Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
57 osób interesuje się tą książką
Intymny portret dorastania w niebezpiecznych czasach i epicka opowieść o narodzie podzielonym przez wojnę.
Powieść opowiada o życiu wychowanej w tradycyjnym domu studentki, przyszłej pielęgniarki, Frances ,,Frankie” McGrath. Gdy wybucha wojna w Wietnamie, Frankie podejmuje decyzję o pracy wolontariuszki. Rzeczywistość wojny zmienia jej perspektywę widzenia świata. Jest przytłoczona chaosem i zniszczeniami. Każdy dzień to gra życia i śmierci, nadziei i zdrady. Przyjaźnie są głębokie, ale można je stracić w jednej chwili. Książka pokazuje podziały, jakie wojna w Wietnamie wywołała w amerykańskim społeczeństwie oraz traktowanie kobiet, które narażają się na niebezpieczeństwo, aby pomóc innym, a po wojnie nikt o nich nie pamięta. „Kobiety” to emocjonalna, bogato narysowana historia z zapadającą w pamięć bohaterką, której idealizm i odwaga zdefiniują epokę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Ta wojna… tak bardzo pogłębiła lukę pokoleniową, że grozi to rozdarciem kraju.
Frank Church
1
CORONADO ISLAND, KALIFORNIA MAJ 1966
Otoczona murem posiadłość McGrathów była swoistym światem samym w sobie, chronionym i prywatnym. W ten wczesny wieczór podzielone szprosami okna rezydencji w stylu Tudorów błyszczały jak klejnoty pośród bujnej, wypieszczonej zieleni. Nad głowami zebranych kołysały się wachlarze palmowych liści, świeczki unosiły się na tafli basenu, złociły się lampiony zawieszone na gałęziach wiecznie zielonego dębu. Kelnerzy w czarnych strojach krążyli między elegancko ubranymi gośćmi z kieliszkami szampana na srebrnych tacach, a w narożniku dyskretnie przygrywało jazzowe trio.
Dwudziestoletnia Frances Grace McGrath wiedziała, czego oczekuje się od niej tego wieczoru. Miała stanowić uosobienie dobrze wychowanej młodej damy, uśmiechniętej i pogodnej. Wszelkie niepożądane emocje należy kontrolować, ukrywać i przeżywać w cichości. Zasady wpajane Frankie w domu, w kościele i w St. Bernadette’s Academy for Girls zaszczepiły w niej i ugruntowały rygorystyczne podejście do reguł dobrego zachowania. Niepokoje przetaczające się obecnie przez cały kraj, gniewne protesty na ulicach miast i na uniwersyteckich kampusach stanowiły dla niej obcą i odległą rzeczywistość, równie niepojętą jak konflikt w dalekim Wietnamie.
Ukrywając niepokój pod przyklejonym uśmiechem, przechadzała się między gośćmi, sącząc zimną coca colę. Przystawała od czasu do czasu, żeby wymienić uprzejmości ze znajomymi rodziców. Bez przerwy wodziła wzrokiem po tłumie zebranych z nadzieją, że zobaczy brata, który spóźniał się na własne przyjęcie.
Frankie idealizowała Finleya. Ona i starszy o niecałe dwa lata brat byli nierozłączni; dwójka czarnowłosych, niebieskookich dzieciaków, która spędzała długie kalifornijskie lata bez nadzoru dorosłych, jeździła na rowerach z jednego końca sennej Coronado Island na drugi, rzadko wracając do domu przed zapadnięciem zmroku.
A teraz on wybierał się tam, gdzie ona nie mogła mu towarzyszyć.
Ryk silnika zakłócił spokojną atmosferę przyjęcia, jeden po drugim głośno zatrąbiły klaksony.
Frankie widziała, jak matka się wzdrygnęła, słysząc ten hałas. Bette McGrath nienawidziła wszystkiego, co ostentacyjne czy wulgarne i z pewnością w jej mniemaniu trąbienie klaksonem nie było odpowiednim sposobem na ogłoszenie przybycia.
Chwilę później Finley z zarumienioną twarzą i kosmykiem kręconych czarnych włosów opadającym na czoło wmaszerował przez bramę na tyłach ogrodu. Jego najlepszy przyjaciel, Rye Walsh, wisiał na nim, obejmując go ramieniem za szyję. Obaj szli rozhuśtanym krokiem i z pijackim śmiechem podtrzymywali się wzajemnie, a za nimi ciągnęła reszta wesołego towarzystwa.
Mama, w czarnej koktajlowej sukni, z włosami upiętymi w wysoki kok, zbliżyła się do grupy roześmianych mężczyzn i kobiet. Szyję mamy zdobiły perły, które dostała w spadku po babce – subtelne przypomnienie, że Bette McGrath, z domu Bette Alexander, pochodziła z tych Alexandrów z Newport Beach.
– Chłopcy – odezwała się starannie modulowanym głosem. – Jak miło, że wreszcie jesteście.
Finley oderwał się od Rye’a i usiłował stanąć prosto.
Tata dał znak zespołowi i muzyka ucichła. Teraz, w ten późnowiosenny wieczór, ciszę wypełniły odgłosy Coronado Island – głuchy pomruk oceanu, szept palmowych liści nad głowami, szczekanie psa na ulicy czy może na plaży. Tata, w szytym na miarę czarnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i czarnym krawacie, energicznym krokiem wysunął się do przodu. W jednej dłoni trzymał papierosa, w drugiej kieliszek z manhattanem. Z krótko ostrzyżonymi włosami i kwadratową szczęką wyglądał trochę jak były bokser, który po odniesionych sukcesach nauczył się elegancko ubierać, co wcale nie odbiegało daleko od prawdy. Nawet w tym dorodnym, dobrze ubranym tłumie on i mama wyraźnie się wyróżniali, otaczała ich aura sukcesu. Ona należała do klasy wyższej i zawsze znajdowała się na szczycie drabiny społecznej, on wspiął się po szczeblach kariery i pewnie stanął obok niej.
– Przyjaciele, rodzino i świeżo upieczeni absolwenci akademii! – zaczął tata tubalnym głosem.
Kiedy Frankie była mała, tata miał jeszcze śladowy irlandzki akcent, którego z wielkim wysiłkiem się pozbył. Często wracał do swojej imigranckiej mitologii, historii samorealizacji i ciężkiej pracy. Rzadko wspominał o szczęśliwym zrządzeniu losu i możliwościach, jakie otworzył przed nim ożenek z córką szefa, ale o tym wszyscy wiedzieli. Tak samo jak wiedzieli, że po śmierci rodziców mamy tata więcej niż potroił majątek, z zapałem rozwijając budowę nieruchomości w Kalifornii.
Teraz objął ramieniem swoją smukłą żonę i przygarnął ją do siebie na tyle blisko, na ile pozwalały konwenanse.
– Jesteśmy wdzięczni, że zjawiliście się, aby razem z nami życzyć szczęśliwej podróży naszemu synowi, Finleyowi. – Tata się uśmiechnął. – Koniec z wyciąganiem go z posterunku policji o drugiej nad ranem po jakichś idiotycznych wyścigach samochodowych.
Odpowiedziały mu ciche śmiechy. Wszyscy na tym przyjęciu wiedzieli, że droga Finleya do dorosłości okazała się wyboista. Od początku był złotym chłopcem, szalonym dzieciakiem, który potrafił rozmiękczyć najtwardsze serca. Ludzie śmiali się z jego żartów, wszędzie ciągnęły za nim dziewczyny. Wszyscy kochali Finleya, a jednocześnie większość zgodnie twierdziła, że był nie lada utrapieniem. Repetował czwartą klasę, głównie przez swoją skłonność do psot. Czasami zachowywał się nieodpowiednio w kościele, no i podobały mu się takie dziewczyny, które chodziły w spódnicach mini i nosiły papierosy w torebkach.
Tata odczekał, aż ucichną śmiechy.
– Wznieśmy toast za Finleya i jego wielką przygodę. Jesteśmy z ciebie dumni, synu!
Pojawili się kelnerzy z butelkami Dom Perignon. Powietrze wypełnił brzęk kieliszków trącanych w toaście. Goście otoczyli Finleya; mężczyźni mu gratulowali i jowialnie poklepywali go po plecach. Kobiety przeciskały się do przodu, rywalizując o uwagę.
Tata dał znak zespołowi i ponownie zabrzmiała muzyka.
Frankie, czując się pominięta, wycofała się do domu, minęła obszerną kuchnię, w której kelnerzy pilnie układali kanapki na tacach, i schroniła się w gabinecie ojca.
To było jej ulubione miejsce w dzieciństwie. Duże fotele z pikowanej skóry, podnóżki, masywne biurko, dwie ściany zapełnione regałami z książkami. Zapaliła światło. Pokój pachniał skórą, cygarami i nutą drogiej wody kolońskiej. Na biurku leżały pedantycznie ułożone stosy pozwoleń na budowę i planów architektonicznych.
Jedna ze ścian była w całości poświęcona historii rodziny. Wisiały tam oprawione w ramki fotografie, które mamie zostały po rodzicach, i nawet kilka zdjęć rodzinnych taty przywiezionych z Irlandii. Jedna z fotografii ukazywała pradziadka Francisa McGratha salutującego w wojskowym mundurze. Obok w gablotce wisiał medal, którym go odznaczono w czasie pierwszej wojny światowej. Portret ślubny rodziców trafił pomiędzy oprawione w ramki Purpurowe Serce dziadka Alexandra i wycinek z gazety uwieczniający wpłynięcie do portu statku, na którym dziadek służył do końca wojny. Nie było tutaj ani jednego zdjęcia taty w mundurze. Ku jego wielkiej zgryzocie przyznano mu kategorię 4-F1, co automatycznie wykluczało go ze służby. Ubolewał nad tym, ale tylko w domowym zaciszu przy rodzinie i wyłącznie po alkoholu. Po zakończeniu wojny tata namówił dziadka Alexandra do zajęcia się budową niedrogich domów w San Diego dla weteranów wracających z wojny. Nazywał to swoim wkładem w wysiłek wojenny i pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. W rozmowach zawsze z taką dumą mówił o wojsku, że z czasem wszyscy na Coronado jakby zapomnieli, że w nim nie służył. Natomiast nie było na ścianie żadnych zdjęć dzieci, jeszcze nie. Ojciec uważał, że muszą na ten honor zasłużyć.
Frankie usłyszała za plecami ciche skrzypnięcie drzwi.
– Och, przepraszam, nie chcę przeszkadzać – odezwał się męski głos.
Odwróciła się i zobaczyła Rye’a Walsha. Stał w drzwiach z drinkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej. Niewątpliwie szukał miejsca, gdzie mógłby w spokoju zapalić.
– Uciekłam z przyjęcia – wyznała. – Raczej nie mam ochoty na świętowanie.
Rye zostawił za sobą otwarte drzwi.
– To tak jak ja. Pewnie mnie nie kojarzysz…
– Joseph Ryerson Walsh, w skrócie Rye2. Jak whiskey z żyta – wyrecytowała, próbując się uśmiechnąć. Tak przedstawił się jej zeszłego lata. – Dlaczego uciekłeś? Ty i Fin jesteście nierozłączni. Obaj uwielbiacie dobrą zabawę.
