Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Nowa powieść KRISTIN HANNAH, autorki bestsellerów “Słowik”, “Wielka samotność”, “Zimowy ogród” i "Firefly Lane" - książki, na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.
Jaką cenę ma amerykański sen?
Teksas, rok 1934. Miliony ludzi pozostają bez pracy, a susza pustoszy Wielkie Równiny. Rolnicy walczą o zachowanie ziemi i dobytku. Plony są niskie, studnie wysychają, a burze pyłowe niszczą wszystko na swojej drodze.
W tych niepewnych, niebezpiecznych czasach Elsa Martinelli musi dokonać bolesnego wyboru: walczyć o ziemię, którą kocha, czy udać się do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia? „Gdzie poniesie wiatr” to niezapomniany obraz „amerykańskiego snu”, widziany oczami niezwykłej kobiety, której odwaga i poświęcenie stają się znakiem szczególnym całego pokolenia.
Kristin Hannah pokazuje rzeczywistość Wielkiego Kryzysu i świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na tych, którzy żyją godnie, i na tych, którzy nie mają zupełnie nic.
„Brutalny realizm, głęboko emocjonalne postaci i żywa narracja sprawiają, że ta historia od samego początku jest na wskroś prawdziwa. Elsa to kobieta konsekwentnie broniąca wyznawanych przez siebie zasad oraz ludzi, których kocha.” - Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 505
Prolog
Moneta, z którą się nie rozstaję, mówi o nadziei; jednocentówka podarowana przez mężczyznę, którego pokochałam. Były takie chwile w mojej podróży, kiedy czułam, że tylko nadzieja, której symbolem jest ta moneta, trzyma mnie przy życiu.
Przyjechałam na zachód w poszukiwaniu lepszego życia, tymczasem bieda, zły los i chciwość zmieniły mój amerykański sen w koszmar. Ostatnie lata są czasem rzeczy straconych: pracy, domu, środków do życia.
Ziemia, którą kochaliśmy, zwróciła się przeciwko nam, złamała nas wszystkich, nawet tych upartych starych mężczyzn, którzy rozprawiali o pogodzie i nawzajem gratulowali sobie obfitych plonów pszenicy. Tutaj mężczyzna musi walczyć, żeby utrzymać rodzinę – mówili.
Mężczyzna.
Zawsze tylko mężczyźni. Im się pewnie wydaje, że gotowanie, sprzątanie, wychowywanie dzieci i uprawianie ogrodu nic nie znaczy. A przecież my, kobiety z Wielkich Równin, też harowałyśmy od świtu do nocy na farmach pszenicy, aż spalone słońcem wysychałyśmy na wiór jak ta ziemia, którą kochałyśmy.
Czasami, gdy zamykam oczy, jestem gotowa przysiąc, że nadal mam w ustach pył…
1921
Szkodząc ziemi, szkodzisz swoim dzieciom.
– Wendell Berry, farmer i poeta
Elsa Wolcott przez wiele lat spędzonych w wymuszonej izolacji czytała o przygodach fikcyjnych postaci i snuła wyobrażenia o innym życiu. W samotni swojej sypialni, otoczona książkami, jej jedynymi przyjaciółkami, czasami, choć niezbyt często, ośmielała się marzyć o przeżyciu własnej przygody. Nieustannie słyszała od rodziny, że choroba, którą przeszła w dzieciństwie, nadwątliła jej zdrowie, na zawsze zmieniając życie, i skazała na samotność, a ona w dobre dni w to wierzyła.
W złe, takie jak ten, czuła, że zawsze była obca we własnej rodzinie. Oni zawsze dawali jej do zrozumienia, że jest inna, że do nich nie pasuje.
Ten wieczny brak aprobaty, wrażenie, że brakuje jej czegoś nienazwanego, nieokreślonego, sprawiały jej ból. Elsa zdążyła do niego przywyknąć; siedziała cicho, nie domagając się ani nie szukając uwagi, pogodzona z tym, że była kochana, lecz niekoniecznie darzona sympatią. Zdążyła przywyknąć do chłodnego traktowania i rzadko je zauważała. Wiedziała jednak, że to dystansowanie się rodziny nie miało nic wspólnego z koniecznością izolacji przypisywaną chorobie.
Teraz siedziała z książką w swoim ulubionym fotelu w salonie. Zamknęła ją i pogrążyła się w myślach. Wiek niewinności coś w niej obudził, boleśnie przypomniał o upływie czasu.
Jutro są jej urodziny.
Dwudzieste piąte.
Podobno to młodość. Wiek, w którym mężczyźni piją samogon, jeżdżą samochodami jak szaleńcy, słuchają ragtime’ów i tańczą z dziewczynami z opaskami na głowach, wystrojonymi w suknie z frędzlami.
Z kobietami było inaczej.
Nadzieja słabła około dwudziestki. Gdy kobieta kończyła dwadzieścia dwa lata, odprowadzały ją długie, smutne spojrzenia, zaczynały się szepty na mieście i w kościele. W wieku dwudziestu pięciu lat klamka zapadała. Niezamężna kobieta stawała się starą panną. „Na półce” – mówili za jej plecami i kręcąc głowami, cmokali z dezaprobatą, myśląc o utraconych szansach. Zazwyczaj ludzie zastanawiali się, dlaczego, co takiego sprawiło, że normalna dziewczyna z dobrego domu kończyła jako stara panna. Jednak w przypadku Elsy dla wszystkich to było oczywiste. Pewnie uważali, że jest głucha, kiedy o niej mówili. Biedactwo. Chuda jak szczapa. Daleko jej z urodą do sióstr.
Uroda. Elsa wiedziała, że na tym polegał problem. Nie należała do atrakcyjnych kobiet. Gdyby ktoś obcy zobaczył ją w jej dobrym dniu w najbardziej eleganckiej sukni, mógłby ewentualnie uznać ją za przystojną. Pod każdym względem była „za”. Za wysoka, za chuda, za blada, za nieśmiała.
Elsa uczestniczyła w ślubach obu sióstr. Żadna nie poprosiła, żeby towarzyszyła jej przed ołtarzem i ona to rozumiała. Mając prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, górowałaby nad ich wybrankami i to zepsułoby fotografie, a u Wolcottów najbardziej liczył się wizerunek. Jej rodzice cenili go ponad wszystko.
Nie potrzeba było geniusza, żeby przewidzieć, jak potoczy się życie Elsy i jaka czeka ją przyszłość. Zostanie tutaj, w domu rodziców na Rock Road, pod opieką Marii, służącej, która od wieków prowadziła im gospodarstwo. Kiedyś, gdy Marii zabraknie, na Elsę spadnie opieka nad rodzicami, a po ich śmierci zostanie sama jak palec.
Czym się wykaże w życiu? Jaki zostawi po sobie ślad? Kto ją będzie pamiętał i za co?
Zamknęła oczy i oddała się od dawna pielęgnowanym marzeniom: mieszka w jakimś innym miejscu. We własnym domu. Słyszy śmiech dzieci. Swoich dzieci.
Życie, a nie zaledwie egzystencja. To było jej marzenie: świat, gdzie życia i wyborów nie ogranicza gorączka reumatyczna, na którą zapadła w wieku czternastu lat; życie, w którym odkrywa w sobie nieznane dotąd talenty i nie jest oceniana jedynie na podstawie wyglądu.
Frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i jej rodzina, głośno tupiąc, wkroczyła do domu. Jak zwykle trzymali się razem, hałaśliwi i roześmiani. Na przedzie korpulentny ojciec o czerwonej od alkoholu twarzy, z dwoma pięknymi młodszymi siostrami Elsy, Charlottą i Suzanną, po bokach, a za nimi szła elegancka matka, gawędząc z przystojnymi zięciami.
– Elso? – Ojciec przystanął nad nią. – Dlaczego jeszcze nie jesteś łóżku?
– Chciałam z wami porozmawiać.
– O tej porze? – zdziwiła się matka. – Masz rumieńce. Może gorączkujesz?
– Mamo, ja od lat nie miewam gorączki, dobrze wiesz. – Elsa wstała z fotela, splotła dłonie i patrzyła z napięciem na swoją rodzinę.
Teraz – pomyślała. Musi to zrobić. Zanim kolejny raz zabraknie jej odwagi.
– Papo. – Zabrzmiało to tak cicho, że pewnie nie usłyszał, spróbowała więc jeszcze raz, głośniej, trochę natarczywie. – Papo!
Podniósł na nią wzrok.
– Jutro kończę dwadzieścia pięć lat.
Matkę chyba zirytowało to przypomnienie.
– Wiemy, Elso.
– Tak, oczywiście. Ja tylko chcę powiedzieć, że podjęłam decyzję.
W rodzinie zapadła cisza.
– Ja… W Chicago jest college, gdzie wykładają literaturę i przyjmują kobiety. Chcę się kształcić…
– Elsinore – zaczął ojciec – po co ci nauka? Swego czasu byłaś zbyt chora, żeby dokończyć szkołę. To absurdalny pomysł.
Poczuła się niezręcznie, widząc swoją klęskę odbijającą się w tylu oczach. Walcz o swoje. Odwagi.
– Ale papo, jestem dorosła. Nie choruję, odkąd skończyłam czternaście lat. Myślę, że tamten lekarz… zbyt pochopnie postawił diagnozę. Jestem zdrowa. Naprawdę. Mogłabym zostać nauczycielką. Albo pisarką…
– Pisarką? – podchwycił. – Masz jakiś ukryty talent, o którym nic nam nie wiadomo?
– Możliwe – wydusiła z trudem pod miażdżącym spojrzeniem ojca.
Pan Wolcott odwrócił się do żony.
– Elsa potrzebuje czegoś na uspokojenie.
– Wcale nie histeryzuję, papo.
Wiedziała, że rozmowa została zakończona. Tej bitwy nie mogła wygrać. Miała siedzieć cicho i najlepiej schodzić wszystkim z oczu, a nie zdobywać świat.
– Nic mi nie jest. Pójdę na górę.
Odwróciła się od rodziny, bo i tak nikt już na nią nie patrzył. Zniknęła z pokoju, jakby rozpływając się w powietrzu.
Żałowała, że w ogóle przeczytała Wiek niewinności. Co dobrego jej przyszło z tych niewypowiedzianych tęsknot? Nigdy się nie zakocha, nigdy nie urodzi dziecka.
Na schodach dobiegły ją dźwięki muzyki z dołu. Słuchali płyty na nowym gramofonie.
Przystanęła.
Zejdź do nich, przysuń sobie krzesło.
Zatrzasnęła drzwi, odcinając tamte dźwięki. Nie byłaby tam mile widziana.
W lustrze nad umywalką zobaczyła odbicie bladej twarzy. Wyglądała, jakby jakieś nieprzychylne dłonie wyciągnęły ją za spiczasty podbródek. Długie, cienkie włosy w kolorze pszenicy opadały prosto, akurat gdy nosiło się fale. Matka nie pozwoliła ich modnie obciąć, twierdząc, że z krótkimi będzie wyglądać jeszcze gorzej. Poza niebieskimi oczami wszystko w Elsie było bezbarwne, jakby wyprane z kolorów.
