o lasce, dzieciaki, dla których całe to zamieszanie stanowiło pewną atrakcję.
Wreszcie w gęstniejącym mroku ujrzeliśmy ciemne zarysy chat. Gdy usłyszałam znajome szczekanie psów szarpiących się na uwięzi, przemknęło mi przez myśl, czy Kip nie stanie się zbyt pewny siebie w stosunku do nich, skoro może biegać luzem i być tu z nami.
W powietrzu wciąż unosił się zapach dymu z drewna, choć do tej pory najprawdopodobniej wszystkie paleniska w osadzie wygasły, bo nie miał kto podtrzymać ognia. Smętna kupka gruzów w miejscu, gdzie kiedyś stał sklep, ledwo dała się dostrzec w ciemności. Żałowałam, że nie zdążyliśmy jej uprzątnąć, by nie budziła w Nimmie bolesnych wspomnień.
Zbliżyłam się do przyjaciółki w nadziei, że moja obecność w mroku doda jej otuchy. I chyba tak się stało, bo ponad turkotem i skrzypieniem wozów doleciał mnie jej głos:
– Wydaje się, jakby to był zły sen z dalekiej przeszłości.
Prędko uścisnęłam jej ramię, ale się nie odezwałam, bo nie wiedziałam, co powiedzieć.
Podążaliśmy cicho pomiędzy znanymi nam dobrze budynkami, aż wreszcie wozy zatrzymały się ze zgrzytem. Zmęczeni woźnice zwlekli swoje obolałe ciała na ubitą ziemię, by, przemawiając do koni, uwiązać zwierzęta w oczekiwaniu na kolejne polecenia od pana McLaina. Nimmie również czekała na męża, a ja, przechodząc obok niej, powiedziałam:
– Rozpalę ogień i przygotuję kolację. Gdy tylko będziesz wolna, przyjdź do nas do domu. Umyjesz się i odpoczniesz trochę przed jedzeniem.
– Dziękuję – odparła cicho Nimmie.
Pospieszyłam do siebie, by zająć się posiłkiem. Serce wypełniała mi radość. Nimmie wróciła i wyglądało na to, że jest w pozytywnym nastroju. Zapasy żywności – tak bardzo potrzebne w wiosce – znajdowały się na załadowanych wozach. Wkrótce punkt handlowy miał być odbudowany. A po kolacji, gdy naczynia zostaną uprzątnięte i umyte, Nimmie i mnie czekała wreszcie tak długo upragniona rozmowa.
Kiedy ruszyłam pospiesznie, by rozpalić ogień, rozmyślałam, co ugotować na kolację. Zakładałam, że McLainów, którzy od wielu dni byli w drodze, ucieszyłby raczej porządny posiłek niż naprędce przygotowana przekąska. Okazja wręcz prosiła się o wystawną ucztę, lecz moja spiżarnia świeciła pustkami. Wozy stojące obecnie w osadzie były załadowane towarami, które miały zaspokoić nasze przyszłe potrzeby, więc – choć wiedziałam, że trudno mi będzie zerwać z wypracowanym w ostatnich tygodniach nawykiem oszczędzania – bynajmniej nie przez ostrożność nie mogłam uraczyć gości wykwintnym posiłkiem. Po prostu miałam do dyspozycji bardzo mało produktów.
Odeszłam od ognia, gdy płomienie zaczęły pożerać drwa, i wzięłam się do przetrząsania półek w szafkach. Miałam wrażenie, że każdy pojemnik, po który tak ochoczo sięgałam, po otwarciu okazywał się niemal pusty. Trudno było się nie zastanawiać, jak długo jeszcze bylibyśmy w stanie pociągnąć na tych marnych resztkach.
Oczywiście mieliśmy wciąż mięso. Mężczyźni z osady, pod wodzą Wynna, zapewniali nam ciągle świeże dostawy zwierzyny. Przy obecnej cieplejszej pogodzie należało polować i rozdzielać zdobycz między rodziny w wiosce z dnia na dzień, bo mięso nie utrzymałoby długo świeżości. Obejrzałam dokładnie kawałek, który otrzymałam na kolację. Porcja wydawała się wielka jak na posiłek dla nas dwojga, ale teraz, gdy miałam ugościć nią dodatkowe dwie osoby, wyglądała na żałośnie małą. Był to bóbr, niekoniecznie moje ulubione danie, ale całkiem smaczne. Próbowałam wymyślić, jak go najszybciej przyrządzić – i być może nieco „rozmnożyć”.