Kiedy podszedł bliżej, jej serce dziwnie zadrżało. Rye od pierwszego spotkania tak na nią działał, chociaż tak naprawdę nigdy ze sobą nie rozmawiali. Nie bardzo wiedziała, co mu powiedzieć teraz, kiedy czuła się trochę pozostawiona sama sobie.
– Będzie mi go brakować – wyznał cicho Rye.
Łzy zakręciły się jej w oczach, szybko więc odwróciła się do ściany z pamiątkami. On podszedł do niej i stanął obok. Patrzyli na rodzinne zdjęcia i memorabilia. Na mężczyzn w mundurach, kobiety w ślubnych sukniach, medale za męstwo i odniesione rany, na amerykańską flagę złożoną w trójkąt i oprawioną w ramy, którą dostała jej babcia ze strony ojca.
– Dlaczego nie ma tutaj zdjęć kobiet poza tymi ślubnymi fotografiami? – zainteresował się Rye.
– To ściana bohaterów. Upamiętnia poświęcenie naszej rodziny w służbie dla kraju.
Rye zapalił papierosa.
– Kobiety też mogą być bohaterkami.
Roześmiała się.
– Co cię tak rozbawiło?
Odwróciła się do niego, otarła łzy.
– Ja… cóż… chyba nie myślisz…
– Tak – powiedział, patrząc na nią.
Nie pamiętała, aby kiedykolwiek jakiś mężczyzna przyglądał się jej z taką uwagą. To spojrzenie zaparło jej dech.
– Mówię poważnie, Frankie. Mamy tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty rok. Cały świat się zmienia.
Kilka godzin później, kiedy goście powoli zaczynali się żegnać, Frankie złapała się na tym, że nadal myśli o Rye’u i o tym, co powiedział.
Kobiety też mogą być bohaterkami.
Nigdy od nikogo nie usłyszała podobnych słów. Ani od nauczycieli w St. Bernadette’s, ani od rodziców. Ani nawet od Finleya. Dlaczego w ogóle nie przyszło jej na myśl, że dla dziewczyny, kobiety, może znaleźć się miejsce na ścianie w gabinecie ojca po jakimś heroicznym czy ważnym działaniu, że kobieta może coś wynaleźć lub odkryć albo zostać pielęgniarką i dosłownie ratować życie na polu walki?
Ta myśl była jak trzęsienie ziemi i jej, dziewczynie chowanej pod kloszem, wywróciła do góry nogami postrzeganie świata i siebie samej. Od lat zakonnice w szkole, nauczyciele oraz matka mówili, że pielęgniarstwo to idealny zawód dla kobiety.
Nauczycielka, pielęgniarka, sekretarka. To jedyne akceptowalne zajęcia dla dziewczyny takiej jak ona. Nie dalej niż w zeszłym tygodniu, gdy skarżyła się matce na swoje problemy z biologią, w odpowiedzi usłyszała subtelne napomnienie: „Frances, kogo obchodzą żaby? Popracujesz jako pielęgniarka do zamążpójścia. A tak nawiasem mówiąc, czas, abyś zaczęła o tym myśleć. Przestań aż tak przejmować się lekcjami, nie ślęcz tyle nad książkami. Nic się nie stanie, jeśli wcześniej skończysz naukę. Musisz więcej bywać, umawiać się na randki”. Frankie wpojono, że w przyszłości ma być dobrą gospodynią, uczyć dzieci dobrych manier i na odpowiednim poziomie prowadzić dom. W jej katolickiej szkole dziewczęta spędzały całe dnie, ucząc się, jak idealnie zaprasować dziurki do guzików, właściwie składać serwetki, elegancko nakryć do stołu. W San Diego College for Women jej koleżanki z roku i przyjaciółki rzadko się buntowały. Śmiały się, że pracują na dyplom Perfekcyjnej Pani Domu, w sumie przyszłej kandydatki na żonę. Nawet jej wybór pielęgniarstwa jako specjalizacji nie stawiał przed nią wielu wyzwań; naprawdę skupiała się jedynie na zdobywaniu dobrych ocen, żeby rodzice mogli być z niej dumni.
Kiedy muzycy pakowali instrumenty, a kelnerzy sprzątali szklanki i kieliszki, Frankie strząsnęła sandałki z nóg, wyszła z posesji i przechadzała się po pustej Ocean Boulevard, szerokiej brukowanej ulicy, która oddzielała posiadłość rodziców od plaży. Przed nią rozciągał się szeroki pas złotych piasków Coronado Beach. Po lewej stronie stał słynny Hotel del Coronado, a po prawej ulokowała się duża baza lotnicza Naval Air Station North Island, którą niedawno uznano za miejsce narodzin lotnictwa Marynarki Wojennej.
Orzeźwiająca wieczorna bryza szarpnęła za jej natapirowany bob, przycięty na wysokości podbródka, jednak w zderzeniu ze szczodrą warstwą lakieru Aqua Net nie miała szansy zburzyć fryzury.
Frankie usiadła na chłodnym piasku, objęła ramionami zgięte kolana i zapatrzyła się na fale. Księżyc w pełni wisiał nad jej głową. Na plaży, kawałek dalej, pomarańczowo jarzyło się ognisko; zapach dymu niósł się w wieczornym powietrzu.
Jak kobieta może poszerzyć swój świat? Jak ma udać się w podróż, kiedy brakuje zaproszenia? Dla Finleya to było proste; w jego przypadku droga była oczywista. Miał pójść w ślady wszystkich mężczyzn z rodzin McGrathów i Alexandrów: służyć krajowi z honorem i przejąć rodzinną firmę budowlaną. Przed Frankie nikt nie roztoczył innej wizji przyszłości niż zamążpójście i macierzyństwo.
Usłyszała za plecami śmiech i tupot. Młoda kobieta z jasnymi włosami zrzuciła pantofle na brzegu, wbiegła do wody i przeskakiwała przez fale. Rye ze śmiechem wbiegł za nią, nawet nie zdejmując butów. Ktoś, fałszując, śpiewał piosenkę Frankie Valliego & The Four Seasons: Walk Like a Man.
Finley chwiejnie klapnął na piasek obok Frankie, trącając ją barkiem w ramię.
– Gdzie się podziewałaś cały wieczór, ślicznotko? Tęskniłem za tobą.
– Hej, Fin – odezwała się cicho.
Oparta o niego wróciła wspomnieniem do chwil z dzieciństwa, które spędzali na plaży. Latem budowali wymyślne zamki z piasku, kupowali lody na patyku z furgonetki lodziarza, która kursowała po Ocean Boulevard, zapowiadając swój przyjazd mechaniczną muzyką. Długie godziny kołysali się na deskach surfingowych z nogami zwieszonymi po bokach, rozmawiali i dzielili się największymi sekretami, czekając na wysoką falę pod gorącym kalifornijskim słońcem.
Zawsze razem. Najlepsi przyjaciele.
Wiedziała, czego w tej chwili brat od niej oczekuje; powinna powiedzieć, że jest z niego dumna i z uśmiechem odesłać go do towarzystwa, ale jakoś nie mogła się przemóc.
– Fin, jesteś pewien, że powinieneś jechać do Wietnamu?
– Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju3.
Frankie westchnęła. I ona, i Finley podziwiali prezydenta Kennedy’ego. Bardzo poważnie traktowali jego słowa, jak więc mogła się nie zgodzić.
– Wiem, ale…
– Nic mi nie grozi, Frankie. Uwierz mi. Jestem absolwentem Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, oficerem z intratnym kontraktem. Wrócę, zanim się obejrzysz. Nawet nie zdążysz za mną zatęsknić.
Wszyscy mówili to samo: komunizm jest złem, które należy wyplenić; to były lata zimnej wojny. Niebezpieczny czas. Jeżeli ktoś tak wielki jak prezydent Kennedy mógł zostać zastrzelony przez komucha w biały dzień w Dallas, to jak zwykli Amerykanie mogli czuć się bezpieczni? Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie można dopuścić, aby komunizm zalał Azję, a Wietnam był tym miejscem, gdzie należało go zastopować.
W wieczornych wiadomościach pokazywano oddziały uśmiechniętych żołnierzy maszerujących przez wietnamską dżunglę, podnoszących kciuki do kamery. Nie dochodziło do przelewu krwi.
Finley otoczył ją ramieniem.
– Będę za tobą tęsknił, Fistaszku.
Słyszała, jak łamie mu się głos i wiedziała, że on się boi jechać. Ukrywał to przed nią, a może przed sobą samym. Lęk i przygnębienie, które przez cały wieczór starała się tłumić i ignorować, teraz ją przytłoczyły. Nie ma co udawać.
Jej brat jechał na wojnę.
2
Przez pół roku Frankie pisała do brata w każdą niedzielę po powrocie z kościoła. W odpowiedzi dostawała zabawne listy z opisem życia na okręcie i wygłupów kumpli z załogi. Finley przysyłał pocztówki z widoczkami soczyście zielonej dżungli, akwamarynowego morza i plaż w kolorze soli. Opowiadał o imprezach w kasynie, o barach na dachach w Sajgonie oraz o znanych postaciach z show-biznesu, które przyjeżdżały dostarczać rozrywki żołnierzom.
Pod nieobecność brata Frankie zapisała się na dodatkowe zajęcia i z wyróżnieniem ukończyła studia przed terminem. Jako świeżo dyplomowana pielęgniarka podjęła pierwszą w życiu pracę na nocnej zmianie w małym szpitalu w sąsiednim San Diego. Ostatnio zaczęła myśleć o wyprowadzce od rodziców i wynajęciu własnego mieszkania. W najnowszym liście, napisanym w ubiegłym tygodniu, podzieliła się tym marzeniem z Finl-eyem. Wyobraź to sobie, Fin. Nas dwoje w małym mieszkaniu blisko plaży. Może w Santa Monica. Świetnie by nam było razem…
W tę chłodną noc w ostatnim tygodniu listopada na korytarzach szpitalnych panowała cisza. Frankie w wykrochmalonym białym uniformie, z czepkiem pielęgniarskim przymocowanym spinkami do natapirowanego, szczodrze spryskanego lakierem do włosów boba, podążała za nocną pielęgniarką dyżurną do prywatnego pokoju, gdzie nie było ani kwiatów, ani wizyt odwiedzających. W łóżku spała młoda kobieta. Frankie została poinstruowana – kolejny raz – o należących do niej obowiązkach.
– Uczennica z St Anne’s – oznajmiła pielęgniarka dyżurna i bezgłośnie dodała: „Dziecko”, jakby już samo to słowo było grzechem. Frankie wiedziała, że St Anne’s to miejscowe schronienie dla niezamężnych matek. Ale o tym w ogóle się nie mówiło; dziewczęta nagle znikały ze szkoły i po kilku miesiącach wracały wyciszone i osamotnione.
– Kroplówka się kończy. Mogłabym…
– Na miłość boską, panno McGrath, wiesz, że nie masz do tego przygotowania. Jak długo tutaj pracujesz? Tydzień?
– Dwa, siostro. Jestem dyplomowaną pielęgniarką. Moje oceny…
– To bez znaczenia. Tu potrzeba umiejętności praktycznych, a ty masz ich niewiele. Do twoich obowiązków należy opróżnianie basenów, uzupełnianie wody w dzbankach i odprowadzanie pacjentów do toalety. Kiedy będziesz gotowa na więcej, dam ci znać.