Zapaliła lampkę i wzięła z nocnego stolika jedną ze swoich ulubionych powieści.
Pamiętniki Fanny Hill.
Weszła do łóżka i zatraciła się w skandalizującej lekturze. Poczuła budzącą lęk, grzeszną chęć dotykania siebie i o mało jej nie uległa. Ból, jaki wywoływały czytane słowa, był trudny do zniesienia; fizyczny ból powodowany tęsknotą.
Zamknęła książkę z jeszcze większym poczuciem odrzucenia. Niespokojna. Niezaspokojona.
Jeżeli wkrótce czegoś nie zrobi, nie posunie się do jakiegoś szalonego kroku, jej przyszłość będzie wyglądać tak samo jak teraźniejszość. Do końca życia będzie tkwić w tym domu, dzień i noc postrzegana przez pryzmat choroby sprzed dziesięciu lat i swojej wątpliwej urody, na którą nie miała wpływu. Nigdy nie pozna podniecenia, jakie budzi dotyk mężczyzny, ani radości z dzielenia łoża. Nigdy nie będzie miała dziecka. Ani własnego domu.
Tamtej nocy dręczyła ją tęsknota. Nad ranem wiedziała, że musi coś zrobić, żeby zmienić swoje życie.
Ale co?
Nie każda kobieta była piękna albo chociaż ładna. Inne też w dzieciństwie chorowały, a potem żyły pełnią życia. Podejrzewała, że szkoda, jaką choroba wyrządziła jej sercu, była jakimś medycznym wymysłem. Zawsze biło równo i nigdy nie dawało powodów do niepokoju. Musiała uwierzyć, że nie brakuje jej wigoru, chociaż nie miała okazji tego sprawdzić. Bo niby w jaki sposób? Nigdy nie pozwalano jej biegać, bawić się czy tańczyć. Kiedy miała czternaście lat, zmuszono ją do porzucenia szkoły, więc nigdy nie miała adoratora. Większość życia spędziła zamknięta w swoim pokoju, czytając wymyślone historie, układając własne i samodzielnie uzupełniając edukację.
Tam, na zewnątrz, musiały istnieć jakieś możliwości, ale gdzie miała ich szukać?
Biblioteka. W książkach znajdzie odpowiedzi na wszelkie pytania.
Zasłała łóżko, podeszła do umywalki, rozczesała długie do pasa włosy, splotła je, ubrała się w prostą granatową sukienkę z krepy, włożyła jedwabne pończochy i pantofle na obcasach. Uzupełniła strój o giemzowe rękawiczki oraz kapelusz w kształcie hełmu i wzięła torebkę.
Zeszła na dół, zadowolona, że matka śpi o tak wczesnej porze. Ona nie lubiła, kiedy Elsa wychodziła z domu. Wyjątek stanowiły niedzielne msze, na których zawsze prosiła wiernych o modlitwę za zdrowie córki. Elsa wypiła filiżankę kawy i wyszła na słoneczny majowy poranek.
Dalhart, miasto położone w regionie Teksas Panhandle, budziło się do życia w jaskrawym słońcu. Otwierano sklepy stojące wzdłuż drewnianych chodników, na drzwiach odwracano tabliczki z napisem: „Zamknięte”. Dalej, za miastem, pod ogromnym, błękitnym niebem ciągnęły się Wielkie Równiny, bezkres żyznej ziemi.
Stolica hrabstwa przeżywała właśnie okres prosperity. Bardzo się rozrosła, odkąd jeździł tędy pociąg z Kansas do Nowego Meksyku. Na linii nieba dominowała nowa wieża ciśnień. Podczas Wielkiej Wojny pszenica i kukurydza zmieniły te akry ziemi w żyłę złota. Powiedzenie, które wtedy krążyło: Pszenica wygra wojnę!, nadal wbijało farmerów w dumę. Zrobili, co do nich należało.
Pojawienie się traktorów uczyniło pracę lżejszą, a lata dobrych zbiorów – z deszczem i z korzystnymi cenami – pozwoliły farmerom orać coraz większe połacie ziemi pod pszenicę. Susza z tysiąc dziewięćset ósmego roku, o której niegdyś opowiadali staruszkowie, poszła w zapomnienie. Od lat regularnie padały deszcze, przynosząc bogactwo mieszkańcom miasta, z ojcem Elsy, który zarabiał na sprzedaży rolniczego sprzętu, na czele.
Tego ranka farmerzy zebrali się przed restauracją i rozmawiali o cenach skupu, a kobiety prowadziły dzieci do szkoły. Zaledwie parę lat wcześniej jeździły tutaj konne wozy, a teraz automobile, plując spalinami i trąbiąc klaksonami, sunęły z warkotem w jasną przyszłość. W szybko rozrastającym się Dalhart urządzano towarzyskie spotkania i potańcówki, a w niedziele chodziło się na poranną mszę. Ciężko pracującym, podobnie myślącym ludziom dobrze się tutaj żyło dzięki zyskom z ziemi.
Elsa szła Main Street. Miała wrażenie, że podskakuje, bo deski chodnika uginały się lekko pod jej stopami przy każdym kroku. Nad niektórymi sklepami wisiały podczepione do okapów skrzynki z kwiatami, tworząc tak tutaj pożądane barwne plamy. Miejskie Stowarzyszenie Dekoratorek zajmowało się nimi z wielką dbałością. Elsa minęła kasę zapomogowo-pożyczkową i nowy salon sprzedawcy fordów. Zdumiewało ją, że można tak po prostu wejść do sklepu, wybrać automobil i jeszcze tego samego dnia pojechać nim do domu.
Skrzypnęły drzwi składu kolonialnego i właściciel, pan Hurst, wyszedł za próg z miotłą. Podwinął rękawy koszuli, demonstrując muskularne przedramiona. Miał rumianą twarz z dominującym nad całością okrągłym, mięsistym nosem podobnym do hydrantu. Ten kupiec należał do najbogatszych ludzi w mieście. Był właścicielem składu kolonialnego, restauracji, budki z lodami i apteki. Jedynie Wolcottowie mieszkali tutaj dłużej od niego. Podobnie jak oni należał do trzeciego pokolenia Teksańczyków, dumnych z tego faktu. Ukochany dziadek Elsy, Walter, do śmierci nazywał siebie Strażnikiem Teksasu.
– Dzień dobry, panno Wolcott – przywitał ją, odgarniając kilka pasm włosów z rumianej twarzy. – Zanosi się na piękny dzień. Idzie panienka do biblioteki?
– Tak – odparła. – Bo niby dokąd?
– Mam czerwony jedwab. Proszę powiedzieć siostrom. Wyjdą z tego ładne suknie.
Elsa przystanęła.
Czerwony jedwab.
Nigdy nie miała nic z czerwonego jedwabiu.
– Proszę pokazać.
– Ach! Oczywiście. Zaskoczy panienka siostry.
Pan Hurst szybko cofnął się w głąb sklepu. Gdziekolwiek Elsa spojrzała, widziała kolory: skrzynki pełne zielonego groszku i czerwonych truskawek, stosy lawendowych mydełek, a każde owinięte w bibułkę, worki mąki i cukru, słoje z marynatami.
Wzdłuż półek z porcelaną, srebrami stołowymi i stosami poskładanych barwnych obrusów oraz fartuchów poprowadził ją do regału z belami materiałów. Przekładał je przez chwilę, zanim dogrzebał się do kuponu ciemnoczerwonego jedwabiu.
Elsa ściągnęła giemzowe rękawiczki, odłożyła je na ladę i wzięła jedwab do ręki. Nigdy nie dotykała czegoś tak delikatnego. A dzisiaj miała urodziny…
– Przy karnacji Charlotte…
– Ja go wezmę – powiedziała.
Czy jej się zdawało, że wymówiła „ja” z lekkim naciskiem? Tak. Musi go mieć.
Pan Hurst zerknął na nią z dziwną miną, zawinął kupon w brązowy papier, obwiązał pakunek sznurkiem i podał go Elsie.
Już miała wychodzić, kiedy rzuciła jej się w oczy połyskująca srebrna opaska na włosy ozdobiona koralikami. Dokładnie coś takiego mogła nosić hrabina Ellen Olenska z Wieku niewinności.
Wracała do domu z biblioteki, przyciskając do piersi brązową paczkę z jedwabiem.
Pchnęła skrzydło bogato zdobionej czarnej bramy i znalazła się w królestwie matki – starannie pielęgnowanym ogrodzie przesyconym zapachem róż i jaśminu. Na końcu ścieżki obsadzonej żywopłotem stał duży dom Wolcottów. Dziadek Elsy zbudował go zaraz po wojnie secesyjnej dla ukochanej kobiety.
Nie było dnia, żeby Elsa za nim nie tęskniła. Dziadek był krewkim mężczyzną, skorym do bitki i do wypitki, ale jeżeli kogoś pokochał, to kochał na zabój. Całymi latami opłakiwał żonę. Jako jedyny Wolcott, oprócz Elsy, uwielbiał czytać, a w trakcie rodzinnych sporów często stawał po jej stronie. Nie martw się umieraniem, Elso. Martw się, żeby nie przegapić życia. Odwagi.
Po jego śmierci nikt już nie mówił tak do Elsy i bardzo jej dziadka brakowało. Jego opowieści o awanturniczych początkach Teksasu w Loredo, w Dallas, w Austin i dalej, na Wielkich Równinach, należały do jej najlepszych wspomnień.
On na pewno kazałby jej kupić czerwony jedwab.
Mama podniosła głowę znad róż i odchyliła nowy czepek.
– Gdzie byłaś, Elso?
– W bibliotece.
– Powinnaś poprosić papę, żeby cię podwiózł. Chodząc, niepotrzebnie się forsujesz.
– Nic mi nie jest, mamo.
Oni wszyscy chyba naprawdę chcą, żeby była chora.
– Idź, połóż się. Zanosi się na upał. Powiedz Marii, żeby zrobiła ci lemoniadę. – Mama wróciła do ścinania kwiatów i układania ich w koszu.
Elsa weszła frontowymi drzwiami do ciemnawego holu. W dni, kiedy groził upał, wszystkie okiennice pozostawały zamknięte. W tej części stanu większość domów tonęła w półmroku. Zamknęła za sobą drzwi. Maria w kuchni śpiewała coś po hiszpańsku.
Elsa przemknęła przez parter i poszła na górę do sypialni. Odwinęła brązowy papier i zapatrzyła się na połyskliwy, rubinowy jedwab. Musiała go pogłaskać. Śliski materiał przypominał w dotyku wstążkę, którą nosiła w dzieciństwie, kiedy jeszcze ssała kciuk. Z jakiegoś powodu podziałało to na nią kojąco.
Czy się odważy, czy zrobi to, co nagle przyszło jej do głowy?
Zacznie od wyglądu…
Odwagi.
Chwyciła w garść pęk sięgających talii włosów i obcięła je na wysokości podbródka. Czuła się trochę oszołomiona, ale nie przestawała ciąć, dopóki podłogi u jej stóp nie zasłały długie pasma jasnopszenicznych włosów.