Zostało mi jeszcze kilka warzyw. Mogłabym ugotować coś w rodzaju gulaszu. Prędko nastawiłam danie w garnku, który umieściłam na kuchence. Nie miałam niczego, co mogłoby posłużyć za deser. Stwierdziłam, że będziemy musieli obejść się bez niego, tak jak Wynn i ja w ostatnich kilku tygodniach.
Na szczęście drew mieliśmy pod dostatkiem i wkrótce buzujące płomienie doprowadziły gulasz do wrzenia. Marzył mi się świeży chleb, ale ponieważ od dawna reglamentowaliśmy sobie kurczące się zapasy mąki, poprzestałam na prostych bułkach. Zużyłam na nie prawie całą resztkę mąki z puszki. Nie miałam tłuszczu do pieczenia, jedynie sadło niedźwiedzia. Nie odpowiadał mi jego smak, ale bez niego bułki wyszłyby twarde jak kamień.
Szkoda, że nie mam czegoś wyjątkowego, czym mogłabym uświetnić to wspaniałe wydarzenie – bezpieczny powrót przyjaciół i dostawę zapasów żywności! Nic takiego jednak nie miałam.
Nagle przypomniałam sobie o ostatnim słoiku z konfiturą z jagód, który chomikowałam na najwyższej półce z myślą o specjalnej okazji. I oto mamy specjalną okazję! Z zapałem sięgnęłam po jagodowy rarytas.
Kiedy gulasz się gotował, bułki się piekły, a stół został nakryty, nie miałam nic więcej do roboty. Kręciłam się niecierpliwie po domu, chodząc od stołu do kuchenki i od drzwi do okna. Nic przez nie nie widziałam, poza ruchem cieni w świetle rzucanym przez małe, zakurzone okienka domostw na oddalony od nas plac osady. Wiedziałam, że trwa przestawianie wozów przygotowywanych do rozładunku. Wiedziałam też, że nie wszystkie skrzynie zostaną dziś wyładowane, ponieważ nie ma miejsca, gdzie można by przechować ich zawartość, ale część zapasów zostanie rozpakowana jak najszybciej, aby ludzie z wioski mogli z nich skorzystać. Jutro zapowiadał się bardzo pracowity dzień.
Odeszłam od okna i dorzuciłam drew do ognia, by mieć pewność, że woda w czajniku będzie gorąca, a następnie poprawiłam ułożenie nakryć na stole piąty lub szósty raz. Miałam wrażenie, że omija mnie całe radosne poruszenie w osadzie. Kip chyba też tak to odbierał, wyczuwając nastrój podekscytowania po drugiej stronie naszych zamkniętych drzwi, bo podszedł do nich i skomlał, żebym go wypuściła.
Byłam jednak niewzruszona.
– Skoro ja nie mogę wyjść, to i ty nie pójdziesz – oznajmiłam mu twardo. – Mnie też to wszystko omija.
Kip najwyraźniej wywnioskował z mojego tonu, że nie ustąpię, więc zaskomlał po raz ostatni, po czym zawrócił na swoje ulubione miejsce przed kominkiem, skąd, ułożywszy się na skórze niedźwiedzia, słał mi błagalne spojrzenia szeroko otwartych oczu.
Zamieszałam gulasz i przestawiłam czajnik do przodu kuchenki. Nie mieliśmy już herbaty ani kawy. Resztki tej pierwszej wypiliśmy do niedzielnego obiadu, a tej drugiej nie widzieliśmy od przeszło tygodnia. Trudno, zdecydowałam, będziemy po prostu pić gorącą wodę. Bywają gorsze rzeczy.