Frankie cicho westchnęła. Nie po to spędziła tyle długich, wyczerpujących godzin nad książkami w bibliotece i wcześniej ukończyła studia, żeby opróżniać baseny i spulchniać poduszki. Jak miała rozwijać umiejętności zabiegowe tak potrzebne do zdobycia pracy w dobrym szpitalu?
– Proszę zapisywać i monitorować wszystkie leki podawane przez wlewy dożylne. Będę potrzebować tych informacji.
Frankie kiwnęła głową i zaczęła nocny obchód. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy stanęła przed salą 107. Cicho otworzyła drzwi, żeby niepotrzebnie nie obudzić pacjenta.
– Przyszłaś popatrzeć na dziwoląga?
Przystanęła niepewna, jak się zachować.
– Mogę wrócić później…
– Zostań. Proszę.
Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do łóżka.
Leżał tam młody mężczyzna o bladej, pociągłej twarzy z długimi, splątanymi jasnymi włosami. Nad górną wargą sypał mu się rzadki rudoblond wąs. Gdyby nie wózek inwalidzki w kącie, przypominałby tych małolatów surfujących w okolicy San Diego. Widziała zarys jego nóg, a raczej nogi pod białym pledem.
– Możesz sobie popatrzeć – odezwał się. – Trudno na to nie patrzeć. Kto się nie gapi na wrak samochodu?
– Przeszkadzam panu. – Cofnęła się o krok, odwracając się w stronę drzwi.
– Nie odchodź. Wysyłają mnie do wariatkowa za próbę samobójczą. Przymusowa obserwacja psychiatryczna czy jakiś inny bzdet. Jakby nie wiedzieli, co myślę. W każdym razie być może jesteś ostatnią normalną osobą, jaką mam okazję oglądać.
Frankie ostrożnie podeszła do stojaka z kroplówką i odnotowała poziom wlewu na karcie.
– Powinienem się zastrzelić – odezwał się mężczyzna.
Nie miała pojęcia, co na to powiedzieć. Nigdy nie miała do czynienia z kimś, kto próbował popełnić samobójstwo. Pewnie zachowałaby się niegrzecznie, pytając o przyczynę, ale milczenie też nie było uprzejme.
– Spędziłem tam trzysta czterdzieści dni. Myślałem, że najgorsze mam już za sobą. Odliczałem dni do końca służby, a to niedobrze. Wietnam – wyjaśnił, widząc niepewną minę Frankie. – Moja dziewczyna… – Westchnął. – Jilly wspierała mnie, pisała miłosne listy do dnia, kiedy nadepnąłem na Bouncing Betty 4 i straciłem nogę. – Popatrzył na pled. – Powiedziała mi, że się z tym oswoję, że potrzeba czasu. Próbuję…
– Twoja dziewczyna tak ci powiedziała?
– Akurat. Pielęgniarka w Dwunastym Szpitalu Ewakuacyjnym. Ona mnie uratowała, wiesz. Siedziała przy mnie, kiedy wariowałem. – Podniósł wzrok na Frankie, wziął ją za rękę. – Zostaniesz, dopóki nie zasnę? Męczą mnie koszmary…
– Jasne, żołnierzu. Nigdzie się nie wybieram.
Kiedy zasnął, nadal trzymała jego dłoń. Nie mogła przestać myśleć o Finleyu i listach, które przysyłał co tydzień, pełnych zabawnych anegdot i malowniczych opisów okolicy. Dziewczyno, szkoda że nie możesz zobaczyć tutejszych jedwabi i kamieni szlachetnych. Mama wpadłaby w szał zakupów. A marynarze, rany, ci to dopiero potrafią się bawić!
W każdym liście powtarzał, że wojna niedługo się skończy. To samo mówił Walter Cronkite w CBS Evening News.
A tymczasem walki nadal trwały. I nadal ginęli mężczyźni. Albo, jak widać, wracali bez nóg.
Pielęgniarka w Dwunastym Szpitalu Ewakuacyjnym. Ona mnie uratowała.
Nigdy, ani przez chwilę, nie pomyślała o pielęgniarkach w Wietnamie. W prasie nie wspominano o kobietach. W ogóle nie było mowy o jakichś kobietach na wojnie.
Kobiety też mogą być bohaterkami.
Frankie doznała czegoś na kształt olśnienia, obudziła się w niej odważna nowa ambicja.
– Mogłabym służyć mojemu krajowi – powiedziała do mężczyzny, którego dłoń trzymała. To była rewolucyjna, przerażająca i ekscytująca myśl.
Mogłaby? Naprawdę?
Skąd wie, czy wystarczy jej odwagi i siły, żeby porwać się na coś takiego? Szczególnie jej, dziewczynie kształtowanej na damę, która nigdy nie miała okazji się sprawdzić.
Uskrzydlona tą myślą, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak informuje rodziców, że zaciągnęła się do Marynarki Wojennej i wyjeżdża do Wietnamu. No i jeszcze jak pisze do Finleya: Werble, proszę. Wstąpiłam do Marynarki Wojennej i niedługo będę w Wietnamie! Do zobaczenia!
Gdyby się pospieszyła, mogliby być tam razem.
Jej zdjęcie trafiłoby na ścianę bohaterów za ratowanie życia na wojnie, a nie za dobre zamążpójście.
Rodzice byliby z niej dumni, tak jak są dumni z Finleya. Całe życie ją uczono, że służba wojskowa jest obowiązkiem w ich rodzinie.
Chwila. Zastanów się, Frankie. To może być niebezpieczne.
Myśl o zagrożeniach jakoś do niej nie przemawiała. Służyłaby na okręcie szpitalnym, daleko od walk.
Jeszcze zanim puściła dłoń żołnierza, zdążyła podjąć decyzję.
W ubiegłym tygodniu Frankie wręcz obsesyjnie planowała swój wolny dzień, nic nikomu nie mówiąc i nie prosząc o radę. Powtarzała sobie: „Zwolnij, zastanów się jeszcze” i rzeczywiście próbowała, jednak bez przekonania, bo tak naprawdę wiedziała, co chce zrobić, i nie zamierzała pozwolić, aby ktoś odwiódł ją od tej decyzji.
Po szybkim prysznicu wróciła do sypialni lata temu urządzonej dla małej dziewczynki, z łóżkiem z baldachimem wykończonym falbanką, puszystym dywanikiem i tapetą w stulistne róże. Wybrała jedną z tych konserwatywnych sukienek, które matka tak często jej kupowała. „To rzeczy pierwszorzędnej jakości, Frances. Już na pierwszy rzut oka świadczą o klasie kobiety, która je nosi”.
Tak jak się spodziewała, o tej porze nikogo nie było w domu. Mama grała w brydża w klubie country, a tata siedział w pracy.
Dwadzieścia pięć minut po pierwszej podjechała pod najbliższe biuro werbunkowe Marynarki Wojennej, przed którym stała niewielka grupa protestujących przeciwko wojnie, wykrzykując hasła i trzymając w górze transparenty z napisami: WOJNA NIE JEST ZDROWA DLA DZIECI I INNYCH ŻYWYCH ISTOT oraz BOMBARDOWANIE DLA POKOJU JEST JAK PIEPRZENIE DLA DZIEWICTWA.
Dwóch długowłosych mężczyzn paliło karty poborowe – co było nielegalne – a tłum ich dopingował. Frankie nigdy nie rozumiała tych protestów. Naprawdę sądzili, że kilkoma transparentami przekonają prezydenta Lyndona Johnsona do zakończenia wojny? Czy ci ludzie nie rozumieli, że jeżeli w Wietnamie zapanuje komunizm, to wkrótce rozleje się po całej Azji Południowo-Wschodniej? Czy nie czytali, jaki ten reżim jest bezwzględny?
Wysiadając z samochodu, dotkliwie czuła, jak bardzo rzuca się w oczy. Przyciskając do siebie drogą torebkę z cielęcej skóry, zbliżyła się do tłumu, który skandował:
– Do diabła, nie, nie pójdziemy!
Uczestnicy demonstracji odwrócili się do niej i na moment ucichli.
– To cholerna młoda republikanka! – krzyknął ktoś.
Zmusiła się, żeby iść dalej.
– O rany! – zawołał ktoś inny. – Ta lalunia jest szalona!
– Nie wchodź tam, dziewczyno!
Frankie otworzyła drzwi punktu werbunkowego. Wewnątrz zobaczyła biurko, a nad nim plakat z napisem: BĄDŹ PATRIOTĄ, WSTĄP DO MARYNARKI WOJENNEJ. Przy biurku stał mężczyzna w marynarskim mundurze.
Frankie zamknęła drzwi i podeszła do biurka. Gdy demonstranci zaczęli bębnić pięściami w szybę, usiłowała zapanować nad nerwami i nie okazać strachu.
– Jestem pielęgniarką – zaczęła, ignorując hałas na zewnątrz. – Chcę zaciągnąć się do marynarki i jako ochotniczka pojechać do Wietnamu.
Marynarz zerknął nerwowo na tłum za szybą.
– Ile pani ma lat?
– Dwadzieścia. W przyszłym tygodniu skończę dwadzieścia jeden.
– Według przepisów Marynarki Wojennej możemy panią wysłać do Wietnamu po dwuletnim stażu. Musi pani przepracować dwa lata w szpitalu w kraju.
Dwa lata. Do tego czasu wojna się skończy.
– Nie potrzebujecie pielęgniarek w Wietnamie?
– Och, bardzo potrzebujemy.
– Mój brat walczy w Wietnamie. Ja… chcę pomóc.
– Przykro mi, proszę pani. Takie są przepisy. To dla pani bezpieczeństwa, proszę mi wierzyć.
Co prawda rozczarowana, ale nie zniechęcona, opuściła punkt werbunkowy i szybkim krokiem przeszła obok demonstrantów obrzucających ją inwektywami. Znalazła w pobliżu budkę telefoniczną i w książce telefonicznej poszukała adresu najbliższego punktu rekrutacyjnego Sił Powietrznych. Kolejny raz usłyszała to samo: musi nabrać doświadczenia w kraju, zanim wyślą ją do Wietnamu.
Dopiero w wojskowym biurze rekrutacji usłyszała to, co chciała usłyszeć:
– Oczywiście, proszę pani, Armijny Korpus Pielęgniarek potrzebuje kadr. Możemy panią wysłać od razu po podstawowym szkoleniu.
Frankie złożyła podpis nad wykropkowaną linią i automatycznie zmieniła się w panią podporucznik Frances McGrath.
3
Gdy wróciła na wyspę, akurat zapalały się lampy uliczne. Centrum Coronado było świątecznie udekorowane serpentynami i lampkami. Mikołaje z białymi brodami i w czerwonych płaszczach stali przed witrynami sklepów, podzwaniając dzwonkami. Oświetlone śnieżynki wisiały na linkach rozpiętych nad ulicą.
Frankie znalazła rodziców w salonie, przebranych do kolacji. Tata stał przy barku i przerzucał gazetę, mama siedziała w ulubionym fotelu przy kominku i paląc papierosa, czytała powieść Grahama Greene’a.
Dom był świątecznie przystrojony przesadną wręcz liczbą światełek. W rogu salonu stała trzymetrowa choinka.
Na widok córki tata uśmiechnął się i złożył gazetę.
– Dobry wieczór, Fistaszku.
