Rzeczy, które czynimy z miłości - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka

Rzeczy, które czynimy z miłości ebook

Kristin Hannah

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kristin Hannah, ulubiona powieściopisarka polskich czytelniczek, autorka licznych bestsellerów „New York Timesa”, trafia do najgłębszych i najwrażliwszych zakamarków naszych serc.

Książka Rzeczy, które czynimy z miłości to sugestywna i wzruszająca opowieść o magii i sile macierzyństwa. Mówi o radości z powrotu do domu i wyborze pomiędzy własnym dobrem a miłością.

Historia Angeli, jednej z trzech sióstr Malone, przekonuje, że nawet jeśli nie zawsze można zapobiec trudnym doświadczeniom, to warto się z nimi zmierzyć w godny sposób, a życie niesie nie tylko trudy, ale i nagrody za ich pokonywanie.

Poruszająca, głęboko emocjonalna podróż do sedna tego, co oznacza bycie rodziną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 479

Oceny
4,6 (2287 ocen)
1629
488
148
19
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

Książka ukazuje różne odcienie miłości ale przede wszystkim, miłości rodzicielskiej. Blaski i cienie. Jedna z kobiet ma kochającą rodzinę ale sama nie może oddać swojej matczynej miłości własnemu dziecku. Druga jest pozbawiona ciepła rodzinnego ale sama jest zbyt młoda aby zaopiekować się rosnącą w niej istotką. Obie kobiety połączył los. Ta książka to opowieść o ludzkiej duszy i potrzebie kochania w chwili gdy staje się na zakręcie własnego życia. O szukaniu właściwej drogi i poszukiwaniu szczęścia w momencie doznanej straty. Fabuła powieści nie jest oryginalna, a akcja bardzo przewidywalna, ale historię tych dwóch silnych kobiet czytałam z ogromną przyjemnością.
40
Gosiastanczyk
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię światy, które kreuje Kristin Hannah. I choć jej książki są wg mnie nierówne, tę czytało mi się bardzo dobrze. Absolutnie wciągająca. Dobra na grudzień, bo jest wątek świąteczny. Zanurzenie w tej opowieści dało mi dużo przyjemności i relaksu.
41
Aliczek

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana , wzruszająca opowieść o stracie, pragnieniu milosci i tęsknocie za normalnymi relacjami rodzinnymi . Głęboko psychologiczna , pomimo, ze czyta się ją gładko i szybko.
31
MarzenaDublin

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka ,taka pogodna ,pełna ciepła ,z cudownym przesłaniem miłości .Polecam
11
zapach_stron

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra
11

Popularność




Roz­dział 1

1

Tego nie­ocze­ki­wa­nie sło­necz­nego dnia na uli­cach West Endu było tłoczno. Wszyst­kie mamy z dziel­nicy stały na pro­gach domów i popa­try­wały spod prze­sło­nię­tych dło­nią oczu na bawiące się dzieci. Wie­działy, że nie­długo, być może już jutro, lepka mgiełka roz­peł­znie się po nie­bie, prze­słoni błę­kit, zakryje blade słońce i znowu będzie padać.

W końcu to maj na Wybrzeżu Pół­nocno-Zachod­nim. Fakt, że deszcz pada w tym mie­siącu, jest rów­nie oczy­wi­sty jak poja­wia­nie się duchów na uli­cach trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika czy łoso­sia na domo­wym stole.

– Uf, jak gorąco – stwier­dził Con­lan zza kie­row­nicy lśnią­cego, czar­nego kabrio­letu bmw. To były pierw­sze słowa, jakie powie­dział w ciągu bli­sko godziny. Pró­bo­wał nawią­zać roz­mowę, i tyle. Angie powinna odbić piłeczkę, na przy­kład nad­mie­nia­jąc, jak pięk­nie wygląda kwit­nący głóg. Ale nawet jeśli o tym pomy­ślała, ode­chciało jej się. Minie led­wie kilka mie­sięcy, a deli­katne zie­lone listki poskrę­cają się i sczer­nieją, zimne noce wyssą z nich kolor, wresz­cie spadną na zie­mię nie­zau­wa­żone.

A wła­ści­wie po co w ogóle zaj­mo­wać się czymś tak prze­mi­ja­ją­cym.