Wreszcie dało się słyszeć odgłos kroków za drzwiami, pobiegłam więc, by je otworzyć. Nimmie weszła do środka, dźwigając naręcze paczek i już od progu rozprawiała radośnie:
– Wiedziałam, że czekasz niecierpliwie na swoje listy, a Mary kazała mi dopilnować, żebyś od razu dostała również te prezenty. Mężczyźni niosą resztę.
Poczułam się tak, jakby Boże Narodzenie nadeszło wraz z wiosną! Kochana Mary! Nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę, co mi przysłała. Sięgnęłam po paczki, gotowa natychmiast zedrzeć z nich opakowania, gdy powstrzymała mnie nagła myśl – przecież te prezenty nie są wyłącznie dla mnie, lecz także dla Wynna. A zatem, zamiast rozdzierać papiery, jak by to zrobiło dziecko, przytuliłam do siebie pierwszą paczkę, położyłam ją na krześle, a następnie odebrałam od Nimmie resztę przesyłek i położyłam obok tamtej.
– Wynn powiedział, żebyś nie czekała, tylko je otworzyła – zachęciła mnie Nimmie, zupełnie jakby czytała w moich myślach.
– Jesteś pewna? – Nie żebym wątpiła w jej słowa; po prostu z podekscytowania bałam się uwierzyć w to, co usłyszałam.
Roześmiała się – srebrzyście i cicho. Tęskniłam za tym pięknym śmiechem. W ostatnich tygodniach w ogóle mało słyszało się śmiechu w naszej wiosce. Jak mało, pojęłam dopiero teraz. Oczy zaszły mi łzami. Zbyt dużo radości przychodziło zbyt szybko.
Otarłam oczy fartuchem i sięgnęłam po pierwszą paczkę. Była przeznaczona tylko dla mnie i zawierała tkaniny, dodatki pasmanteryjne, przybory toaletowe oraz kilka sztuk koronkowej bielizny. Gładziłam je kolejno ręką, zachwycona ich nowością, i rozkoszowałam się świeżym zapachem odzieży, która nie była jeszcze noszona ani prana.
Następny prezent, przygotowany przez dzieci Jona i Mary, był pełen wyszukanych słodkości. Znalazłam w nim mnóstwo ulubionych przysmaków dzieci, ale muszę przyznać, że i ja miałam na nie ogromną ochotę. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio jadłam coś dla czystej przyjemności smaku. Każda paczuszka była zawinięta oddzielnie i podpisana. Kiedy czytałam imiona małych darczyńców, łzy znowu zaczęły mi się cisnąć do oczu. Nawet maleńka Elizabeth dołączyła swój, opakowany trochę krzywo mimo pomocy starszych, podarek. Z pewnością urosła przez ten rok mojej nieobecności, ale wciąż była małym, zaledwie dwuletnim dzieckiem.
Trzeci prezent również pochodził od Mary. On także zawierał przysmaki, ale zupełnie innego rodzaju. Były w nim przyprawy i suszone owoce, orzechy i różne gatunki herbaty, wanilia i puszka świeżej kawy! Teraz dopiero łzy polały mi się ciurkiem. Części z tych rzeczy nie miałam w ustach od wyjazdu z Calgary. Ależ to będzie pyszne! – pomyślałam zachwycona tak, że nie byłam w stanie tego wyrazić, nawet w rozmowie z Nimmie. Byłam jednak pewna, że ona mnie rozumie.
Na koniec wzięłam do ręki plik listów. Tak bardzo chciałam już przeczytać je razem z Wynnem. Gładziłam je palcami, obracając w rękach, gdy odczytywałam z kopert nasze imiona. Widziałam staranną kaligrafię Mary, zdecydowane pismo mojego brata Jona, dziecinne literki bratanka i bratanic, a nawet niedbałe, lecz pełne ekspresji pociągnięcia pióra mojej siostry Julie! Z trudem zmusiłam się do odłożenia listów na bok.
Powściągnąwszy emocje, odwróciłam się do Nimmie.
– Czego się napijesz do kolacji? – spytałam. – Wolisz świeżą kawę czy egzotyczną herbatę?
Znowu się roześmiała.
– Cóż – odparła – ponieważ mam wrażenie, że w przeciwieństwie do ciebie piłam jedno i drugie stosunkowo niedawno, chyba ty powinnaś wybrać.