– Mam dla was wiadomość. – Frankie dosłownie rozsadzał entuzjazm.
– Poznałaś chłopca, który ci przypadł do gustu. – Mama odłożyła książkę. – Nareszcie.
Frankie przystanęła.
– Chłopca? Nie.
Mama ściągnęła brwi.
– Frances, większość dziewcząt w twoim wieku…
– Mamo – przerwała jej zniecierpliwiona. – Usiłuję powiedzieć wam coś ważnego. – Wzięła głęboki wdech. – Zaciągnęłam się do Armijnego Korpusu Pielęgniarek. Jestem panią podporucznik McGrath. Jadę do Wietnamu. Będę z Finleyem przez część jego służby!
– To wcale nie jest zabawne, Frances – upomniała ją mama.
Tata wpatrywał się we Frankie już bez uśmiechu.
– Bette, sądzę, że ona nie żartuje.
– Zaciągnęłaś się do wojska? – zapytała mama, powoli wypowiadając słowa, jakby należały do obcego języka i badała ich brzmienie.
– Zasalutowałabym, gdybym wiedziała jak. Za trzy tygodnie zaczynam podstawowe szkolenie. W Forcie Sam Houston. – Nachmurzyła się. Dlaczego jej nie gratulowali? – Członkowie rodzin McGrathów i Alexandrów zawsze służyli w wojsku – przypomniała. – Byliście zachwyceni, kiedy Finley zgłosił się na ochotnika.
– Mężczyźni służyli – poprawił ją tata szorstkim tonem. – Mężczyźni – zawiesił głos. – Zaraz. Powiedziałaś do armii? Należymy do rodziny Marynarki Wojennej. Zawsze tak było i jest. Coronado jest wyspą marynarki.
– Wiem, ale oni wysłaliby mnie do Wietnamu dopiero po dwóch latach pracy w szpitalu w kraju – wyjaśniła. – Tak samo jest w przypadku lotnictwa. Stwierdzili, że brakuje mi doświadczenia. Tylko armia zgodziła się mnie wysłać po szkoleniu podstawowym.
– Słodki Jezu, Frankie. – Ojciec przegarnął włosy palcami. – Nie bez powodu ustala się takie przepisy.
– Odwołaj to. Wycofaj się z wolontariatu. – Mama spojrzała na tatę. Powoli podniosła się z fotela. – Dobry Boże, co my powiemy znajomym?
– Co wy… – Frankie nic nie rozumiała. Zachowywali się, jakby się jej wstydzili. To nie miało sensu. – Tato, ile razy wzywałeś nas do gabinetu i opowiadałeś o rodzinnej historii służby żołnierskiej? Mówiłeś, jak bardzo chciałeś walczyć za swój kraj. Myślałam…
– Tata jest mężczyzną – odezwała się mama. – Był Hitler. I Europa. Nie jakiś kraik, którego nikt nie potrafi znaleźć na mapie. Frances, robienie czegoś tak głupiego nie ma nic wspólnego z patriotyzmem. – Łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je niecierpliwym gestem. – No, cóż, Connorze, to twoja szkoła. Zrobiłeś z niej wyznawczynię twoich zasad. Patriotkę.
Po tej przyganie tata wyszedł z pokoju z ciągnącą się za nim smużką papierosowego dymu.
Frankie podeszła do matki, chciała wziąć ją za rękę, ale Bette zwinnie usunęła się na bok, unikając dotyku.
– Mamo?
– Nie powinnam pozwolić waszemu ojcu wbijać wam do głowy tych wszystkich bohaterskich historii. Te rodzinne opowieści z wojny w jego ustach brzmiały tak… epicko. Chociaż żadna z nich nie była jego własna, prawda? On nie mógł służyć w armii, więc dla niego to… Och, na Boga, w tej chwili to wszystko nie ma znaczenia. – Uciekła spojrzeniem w bok. – Pamiętam, jak mój ojciec wrócił do domu z wojny. Zdruzgotany. Ledwo się trzymał psychicznie. Śniły mu się koszmary. – Głos jej się łamał. – A tobie się wydaje, że pojedziesz tam, zobaczysz się z bratem i przeżyjesz przygodę? Jak możesz być taka naiwna?
– Mamo, jestem pielęgniarką, nie żołnierką. Rekruter powiedział, że będę stacjonować w dużym szpitalu, z daleka od frontu. Obiecał, że uda mi się zobaczyć z Finleyem.
– A ty mu uwierzyłaś? – Mama głęboko zaciągnęła się papierosem. Frankie widziała, jak drży jej ręka. – A więc klamka zapadła?
– Tak. W styczniu zgłaszam się na podstawowe szkolenie, a w marcu wysyłają mnie do Wietnamu. Spędzę w domu moje urodziny, które wypadają w przyszłym tygodniu, i Boże Narodzenie. Wiem, jakie to dla ciebie ważne.
Mama przygryzła dolną wargę i powoli pokiwała głową. Frankie widziała, jak bardzo matka stara się zapanować nad emocjami, wyglądać spokojnie. Niespodziewanie wyciągnęła ramiona i przygarnęła córkę do siebie. Trzymała ją tak mocno, że dziewczyna ledwo mogła oddychać.
Frankie przywarła do matki i wtuliła twarz w jej natapirowane i nalakierowane włosy.
– Kocham cię, mamo.
Matka uwolniła ją z uścisku, otarła oczy i rzuciła jej surowe spojrzenie.
– Nie waż się być bohaterką, Frances Grace. Nie obchodzi mnie, co ci wpajano i jakimi opowieściami karmili cię mężczyźni w rodzaju twojego ojca. Nie wychylaj się, trzymaj się z daleka i bądź bezpieczna. Słyszysz?
– Obiecuję. Nic złego mi się nie stanie.
Odezwał się dzwonek przy drzwiach.
Daleki, ledwo słyszalny dźwięk ponad ich oddechami i niewypowiedzianymi słowami krążącymi w ciszy między nimi.
Mama obejrzała się na hol.
– Kto to może być?
– Pójdę zobaczyć – zaproponowała Frankie.
Zostawiła matkę stojącą w salonie. W holu obeszła lśniący stolik z różanego drewna z dużym białym storczykiem w doniczce i otworzyła drzwi.
Zobaczyła dwóch oficerów Marynarki Wojennej w galowych mundurach, wyprężonych na baczność.
Frankie od urodzenia mieszkała na Coronado Island, była przyzwyczajona do warkotu odrzutowców i śmigłowców nad głową oraz widoku marynarzy biegających w rzędzie wzdłuż plaży. Na każdym przyjęciu czy spotkaniu towarzyskim ktoś wspominał drugą wojnę światową albo walki w Korei. Na miejskim cmentarzu było mnóstwo grobów mężczyzn z Coronado poległych na wojnach.
Wiedziała, co oznacza widok tych wojskowych na progu.
– Proszę – wyszeptała.
Gdyby mogła, najchętniej by się cofnęła i zatrzasnęła przed nimi drzwi.
Usłyszała za sobą stukot obcasów na dębowej podłodze.
– Frances? – Mama stanęła obok niej. – Co…
Na widok oficerów z jej ust wydarło się ciche westchnienie.
– Bardzo nam przykro, proszę pani – odezwał się jeden z nich, zdejmując czapkę i wsuwając ją pod ramię.
Frankie szukała dłoni matki, ale ona ją cofnęła.
– Proszę wejść – powiedziała schrypniętym głosem. – Zawołam męża…
Z przykrością informujemy, że chorąży Finley McGrath zginął w czasie akcji.
Zestrzelony… W śmigłowcu…
Nie odnaleziono ciał… Nikt z członków załogi nie ocalał…
Żadnych odpowiedzi na ich pytania, poza cichym stwierdzeniem: „To wojna, proszę pana”, jakby to wszystko wyjaśniało. „W tych okolicznościach trudno o konkrety”.
Frankie wiedziała, że na zawsze zapamięta szokujące, piekące jak ogień obrazy z tego wieczoru. Tata wyprostowany jak struna, jego drżące ręce, twarz bez śladu emocji do chwili, gdy jeden z oficerów nazwał jego syna bohaterem. Dopiero wtedy cicho zapytał o szczegóły – gdzie, kiedy, jak? – jakby to coś zmieniało.
Mama, zawsze taka elegancka i opanowana, teraz skulona na krześle, z rozpadającą się fryzurą, powtarza raz po raz:
– Jak to możliwe? Connorze, mówiłeś, że to żadna wojna.
Frankie nie sądziła, aby rodzice zauważyli, że wymknęła się z domu. Przeszła przez Ocean Boulevard na plażę i usiadła na zimnym piasku.
Jak został zestrzelony? Co robił oficer szkoleniowy w śmigłowcu? Co to znaczy, że nie ma żadnych szczątków? Co mają pochować?
Znowu do oczu napłynęły jej łzy. Zacisnęła powieki i zobaczyła Finleya na plaży. Widziała, jak surfuje na falach, trzyma ją za rękę, uczy ją pływać, pokazuje, jak utrzymać się na plecach na wodzie, zabiera ją do kina na Psychozę Hitchcocka, mimo że mama wyraźnie mu zabroniła, przemyca dla niej butelkę piwa w święto Czwartego Lipca. Z zamkniętymi oczami pozwoliła płynąć wspomnieniom. Finley i Frankie, ich wspólne życie, kłótnie i utarczki. Pierwszy wyjazd do Disneylandu, wypady na rowerach w lecie. Wyścigi do choinki w świąteczny poranek; zawsze wtedy dawał jej fory. Jej starszy brat.
Już go nie ma.
Jakże często ona i Fin spędzali tutaj wieczory, biegali po plaży, po zmroku wracali na rowerach do domu, prowadzeni światłem ulicznych lamp. Śmiejąc się i popychając, jechali z rozpostartymi ramionami. Uważali jazdę bez trzymanki za coś szalenie ryzykownego?
Byli tacy beztroscy. Niezwyciężeni.
Wyczuła czyjąś obecność za plecami. Usłyszała kroki.
Mama chwiejnie opuściła się na piasek obok niej.
– Mówią, że powinniśmy włożyć buty i hełm innego żołnierza do trumny mojego syna – odezwała się po dłuższej chwili. Trochę krwawiła jej przygryziona dolna warga. Potarła czerwoną plamę na szyi.
– Pogrzeb – wyszeptała Frankie.
Dopiero teraz o tym pomyślała. Żałobnicy ubrani na czarno, sztywno wyprostowani w kościelnych ławach, rozwlekle kazanie ojca Michaela i wspomnienia o Finleyu z czasów, kiedy był niesfornym ministrantem i umył plastikowe żołnierzyki w chrzcielnicy. Jak mają to wytrzymać?
Pusta trumna. Żadnych szczątków.
– Nie zostawiaj mnie – poprosiła cicho mama.
– Jestem tu, mamo.
Mama odwróciła się do niej.
– Mam na myśli… Wietnam.
Wietnam. Teraz to słowo zabrzmiało jak zderzenie samochodów.
– Nie mam wyjścia – odparła.
Od chwili, kiedy dowiedziała się o śmierci brata, cały czas o tym myślała. Jak wycofać się ze zobowiązania wobec armii, zostać tutaj z rodzicami, opłakiwać brata i być bezpieczna.
Niestety, już było na to za późno. Podpisała umowę. Dała słowo.