Pukanie do drzwi tak ją zaskoczyło, że przestraszona upuściła nożyczki. Upadły ze szczękiem na komodę.
Matka otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Zamarła na widok zmasakrowanych włosów Elsy.
– Coś ty zrobiła?
– Chciałam…
– Nie wyjdziesz z domu, dopóki nie odrosną. Co by ludzie powiedzieli?
– Młode kobiety noszą teraz boby, mamo.
– Ale nie te porządne młode kobiety. Przyniosę ci kapelusz.
– Chciałam ładnie wyglądać – wyznała Elsa.
Litość, którą dostrzegła w oczach matki, była nie do zniesienia.
Przez wiele dni Elsa nie wychodziła ze swojego pokoju, twierdząc, że źle się czuje. Prawdę mówiąc, nie miała odwagi pokazać się ojcu z postrzępionymi włosami. Z początku próbowała czytać. Książki zawsze przynosiły jej pocieszenie, pozwalały marzyć. Piękniała, stawała się zadziorna i odważna; niestety, jedynie w wyobraźni.
Tymczasem ten czerwony jedwab kusił, przemawiał do niej szeptem, aż w końcu odłożyła książki i z gazety zrobiła wykrój sukni. Ponieważ żal jej było na tym poprzestać, pokroiła materiał i zaczęła go zszywać, tylko po to, żeby zająć czymś ręce.
Towarzyszyło jej przy tym niezrozumiałe uczucie nadziei.
Wreszcie w sobotę wieczorem suknia była gotowa. To był ostatni krzyk mody; góra z dekoltem w szpic i obniżonym stanem i spódnica z asymetrycznym dołem. Odważny fason na czasie. Suknia dla kobiety, która tańczy całą noc i niczym się nie przejmuje. Nazywano je latawicami. Młode dziewczyny, które ostentacyjnie demonstrowały niezależność, piły samogon, paliły papierosy i tańczyły w sukienkach odsłaniających nogi.
Nawet gdyby nigdy miała nie wyjść w tej sukni poza próg sypialni, musiała ją przymierzyć.
Wykąpała się, ogoliła nogi, naciągnęła jedwabne pończochy. Nawinęła włosy na wałki, modląc się, aby choć trochę dały się ułożyć w fale. Czekając, aż wyschną, zakradła się do sypialni matki i pożyczyła parę kosmetyków z jej toaletki. Słyszała dochodzące z dołu dźwięki gramofonu.
W końcu rozczesała jako tako pofalowane włosy i nasunęła cudną srebrną opaskę nieco powyżej linii brwi. Włożyła lekką niczym mgiełka suknię. Pasowała na nią jak ulał, a asymetryczny dół korzystnie podkreślał długość jej nóg.
Pochyliła się do lustra, czarną kredką obrysowała niebieskie oczy i nałożyła odrobinę jasnoróżowego pudru na policzki. Usta pomalowane czerwoną szminką wydawały się pełniejsze, dokładnie tak jak to obiecywano w magazynach dla kobiet.
Obejrzała się w lustrze. O Boże. Jestem prawie ładna.
– Dasz radę – powiedziała na głos. Odwagi.
Wyszła z sypialni. Na schodach poczuła się zaskakująco pewna siebie. Całe życie słyszała, że nie jest atrakcyjna. Ale teraz…
Pierwsza zobaczyła ją matka. Pacnęła ojca, zmuszając go do podniesienia głowy znad „Farm Journal”.
Zmarszczył brwi.
– Co ty masz na sobie?
– Ja… sama uszyłam – wydukała, nerwowo splatając dłonie.
Ojciec energicznie zamknął czasopismo.
– Twoje włosy. Dobry Boże! I ta suknia ladacznicy. Wracaj do pokoju i nie kompromituj się dłużej.
Elsa szukała pomocy u matki.
– To najnowszy fason…
– Nie dla przyzwoitych kobiet, Elsinore. Pokazujesz kolana. Nie jesteśmy w Nowym Jorku.
– Wyjdź – warknął ojciec. – Natychmiast.
Już była gotowa ustąpić. Ale szczęśliwie przyszedł jej na myśl dziadek Walt. On powiedziałby, żeby się nie poddawała.
Zadarła podbródek.
– Idę do tajnego baru posłuchać muzyki.
– Nie ma mowy. – Ojciec podniósł się z kanapy. – Zakazuję ci.
Elsa puściła się biegiem do frontowych drzwi, przestraszona, że jeśli zwolni, nogi odmówią jej posłuszeństwa. Wypadła na dwór i biegła przed siebie, nie zwracając uwagi na wołające za nią głosy. Zatrzymała się, dopiero gdy zabrakło jej tchu.
Działający w mieście tajny bar stał wciśnięty między stajnię dla koni, teraz, w erze automobili, nieczynną, oraz piekarnię. Odkąd po podpisaniu Osiemnastej Poprawki wprowadzono prohibicję, nieraz widziała kobiety i mężczyzn znikających za drewnianymi drzwiami tego przybytku. I w przeciwieństwie do opinii matki, wiele z tych młodych kobiet przychodziło ubranych jak Elsa.
Zeszła na dół po drewnianych schodkach i zapukała do drzwi. Gdy się uchyliły, zobaczyła w szparze parę zmrużonych oczu. Z wnętrza buchnęła jazzowa muzyka grana na pianinie i zapach dymu z cygar.
– Hasło.
– Hasło?
– Panna Wolcott? Zgubiła się panienka?
– Nie, Frank. Mam ochotę posłuchać muzyki – oznajmiła, dumna z siebie, że nie zawiódł jej głos.
– Ojciec panienki wygarbowałby mi skórę, gdybym panienkę tu wpuścił. Proszę wrócić do domu. Panienka nie powinna paradować po ulicach w takim stroju. Z tego mogą być tylko kłopoty.
Drzwi się zatrzasnęły. Słyszała dochodzącą zza nich melodię Ain’t We Got Fun. W powietrzu jeszcze wisiał zapach cygar.
Przez moment stała zagubiona. Nie mogła tam wejść? Dlaczego? Oczywiście alkohol był nielegalny z powodu prohibicji, ale wszyscy w mieście popijali w takich miejscach, a policja przymykała oczy.
Ruszyła bezmyślnie ulicą w kierunku budynku, w którym mieścił się sąd hrabstwa.
I wtedy zobaczyła idącego z naprzeciwka mężczyznę.
Był wysoki i smukły, z czarnymi włosami nieco okiełznanymi brylantyną. Czarne spodnie przylegały do jego wąskich bioder, spod beżowego swetra wystawała biała koszula zapięta pod szyję i węzeł krawata w kratkę. Na głowie miał skórzany kaszkiet założony na bakier.
Z bliska wyglądał bardzo młodo, może na osiemnaście lat. Miał śniadą twarz i brązowe oczy. Uwodzicielskie oczy, jak określano je w romansach, które czytała.
– Dzień dobry pani. – Przystanął, uśmiechnął się i zdjął kaszkiet.
– P-pan mówi do mnie?
– Nikogo więcej tutaj nie widzę. Jestem Raffaello Martinelli. Pani mieszka w Dalhart?
Włoch. Dobry Boże! Ojciec nie życzyłby sobie, żeby choćby spojrzała na tego chłopaka, a co dopiero myśleć o rozmowie.
– Tak.
– Ja nie. Jestem z tętniącej życiem metropolii Lonesome Tree przy granicy z Oklahomą. Jeśli jadąc, na moment przymknie się powieki, można ją przegapić. Jak się pani nazywa?
– Elsa Wolcott – przedstawiła się.
– Tak jak ta firma, która sprzedaje traktory? Hej, ja znam pani tatę. – Uśmiechnął się. – Elso Wolcott, co robisz tutaj sama w tej ładnej sukni?
Bądź Fanny Hill. Odwagi. Może to jej jedyna szansa. Kiedy wróci do domu, papa na pewno uwięzi ją w pokoju.
– Chyba… dokucza mi samotność.
Raffaello otworzył szeroko ciemne oczy. Może przełknął ślinę, bo zadrgała mu grdyka. Miała wrażenie, że minęły wieki, zanim znowu się odezwał.
– Ja też czuję się samotny.
Wziął ją za rękę.
Zaskoczona, o mało jej nie wyrwała.
Kiedy ostatnio ktoś ją dotykał?
To tylko dotyk, Elso. Nie bądź dziecinna.
Ależ on przystojny! Z wrażenia trochę wirowało jej w głowie. Czy on przypomina tamtych chłopców w szkole, którzy jej dokuczali i za plecami nazywali Panną Nikt? Księżycowa poświata rzeźbiła jego twarz – miał wysokie, gładkie czoło, wąski, prosty nos i pełne usta, zupełnie jak mężczyźni w tych grzesznych książkach, w których się zaczytywała.
– Chodź ze mną, Els.
Nazwał ją po swojemu i zmienił w inną kobietę. To zdrobnienie imienia sprawiło, że przebiegł ją dreszcz.
Poprowadził ją pustą, mroczną aleją i przeciął ciemną ulicę. Z otwartego okna tajnego baru popłynęły słowa przeboju: Toot, Toot Tootsie.
Za nową stacją kolejową skręcili na obrzeża miasta, gdzie stał zaparkowany nowiutki ford pick-up z dużą drewnianą paką.
– Ładny wóz – pochwaliła.
– Dobry rok dla pszenicy – odparł. – Lubisz jeździć nocą?
– Jasne. – Wspięła się na miejsce dla pasażera, a on uruchomił silnik i skierował się na północ.
Niecałą milę dalej, ciągle z Dalhart widocznym we wstecznym lusterku, wyjechał na płaskie pustkowie bez śladu pagórków, zagłębień, drzew czy rzeki, z wiszącym nisko, rozgwieżdżonym niebem, które zdawało się pochłaniać świat.
Z wyboistej drogi, pokrytej kępami darni, skręcił na starą farmę Stewarda. Kiedyś słynna w całym hrabstwie z wielkiej stodoły, od ostatniej suszy stała opuszczona. Z tyłu ukryta była mała chata z oknami zabitymi deskami.
Raffaello zatrzymał się przed stodołą, zgasił silnik i siedział przez chwilę wpatrzony w przednią szybę. Ciszę mąciły jedynie ich oddechy i tykanie stygnącego silnika.
Zgasił światła, wysiadł z kabiny, obszedł maskę i otworzył drzwi po jej stronie.
Nie spuszczała z niego wzroku, kiedy wyciągnął rękę i pomógł jej wysiąść.
Mógł się cofnąć o krok, ale tego nie zrobił. Czuła zapach whiskey w jego oddechu oraz lawendy, którą jego matka zapewne dodawała do prania i prasowania koszul.
Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu ufnym uśmiechem.
Rozłożył derki na drewnianej pace i oboje wspięli się na górę.
Leżeli obok siebie zapatrzeni w bezkres nieba poznaczonego gwiazdami.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Osiemnaście, ale matka traktuje mnie jak smarkacza. Musiałem ukradkiem wymknąć się z domu, żeby tu przyjechać. Ona za bardzo przejmuje się tym, co myślą ludzie. Ty masz szczęście.