Uśmiechnęłam się.
– Zgoda – powiedziałam i zaczęłam się niespiesznie zastanawiać. Rozważałam najpierw jedną, a potem drugą możliwość, zupełnie jak dziecko w sklepie z cukierkami. Już miałam się zdecydować na herbatę cytrynową, gdy pomyślałam o Wynnie. Byłam przekonana, że gdyby to on miał wybrać, wskazałby kawę. Odłożyłam więc herbatę i otworzyłam puszkę z kawą. Nigdy nie zapomnę aromatu, który z niej buchnął i zawisł w powietrzu niczym obietnica. Delektowałam się nim, patrząc na Nimmie, żeby się upewnić, iż nie śnię.
– Musimy wreszcie porozmawiać – stwierdziłam, wdychając wspaniały zapach kawy, której porcję starannie odmierzałam do dzbanka.
– I porozmawiamy – zapewniła mnie Nimmie. – Tak długo, jak zechcesz.
W tej samej chwili dało się słyszeć szuranie stóp na progu, po czym do domu weszli Wynn i Ian niosący na ramionach wielką skrzynię.
– Rodzina śle racje żywnościowe dla głodujących mieszkańców Północy – zażartował mój mąż, ale jego ton zdradzał szczerą wdzięczność za troskę krewnych.
– Och Wynn! – Tylko tyle byłam w stanie wykrztusić na widok przesyłki.
Mężczyźni ustawili skrzynię pod ścianą, a ja wreszcie oprzytomniałam na tyle, by zaoferować Ianowi ciepłą wodę, aby mógł się umyć przed kolacją.
– Pachnie pięknie – powiedział tubalnym głosem Ian, wciągając powietrze w nozdrza. – Strasznie szybko mi się nudzi jedzenie gotowane nad ogniskiem.
– To nic wielkiego – wyznałam, czując, że lekko się rumienię. – Dopóki nie zaczęłam przygotowywać tej kolacji, nie zdawałam sobie sprawy, jak skąpe były już nasze zapasy żywności. Nie wiem, jak długo jeszcze zdołałabym pociągnąć na tych resztkach.
– Elizabeth świetnie wychodziło gotowanie potraw z tych składników, jakie miała – zauważył z wyraźną dumą Wynn. – Zawsze wyszukała coś, co mogła podać do mięsa.
Słysząc tę pochwałę z ust męża, zarumieniłam się jeszcze bardziej. Tak naprawdę oboje dobrze wiedzieliśmy, że niekiedy byłam w stanie podać żałośnie niewiele.
Zasiedliśmy wszyscy wokół naszego małego stołu. Wynn poprowadził modlitwę. Głos nieco mu się załamał, gdy wyrażał wdzięczność wobec naszego Ojca w niebie za to, że doprowadził wozy do osady, zanim doszło do prawdziwego głodu. Kolejny raz uświadomiłam sobie, jak wielka odpowiedzialność spoczywała na barkach mojego męża w ostatnich miesiącach, kiedy troszczył się o tyle ludzkich istnień.
Skromna kolacja udała się doskonale. Nawet mięso bobra smakowało lepiej okraszone rozmowami i śmiechem przyjaciół. Nimmie zachwyciła się bułkami:
– Sadło z niedźwiedzia, prawda? Naprawdę mi go brakowało, jest pyszne!
Zaśmiałam się. Najwyraźniej nasze gusta kulinarne mają wiele wspólnego ze środowiskiem, w którym się wychowywaliśmy.
Po posiłku mężczyźni oznajmili, że czeka ich jeszcze parę rzeczy do zrobienia w wiosce. Wynn zapalił latarnię i wyszli, zostawiając sprzątnięcie ze stołu kobietom. Bez słowa, pospiesznie zajęłyśmy się naczyniami. Obu nam było pilno do tej długo wyczekiwanej pogawędki.
Wreszcie usadowiłyśmy się wygodnie. Nie czytałam jeszcze listów, ale wciąż chciałam zaczekać z tym na Wynna. Teraz zamierzałam się nacieszyć opowieściami Nimmie z cywilizowanego świata. Miałam dziwne uczucie, że przyjechałam tu jednocześnie wieki temu i wczoraj – pokonując kolejno pociągiem, barką i wozem ten sam szlak, którym dopiero co podążała Nimmie.