– Nie mam wyboru, mamo. Nie mogę tego odkręcić. – Odwróciła się do matki. – Daj mi swoje błogosławieństwo. Powiedz, że jesteś ze mnie dumna. Proszę. Bardzo tego potrzebuję.
Przez ułamek sekundy widziała cierpienie matki. Ból wyssał kolory z jej policzków. Cerę miała bladą, poszarzałą. Utkwiła we Frankie niebieskie oczy, teraz matowe i pozbawione życia.
– Dumna z ciebie?
– Nie martw się o mnie, mamo. Wrócę do domu. Przyrzekam.
– To samo powiedział twój brat. To były jego ostatnie słowa do mnie. – Głos jej się załamał. Chyba chciała coś jeszcze dodać, ale zrezygnowała. Powoli dźwignęła się z piasku, odwróciła tyłem do Frankie i odeszła.
– Wybacz – wyszeptała Frankie.
Matka nie mogła tego usłyszeć, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Za późno na słowa.
Za późno, żeby którekolwiek z nich cofnąć.
4
Frankie doskonale sobie radziła na podstawowym szkoleniu. Oprócz nauki marszu w szyku (praca zespołowa) i szybkiego wzuwania butów wojskowych i zakładania maski gazowej (nigdy nie wiesz, kiedy alarm może cię wyrwać ze snu w środku nocy; w strefie wojennej trzeba się ruszać błyskawicznie), nauczyła się stabilizować złamania za pomocą szyny, oczyszczać rany, nosić nosze i wprowadzać kaniulę. Potrafiła zwijać bandaże szybciej niż pozostałe kursantki.
W marcu już była gotowa sprawdzić nowo nabyte umiejętności w praktyce.
Zapakowała i sprawdziła zawartość wypchanego worka marynarskiego, który pobrała z magazynu wojskowego. Miała tam kamizelkę kuloodporną, stalowy hełm, buty wojskowe, indywidualny pakiet medyczny, biały uniform pielęgniarski i kurtkę polową.
Teraz nareszcie była w drodze. Wiele godzin po wylądowaniu w Honolulu wsiadła do odrzutowca lecącego do Wietnamu. Ona, jedyna kobieta i dwustu pięćdziesięciu siedmiu umundurowanych żołnierzy.
W przeciwieństwie do mężczyzn ubranych w wygodne oliwkowe mundury polowe, z nogawkami spodni starannie wsuniętymi w cholewki butów, Frankie musiała podróżować w mundurze wyjściowym złożonym z zielonej marynarki, wąskiej spódnicy, nylonowych pończoch, lśniących czarnych czółenek i płaskiej czapki garnizonowej oraz regulaminowego pasa do pończoch. Kiedy po opuszczeniu Teksasu wsiadała do samolotu do Wietnamu, trochę ją cisnął. Teraz, dwadzieścia dwie godziny później, parzył i wrzynał się w ciało. To idiotyczne, że w dzisiejszych czasach nie mogła nosić rajstop.
Wybrała miejsce przy oknie i wsunęła nową, miękką torbę podręczną do schowka nad głową. Kiedy siadała, żabka przy pasie puściła i strzeliła ją w udo niczym gumka recepturka. Zmagała się z jej zapięciem bez podnoszenia się z fotela.
Przechodzący obok żołnierze rozmawiali, śmiali się i poszturchiwali.
Wielu z nich wyglądało na jej rówieśników, a może młodszych od niej. Większość nie miała więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat.
Kapitan w poplamionym, wymiętym mundurze polowym przystanął przy jej rzędzie foteli.
– Pani porucznik, czy można?
– Bardzo proszę, kapitanie.
Usiadł na fotelu przy przejściu. Mimo luźnego polowego munduru widziała, jaki był chudy. Policzki miał poorane głębokimi bruzdami. Jego ubranie wydzielało śladowy odór pleśni.
– Norm Bronson – przedstawił się ze znużonym uśmiechem.
– Frankie McGrath. Pielęgniarka.
– Niech Bóg cię błogosławi, Frankie. Potrzebujemy pielęgniarek.
Samolot potoczył się po betonie, oderwał od pasa i wzniósł się pod chmury.
– Jak tam jest? – spytała. – Znaczy w Wietnamie?
– Nie da się tego opisać słowami. Mógłbym cały dzień opowiadać, jak tam jest, a i tak nie będzie pani na to przygotowana. Ale człowiek szybko się uczy. Po prostu trzeba patrzeć pod nogi. – Odchylił głowę na oparcie i zamknął oczy.
Frankie w życiu nie widziała, żeby ktoś tak błyskawicznie zapadł w sen.
Wyjęła ze swojej czarnej regulaminowej torebki pakiet informacyjny i przeczytała go tysięczny raz. Powtarzanie wiedzy zawsze działało na nią uspokajająco, a ona, wcześniej wzorowa studentka, postanowiła być wzorowym żołnierzem. Tylko tak mogła udowodnić rodzicom, że mądrze postąpiła, a nawet wykazała się odwagą, zaciągając się do wojska. Dla nich liczył się sukces.
Nauczyła się na pamięć wszystkich wojskowych komend, a także lokalizacji szpitali, zaznaczając je żółtym pisakiem na mapie Wietnamu. Bardzo poważnie potraktowała wytyczne dotyczące postępowania. Zasady zachowania osobistego, bezpieczeństwa w bazie, regulacje dotyczące ubioru oraz sposobu obchodzenia się z bronią palną, no i wzięła sobie do serca obowiązek reprezentowania godnej postawy i czerpania dumy z bycia żołnierzem.
Według niej wszystko w wojsku miało sens i logikę. Przestrzeganie reguł zapewniało porządek i wzajemną pomoc. Odpowiednio skonstruowany system zmuszał zarówno mężczyzn, jak i kobiety do subordynacji. To budowało zespół, a niejednokrotnie ratowało życie. Należało się dostosować, być częścią czegoś większego, znać swoje zadania i wykonywać je bez dyskusji. Taki układ dawał Frankie poczucie psychicznego komfortu.
Jak wielokrotnie tłumaczyła matce, owszem, jedzie na wojnę, ale nie do końca. Jej sytuacja wygląda inaczej niż tych mężczyzn lecących z nią w samolocie. Nie będzie na linii frontu, nie zginie. Jedzie do Wietnamu ratować życie, a nie ryzykować własne. Pielęgniarki są daleko od toczących się walk, pracują w dużych, jasnych budynkach, takich jak chroniony wysokim ogrodzeniem Trzeci Polowy Szpital w Sajgonie.
Usiadła wygodnie i przymknęła powieki. Buczenie silników uspokajało ją i usypiało. Słyszała pomruk rozmów żołnierzy, śmiechy, trzask i syk otwieranych puszek z colą, czuła zapach wyjmowanych kanapek. Wyobraziła sobie, że leci z nią Finley i trzyma ją za rękę; na ułamek sekundy zapomniała, że już go nie ma, i uśmiechnęła się. Lecę się z tobą spotkać – pomyślała i moment później jej uśmiech zgasł.
Gdy zapadała w sen, chyba usłyszała, jak kapitan Bronson mruknął pod nosem:
– Wysyłają cholerne dzieciaki…
Kiedy się obudziła, na pokładzie panowała cisza zakłócana jedynie szumem silników. Większość okien była zasłonięta. Kilka lampek pod sufitem rzucało mętną poświatę na twarze mężczyzn. Ucichły śmiechy, głośne przekomarzanie się i wygłupy, które towarzyszyły dużej części lotu z Honolulu do Sajgonu. Powietrze wydawało się cięższe, trudniej wciągało się je w płuca i trudniej wydychało. Nowi rekruci – odróżniały ich zagniecenia na mundurach polowych świeżo odebranych z magazynu – zaczynali się wiercić. Niepokoili się. Frankie widziała ich niepewne uśmiechy. Pozostali żołnierze, ci mężczyźni o znużonych twarzach, w podniszczonych mundurach, tacy jak kapitan Bronson, siedzieli niemal nieruchomo.
Sąsiad Frankie uniósł powieki; otwarcie oczu było u niego jedyną zmianą między snem i czuwaniem.
Samolot nagle szarpnął czy zanurkował i przechylił się na bok. Frankie uderzyła głową o stolik na oparciu fotela przed sobą, gdy samolot zapikował nosem w dół. Otworzyły się skrytki nad siedzeniami; dziesiątki podręcznych bagaży, w tym torba Frankie, wypadły na przejście.
Gdy kurczowo zacisnęła palce na podłokietniku, kapitan Bronson położył kościstą, szorstką dłoń na jej ręce.
– Wszystko będzie dobrze, pani porucznik.
Samolot wyrównał lot i zaczął ostro się wznosić. Frankie usłyszała plaśnięcie i gdzieś blisko niej coś pękło.
– Czy ktoś do nas strzela? – spytała. – O Boże.
Bronson cicho zachichotał.
– Noo. Oni to uwielbiają. Proszę się nie martwić. Pokrążymy chwilę i znowu spróbujemy.
– Tutaj? Nie powinniśmy poszukać innego miejsca do lądowania?
– Tym wielkim ptakiem? Niemożliwe. Wyłącznie w bazie lotniczej Tan Son Nhut, proszę pani. Tam już czekają na PNR, których mamy na pokładzie.
– PNR?
– Pieprzonych nowych rekrutów. – Uśmiechnął się. – I jedną piękną młodą pielęgniarkę. Nasi chłopcy raz dwa oczyszczą lotnisko. Nie ma strachu.
Frankie zdążyły rozboleć palce od zaciskania ich na podłokietnikach, a samolot ciągle krążył. Widziała za oknem pomarańczowe i czerwone wybuchy oraz smugi czerwieni na niebie.
Wreszcie samolot wyrównał lot i w głośniku odezwał się głos pilota:
– Dobra, fani sportu, spróbujemy z tym gównem jeszcze raz. Zapiąć pasy.
Jakby Frankie chociaż przez chwilę miała rozpięty pas.
Odrzutowiec zaczął opadać, Frankie boleśnie zakłuło w uszach i po chwili poczuła, jak samolot z łomotem toczy się po pasie startowym, zwalnia i w końcu nieruchomieje.
– Najpierw wysiadają starsi oficerowie i kobiety – padło polecenie z głośnika.
Oficerowie przepuścili Frankie do wyjścia. Wolałaby poczekać. Wcale nie chciała wysiadać pierwsza. Ale podniosła torbę podręczną z przejścia, razem z torebką zarzuciła ją na lewe ramię, żeby prawą rękę mieć wolną do salutowania.
Kiedy stanęła w drzwiach, owionęła ją fala gorąca. I zapach. Dobry Boże, co to takiego? Paliwo lotnicze… dym… ryby… i jakby smród… ekskrementów. Nad oczami odezwał się pulsujący ból głowy. Zeszła po trapie. W ciemnościach na płycie stał jeden żołnierz w mdłej poświacie z odległego budynku. Ledwo widziała rysy jego twarzy.
Gdzieś daleko po lewej stronie coś wystrzeliło pomarańczowym płomieniem.
– Porucznik McGrath?
Zdobyła się na skinienie głową. Pot spływał jej po plecach. Czy to bombardowanie?
– Proszę iść za mną – odezwał się żołnierz i poprowadził ją po wyboistym pasie poza terminal, gdzie czekał szkolny autobus pomalowany na czarno, łącznie z oknami zabezpieczonymi gęstą siatką.