– Szczęście?
– Możesz chodzić po nocy w takiej sukni, sama, bez przyzwoitki.
– Uwierz mi, mój ojciec nie jest z tego zadowolony.
– Ale zrobiłaś to. Wyrwałaś się. Els, czy kiedykolwiek myślałaś o tym, że świat musi być dużo większy od tego, co widzimy?
– Tak – przyznała.
– Wiesz… gdzieś tam ludzie w naszym wieku piją gin i tańczą przy jazzowej muzyce. Kobiety otwarcie palą papierosy. – Westchnął. – A my tkwimy tutaj.
– Obcięłam włosy – pochwaliła się. – Ojciec tak zareagował, jakbym co najmniej kogoś zabiła.
– Starzy już tacy są. Moi rodzice przyjechali tutaj z Sycylii z kilkoma dolarami w kieszeni. Bez końca opowiadają mi tę historię i pokazują tamtego centa, który przyniósł im szczęście. Jakby szczęściem było tu utknąć.
– Jesteś mężczyzną, Raffaellu. Możesz robić, co ci się podoba, jechać tam, gdzie chcesz.
– Mów mi Raf. Mama twierdzi, że to brzmi bardziej z amerykańska, ale gdyby rodzice naprawdę chcieli zrobić ze mnie Amerykanina, powinni zmienić mi imię na George. Albo Lincoln. – Westchnął. – Miło jest choć raz móc mówić głośno takie rzeczy. Jesteś dobrą słuchaczką, Els.
– Dziękuję… Raf.
Przewrócił się na bok. Czuła jego spojrzenie na twarzy. Starała się spokojnie oddychać.
– Elso, mogę cię pocałować?
Ledwo skinęła głową.
Nachylił się i pocałował ją w policzek. Dotyk ust na skórze był taki miękki. Poczuła, jak coś w niej się budzi.
Zszedł pocałunkami na szyję, chciała go dotknąć, ale zabrakło jej odwagi. Porządne kobiety prawie na pewno nie posuwają się do takich rzeczy.
– Elso, mogę… więcej?
– Czyli…?
– Kochać się z tobą?
Ona marzyła o takiej chwili, modliła się o nią, składała ją z fragmentów przeczytanych książek, a teraz to działo się naprawdę. Mężczyzna chciał się z nią kochać.
– Tak – wyszeptała.
– Jesteś pewna?
Skinęła głową.
Odsunął się, manipulując przy pasku, rozpiął go i odrzucił. Klamra uderzyła o burtę, kiedy ściągał spodnie.
Wyłuskał ją z sukienki, jedwab, sunąc po skórze, łaskotał i podniecał. Kiedy zdjął jej majtki, w poświacie księżyca zobaczyła swoje gołe nogi. Ciepłe nocne powietrze wprawiło jej ciało w drżenie. Zaciskała nogi, dopóki ich nie rozsunął, kładąc się na niej.
Słodki Boże.
Zamknęła oczy, kiedy w nią wszedł. Krzyknęła z bólu.
Zacisnęła usta, żeby leżeć cicho.
On jęknął, zadrżał i opadł na nią. Czuła, jak sapie jej w szyję.
Stoczył się z niej, ale został tuż obok.
– Rany – wymruczał.
Chyba w jego głosie był uśmiech, ale jak to możliwe? Musiała coś źle zrobić. Przecież to nie może być… to.
– Elso, jesteś niesamowita – powiedział.
– Było… dobrze? – odważyła się spytać.
– Było cudownie – zapewnił ją.
Chciała przewrócić się na bok, żeby patrzeć na jego twarz. Całować go. Gwiazdy widziała z milion razy. A on był nowy i pragnął jej. To wrażenie zatrzęsło jej światem. Otworzyła się szansa, jakiej sobie nie wyobrażała. Mogę kochać się z tobą? – zapytał. Może teraz zasną razem i…
– Hm, Els, chyba lepiej odwiozę cię do domu. Mój tata wygarbuje mi skórę, jeśli o świcie nie siądę na traktor. Musimy jutro zaorać kolejnych sto dwadzieścia akrów pod pszenicę.
– Och – zasmuciła się. – Tak. Oczywiście.
Elsa zamknęła drzwi pick-upa i popatrzyła na Rafa przez otwarte okno, a on uśmiechnął się, uniósł powoli dłoń i odjechał.
Co to za pożegnanie? Będzie chciał jeszcze się z nią zobaczyć?
Popatrz na niego. Jasne, że nie.
Poza tym on mieszkał w Lonesome Tree. Trzydzieści mil stąd. A jeśli przypadkiem natknie się na niego w Dalhart, to nie będzie mieć żadnego znaczenia.
Był bardzo młody. A do tego Włoch i katolik. Wszystko nie do przyjęcia dla jej rodziny.
Pchnęła bramę i weszła w pachnący świat matki. Od dziś obsypany kwiatami nocny jaśmin już zawsze będzie się jej kojarzył z Rafem.
Otworzyła frontowe drzwi i weszła do ciemnego salonu.
Usłyszała skrzypnięcie i zastygła w pół kroku. Światło księżyca sączyło się przez okno. Zobaczyła ojca stojącego przy gramofonie.
– Kim ty jesteś? – zapytał, podchodząc.
Elsa poprawiła zsuwającą się z czoła srebrną opaskę.
– Twoją córką.
– Cholerna racja. Mój ojciec walczył o włączenie Teksasu do Stanów Zjednoczonych. Zaciągnął się do Strażników Teksasu, bił się w Loredo, został ranny i o mało nie umarł. Ta ziemia jest nasiąknięta naszą krwią.
– Tak, wiem, ale…
Za późno zobaczyła jego rękę, nie zdążyła się uchylić. Mocny cios w szczękę pozbawił ją równowagi. Runęła jak długa.
Podczołgała się w kąt, uciekając przed gniewem ojca.
– Papo…
– Przynosisz nam wstyd. Zejdź mi z oczu.
Zerwała się z podłogi, wbiegła na górę i zatrzasnęła drzwi sypialni.
Drżącymi dłońmi zapaliła nocną lampkę i się rozebrała.
Nad piersią dostrzegła czerwony ślad (robota Rafa?). Siniec na policzku już się wybarwiał, włosy miała w nieładzie po kochaniu się, o ile tak można tamto nazwać.
Mimo wszystko znowu to zrobi, jeżeli będzie mogła. Niech ojciec ją bije, obraża, niech ją nawet wydziedziczy.
Poznała coś, czego wcześniej nie znała, czego istnienia nawet nie podejrzewała: zrobi wszystko, zniesie wszystko, żeby być kochaną, choćby przez jedną noc.
Rano obudziło ją słońce sączące się przez otwarte okno. Czerwona suknia wisiała na drzwiach szafy. Pulsowanie policzka i obolałe miejsce po kochaniu się z Rafem przypomniały jej o wydarzeniach z nocy. O tym pierwszym wolałaby zapomnieć, a drugie zapisać w pamięci.
Jej żelazne łóżko było wymoszczone pościelą, którą sama szyła w długie zimowe wieczory, często przy świecy. W nogach łóżka stał posagowy kufer, z czułością wypełniany haftowanymi powłokami i koszulami nocnymi z delikatnej bawełny. Była tam także kapa na małżeńskie łoże, którą zaczęła haftować, kiedy miała dwanaście lat, zanim jeszcze jej mierna uroda ze stanu przejściowego nie przekształciła się w stały. Kiedy Elsa zaczęła miesiączkować, mama dyskretnie przestała wspominać o jej ślubie i ozdabiać koralikami kawałki koronki z Alençon. (Tych, które leżały poprzekładane bibułką, wystarczyłoby na pół sukni).
Usłyszała pukanie do drzwi.
Usiadła.
– Proszę!
Matka weszła do pokoju, sunąc bezgłośnie w modnych dziennych pantoflach po puszystym dywanie zakrywającym prawie całą drewnianą podłogę. Tę postawną kobietę o szerokich ramionach cechowały nienaganne maniery. Była wzorem wszelkich cnót: przewodziła komitetowi kościelnemu, szefowała Miejskiemu Stowarzyszeniu Dekoratorek i nigdy, nawet zdenerwowana, nie podnosiła głosu. Nikt i nic nie było w stanie wyprowadzić Minervy Wolcott z równowagi. Twierdziła, że to u niej rodzinna cecha odziedziczona po przodkach, którzy przybyli do Teksasu w czasach, gdy musieli jechać konno sześć dni, żeby zobaczyć białą twarz.
Matka usiadła na brzegu łóżka. Jej pofarbowane na czarno włosy, uczesane w kok, podkreślały surowość ostrych rysów. Wyciągnęła rękę i dotknęła sińca na policzku Elsy.
– Mój ojciec obszedłby się ze mną znacznie gorzej.
– Ale…
– Nie ma żadnych ale, Elsinore. – Nachyliła się i założyła Elsie za ucho kosmyk poszarpanych włosów. – Podejrzewam, że dzisiaj usłyszę w mieście plotki. Plotki. O jednej z moich córek. – Wydała z siebie ciężkie westchnienie. – Wpadłaś w jakieś tarapaty?
– Nie, mamo.
– A więc nadal jesteś przyzwoitą dziewczyną?
Elsa kiwnęła głową, bo nie miała odwagi skłamać.
Matka dotknęła wskazującym palcem podbródka córki i uniosła jej głowę. W skupieniu przyglądała się jej twarzy.
– Kochanie, ładny strój nie czyni nikogo ładniejszym.
– Ja tylko chciałam…
– Nie będziemy już o tym rozmawiać, nic podobnego nigdy więcej się nie powtórzy.
Podniosła się, wygładziła spódnicę z krepy w kolorze lawendy, mimo że nawet najmniejsze zagniecenie nie śmiałoby się tam pojawić. Elsa czuła, jak wyrasta pomiędzy nimi potężny mur.
– Elsinore, nawet z naszą pozycją i pieniędzmi nie znajdziesz męża. Żaden mężczyzna nie chce nieatrakcyjnej żony, która na dodatek będzie górować nad nim wzrostem. A jeśli nawet pojawi się ktoś, komu umkną pewne mankamenty, na pewno nie przymknie oczu na zszarganą reputację. Naucz się czerpać radość z prawdziwego życia. Wyrzuć te wszystkie głupie romanse.
Wychodząc, zabrała suknię z czerwonego jedwabiu.
Po Wielkiej Wojnie w Dalhart zapanował ogromny patriotyzm. Obywatelska postawa, deszcze i rosnące ceny pszenicy zachęcały do świętowania Dnia Niepodległości. W witrynach sklepów reklamowano wyprzedaże z okazji Czwartego Lipca, dzwonki nad drzwiami pobrzękiwały wesoło, gdy ludziska wchodzili do sklepów i wynosili z nich zapasy jedzenia i napojów na zabawy i festyny.