Nie mogłam się zdecydować, o co zapytać w pierwszej kolejności. Potem przypomniałam sobie, że to była pierwsza wyprawa Nimmie „na zewnątrz”, poza osadę.
– No więc – zagaiłam – jakie były twoje wrażenia?
– To wszystko mi się po prostu w głowie nie mieściło: atmosfera, dźwięki, ogromne domy – odparła Nimmie podnieconym tonem, a jej ręce kreśliły sylwetki wysokich budynków. – Nie mogłam uwierzyć, że takie rzeczy istnieją naprawdę. Wszystko było takie… inne, nowe.
Popatrzyłam w jej błyszczące oczy. Wiedziałam, że podobała jej się ta wycieczka. Żałowałam, że nie było mnie przy niej i że to nie ja pokazywałam jej miasto.
– I wspaniałe, prawda? – uzupełniłam cicho, wspominając szczegóły z cywilizowanego świata. Czułam, że Nimmie, tak jak ja, już tęskni za nim tęsknotą, która wierci bolesną dziurę w sercu. – I już nie chciałaś tu wracać? – spytałam wreszcie z wahaniem.
Oczy Nimmie najpierw się rozszerzyły, a potem nabrały łagodnego wyrazu, gdy powoli, z pewną rezerwą odpowiedziała:
– Z radością odwiedziłam twój świat. Naprawdę był fascynujący. Ale w miarę jak upływały dni, a potem tygodnie, zaczęło mi tak brakować rzek i lasów, że z niecierpliwością wypatrywałam dnia, kiedy wrócę do domu.
Kiedy nasi mężowie wrócili po wypełnieniu ostatnich zadań na ten wieczór, Wynn i ja zabraliśmy się do czytania korespondencji z domu, podczas gdy Nimmie z Ianem przygotowywali sobie posłania na podłodze.
Listy potwierdzały, że wszyscy mają się dobrze. Z radością czytaliśmy o tym, że firma Jona się rozwija, podobnie jak jego dzieci, a Mary jest zajęta i szczęśliwa w roli pani domu. Dowiedzieliśmy się również, że Julie tak tęskniła za Zachodem, iż w końcu zdołała przekonać rodziców, by wyrazili zgodę na jej powrót do Calgary pod skrzydła Jona. Obecnie udzielała lekcji fortepianu i śpiewu młodzieży z miasta.
Gdy nadeszła pora, by udać się na spoczynek, Wynn uparł się, że odstąpi Nimmie swoje miejsce w łóżku, żeby nie spała na podłodze. A zatem, kiedy już powiedziałyśmy dobranoc swoim zmęczonym mężom, przeszłyśmy obie do sypialni. Nie zasnęłyśmy od razu, lecz rozmawiałyśmy – do późnej nocy. Tak dużo miałyśmy sobie do powiedzenia! Tyle pytań tłoczyło się w mojej głowie! Chciałam dowiedzieć się wszystkiego, co Nimmie słyszała i widziała w cywilizowanym świecie. Chciałam usłyszeć o swoich bliskich, o miastach, w których kiedyś mieszkałam czy które odwiedzałam, o wydarzeniach ze świata i o współczesnej modzie – o wszystkim, co mnie ominęło.
Nimmie z przyjemnością przekazywała mi nowiny, choć to, o czym opowiadała, prezentowała z własnego punktu widzenia, a więc z zupełnie innej perspektywy niż moja.
Śmiałam się, słuchając jej szczerych wypowiedzi na temat damskiej mody. Według Nimmie obecne ubrania były niewygodne i niepraktyczne, i w gruncie rzeczy wcale nie takie ładne – a przynajmniej niewystarczająco ładne, żeby sobie nimi zawracać głowę.
Przyjaciółka pokochała moją rodzinę. Choć nie ukrywała, że nie do końca rozumie obyczaje „białej kobiety”, uznała Mary za osobę dobrą i szlachetną, a te cechy Nimmie potrafiła docenić w każdym.