– Przyleciałaś dziś jako jedyna pielęgniarka. Usiądź i poczekaj. I proszę, nie wychodź z autobusu.
W autobusie było gorąco i wilgotno jak w saunie, a od tego smrodu – gówna i ryb – żołądek podszedł jej do gardła. Wybrała miejsce w środkowym rzędzie, przy zamalowanym na czarno oknie. Czuła się jak w grobie.
Chwilę później czarnoskóry żołnierz w polowym mundurze z karabinem M16 w ręce wsunął się za kierownicę. Drzwi zamknęły się z sykiem i przednie reflektory wyrzeźbiły złoty klin w ciemnościach przed maską.
– Proszę nie siedzieć za blisko okna – odezwał się kierowca i nacisnął pedał gazu. – Granaty.
Granaty?
Frankie przesunęła się bliżej przejścia. W ciemnym, cuchnącym autobusie siedziała sztywno wyprostowana, co rusz podskakując na wybojach. Bała się, że jeszcze chwila i zwymiotuje.
Nareszcie kierowca zwolnił. W świetle reflektorów zobaczyła bramę z wartownikami w mundurach żandarmerii wojskowej. Jeden z nich wymienił parę słów z kierowcą i usunął się na bok. Brama się otworzyła i wjechali na ogrodzony teren.
Po chwili autobus się zatrzymał.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pani.
Frankie pot spływał po twarzy. Musiała przetrzeć oczy.
– Co?
– Proszę wysiąść.
– Co? Och…
Nagle do niej dotarło, że nie przeszła przez punkt odbioru bagażu. Była bez rynsztunku. – Mój worek…
– Dostarczą go.
Zgarnęła bagaż podręczny oraz torebkę i podeszła do wyjścia.
W błocie stała pielęgniarka ubrana na biało od stóp do głów. Czekała na nią. Jak to możliwe, że uniform może pozostawać tak czysty? Za plecami pielęgniarki Frankie zobaczyła wejście do ogromnego szpitala.
– Musi pani wysiąść – odezwał się kierowca.
– Och, no tak. – Wyszła na grząskie błoto i uniosła rękę, żeby zasalutować.
Pielęgniarka chwyciła ją za nadgarstek.
– Nie tutaj. Charlie5 uwielbia zabijać oficerów. – Wskazała na czekającego jeepa. – Podwiezie cię do tymczasowej kwatery. Jutro punkt siódma zgłosisz się do administracji po dalsze instrukcje.
Frankie zbyt wiele pytań cisnęło się na usta, żeby wybrać z nich jedno, a na dodatek bolało ją gardło. Przyciskając do siebie torebkę i podręczną torbę, podeszła do jeepa i wdrapała się na tylne siedzenie.
Kierowca wdepnął gaz i Frankie wcisnęło w fotel; wystająca, ostra sprężyna dźgnęła ją w pośladek. Nocą ruch w bazie ożywał i zamierał na zmianę. W strzępach rozproszonego światła widziała drut kolczasty i worki z piaskiem ułożone wzdłuż ścian drewnianych zabudowań, a na wieżach uzbrojonych strażników. Żołnierze w polowych mundurach poruszali się po bazie z bronią. Duża cysterna z wodą zrównała się z ich jeepem i wyprzedziła go z łoskotem. Bez przerwy trąbiły klaksony, a mężczyźni porozumiewali się krzykiem.
Następny posterunek – ten wydawał się naprędce sklecony z metalowych beczek, zwojów kolczastego drutu i wysokiego ogrodzenia ze stalowej siatki. Strażnik machnięciem ręki przepuścił ich przez punkt kontrolny. W końcu dojechali do kolejnego ogrodzenia zwieńczonego zwojami drutu żyletkowego.
Jeep ostro zahamował, kierowca przechylił się i pchnięciem otworzył tylne drzwi.
– Jesteśmy na miejscu.
Frankie się skrzywiła. Wydostanie się z jeepa w wąskiej spódnicy wymagało czasu.
– To tamten budynek. Pani kwatera pierwsze piętro, osiem A – objaśnił.
Za wysokim żelaznym ogrodzeniem zobaczyła coś, co wyglądało na opuszczone więzienie. Okna były zabite dyktą, tu i ówdzie brakowało sporych kawałków muru. Zanim zdążyła zapytać, gdzie konkretnie ma iść, kierowca zawrócił i trąbiąc klaksonem, odjechał z zawrotną prędkością.
Podeszła do bramy, otworzyła ją z głośnym zgrzytem zawiasów i znalazła się na zarośniętym podwórku, na którym wymizerowane dzieci bawiły się sflaczałą piłką. Pod płotem stara Wietnamka coś gotowała, przykucnięta przy ognisku.
Frankie ruszyła popękanym chodnikiem do głównych drzwi i weszła do środka. Kilka gazowych lamp rzucało migotliwe światło na ściany. W mrocznym przedsionku czekała na nią kobieta w polowym mundurze.
– Porucznik McGrath?
Dzięki Bogu.
– Tak.
– Zaprowadzę panią. Proszę za mną.
Przeszły korytarzem obstawionym łóżkami i po chwiejnych schodach weszły na piętro do pokoju, a właściwie klitki. Ledwo mieściły się tam dwa piętrowe łóżka i komódka. Być może kiedyś był tutaj klasztor czy szkoła.
– Jutro siódma zero zero melduje się pani u administratorki.
– Ale…
Żołnierka wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Ciemno choć oko wykol.
Frankie namacała i pstryknęła wyłącznik.
Nic.
Otworzyła drzwi, wdzięczna za odrobinę mdłego światła z gazowych lamp w korytarzu. Wyszła poszukać łazienki i znalazła taką z pordzewiałą umywalką i muszlą klozetową. Gdy odkręciła kurek, z kranu poleciał cienki strumień letniej wody. Umyła twarz, a potem się napiła.
Do łazienki weszła kobieta w zielonym wojskowym podkoszulku i szortach. Zobaczyła Frankie i zmarszczyła brwi.
– Odpokutujesz za to, poruczniku. Nigdy nie pij wody.
– Och, jestem tu nowa.
– Ta… – mruknęła kobieta, zerkając na jej mundur. – To widać.
W środku nocy obudził ją ból brzucha. Pobiegła do łazienki na korytarzu i zatrzasnęła za sobą drzwi. W życiu nie miała takiej biegunki. Zdawało jej się, że wylatuje z niej wszystko, co zjadła w ostatnim miesiącu. Niestety, kiedy już nic nie zostało, brzuch nie przestał boleć.
O świcie nie czuła się ani odrobinę lepiej. Sprawdziła czas, zwinęła się w kłębek i szczęśliwie zasnęła. O szóstej trzydzieści zwlekła się z łóżka na drżących nogach i z trudem zapięła mundur. Pas do pończoch stanowił torturę.
Ruszyła na zewnątrz. Na zarośniętym podwórku zobaczyła mnóstwo chudych wietnamskich dzieci. Wszystkie obserwowały ją w milczeniu. Na sznurze do bielizny wisiały rzędem polowe mundury.
Wyszła za bramę na teren rozległej, ruchliwej bazy: chaotycznie rozrzucone budynki, namioty, baraki i drogi, bez choćby jednego drzewa w zasięgu wzroku. Najwyraźniej do stworzenia tego miejsca użyto buldożerów. Na drogach poruszały się w ślimaczym tempie rowerowe riksze z całymi rodzinami i stare samochody ciągnięte przez bawoły. Lawirowały między nimi pędzące dokądś wojskowe pojazdy. Obok niej przemknął jeep. Kierowca trąbił na dzieci na poboczu i wędrującego drogą bawołu.
Nikt nie zwracał uwagi na kobietę w mundurze wyjściowym, która szła chwiejnie, walcząc z torsjami.
Niemal godzinę zajęło Frankie odnalezienie budynku administracyjnego, położonego w sąsiedztwie Oddziału A rozciągniętego kompleksu Trzeciego Szpitala Polowego, po którym krążyły w grupach, a czasem biegały, pielęgniarki w wykrochmalonych białych uniformach. Po całym kompleksie niosły się komunikaty podawane przez czarne głośniki.
Zapukała do drzwi biura administracji, usłyszała „Proszę” i weszła.
Zasalutowała chudej kobiecie w randze pułkownika, która siedziała za biurkiem twarzą do wejścia.
Kobieta podniosła wzrok i zadarła podbródek ptasim ruchem, przez co okulary w oprawkach typu „kocie oczy” trochę się przekrzywiły. Westchnienie, które Frankie usłyszała na wejściu, nie zabrzmiało zbyt zachęcająco.
– A pani to…?
– Podporucznik Frances McGrath, pani pułkownik.
Urzędniczka przekartkowała dokumenty leżące na biurku.
– Przydzielono panią do Trzydziestego Szóstego Szpitala Ewakuacyjnego. Proszę za mną. – Energicznie podniosła się zza biurka i wyminęła Frankie w drzwiach.
Frankie ze wszystkich sił starała się trzymać, licząc, że uda jej się uniknąć kolejnego napadu biegunki.
Pani pułkownik, klucząc między licznym personelem, zaprowadziła ją do okrągłego białego lądowiska z namalowanym czerwonym krzyżem, gdzie już czekał helikopter. Pułkownik pokazała kciuki pilotowi, a on natychmiast uruchomił silnik. Wielkie łopaty wirnika ruszyły powoli, a potem obracając się coraz szybciej, obrzucały Frankie gorącym powietrzem.
– Pani pułkownik… mam pytanie – wyjąkała Frankie.
– Nie do mnie, poruczniku. Proszę wsiadać. Pilot nie ma całego dnia.
Pułkownik przycisnęła dłonią kark Frankie, dając w ten sposób do zrozumienia, że ma się nachylić, i pchnęła ją w stronę helikoptera z wirującymi łopatami.
Znajdujący się na pokładzie sanitariusz podał jej rękę, wciągnął na pokład i popchnął ją w kierunku płóciennego siedzenia w głębi maszyny.
– Niech się pani trzyma! – krzyknął.
W tym samym momencie helikopter oderwał się od ziemi, nachylił nosem w dół i wznosząc się coraz wyżej, przeleciał nad rozciągniętą amerykańską bazą, a potem nad chaosem Sajgonu.
Ten ruch nie sprzyjał żołądkowym problemom Frankie.
Wszystko to nie wydawało się bezpieczne. Gdzie oni mają karabiny? Co zrobią, jeżeli wróg zacznie do nich strzelać? Gdzieś pod nimi rozległ się huk, helikopterem zatrzęsło i zarzuciło na boki. Przycisnęła dłoń do ust, modląc się, żeby tylko nie zwymiotować.
Jeszcze jedna eksplozja i trzask salwy z karabinów. Śmigłowcem trzęsło, coś stukało jak tysiąc śrub obijających się o siebie w zamkniętej metalowej skrzyni.
Frankie przetrwała ten przerażający lot, skupiając się na oddychaniu. Jedynie to powstrzymywało ją od krzyku. A potem cudem zaczęli opadać, zbliżając się do lądowiska dla śmigłowców.
Kiedy wylądowali, drugi pilot obejrzał się i odezwał do Frankie.
– Proszę pani?
– Słucham?! – zapytała, przekrzykując warkot silnika.
– Musi pani wysiąść.
– Och. No tak.