Zazwyczaj Elsa czekała na te obchody, ale ostatnie tygodnie były dla niej naprawdę trudne. Od wieczora spędzonego z Rafem chodziła przygaszona. Nerwowa. Przygnębiona.
Nikt z rodziny nie przyglądał się jej na tyle dokładnie, żeby zauważyć zachodzącą w niej zmianę. Zamiast obnosić się z kiepskim nastrojem, zamknęła się w sobie i jakoś funkcjonowała. Wiedziała, że nic więcej jej nie pozostaje.
Położyła uszy po sobie i udawała, że wszystko jest po staremu. Mimo dokuczliwego upału najchętniej przesiadywała w swoim pokoju. Książki dostarczano jej z biblioteki – odpowiednie książki – i czytała je od deski do deski. Wyszywała ściereczki do naczyń i poszewki na poduszki. Przy kolacji słuchała rozmów rodziców i przytakiwała im, gdy należało. Do kościoła chodziła w kapeluszu, pod którym ukrywała skandalicznie krótkie włosy i pod pretekstem słabego samopoczucia unikała kontaktów z ludźmi.
Kilkakrotnie, gdy ośmieliła się podnieść głowę znad ulubionej książki i wyjrzeć za okno, widziała tam pustkę staropanieńskiej przyszłości ciągnącą się aż poza horyzont.
Pogódź się z tym.
Zasinienie na policzku już zbladło. Nikt, nawet siostry, nie skomentowały tego słowem. Życie w domu Wolcottów wróciło do normy.
Elsa utożsamiała się z Panią z Shallot z poematu Tennysona, kobietą uwięzioną w wieży, przeklętą, skazaną na wieczne oglądanie życia tętniącego na zewnątrz z okna swojej samotni. Jeżeli ktoś nawet dostrzegał jej milczenie, nie komentował tego ani nie pytał o przyczynę. Szczerze mówiąc, różnica była niewielka. Dawno temu nauczyła się usuwać w cień. Była jak jedno z tych zwierząt, które dla obrony wtapiały się w tło i stawały się niewidoczne. To był jej sposób na radzenie sobie z odrzuceniem. Siedź cicho, nie wychylaj się. Nigdy nie stawiaj oporu. Jeżeli będziesz milczeć, ludzie zapomną o twoim istnieniu i dadzą ci spokój.
– Elso! – krzyknął z dołu ojciec. – Czas na nas. Nie opóźniaj wyjazdu.
Naciągnęła giemzowe rękawiczki – obowiązywały nawet w taki upał – przypięła słomkowy kapelusz i wyszła z pokoju.
Zatrzymała się w połowie schodów, niezdolna zrobić kroku. A co, jeśli Raf będzie na festynie?
Czwarty Lipca należał do niewielu okazji, gdy spotykali się mieszkańcy całego hrabstwa. Zazwyczaj miasteczka świętowały różne wydarzenia w lokalnych świetlicach, ale na ten festyn ludzie ściągali z najodleglejszych okolic.
– Jedźmy – ponaglił ją papa. – Twoja matka nie cierpi się spóźniać.
Podążyła za rodzicami do nowego forda T roadstera w kolorze butelkowej zieleni. Usiedli ściśnięci na grubej skórzanej kanapie. Co prawda, mieszkali w mieście i do resursy było niedaleko, ale wzięli ze sobą dużo jedzenia, a poza tym matka za żadne skarby nie wybrałaby się na jakąkolwiek imprezę pieszo.
Budynek Resursy Obywatelskiej w Dalhart był udekorowany czerwono-biało-niebieskimi flagami. Przed frontem stało już z dziesięć samochodów. Większość należała do farmerów, którym dobrze się powodziło w ostatnich latach, oraz do bankierów finansujących rozwój ich gospodarstw. Panie z Miejskiego Stowarzyszenia Dekoratorek zadbały, aby trawnik przed budynkiem był soczysto zielony i obficie kwitły kwiaty wzdłuż stopni prowadzących do wejścia. Na terenie bawiło się mnóstwo roześmianych, rozbrykanych dzieci. Elsa nie zauważyła żadnych nastolatków, pewnie kradli całusy, kryjąc się po kątach.
Papa zaparkował przy ulicy i zgasił silnik.
Elsa słyszała muzykę. Gwar towarzyszący zabawie, pogaduszki, pokasływanie i śmiechy wylewały się na zewnątrz przez otwarte drzwi. Zespół złożony z kilkorga skrzypiec, banjo i gitary grał Second Hand Rose.
Ojciec otworzył bagażnik i zaczął wyjmować jedzenie szykowane przez Marię przez wiele dni. Potrawy, których wykonanie matka oczywiście przypisze sobie. Rodzinne przepisy przekazane przez pokolenie teksańskich pionierów: wielowarstwowe ciasto na syropie z melasy, aromatyczny piernik ciotki Berthy, ciasto „pieczone do góry nogami” z brzoskwiniami, ulubioną szynkę dziadka Walta z sosem cedrowym i kaszą. Każda z potraw miała przypominać ludziom o zakorzenieniu Wolcottów w historii Teksasu.
Elsa szła krok za rodzicami, taszcząc jeszcze ciepły żeliwny saganek.
Wnętrze resursy ozdobiono kolorowymi kapami, użyto ich nawet jako obrusów. Pod tylną ścianą na stołach tworzących długi rząd stały wazy i półmiski z jedzeniem. Była pieczona wieprzowina, gęste gulasze, zielona fasolka uduszona na bekonie. Oczywiście nie zabrakło sałatki z kurczakiem oraz tej tradycyjnej, ziemniaczanej, a także kiełbas, herbatników, chlebów, chlebka kukurydzianego, ciast i najróżniejszych zapiekanek. Wszyscy w hrabstwie uwielbiali się bawić, a kobiety ciężko pracowały, popisując się jedna przed drugą swoimi potrawami. Na pewno pojawią się wędzone szynki, kiełbasy z królika, bochny chleba ze świeżym masłem, jajka na twardo, ciasta z owocami i półmiski ze stertami hot dogów. Mama skierowała się do narożnego stołu, gdzie panie z Miejskiego Stowarzyszenia Dekoratorek zajmowały się aranżacją znoszonych darów.
Elsa zobaczyła tam swoje siostry. Suzanna miała bluzkę z czerwonego jedwabiu, a szyję Charlotty zdobił czerwony jedwabny szal.
Stanęła jak wryta; widok sióstr wystrojonych w ten czerwony jedwab łamał jej serce.
Papa dołączył do panów prowadzących ożywioną dyskusję koło sceny.
Mimo prohibicji alkoholu dla mężczyzn nie brakowało. To była gromada twardych, krzepkich imigrantów z Rosji, Niemiec, Włoch i Irlandii. Przybyli tutaj z niczym, z niczego zrobili coś i nie życzyli sobie, żeby jacyś urzędnicy z rządu, którzy mieli blade pojęcie o istnieniu Wielkich Równin, dyktowali im, jak mają żyć. Może wyglądali na nieco steranych, ale wielu z nich miało mnóstwo pieniędzy w banku. Kiedy za buszel pszenicy płacono dolara trzydzieści, a jego produkcja kosztowała czterdzieści centów, wszyscy w mieście byli szczęśliwi.
– Dalhart się rozwija – oznajmił tubalnym głosem ojciec, chcąc przekrzyczeć muzykę. – W przyszłym roku chcę postawić budynek opery. Dlaczego mamy jeździć do Amarillo, żeby zażyć trochę kultury?
– W mieście potrzebna jest elektryczność. To podstawa – dorzucił pan Hurst.
Mama nadal zajmowała się aranżacją półmisków, które pod jej nieobecność ustawiono poniżej wyznawanych przez nią standardów. Charlotta i Suzanna stały roześmiane w wianuszku ładnych, elegancko ubranych koleżanek, z których większość była młodymi matkami.
Elsa dostrzegła Rafa. Stał przy stole w narożniku w otoczeniu innych włoskich rodzin. Jego opadającym na czoło i krótszym przy uszach włosom przydałby się fryzjer. Brylantyna nadawała im połysk, ale nie utrzymywała fryzury w ryzach. Miał koszulę w kratę przetartą na łokciach, brązowe spodnie z szelkami ze skóry i krawat w szkocką kratę. Ładna, ciemnowłosa dziewczyna wisiała uczepiona jego ramienia.
Po wielu godzinach pracy w polu był jeszcze bardziej ogorzały niż sześć tygodni temu.
Popatrz w moją stronę – pomyślała Elsa i natychmiast zmieniła zdanie: – Nie.
Udawałby, że jej nie zna albo, co gorsza, że jej nie widzi.
Zmusiła się, żeby wejść w głąb sali, speszona stukotem obcasów na twardej podłodze wydzielonej jako miejsce na tańce.
Postawiła saganek na stole nakrytym białym obrusem.
– Wielkie nieba, Elso. Szynka na środku stołu z deserami. Gdzie ty masz głowę? – skarciła ją matka.
Wzięła saganek i przeniosła go na następny stół. Każdy krok zbliżał ją do Rafa.
Postawiła swój balast najszybciej jak mogła.
Raf akurat obejrzał się i ją zobaczył. Nie uśmiechnął się, a na dodatek rzucił niespokojne spojrzenie na stojącą przy nim dziewczynę.
Elsa natychmiast się odwróciła. Nie mogła przecież stać i patrzeć wyczekująco. To byłoby nie do zniesienia. Tylko brakowało, żeby przez cały wieczór udawał, że jej nie widzi.
– Mamo. – Podeszła do matki. – Mamo?
– Nie widzisz, że rozmawiam z panią Tolliver?
– Przepraszam. Ja… – Nie patrz na niego. – …niezbyt dobrze się czuję.
– Zapewne za bardzo się podekscytowała – matka zwróciła się do swojej znajomej.
– Chyba wrócę do domu – powiedziała Elsa.
Matka kiwnęła głową.
– Oczywiście.
Uważając, żeby przypadkiem nie spojrzeć na Rafa, ruszyła do drzwi, omijając tańczące pary.
Wyszła na ciepłe, złote popołudnie. Drzwi zatrzasnęły się za nią, przycichła muzyka i tupot stóp.
Przeszła wzdłuż sznura zaparkowanych samochodów i konnych wozów, które przywiozły mniej zamożnych farmerów na festyn.
Main Street stała cicha i skąpana w karmelowej poświacie, która wkrótce stopi się w noc. Elsa weszła na drewniany chodnik.
– Els?
Przystanęła i powoli się odwróciła.
– Przepraszam, Els – powiedział wyraźnie speszony Raf.
– Przepraszasz?
– Powinienem odezwać się do ciebie tam, w środku. Pomachać czy coś w tym rodzaju.
– Och.
Podszedł bliżej, tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło i ślad zapachu pszenicy.
– Rozumiem, Raf. Jest śliczna.
– Gia Composto. Nasi rodzice zdecydowali, że się pobierzemy, zanim jeszcze umieliśmy chodzić. – Przechylił się ku niej. Jego ciepły oddech owionął jej policzek.
– Śniłaś mi się – wyznał.
– Naprawdę?
Kiwnął głową, lekko zakłopotany.