Mój bratanek i bratanice zachwycili Nimmie swoim szczerym, otwartym sposobem bycia. Szczególną sympatią obdarzyła małą Elizabeth, częściowo dlatego, że to moja imienniczka, a częściowo dlatego, że jest rozkosznym dzieckiem. Ale nade wszystko, jak przyznała Nimmie, dlatego że Elizabeth jeszcze niedawno była niemowlęciem, a Nimmie już cieszy się na własne, cudowne doświadczenie macierzyństwa.
Spojrzałam na przyjaciółkę. W moich oczach zapewne błysnęła zazdrość, bo z pewnością odczułam ją w sercu.
– Och Nimmie! – powiedziałam. – Już się nie mogę doczekać narodzin twojego maluszka.
No cóż, częściowo miałam chyba na myśli: „Już się nie mogę doczekać, kiedy przyjdzie kolej na narodziny mojego maluszka, ale na razie chętnie będę dzielić z tobą twoje macierzyńskie szczęście”.
Nimmie najwyraźniej odczytała właściwie moje słowa, bo spojrzała na mnie z uśmiechem.
– Wkrótce przyjdzie też kolej na ciebie, Elizabeth. A wtedy będziemy spędzać razem czas chwaląc się naszymi dziećmi.
Odwzajemniłam jej uśmiech. Och, jak bardzo bym chciała, żeby Nimmie miała rację. Tak pragnęłam własnego dziecka.
– Byłaś w mieście u lekarza? – spytałam.
– Niespecjalnie chciałam… Nie czułam takiej potrzeby, ale ponieważ Ian nalegał, w końcu się wybrałam, żeby go zadowolić. Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Cieszę się – wzruszyłam nieznacznie ramionami. – I zgadzam się z Ianem: dobrze, że obejrzał cię doktor. Po co ryzykować życie swojego dziecka?
– Nie uważam, żebym cokolwiek „ryzykowała” – odparła rzeczowo Nimmie. – W moim plemieniu dzieci rodziły się z pokolenia na pokolenie bez pomocy lekarzy.
Chciałam na to odpowiedzieć: „Tak, ale spójrz na współczynnik umieralności”, lecz w porę ugryzłam się w język.
– Na kiedy lekarz przewidział rozwiązanie? – spytałam.
– Rozwiązanie? – zdziwiła się Nimmie.
– Tak, poród.
– Ach tak, rozwiązanie. – Kiwnęła głową, gdy dotarł do niej sens mojego pytania. – Czyli narodziny dziecka. Mary też pytała o to w ten sposób. Doktor stwierdził, że to będzie piątego sierpnia, ale ja powiedziałam Ianowi, że nikt nie będzie mówił dziecku, kiedy ma się rozwiązać. Dziecko samo o tym decyduje.
Komentarz Nimmie doprowadził mnie do śmiechu, który starałam się stłumić poduszką. Oczywiście miała rację. Dziecko samo zadecyduje.
Nasza pogawędka zeszła na inne tematy. I tak jak ja byłam głodna wieści ze świata, tak Nimmie niecierpliwie wyczekiwała relacji z tego, co się wydarzyło w naszej wiosce podczas jej nieobecności. Przekazałam jej wszystkie nowinki o sąsiadach, choć w istocie nie miałam za dużo do zrelacjonowania. Ostatnie miesiące nie obfitowały w wydarzenia – dzięki Bogu! Biorąc pod uwagę nasze nikłe zapasy, mogliśmy tu mieć ciąg tragedii. Bóg miał nas w swojej opiece, co docierało do mnie z coraz większą mocą, w miarę jak opowiadałam Nimmie o tym, co zaszło od czasu pożaru.
W końcu obie doszłyśmy do wniosku, że trzeba iść spać. Jutro zapowiadał się pracowity dzień, skoro miałyśmy przysposobić małą chatkę Lamuira do roli mieszkania. Z ociąganiem powiedziałyśmy sobie dobranoc.
Kolejny dzień, mokry i mżysty, przyniósł nam burzę, która zdawała się czerpać perwersyjną przyjemność z uprzykrzania życia tym, którzy mieli tak wiele do zrobienia w osadzie. Szlaki wokół wioski stały się błotniste i śliskie, więc trudno było po nich po prostu chodzić, a co dopiero nosić ciężary, czy w ogóle wykonywać jakąkolwiek pracę.