Nie była w stanie się ruszyć.
Żołnierz, który pomógł jej wsiąść na pokład – sanitariusz – poderwał ją z fotela i pociągnął do otwartych drzwi. Kobieta w randze porucznika w poplamionym mundurze polowym stała na lądowisku z zadartą głową, przytrzymując dłonią płócienną czapkę.
Sanitariusz wyrzucił podręczny bagaż Frankie. Torba wylądowała u stóp porucznik.
– Proszę pani? – ponaglił ją zniecierpliwiony.
Skacz, Frankie.
W pantoflach na obcasach.
Nie miała wyjścia.
Przy mocnym uderzeniu o ziemię nogi ugięły się jej w kolanach. Przy okazji upuściła torebkę i czym prędzej podniosła ją z płyty. Wzięła głęboki oddech i walcząc z bólem, prostowała się powoli, podnosząc dłoń do salutu.
– Podporucznik McGrath melduje się do pracy.
– Nie tutaj – odezwała się porucznik. – Chcę przeżyć. Jestem Patty Perkins. Pielęgniarka operacyjna. – Podtrzymała Frankie na moment, potem gwałtownie ją puściła i ruszyła energicznym krokiem. – Witam w Trzydziestym Szóstym. Jesteśmy szpitalem ewakuacyjnym z czterystoma łóżkami, na wybrzeżu, niecałe sto kilometrów od Sajgonu. Będziesz jedną z dziewięciu pracujących tu pielęgniarek, mamy też pielęgniarzy i sanitariuszy. W miarę sprawnie dajemy sobie radę! – wykrzyczała, oglądając się na Frankie. – Szpital ma opinię jednego z bezpieczniejszych miejsc. Na północy jest strefa zdemilitaryzowana, więc walki tutaj są znikome. Zapewniamy opiekę medyczną BPR ewakuowanym z pola walki…
Frankie usiłowała dotrzymać jej kroku.
– BPR?
– Bardzo poważnie ranni. Masz tutaj wszystko, począwszy od trądu, przez amputacje, pokąsania przez szczury, aż do tego, co zostaje z żołnierza po wejściu na minę. Większość ran wymaga odroczonego zamknięcia, czyli oczyszczamy je i usuwamy martwe tkanki, ale ich nie zamykamy. To będzie twoje główne zadanie. Zwykle pacjenci przebywają tutaj trzy dni lub krócej. Szczęściarze są przenoszeni do Trzeciego Szpitala Polowego w Sajgonie na bardziej specjalistyczne leczenie, ci, którzy mieli mniej szczęścia, wracają do swoich oddziałów, a pechowców odsyła się w trumnach do domu. A teraz uwaga, poruczniku. – Kobieta prowadziła ją wzdłuż szeregu baraków o półkolistym kształcie zbudowanych z cynkowanej blachy stalowej. – Tu mamy oddział ratunkowy, salę przedoperacyjną, dwie sale operacyjne, jedną pooperacyjną, oddział intensywnej terapii i neurologię – wymieniała, ani na chwilę się nie zatrzymując. – A tu jest kantyna. Prawa część dla oficerów. Jutro ósma zero zero zameldujesz się u major Goldstein w administracji. To naczelna pielęgniarka. – Porucznik zatrzymała się przed rzędem identycznych drewnianych baraków, z dolną połową obłożoną workami z piaskiem. – Tu jest twoja kwatera. Tam są prysznice i latryny. Nie stercz za długo pod prysznicem, lotnicy lubią podglądać nas z góry. – Patty uśmiechnęła się i podała Frankie dwa słoiczki z tabletkami. – Malaria i biegunka. Sumiennie je łykaj. Pij wodę wyłącznie z worków Listera i kanistrów. Jeżeli chcesz, pokażę ci…
Urwała w pół zdania i nasłuchiwała, przechylając głowę na bok. Moment później Frankie usłyszała warkot śmigłowców.
– Cholera – mruknęła Patty. – Nowy transport. Zostawiam cię samą, McGrath. Jakoś się urządzisz. – Poklepała ją po ramieniu i uśmiechnęła się dla zachęty.
Frankie usłyszała tupot dziesiątek butów na drewnianych rampach ułożonych w całym obozie.
Poczuła się opuszczona.
– Weź się w garść, McGrath – nakazała sobie na głos.
Skierowała się do drzwi baraku, przestąpiła pojedynczy stopień i znalazła się w ciemnym, wilgotnym, przyciasnym pomieszczeniu mniej więcej pięć metrów na dziesięć, podzielonym na coś w rodzaju trzech boksów. W każdym z nich stały żelazne łóżko z materacem obciągniętym zielonym płótnem i prowizoryczny nocny stolik z lampą. Pofałdowana siatka w kolorze oliwkowej zieleni maskowała szpetne ściany ze sklejki. Nad jednym z łóżek były przypięte pinezkami do ściany kolorowe zdjęcia: para na tle pomalowanej na czerwono stajni, mężczyzna z krótko obciętymi włosami oparty o maskę ciężarówki chevroleta, ten sam mężczyzna stojący między małą rudowłosą dziewczynką i potężnym czarnym koniem. Nad drugim łóżkiem wisiały plakaty z Malcolmem X, Muhammadem Alim i Martinem Lutherem Kingiem Juniorem. Ściana nad trzecim łóżkiem, zapewne tym dla niej, była goła i poznaczona licznymi śladami po pinezkach. Tu i ówdzie zostały jeszcze skrawki papieru po zdartych plakatach. Na podłodze leżał jej worek marynarski.
W jednym z narożników stała niewielka lodówka, ktoś zbił regał ze starych listewek i wypełnił półki zaczytanymi książkami w miękkich okładkach. W całym pomieszczeniu panowała duchota, nie było ani okna, ani wentylatora. Podłogę pokrywała warstwa rudego pyłu.
Frankie zamknęła drzwi, usiadła na wąskim łóżku i otworzyła podręczną torbę. Nowiutki polaroid leżał na stercie pieczołowicie spakowanych zdjęć w ramkach, które zabrała z domu. Wyjęła pierwsze z wierzchu, odwinęła i położyła na kolanach. To zdjęcie zrobili w Disneylandzie. Frankie i Finley, trzymając się za ręce, stali przed Zamkiem Śpiącej Królewny. Ułamek sekundy przed kliknięciem migawki Finley zabrał mamie karnet z biletami, wyrwał z niego bilety E6 i oznajmił: „Prosto stąd idziemy z Frankie do Rakiety na Księżyc, a potem do Łodzi Podwodnej”. A mama cicho stęknęła: „Connorze, mam nadzieję, że w którejś z tych budek sprzedają napoje”.
Łzy zakręciły się jej w oczach. Była sama, nikt tego nie widział, pozwoliła więc im popłynąć. Patrzyła na brata, z tymi jego wystającymi zębami, przylizaną grzywką, piegami na policzkach i pomyślała: Co ja zrobiłam?
Następnie odwinęła zdjęcie rodziców, zrobione na którymś z ich sławnych przyjęć w Dzień Niepodległości. Oboje uśmiechnięci, stali na tle stołu udekorowanego girlandą w narodowych barwach.
Mieli rację. Nie powinna wyjeżdżać tak daleko od domu – na wojnę – bez Finleya. Jak ona przetrwa rok?
W tej samej chwili zabulgotało jej w brzuchu.
Pobiegła do latryny.
5
Parę godzin później, gdy Frankie nadal leżała na łóżku, tłumiąc płacz, walcząc z torsjami i żałując decyzji o wstąpieniu do wojska, drzwi kwatery otworzyły się na oścież i do środka weszły dwie kobiety w ubraniach poplamionych krwią: Afroamerykanka z krótko obciętymi włosami, w podkoszulku, szortach i wojskowych butach i rudowłosa, wysoka i chuda jak Olive Oyl7 z kreskówki, w poplamionym mundurze polowym. Według oceny Frankie obie były starsze od niej, ale niewiele.
– Zobacz, Babs, świeża krew – odezwała się „Olive Oyl”, rozpinając oliwkowozieloną bluzę i odrzucając ją na bok.
Na staniku też miała krew. Podeszła do Frankie, tupiąc buciorami i nie przejmując się niekompletnym strojem.
– Jestem Ethel Flint z Wirginii. Pielęgniarka na ratunkowym. – Sięgnęła po rękę Frankie, energicznie nią potrząsnęła, jakby naciskała spust w karabinie. – A ta tutaj to Barb Johnson, pielęgniarka operacyjna z jakiejś dziury w Georgii. Jest jadowita jak cholerny wąż. Ostatnia dziewczyna co rusz przez nią płakała.
– Ethel, dobrze wiesz, że wcale tak nie było – odezwała się Barb, odciągając wilgotny podkoszulek od piersi. – Dobry Boże, ale gorąc.
Frankie wpatrywała się w Barb. Szczerze mówiąc, nie znała zbyt wielu czarnoskórych osób. W sposobie, w jaki Barb odpowiedziała na jej spojrzenie, w taksującym zmrużeniu oczu było coś, co sprawiło, że Frankie poczuła się jak uczennica, która zabłądziła do niewłaściwej klasy.
– Jestem Frankie… – zaczęła, ale głos ją zawiódł w połowie i musiała zacząć od nowa. – Frankie McGrath.
– No, Frankie, zrzuć ten mundur – powiedziała Ethel, zdejmując biustonosz. Gdy wkładała wypłowiałą oliwkową koszulkę z dekoltem w serek, w wycięciu błysnął srebrny łańcuszek kulkowy, na którym wisiały nieśmiertelniki. – Jest „żółwiowe” party na twoją cześć…
Barb prychnęła śmiechem.
– Przestań, Ethel. Nie wprawiaj dzieciny w zakłopotanie.
– No, może to przesada, ale mamy dzisiaj dwa „żółwie” i jednego faceta, który wraca do domu.
– Co to za żółwie? – zapytała Frankie.
– Jesteś jednym z nich, dzieciaku – wyjaśniła Ethel znużonym głosem. – A teraz rusz tyłek. Chce mi się pić jak cholera. To był długi dzień i marzę o coli.
Frankie nie nawykła do rozbierania się przy obcych, jednak nie chcąc, żeby jej współlokatorki wzięły ją za wstydliwą cnotkę, zaczęła ściągać ubranie.
Kiedy stała w bieliźnie, uświadomiła sobie, że poza starannie poskładanym, nowym mundurem polowym, który, jak ją poinstruowano, miała wkładać do pracy, piżamą, jasnoniebieską letnią sukienką, według matki idealnym strojem na wolne dni, oraz białym pielęgniarskim uniformem, ani w worku, ani w podręcznej torbie nie miała niczego, w co mogłaby się przebrać.
– Pas do pończoch – mruknęła Ethel i współczująco westchnęła. Otworzyła szufladę, przeszukała zawartość, wyciągnęła szorty zrobione z obciętych dżinsów oraz koszulkę z logo armii i rzuciła je Frankie. – Nie przejmuj się, nie jesteś pierwsza. Nie mówią nam prawdy o tym, w czym tu się chodzi.
– Ani o niczym innym – dodała Barb.
Frankie uwolniła się z pasa i zrolowała pończochy w odcieniu cynamonu. Zastygła na moment, czując na sobie wzrok współlokatorek, po czym szybko ubrała się w pożyczone rzeczy. Koszulka była ogromna, zwisała jej do połowy ud, niemal zakrywając za obszerne szorty, które dopasowała, rolując dżins na pasku.