Miała wrażenie, że znalazła się na krawędzi klifu; poniżej huczał wodospad, który mógł pogruchotać jej kości. Jego wygląd. Głos. Patrzyła w jego oczy, ciemne jak noc, przepastne i jakby trochę smutne, chociaż nie miała pojęcia, co mogłoby go smucić.
– Spotkajmy się – zaproponował. – O północy. Przy starej stodole Stewarda.
Leżała na łóżku w ubraniu.
Nie powinna iść. To więcej niż oczywiste. Siniak na policzku zniknął, ale pod spodem pozostał ślad. Porządne kobiety nie robią takich rzeczy, o jaką poprosił ją Raf.
Słyszała, kiedy rodzice wrócili do domu, weszli na piętro, otworzyli i zamknęli drzwi sypialni.
Zegar na nocnej szafce wskazywał za dwadzieścia dziesiątą. Leżała, płytko oddychając, wsłuchana w ciszę.
Czekała.
Nie powinna iść.
Nieważne, jak często powtarzała to w myślach, ani razu, ani przez chwilę, nie zamierzała posłuchać wewnętrznego głosu.
Wpół do dwunastej podniosła się z łóżka. W pokoju nadal panowała duchota, jej okno wychodziło na nocne niebo nad Wielkimi Równinami. W dzieciństwie to był jej portal do tajemniczych przygód. Ile razy stawała w tym oknie i wysyłała marzenia w tamte nieznane światy?
Otworzyła okno i wspięła się na metalowy treliaż. Miała wrażenie, że wpełza w rozgwieżdżone niebo.
Gdy zeskoczyła na gęstą trawę, znieruchomiała przestraszona, że zaraz ją przyłapią, lecz ani jedno światło nie rozbłysło w domu. Przyczajona skręciła za węgieł i wzięła stary rower sióstr. Wskoczyła na siodełko i wyjechała na Main Street i dalej, za miasto.
Tutejsi mieszkańcy przywykli, że świat w nocy był ogromny i pusty. Oświetlały go jedynie białe punkciki gwiazd. Tutaj nie było domów, tylko ciągnące się całymi milami ciemne bezludzie.
Podjechała pod starą stodołę, zeszła z roweru i położyła go przy drodze na kożuchu preriowej trawy.
On nie przyjedzie.
Oczywiście, że nie.
Miała w pamięci każde jego słowo, chociaż nie było ich wiele, każdy najmniejszy grymas twarzy, kiedy mówił. Uśmiech, który zaczynał się w jednym kąciku i powoli rozciągał na całe usta. Bladą bliznę w okolicy żuchwy i lekko wystający siekacz.
Śniłaś mi się.
Spotkajmy się.
Czy mu odpowiedziała?
Czy tylko stała niema?
Nie mogła sobie przypomnieć.
Ale była tu, czekała przed opuszczoną stodołą.
Ależ jest głupia.
Drogo za to zapłaci, jeśli ją przyłapią.
Zrobiła parę kroków, drobne kamyki na drodze zachrzęściły pod brązowymi czółenkami na obcasach. Miała przed sobą stodołę, szczyt dachu zdawał się wisieć na sierpie księżyca. Brakowało gontów, dookoła leżały porozrzucane deski.
Objęła się ramionami, jakby zmarzła, choć w rzeczywistości było jej gorąco.
Jak długo tu tkwiła? Wystarczająco, żeby pojawiło się mdłe ssanie w żołądku. Już miała się zbierać, gdy usłyszała warkot silnika. Odwróciła się i zobaczyła zbliżające się światła.
Z wrażenia wrosła w ziemię.
Jechał szybko, brawurowo. Żwir pryskał spod opon. Klakson rozdarł ciszę.
Musiał gwałtownie zahamować, bo pick-upem zarzuciło. Tuman kurzu wzbił się w górę.
Uśmiechnięty Raf wyskoczył z szoferki.
– Els. – W ręce trzymał bukiet purpurowych i różowych kwiatów.
– Przyniosłeś mi kwiaty?
Sięgnął do kabiny i wyjął butelkę.
– I gin!
Nie miała pojęcia, jak zareagować na te kwiaty i alkohol.
Wręczył jej bukiet. Spojrzała mu w oczy. Tak – pomyślała. Była gotowa zapłacić za to każdą cenę.
– Pragnę cię, Els – wyszeptał.
Weszła za nim na pakę.
Derki już czekały rozłożone. Elsa trochę je wygładziła i położyła się. Sierp księżyca rzucał wątłe światło.
Raf wyciągnął się obok niej.
Czuła dotyk jego ciała, słyszała oddech.
– Myślałaś o mnie? – zapytał.
– Tak.
– Ja też myślałem. Znaczy, o tobie. O tym. – Zaczął rozpinać górę sukienki.
Jej ciało płonęło pod jego dotykiem. Chętne. Nie mogła zapanować nad drżeniem, ukryć go.
Zadarł jej spódnicę i ściągnął majtki. Poczuła, jak nocne powietrze opływa jej ciało. Ten dotyk powietrza na skórze, nagość, sposób, w jaki on oddychał, to wszystko ją podniecało.
Pragnęła go głaskać, smakować, powiedzieć, gdzie chciała, potrzebowała być dotykana, lecz obawa przed poniżeniem kazała jej milczeć. Cokolwiek by powiedziała, zabrzmiałoby niewłaściwie, zdrożnie, a jej tak bardzo zależało, żeby go zadowolić.
Wszedł, zanim była gotowa i wbijał się w nią, postękując. Po kilku sekundach osunął się na nią zasapany i drżący.
Wyszeptał coś niewyraźnie do jej ucha. Miała nadzieję, że to były romantyczne słowa.
Musnęła dłonią jego policzek z szorstkim zarostem. Chyba nie poczuł tego nieśmiałego i delikatnego dotknięcia.
– Będę za tobą tęsknił, Els – powiedział.
Szybko cofnęła dłoń.
– Gdzie się wybierasz?
Otworzył butelkę, pociągnął długi łyk ginu i podał ją Elsie.
– Staruszkowie wysyłają mnie do college’u. – Przewrócił się na bok, podparł na łokciu i patrzył, jak ona po wypiciu palącego płynu przyciska dłoń do ust.
Wychylił kolejny haust.
– Mama chce, żebym poszedł do college’u i został prawdziwym Amerykaninem. Coś w tym rodzaju.
– College – powtórzyła tęsknie.
– No. Głupie, nie? Nie potrzebuję uczyć się z książek. Chcę zobaczyć Times Square, Brooklyn Bridge i Hollywood. Uczyć się życia. Zobaczyć świat. – Znowu wypił łyk. – A o czym ty marzysz, Els?
Zaskoczona tym pytaniem, dopiero po chwili odpowiedziała.
– Chyba o dziecku. Może o własnym domu.
Błysnął zębami w uśmiechu.
– Kurde, to się nie liczy. Kobieta chce dziecka, tak samo jak ziarno chce kiełkować. Co jeszcze?
– Będziesz się śmiał.
– Nie. Obiecuję.
– Chcę być odważna – wyznała ledwo słyszalnym szeptem.
– Czego się boisz?
– Wszystkiego. Mój dziadek był Strażnikiem Teksasu. Zawsze mi powtarzał, że mam walczyć o swoje. Ale o co? Tego nie wiem. To tak niemądrze brzmi, kiedy mówię to na głos…
Czuła na sobie jego spojrzenie i tylko miała nadzieję, że noc jest łaskawa dla jej twarzy.
– Różnisz się od dziewczyn, które znam – stwierdził i założył jej pasmo włosów za ucho.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– W sierpniu. Mamy jeszcze trochę czasu. O ile zechcesz się ze mną znowu spotkać.
Uśmiechnęła się.
– Tak.
Zgodzi się na wszystko, co jej zaproponuje, gotowa zapłacić każdą cenę. Choćby miała skończyć w piekle. Przy nim wystarczyła minuta, aby poczuła się ładniejsza, to było coś, czego przez dwadzieścia pięć lat nie doświadczyła od reszty świata.
W połowie sierpnia kwiaty w wiszących skrzynkach i w doniczkach w witrynach sklepów w centrum Dalhart zwisały zwiędłe i popalone słońcem. W takim upale niewielu kupcom wystarczało energii na podlewanie czy przycinanie roślin, skoro nawet zadbane nie miały szansy długo pożyć. Pan Hurst apatycznym kiwnięciem dłoni pozdrowił Elsę, gdy mijała go w drodze z biblioteki.
Kiedy otworzyła bramę, uderzył ją duszący, mdławo-słodki zapach kwiatów. Przycisnęła dłoń do ust, ale nie udało jej się powstrzymać nudności. Zwymiotowała na krzak American Beauty, ulubionych róż matki.
Miała już pusty żołądek, ale jeszcze targały nią torsje. Wreszcie otarła usta i wyprostowała się osłabiona.
Usłyszała szelest za plecami.
Mama w słomkowym kapeluszu i w fartuchu założonym na bawełnianą codzienną sukienkę klęczała przy grządce. Odłożyła sekator i podniosła się z ziemi. Kieszenie ogrodowego fartucha odstawały, wypchane odnóżkami. Jak to możliwe, że nie raniły jej kolce?
– Elso – odezwała się dziwnie ostrym tonem. – Czy kilka dni wcześniej też wymiotowałaś?
– Nic mi nie jest.
Matka podeszła do Elsy, po drodze ściągając rękawiczki, precyzyjnie palec po palcu.
Dotknęła jej czoła.
– Nie, nie masz temperatury.
– Nic mi nie jest. To zwykły rozstrój żołądka.
Elsa czekała na dalszy ciąg. Matkę wyraźnie coś nurtowało; zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. Zazwyczaj jej twarz pozostawała niewzruszona. Dama nie okazuje emocji – to było jedno z jej ulubionych powiedzeń. Elsa słyszała je za każdym razem, kiedy płakała przygnębiona samotnością czy błagała, żeby pozwolili jej pójść na tańce.
Matka przyglądała jej się z uwagą.
– To niemożliwe.
– Co?
– Czy ty okryłaś nas hańbą?
– Co takiego?
– Byłaś z mężczyzną?
Oczywiście matka przejrzała jej sekret. Wszystkie książki, jakie czytała, idealizowały więź pomiędzy matkami i córkami. Nawet jeżeli mama nie zawsze okazywała jej miłość (uczucia dama też powinna ukrywać), Elsa wiedziała, że są sobie bliskie.
Pochwyciła jej dłonie, zamknęła w swoich, a wtedy matka wzdrygnęła się odruchowo.
– Chciałam ci powiedzieć. Naprawdę chciałam. Jestem taka samotna, mam zamęt w głowie przez to uczucie. A on…
Ciszę, która zawisła między nimi, przerwało skrzypnięcie zawiasów, a potem trzask zamykanej bramy.
– Dobry Boże, kobiety, dlaczego stoicie na tym nieznośnym upale? Przyda się szklanka zimnej herbaty.
– Twoja córka spodziewa się dziecka – poinformowała go mama.