Nimmie i ja poszłyśmy rozmokłą ścieżką do chaty. Jedyne okienko było wybite, a dziury w wypełnieniu między balami przepuszczały o wiele więcej niż światło. Wiewiórki urządziły sobie legowisko zimowe na półce jedynej szafki, a podłogę pokrywały wióry, zeschłe liście i śmieci. Widok był moim zdaniem ponury i właśnie miałam podzielić się tą opinią z Nimmie, gdy przemówiła pogodnie:
– Nie zajmie nam to długo! – W jej tonie pobrzmiewał entuzjazm. – Wysprzątamy tu raz-dwa.
Darowałam sobie protest i chwyciłam za łopatę, którą przyniosłyśmy z domu.
Zazwyczaj porządki zaczynałam od wiadra z gorącymi mydlinami. Tutaj nie było to możliwe, gdyż w nowej siedzibie Nimmie ściany wzniesiono z nieociosanych bali uszczelnionych gliną, a zamiast podłogi była ubita ziemia. Szorowanie takich powierzchni wodą z mydłem prowadziłoby tylko do powstania błotnistych kałuż. Zamiast tego więc zeskrobałyśmy i zebrałyśmy łopatą śmieci z podłogi i wyrzuciłyśmy wszystko – a były tego całe wiadra – za chatę. Następnie Nimmie wzięła się do mieszania błota z garściami suchej trawy. W normalnych warunkach musiałaby wpierw zmieszać ziemię z wodą, ale deszcz wyręczył ją w tej czynności.
Patrząc, jak pracuje rękami utytłanymi w błocie niemal do łokci, nie zazdrościłam jej tego zadania. Dla mnie wystarczająco trudnym doświadczeniem było brudzenie sobie rąk przy wyrabianiu ciasta na chleb.
Kiedy Nimmie stwierdziła, że uzyskała odpowiednią konsystencję, zaczęła ostrożnie nanosić błotną papkę na szczeliny między balami. Pracowała umiejętnie i szybko, a ja, obserwując jej ruchy, doszłam do wniosku, że musiała robić to już wcześniej. Na przekór swojej pedanterii niemal zapragnęłam również spróbować. Nie wiedzieć czemu, obserwując Nimmie miało się wrażenie, że oblepianie ścian błotem to umiejętność, którą warto nabyć.
– Może ci pomóc? – zaryzykowałam wreszcie pytanie, z jednej strony mając nadzieję, że Nimmie się zgodzi, z drugiej obawiając się tego.
– Za parę minut będzie gotowe – odparła. – Nie ma sensu, żebyśmy obie brudziły sobie ręce.
W takim razie zabrałam się do usuwania wiewiórczego gniazda z półki.
Nimmie wciąż uszczelniała bale, kiedy ruszyłam do siebie, żeby przygotować dla nas coś do zjedzenia. Błoto chlupało mi pod nogami, gdy brnęłam przez coraz głębsze kałuże. Każdy krok z butami zapadającymi się w bagnistej ziemi był nieprzyjemny, szczególnie gdy się poślizgnęłam i omal nie upadłam.
Kiedy wreszcie dotarłam do chaty, buty miałam całe w ciężkim szlamie, a brzeg mojej spódnicy był przemoczony i zbryzgany błotem. Zdecydowanie nie chciałam wnosić tego wszystkiego do swojego czystego domu.
Nie miałam jednak pomysłu, jak się pozbyć tego brudu, więc niechętnie otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Zaczęłam od butów i przy okazji gruntownie pokryłam sobie ręce błotem. Zastanowiłam się, jak mam teraz zdjąć z siebie suknię. Należało pomyśleć o tym wcześniej i zacząć od odzieży.
Za późno było jednak na rozmyślanie. Wytarłam dłonie w dół już i tak ubłoconej spódnicy, a następnie spróbowałam przeciągnąć całą kapiącą i brudną suknię przez głowę w taki sposób, żeby nie rozsmarować sobie błota po włosach i twarzy. Koniec końców, rozeźlona i z błotnistymi smugami na policzkach, zostawiłam ubranie na podłodze przy drzwiach i pomaszerowałam do sypialni, zostawiając za sobą ślady mokrych stóp.