Otworzyła worek, wyjęła kamizelkę kuloodporną oraz stalowy hełm, wsunęła ramiona w otwory kamizelki i natychmiast poczuła jej wagę. Za duży hełm zsuwał się jej na oczy.
– To jest party – odezwała się Barb. – A nie film z Johnem Waynem. Zdejmuj to gówno.
– Ale… – Frankie za szybko się obejrzała i krawędź hełmu boleśnie uderzyła ją w nos. – Przepisy…
Barb wyszła z kwatery. Trzasnęły drzwi.
Ethel ostrożnie zdjęła hełm z głowy Frankie i rzuciła go na łóżko.
– Posłuchaj, wiem, że dzisiaj jest za dużo dla ciebie tego wszystkiego. Pomożemy ci się odnaleźć, przyrzekam. Ale nie w tej chwili, dobra? A co do kamizelki, odpada, rozumiesz?
Frankie zdjęła ją i odrzuciła. Kamizelka wylądowała na hełmie. Miała wrażenie, że jest goła, czuła się idiotycznie w za dużej koszulce zakrywającej szorty. Wsunęła gołe nogi w błyszczące, nowe wojskowe buty, które tak obsesyjnie glansowała. Dlaczego nie spakowała tenisówek? Czy ci ludzie od rozdziału „Co zabrać” w pakiecie informacyjnym w ogóle byli w Wietnamie? Przed wyjazdem obcięła się na bardzo krótko, zainspirowana fryzurą Twiggy, a teraz, po trzydziestu ośmiu godzinach podróży, w tej piekielnej wilgoci musiała wyglądać jak w czarnym czepku kąpielowym na głowie. Albo jak dwunastoletnia smarkula.
Ethel szła szybkim krokiem, nie przestając mówić:
– Witam w Trzydziestym Szóstym, Frank. Mogę mówić do ciebie Frank? Technicznie jesteśmy mobilnym szpitalem, ale jak na razie nigdzie się nie przenosimy, za to coraz bardziej się rozrastamy. Mamy tu kilku lekarzy różnych specjalizacji i czterech chirurgów, z miejsca ich rozpoznasz. Uważają się za bogów. Nas, pielęgniarek jest dziewięć, poza tym mamy kilku pielęgniarzy i mnóstwo sanitariuszy. Na większości oddziałów dyżurujemy od siódmej rano do dziewiętnastej, sześć dni w tygodniu, ale w tej chwili brakuje tu personelu i pracujemy tak długo, aż wszyscy ranni zostaną zaopatrzeni. Wydaje się długo, ale przywykniesz. Pospiesz się. Zostajesz w tyle.
W zapadających ciemnościach Frankie nie bardzo mogła przyjrzeć się temu miejscu; widziała rząd baraków, duży drewniany budynek, w którym mieściła się kantyna, latryny dla pielęgniarek, kaplicę, szereg słabo oświetlonych półkolistych blaszaków z logo szpitala na bocznych ścianach.
Ethel skręciła za blaszaki i wtedy znalazły się na otwartej przestrzeni, z kawałkiem rdzawej ziemi otoczonym słabo widocznymi konstrukcjami, które sprawiały wrażenie wzniesionych tymczasowo i skleconych naprędce. Szum fal podpowiadał, że było stąd blisko do Morza Południowochińskiego.
Blade światło odbijało się od zwojów drutu żyletkowego, który wyznaczał granice obozu. Po lewej stronie, nieco z boku, stał barak wzmocniony workami z piaskiem. Nad czarnym prostokątem wejścia na belce wygiętej w łuk znajdował się zrobiony sprayem napis: KLUB OFICERSKI. W wejściu wisiała zasłona z kolorowych koralików.
Ethel przeszła przez zasłonę. Koraliki delikatnie zagrzechotały.
Wnętrze było większe, niż mogłoby się wydawać. W głębi znajdował się bar zbity ze sklejki, obstawiony stołkami. Barman za ladą mieszał drinki. Wietnamka w spodniach przypominających dół od piżamy i długiej tunice chodziła z tacą między stolikami. Obok magnetofonu stereo z podłączonymi ogromnymi głośnikami leżały sterty ośmiościeżkowych taśm. Like a Rolling Stone Boba Dylana leciało z maksymalnie podkręconych głośników i ludzie, rozmawiając przy stolikach, przekrzykiwali muzykę. Trzech mężczyzn grało w strzałki, celując do tarczy na ścianie. Gęste od dymu powietrze szczypało Frankie w oczy.
W pomieszczeniu przeważali mężczyźni, kobiet nie było wiele. Ludzie okupowali stoliki, stali pod ścianami. Większość piła i paliła. Jeden mężczyzna stał na głowie ze skrzyżowanymi gołymi nogami.
Kiedy piosenka się skończyła, na chwilę zrobiło się cicho. Do Frankie dobiegały urywki rozmów i śmiechy. Ktoś krzyknął:
– Bez urazy, chłopie!
Ethel zaklaskała, by przyciągnąć uwagę.
– Hej, słuchajcie, to jest Frankie McGrath. Przyjechała z… – Odwróciła się do Frankie. – Skąd jesteś?
– Z Kalifornii.
– Ze słonecznej Kalifornii! – zawołała Ethel.
Pociągnęła Frankie za sobą i przedstawiała ją oficerom. Patty siedziała przy stoliku niedaleko bufetu, paliła papierosa i grała w karty z kapitanem. Uśmiechnęła się i pomachała do Frankie.
Ktoś włączył piosenkę California Girls zespołu Beach Boys.
Wszyscy, klaszcząc do rytmu, skandowali:
– Witaj, Frankie!
Jakiś mężczyzna wziął ją w ramiona i zaczął z nią tańczyć.
Wysoki i szczupły, wyglądał bardzo przystojnie w białym podkoszulku i wyblakłych dżinsach. Włosy, jasne jak piasek na plaży, miał regulaminowo krótko obcięte, ale jego uśmiech – i skręt z marihuaną w ustach – podpowiadały, że należał do tego typu chłopaków, od jakich ojciec kazał jej trzymać się z daleka. Cóż, właściwie miała trzymać się z daleka od wszystkich mężczyzn. („To wojenni kawalerowie, Frankie. Żonaci mężczyźni, którzy myślą, że wolna miłość to normalna sprawa, gdy spadają bomby. Nie idź tą drogą, nie zawiedź nas”).
Jej tancerz wydmuchał słodkawy dym i podsunął jej jointa.
– Chcesz bucha?
Frankie szeroko otworzyła oczy. Nie pierwszy raz proponowano jej marihuanę (w college’u, i to katolickim, też się popalało), ale to był Wietnam. Wojna. Nie przelewki. Nie paliła marihuany w San Diego College for Women i pewne jak w banku, że tutaj też jej nie tknie.
– Nie, dzięki, ale chętnie napiję się…
Zanim zdążyła powiedzieć „coli”, klubem zatrząsł wybuch. Ściany zadrżały, z sufitu posypał się pył, mała szafka runęła na podłogę, ktoś zawołał:
– Charlie, nie teraz! Ja piję…
Druga eksplozja. Przez zasłonę z koralików rozbłysło czerwone światło. W całym obozie zawyły syreny.
Z głośnika popłynął komunikat: „Uwaga! Cały personel! Ogłaszam alarm czerwony. Natychmiast udać się do schronów. Jesteśmy pod ostrzałem rakietowym. Powtarzam – alarm czerwony. Natychmiast udać się do schronów”.
Atak rakietowy?
Kolejny wybuch. Bliżej. Zagrzechotały rozhuśtane koraliki.
Frankie wywinęła się z ramion tego kogoś, ktokolwiek to był, i ruszyła do wyjścia.
Tymczasem on złapał ją i przyciągnął z powrotem.
Krzyknęła przerażona i próbowała się wyrwać, ale on mocno ją trzymał.
Ktoś podkręcił muzykę, na głowy sypał się pył.
– Jesteś bezpieczna, McGrath – wyszeptał jej do ucha. Poczuła jego oddech na szyi. – Przynajmniej tak samo bezpieczna, jak w każdym innym miejscu w tym przeklętym kraju. Po prostu oddychaj. Trzymam cię.
Widziała błyski i słyszała wybuchy, czuła, jak ziemia drży pod stopami.
Kuliła się przy każdej eksplozji. „O Boże. Co ja zrobiłam?”. Przyszedł jej na myśl Finley.
Z przykrością informujemy…
Nie ma szczątków.
– Trzymam cię – powtórzył mężczyzna, czując, jak jej oddech gwałtownie przyspiesza. Wzmocnił uścisk. – Odwagi, McGrath.
Ponownie zawyła syrena.
Poczuła, że on rozluźnia uścisk i sam też się odpręża.
– Informują, że zagrożenie minęło – wyjaśnił. A kiedy powietrze rozerwała kolejna eksplozja, roześmiał się. – To nasi. Dają im popalić w rewanżu.
Podniosła na niego oczy, zażenowana swoim tchórzostwem. Co z niej za żołnierz? Stała, trzęsąc się ze strachu, gotowa się rozpłakać swojego pierwszego dnia.
– Ale… schrony… nie powinniśmy się udać…
– Co byłby ze mnie za gospodarz, gdybym wyciągnął cię z twojego przyjęcia przez drobny atak moździerzowy? Jestem Jamie Callahan. Rozpruwacz klatek piersiowych. Z Jackson Hole. Patrz tylko na mnie, McGrath. Całą resztę odetnij.
Starała się skupić na oddychaniu, na życzliwym wyrazie jego smutnych niebieskich oczu, próbowała udawać, że wcale nie jest przerażona.
– Jesteś le… lekarzem? – wydusiła.
Uśmiechnął się i teraz zobaczyła, że on był młody albo przynajmniej nie stary. Może miał ze trzydzieści lat.
– Tak. Piąty oddział. Chirurgiczny. – Nachylił się nad nią. – Może będziesz pode mną pracować.
Nie umknął jej zmysłowy ton jego głosu, czuła alkohol i marihuanę w jego oddechu i ten dziwny, niestabilny, wybuchający świat na chwilę znormalniał, stał się taki znajomy, jak podrywanie pielęgniarek przez lekarzy.
– Mój tata ostrzegał mnie przed takimi jak ty.
Wybuchy ucichły.
– Jasne. – Callahan uśmiechnął się w odpowiedzi, ale jego uśmiech wydał się jej jakiś dziwny. Czyżby on też się bał?
Ktoś włączył muzykę. These boots are made for walking…
Ludzie śpiewali z Nancy Sinatrą. Pary się dobierały, zaczynały się tańce. Impreza na nowo się rozkręcała. Palono, pito, śmiano się, zupełnie jakby nie było bombardowania.
Jamie się uśmiechnął.
– Co powiesz na szklaneczkę whiskey, dziewczyno z Kalifornii?
Frankie z trudem wydobyła głos.
– Nie wiem…
Przed paroma miesiącami skończyła dwadzieścia jeden lat, ale nigdy nie piła mocnych alkoholi.
Nachylił się nad nią.
– Pomoże ci przestać dygotać.
Frankie jakoś w to nie wierzyła.
– Naprawdę?
Posłał jej smutne spojrzenie.
– Dziś wieczorem tak.