– Charlotte? Najwyższy czas. Już myślałem…
– Nie – warknęła. – Elsinore.
– Ja? – wyrwało się Elsie. Ona spodziewa się dziecka?
To nie może być prawda. Była z Rafem tylko kilka razy. I zawsze to tak szybko się działo. Ledwo zaczął i już było po wszystkim. Na pewno z tego nie biorą się dzieci.
Ale skąd miała to wiedzieć? Matki nie rozmawiają z córkami o tych sprawach aż do dnia ślubu, a ona miała nigdy nie wyjść za mąż, więc mama nie mówiła z nią o miłości i dzieciach, zakładając, że ta sfera życia jej nie dotyczy. Cała wiedza Elsy o seksie i o tym, skąd się biorą dzieci, pochodziła z książek. I szczerze mówiąc, nie wdawano się tam w szczegóły.
– Elsa? – powtórzył ojciec.
– Tak – padła odpowiedź matki.
Ojciec chwycił Elsę za ramię.
– Kto zrujnował twoją reputację?
– Nie, papo…
– Natychmiast powiedz, jak on się nazywa, bo inaczej, przysięgam na Boga, będę chodził i pytał każdego mężczyznę w tym mieście, czy to on odebrał cześć mojej córce.
Elsa oczyma wyobraźni zobaczyła, jak ojciec wlecze ją, taką współczesną Hester Prynne ze Szkarłatnej litery, przed dom pana Hursta czy pana McLaneya i pyta: „To ty zhańbiłeś moją córkę?”.
Prędzej czy później pojedzie z nią za miasto na farmy…
Wiedziała, że tak zrobi. Wiedziała, na co go stać. Nic nie było w stanie go powstrzymać, jeżeli coś postanowił.
– Odejdę – powiedziała. – Natychmiast wyjadę. Sama.
– To musiało się stać… no wiesz… w wyniku przestępstwa – matka zwróciła się do ojca. – Żaden mężczyzna…
– By mnie nie chciał, tak? – przerwała Elsa, odwracając się do matki. – Żaden mężczyzna mnie nigdy nie zechce. Całe życie mi to powtarzałaś. Od was wszystkich słyszałam, że jestem brzydka i odpychająca. Raf mnie chce. On…
– Martinelli – prychnął z pogardą ojciec. – Włoch. Jego ojciec kupił ode mnie młockarnię w tym roku. Dobry Boże. Kiedy ludzie się dowiedzą… – Odepchnął Elsę. – Idź do swojego pokoju. Muszę pomyśleć.
Zachwiała się. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale co słowa mogłyby zmienić?
Skręciła na ganek i weszła do domu.
Maria stała w przejściu do kuchni ze świecznikiem w jednej ręce i ściereczką w drugiej.
– Panienko Wolcott, dobrze się panienka czuje?
– Nie, Mario.
Wbiegła po schodach do swojej sypialni. Łzy, które popłynęły z oczu, nie przyniosły ulgi.
Położyła dłoń na płaskim, niemal wklęsłym brzuchu. Nie wyobrażała sobie, że po cichu rosło tam dziecko. Na pewno kobieta musiałaby o tym wiedzieć.
Mijały kolejne godziny. O czym rodzice rozmawiali? Co z nią zrobią? Pobiją, zamkną na klucz, wezwą policję i zgłoszą przestępstwo?
Krążyła po pokoju. Siadała. I znowu chodziła. Za oknem zapadał zmierzch.
Wyrzucą ją z domu i będzie się błąkać po Wielkich Równinach, opuszczona, bez środków do życia, a kiedy nadejdzie jej czas, wynędzniała i brudna urodzi bez niczyjej pomocy. I umrze.
Umrze jej dziecko.
Nie! Rodzice by na to nie pozwolili. Nie mogliby. Kochali ją.
W końcu drzwi się otworzyły i stanęła w nich matka z przygnębioną i zażenowaną miną.
– Spakuj się, Elso.
– Dokąd jadę? Stanie się tak jak z Gertrudą Renke? Zniknęła na wiele miesięcy po tamtym skandalu z Theodorem. A potem wróciła i nikt już o tym nie mówił.
– Spakuj swoje rzeczy.
Uklękła przy łóżku i wyciągnęła walizkę. Ostatni raz potrzebowała jej jedenaście lat temu, kiedy pojechała do szpitala w Amarillo.
Bez pomysłu i zastanowienia wyciągała ubrania z komody i wkładała je do otwartej walizki.
Popatrzyła na biblioteczkę wypchaną książkami. Ich sterty piętrzyły się na szczycie regału i obok na podłodze. Kilka leżało na nocnym stoliku. Decyzja, które ma zabrać, przypominała wybór między powietrzem i wodą.
– Nie mam zamiaru czekać cały dzień – ponagliła ją matka.
Elsa sięgnęła po Czarnoksiężnika z Krainy Oz, Rozważną i romantyczną, Jane Eyre oraz Wichrowe wzgórza. Zostawiła Wiek niewinności, przez który w pewnym sensie wszystko się zaczęło.
Włożyła cztery książki do walizki i zatrzasnęła zamki.
– Jak widzę, Biblii nie ma. Chodź – poleciła matka. – Idziemy.
Razem wyszły z domu. Przecięły ogród i podeszły do ojca, który czekał przy roadsterze.
– Eugene, to nie może się na nas odbić – zwróciła się do niego matka. – Ona musi za niego wyjść.
Elsa przystanęła w pół kroku.
– Wyjść za niego? – Przez cały czas snuła domysły, co może ją spotkać, ale o tym nawet przez chwilę nie pomyślała. – Nie mówicie poważnie. On ma zaledwie osiemnaście lat.
Mama prychnęła z niesmakiem.
Ojciec otworzył drzwi po stronie pasażera i niecierpliwie czekał, żeby wsiadła. Kiedy tylko znalazła się w fotelu, trzasnął drzwiami, zajął miejsce za kierownicą i uruchomił silnik.
– Odwieź mnie tylko na stację.
Ojciec włączył światła.
– Boisz się, że twój makaroniarz cię nie zechce? Za późno, moja panno. Nie znikniesz tak po prostu. Poniesiesz konsekwencje swojego grzechu.
Kilka mil za Dalhart nie było nic widać poza wiązką żółtego światła reflektorów. Z każdą minutą, z każdą pokonaną milą w Elsie wzbierał coraz większy strach, czuła, że jeszcze trochę, a rozsypie się na drobne kawałki.
Lonesome Tree było małą mieściną w pobliżu granicy z Oklahomą. Przejechali przez nie z prędkością dwudziestu mil na godzinę.
Dwie mile dalej światła reflektorów prześliznęły się po skrzynce pocztowej z napisem: MARTINELLI. Ojciec skręcił na długi gruntowy podjazd w szpalerze topoli, ogrodzony drutem kolczastym przymocowanym do palików z najróżniejszych kawałków drewna, które Martinellim udało się zdobyć, bo w okolicy brakowało drzew.
Samochód zajechał na schludne podwórze i zatrzymał się przed bieloną wapnem chatą z werandą i z lukarnami.
Ojciec zatrąbił klaksonem. Głośno. Raz. Drugi. Trzeci.
Ze stodoły wyłonił się mężczyzna w koszuli z pod-winiętymi rękawami i w połatanych drelichowych spodniach. Na ramieniu niósł siekierę.
Z domu wyszła drobna kobieta z czarnym warkoczem zwiniętym w koronę i dołączyła do niego. Miała na sobie zieloną, plisowaną suknię osłoniętą wykrochmalonym, śnieżnobiałym fartuchem. Tak jak Raf był przystojny, tak ona była piękna; oboje mieli takie same regularne rysy, wysokie kości policzkowe, pełne usta i identyczną oliwkową karnację.
Ojciec wysiadł, podszedł do drzwi od strony pasażera i szarpnięciem za łokieć wyciągnął Elsę.
– Eugene – odezwał się farmer. – Chyba nie zalegam z ratą za młockarnię, co?
Ojciec nie zwracał na niego uwagi.
– Rafie Martinelli! – wrzasnął.
Elsa najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Wiedziała, co widzą farmer i jego żona: mieli przed sobą starą pannę, chudą jak szczapa i wysoką jak tyka, z postrzępionymi włosami, z pospolitą, pociągłą twarzą zakończoną spiczastym podbródkiem i z wąskimi, popękanymi ustami, bo cały czas przygryzała je nerwowo. Niewielka walizka, którą trzymała w ręce, świadczyła o jej więcej niż skromnym dobytku.
Raf stanął na ganku.
– Czego chcesz, Eugene? – zapytał Martinelli.
– Tony, twój syn zhańbił moją córkę. Ona spodziewa się dziecka.
Elsa zauważyła, jak po tych słowach wyraz twarzy pani Martinelli zmienił się z życzliwego na podejrzliwy. Taksując ją spojrzeniem, najpewniej widziała w niej oszustkę albo rozpustną kobietę, a może jedno i drugie.
Tak ludzie w mieście będą teraz Elsę postrzegać. Stara panna, która uwiodła młodego chłopaka i zmarnowała mu życie. Całą siłą woli powstrzymywała się od krzyku, który wzbierał w jej krtani.
Wstyd.
Sądziła, że poznała go wcześniej, powiedziałaby nawet, że on stanowił nieodłączną część jej życia, ale teraz zobaczyła różnicę. W domu powodem wstydu był brak urody i szans na zamęście. Pozwoliła, aby wstyd stale jej towarzyszył, przenikał przez jej ciało, był jego tkanką łączną. Jednak w tamtym wstydzie zawsze tliła się nadzieja, że któregoś dnia oni dostrzegą prawdziwą Elsę, siostrę i córkę, jaką widziała się w myślach. Ciasno zwinięty pąk kwiatu, który czekał na słońce, żeby rozprostować płatki, rozpaczliwie pragnąc rozkwitnąć.
Ten wstyd był inny. Sama go na siebie sprowadziła i co gorsza, zniszczyła życie temu biednemu chłopcu.
Raf zszedł z werandy po schodkach i stanął koło rodziców.
Rodzina Martinellich schwytana w ostre światła samochodowych reflektorów wpatrywała się w nią z wyrazem oczu, który jednoznacznie mówił o przerażeniu.
– Wasz syn wykorzystał moją córkę – oznajmił ojciec.
Martinelli nachmurzył się.
– Skąd wiesz…
– Papo – szepnęła Elsa. – Proszę, nie…
Raf wysunął się do przodu.
– Els… Jak się czujesz?
Ten drobny gest wzruszył ją niemal do łez.
– To nie może być prawda – odezwała się pani Martinelli. – On jest zaręczony z Gią Composto.
– Zaręczyłeś się? – Elsa zwróciła się do Rafa.
Oblał się rumieńcem.
– W zeszłym tygodniu.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę i obojętnie kiwnęła głową.
– Nigdy nie myślałam, że ty… no wiesz. Znaczy, rozumiem. Wyjadę. Sama muszę się z tym uporać.
Cofnęła się o krok.