Po umyciu twarzy i rąk, włożeniu świeżej sukni i przeczesaniu włosów poczułam się nieco lepiej. Założyłam też suche buty, po czym ruszyłam do kuchni, żeby rozpalić pod kuchenką i przygotować posiłek.
Jakże miło było ogrzać się przy ogniu. Dotąd nawet nie zauważyłam, że skąpany w deszczu wczesnowiosenny dzień przeniknął chłód – tak samo jak mnie. Stwierdziłam, że Nimmie prawdopodobnie też przyjdzie wychłodzona, a nasi mężowie, którzy pracują w deszczu przez cały ranek, wrócą przemarznięci do szpiku kości. Będziemy mieć szczęście, jeśli żadne z nas nie nabawi się jakiegoś paskudnego przeziębienia. Postanowiłam więc ugotować zupę.
Mężczyźni czynili teraz przygotowania do wypakowania i rozdzielenia między mieszkańców osady tak długo wyczekiwanych zapasów, które przywieźli McLainowie. Żałowałam, że w wiosce nie ma odpowiednio dużego budynku, w którym można by schować wszystko przed deszczem. Zamiast tego wszyscy będą musieli brodzić w błocie pomiędzy wozami.
Gdy zjawiła się Nimmie, lunch był już gotowy, a kuchnia ogrzana. Moja przyjaciółka zmokła do suchej nitki, ale nie narzekała. Nie zdążyła wypakować własnych ubrań, więc pożyczyłam jej swoją suknię. Nie zachowała takiej ostrożności jak ja i nie zdjęła ubłoconej odzieży przy drzwiach, ale przecież ona spędziła wiele lat w chatach, które nawet nie miały podłogi.
Wkrótce dołączyli do nas mężowie. Oni też ociekali wodą, ale sugestię, żeby przebrali się w suche i ciepłe ubrania, zbyli wzruszeniem ramion.
– I tak za parę minut zmokniemy z powrotem – stwierdził Wynn.
Zdawał sobie sprawę z mojej troski o czysty dom, więc oznajmił, że zjedzą obiad przy wyjściu. Próbowałam z nim dyskutować, ale był niewzruszony. Nimmie w milczeniu wzięła dwa krzesła i postawiła je przy drzwiach, tak jak sobie życzył. Ja zaś, widząc, że w tej sprawie nie wygram, przyniosłam naszym mężom po misce parującej zupy.
Za chwilę obaj znów wychodzili za próg na zimny deszcz. Martwiłam się, że niechybnie czeka ich zapalenie płuc.
Wkrótce Wynn zjawił się z powrotem. Żeby nie wnosić jeszcze więcej błota do domu, zawołał mnie, stojąc w otwartych drzwiach.
– Elizabeth – zaczął, kiedy do niego podeszłam – z przykrością o to proszę, ale nie mam wyboru. Będziemy musieli wnieść skrzynie z zapasami tutaj, żebyśmy mogli je wypakować i rozdzielić żywność tak, aby nie zniszczył jej deszcz. Nasza chata to jedyny budynek w całej osadzie, gdzie jest wystarczająco dużo miejsca.
Z pewnością z mojej twarzy dało się wyczytać przerażenie, ale szybko doszłam do siebie i kiwnęłam głową.
– Rozumiesz? – zapytał Wynn, a w jego głosie usłyszałam wahanie.
– Oczywiście – zdołałam wykrztusić. – W porządku… Wszystko w porządku.
Mąż spojrzał na mnie badawczo, ruchem głowy wyraził podziękowanie i odwrócił się do wyjścia.
– Przyjedziemy tu, gdy tylko uda nam się zaprząc konie do wozów.
Pozwoliłam sobie na głębokie westchnienie, zanim wróciłam do Nimmie, by zjeść obiad. Musiałam się pospieszyć, żeby zdążyć z uprzątnięciem i umyciem naczyń. Wkrótce w naszym przytulnym gniazdku miał zapanować chaos.