– O nie, nie ma mowy, moja panno. – Ojciec wbił wzrok w Martinellego. – Wolcottowie są porządną rodziną. Szanowaną w Dalhart. Liczę, że twój syn załatwi to jak należy. – Po raz ostatni z odrazą spojrzał na Elsę. – Tak czy inaczej, nie życzę sobie więcej cię widzieć, Elsinore. Od dziś nie jesteś moją córką.
Po tych słowach zdecydowanym krokiem wrócił do samochodu, który czekał z włączonym silnikiem, i odjechał.
Elsa stała z walizką w ręce.
– Raffaello. – Martinelli wbił wzrok w syna. – To prawda?
Raf się skulił.
– No – przyznał, nie mając odwagi spojrzeć na ojca.
– Madonna mia – jęknęła pani Martinelli i wyrzuciła z siebie potok słów po włosku. Sądząc z jej tonu, Elsa odgadła, że była zła. Z głośnym plaśnięciem uderzyła Rafa w potylicę i wrzasnęła:
– Antonio, wyrzuć ją! Puttana!
Mąż odciągnął ją na stronę.
– Wybacz, Raf – odezwała się Elsa, gdy zostali sami. Palił ją wstyd. Słyszała, jak pani Martinelli wykrzykiwała „nie, nie, nie!” i jeszcze: puttana.
Chwilę później pan Martinelli podszedł do Elsy. Wyglądał, jakby w jednej chwili przybyło mu lat. Ten mężczyzna miał pobrużdżoną twarz, sterczące brwi, chyba kilkakrotnie złamany, garbaty nos i szeroki podbródek. Staromodne sumiaste wąsy zakrywały częściowo górną wargę. Wszystkie kaprysy teksańskiej pogody miał wypisane na mocno ogorzałych policzkach i na czole pooranym zmarszczkami podobnymi do rocznych słojów drzewa.
– Jestem Tony – powiedział. – A to – ruchem głowy wskazał stojącą jakieś pięć metrów dalej panią Martinelli – moja żona… Rose.
Elsa skinęła głową. Wiedziała, że ojciec Rafa należał do sporej grupy farmerów, którzy zaopatrywali się u jej ojca na kredyt i regulowali długi po żniwach. Ojciec tylko czasami widywał się z nimi na oficjalnych zgromadzeniach mieszkańców hrabstwa. Wolcottowie nie bratali się z takimi ludźmi jak Martinelli.
– Raf – zwrócił się do syna. – Przedstaw porządnie swoją dziewczynę.
Swoją dziewczynę.
Nie swoją lafiryndę, swoją Jezebel.
Elsa nigdy nie była niczyją dziewczyną. A teraz była za stara na dziewczynę.
– Papo, to jest Elsa Wolcott – przedstawił ją Raf. Głos go lekko zwiódł na ostatnim słowie.
– Nie! Nie! Nie! – ostro zaprotestowała Rose. Podparła się pod boki. – Tony, on za trzy dni wyjeżdża do college’u. Zapłaciliśmy czesne. Czy my w ogóle znamy tę kobietę? To wszystko może być kłamstwo. Dziecko…
– Zmienia wszystko – wszedł jej w słowo pan Martinelli i dodał coś po włosku, czym ją uciszył.
– Ożenisz się z nią – nakazał Rafowi.
Rose chyba pomstowała, bo to, co wykrzykiwała po włosku, brzmiało jak przekleństwa.
Raf przytaknął ojcu ruchem głowy. Sądząc po minie, był nie mniej wystraszony od Elsy.
– A co z jego przyszłością, Tony? – naskoczyła na męża Rose. – Co z naszymi marzeniami?
– Rozwiały się – odparł, nie patrząc na nią.
Elsa stała koło nich, nie odzywając się słowem. Czas zdawał się ciągnąć w nieskończoność pod spojrzeniem Rafa. Ciszę mąciło jedynie gdakanie kur w zagrodzie i pochrząkiwanie świni leniwie ryjącej w ziemi.
– Ulokuję ją – oznajmiła suchym tonem pani Martinelli, wyginając usta w niechętnym grymasie. – A wy dokończcie robotę.
Mężczyźni oddalili się bez słowa.
Odejdź. Po prostu odejdź – tłukło się w głowie Elsy. Oni wszyscy tego chcieli. Gdyby zniknęła, ta rodzina dalej żyłaby spokojnie.
Ale dokąd miałaby pójść?
Jak by przeżyła?
Przycisnęła rękę do brzucha i pomyślała o rosnącym tam życiu.
Dziecko.
Jak to możliwe, że w tej mieszaninie żalu i wstydu zapomniała o jedynej istotnej rzeczy?
Zostanie matką. Matką. Pojawi się dziecko, które będzie ją kochać, które ona pokocha.
To cud.
Odwróciła się od pani Martinelli i ruszyła po długim podjeździe. Słyszała każdy swój krok i szum topoli poruszanych lekkim wiatrem.
– Czekaj!
Obejrzała się.
Pani Martinelli stała tuż za nią z dłońmi zwiniętymi w pięści i z ustami zaciśniętymi w cienką kreskę. Była taka drobna. Wydawało się, że porządny podmuch wiatru mógłby ją ściąć z nóg, a jednocześnie biła z niej siła.
– A ty dokąd się wybierasz?
– Czy to ważne? Idę stąd.
– Rodzice przyjmą cię taką z powrotem?
– Wątpię.
– A więc…
– Tak mi przykro – wyznała Elsa. – Nie chciałam zniszczyć życia pani synowi. Ani pozbawić nadziei co do jego przyszłości. Ja tylko… och, to już nie ma znaczenia.
Czuła się jak żyrafa przy tej drobnej kobiecie o oryginalnej urodzie.
– I co? Po prostu odejdziesz?
– Czy nie właśnie tego pani chce?
Pani Martinelli podeszła jeszcze bliżej i z zadartą głową wnikliwie przyglądała się Elsie.
– Ile ty masz lat?
– Dwadzieścia pięć.
Matka Rafa nie wyglądała na zachwyconą.
– Przejdziesz na katolicyzm?
Elsa potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co właściwie się działo. To były negocjacje.
Katoliczka.
Rodzice byliby zdruzgotani. Rodzina by się jej wyrzekła.
Już to zrobiła. Od dziś nie jesteś moją córką.
– Tak – powiedziała. Jej dziecko będzie potrzebować oparcia w wierze, a dla niej Martinelli będą jedyną rodziną.
Pani Martinelli nieznacznie kiwnęła głową.
– Dobrze. W takim razie…
– Pokocha pani to dziecko? – zapytała Elsa. – Tak samo jak kochałaby pani wnuka urodzonego przez Gię?
Martinelli wydawała się zaskoczona.
– Czy tylko będzie pani tolerować dziecko puttany? – Nie wiedziała, co znaczy to słowo, ale czuła, że na pewno to nie było nic miłego. – Bo ja wiem, co to znaczy dorastać w domu, gdzie się odmawia miłości. Nie chcę mojego dziecka skazać na podobny los.
– Kiedy zostaniesz matką, zrozumiesz, co ja teraz czuję – odezwała się Rose po dłuższej chwili. – Marzenia dotyczące dzieci są takie… takie… – Przerwała i odwróciła głowę, żeby ukryć łzy. – Nie wyobrażasz sobie, jakie ponosiliśmy wyrzeczenia, żeby Raffaellowi żyło się lżej niż nam.
Elsa rozumiała, jaki ból sprawiła tej kobiecie, i zrobiło się jej jeszcze bardziej wstyd. Milczała, bo dalsze przepraszanie nie mało najmniejszego znaczenia.
– Dziecko pokocham – Martinelli przerwała ciszę. – To będzie mój pierworodny wnuk.
Elsa wyraźnie usłyszała niewypowiedziane ostrzeżenie: ale ciebie nie, jednak to jedno słowo: pokocham, wystarczyło, żeby uciszyć jej serce i dodać odwagi.
Mogła żyć niechciana pośród tych obcych ludzi; nauczyła się być niewidzialna. W tej chwili liczyło się wyłącznie dziecko.
Położyła dłoń na brzuchu. Moje maleństwo – mówiła w myślach – otoczę cię miłością, a ty mnie też będziesz kochać.
Cała reszta była nieważna.
Zostanie matką.
Dla tego dziecka była gotowa wyjść za mężczyznę, który jej nie kochał, i żyć w rodzinie, gdzie jej nie chciano. Od tej chwili tylko tym się będzie kierować: dobrem dziecka.
– Gdzie mogę wypakować rzeczy?
Pani Martinelli poruszała się bardzo zwinnie, trudno było za nią nadążyć.
– Jesteś głodna? – spytała ta filigranowa kobieta, kiedy weszły na werandę, omijając krzesła, z których każde było z innej parafii.
– Nie, proszę pani.
Matka Rafa otworzyła drzwi i weszła do domu. Elsa podążyła za nią. W salonie stały drewniane meble i okrągły stół z porysowanym blatem. Białe szydełkowe serwetki zdobiły oparcia krzeseł. Na dwóch ścianach wisiały duże krucyfiksy.
Katolicy.
Co to właściwie znaczyło? Co wynikało z danego przez nią przyrzeczenia?
Pani Martinelli przeszła przez pokój do wąskiego korytarza, mijając po drodze otwarte drzwi do pomieszczenia, w którym stał miedziany cebrzyk i umywalka. Muszli nie było.
Nie mieli kanalizacji?
Pani Martinelli pchnęła drzwi na końcu korytarza.
Znalazły się w chłopięcej sypialni ze sportowymi trofeami na komodzie. Przodem do dużego okna z niebieskimi, batystowymi zasłonami stało niezasłane łóżko. Na nocnym stoliku Elsa zobaczyła zdjęcie Gii Composto. Walizka – niewątpliwie spakowana na wyjazd do college’u – leżała na pościeli.
Pani Martinelli zgarnęła zdjęcie, a walizkę wepchnęła pod łóżko.
– Do ślubu będziesz mieszkać tu sama. Raf może spać w stodole. On tak lubi w ciepłe noce. – Zapaliła lampę. – Natychmiast udam się do ojca Michaela. Nie ma co z tym zwlekać. – Zasępiła się. – Muszę porozmawiać z rodziną Composto.
– Może Raf sam powinien to zrobić – podsunęła Elsa.
Pani Martinelli podniosła na nią wzrok.
W oczach Elsy ta kobieta składała się z samych kontrastów: poruszała się szybko i zwinnie jak ptak i wydawała się bardzo krucha, a jednocześnie sprawiała wrażenie silnej i nieugiętej. Przypomniało się jej opowiadanie Rafa o tym, jak Tony i Rose przybyli do Stanów z Sycylii z kilkoma dolarami w kieszeni. Znaleźli tę ziemię i wytrwali, przez lata mieszkając w ziemiance, którą wykopali własnymi rękami. Tylko twarde kobiety mogły przetrwać na teksaskich farmach.
– Myślę, że on jest jej to winien – dodała Elsa.
– Umyj się. Rozpakuj – zarządziła pani Martinelli. – Zobaczymy się rano. W dziennym świetle wszystko lepiej wygląda.
– Chyba nie – powiedziała Elsa.