Spo­glą­dała przez okno samo­chodu na rodzinne mia­sto. Nie była tutaj od wielu mie­sięcy. Pomimo że West End leżał jedy­nie około stu dzie­więć­dzie­się­ciu kilo­me­trów od Seat­tle, odle­głość ta wyda­wała jej się ostat­nio coraz więk­sza. Cho­ciaż tak mocno kochała rodzinę, nie lubiła opusz­czać domu, draż­niły ją dzieci bawiące się na dwo­rze.

Doje­chali do star­szej czę­ści mia­sta, gdzie wik­to­riań­skie domy zbu­do­wane zostały jeden obok dru­giego na nie­wiel­kich dział­kach. Olbrzy­mie zie­lone klony zacie­niały ulicę, two­rząc z prze­bły­sku­ją­cego przez liście świa­tła misterny, koron­kowy wzór na asfal­cie. W latach sie­dem­dzie­sią­tych było to serce mia­sta. Dzie­ciaki krę­ciły się tam i z powro­tem, jeż­dżąc na rowe­rach Big Whe­els and Schwinn od domu do domu. Co nie­dziela odby­wały się tu przy­ję­cia po mszy w kościele, a na każ­dym podwórku grano w czer­wo­nego pirata.

W ciągu lat, które upły­nęły od tam­tych cza­sów, dziel­nica się zmie­niła, stare domy pod­upa­dły, tonęły w ciszy i życie w nich zamarło. Nie pły­wało już tyle łososi w morzu ani prze­mysł drzewny nie przy­no­sił zbyt wielu docho­dów. Ludzie, któ­rzy żyli tutaj kie­dyś z ziemi i poło­wów, zostali zapo­mniani; nowi loka­to­rzy wybu­do­wali domy gęsto obok sie­bie na tere­nach prze­zna­czo­nych do zasie­dle­nia po wycię­ciu drzew.

Ale tu, na nie­wiel­kim skrawku Maple Drive, czas jakby się zatrzy­mał. Ostatni dom wyglą­dał dokład­nie tak jak przed czter­dzie­stu laty. Poma­lo­wany porząd­nie na biało, ozdo­biony regu­lar­nie przy­strzy­żo­nym żywo­pło­tem lśnią­cym szma­rag­dową zie­le­nią; żaden chwast nie miał prawa rosnąć na traw­niku. Ojciec Angie dbał o niego od wielu lat, dom był jego dumą i rado­ścią. Każ­dego ponie­działku po week­en­dzie, pod­czas któ­rego ciężko pra­co­wał w rodzin­nej restau­ra­cji, przez dwa­na­ście godzin sumien­nie porząd­ko­wał dom i ogród. Kiedy zmarł, mama Angie sta­rała się dalej o nie trosz­czyć. Stało się to jej wyba­wie­niem, spo­so­bem na połą­cze­nie z uko­cha­nym mężem, z któ­rym spę­dziła bli­sko pięć­dzie­siąt lat; gdy czuła się zmę­czona mozolną pracą, zawsze znaj­do­wała się jakaś pomocna dłoń. Była to korzyść z posia­da­nia trzech córek, zapłata za tro­skę, jaką oka­zy­wała im jako nasto­lat­kom.

Con­lan pod­je­chał do kra­węż­nika i zapar­ko­wał. Następ­nie pod­niósł dach w kabrio­le­cie i zwró­cił się do Angie:

– Czy na pewno dobrze się czu­jesz?

– Prze­cież tu jestem, tak? – Wresz­cie spoj­rzała na męża. Był wyczer­pany, dostrze­gła to w jego błę­kit­nych oczach, wie­działa, że nie powie nic wię­cej, nic co mogłoby przy­po­mnieć o dziecku, które stra­cili przed kil­koma mie­sią­cami.

Sie­dzieli tak w mil­cze­niu obok sie­bie. Kli­ma­ty­za­tor wyda­wał lekko świsz­czący dźwięk.

Dawny Con­lan pochy­liłby się teraz w jej stronę i poca­ło­wał, zapew­niłby, że ją kocha, i tych kilka czu­łych słów mogłoby przy­nieść ulgę, ale to była prze­szłość. Miłość, którą do sie­bie czuli, gdzieś się odda­liła i zbla­kła, podob­nie jak dzie­ciń­stwo.

– Mogli­by­śmy zaraz odje­chać, powiedz, że samo­chód się zepsuł – rzu­cił, sta­ra­jąc się być tym męż­czy­zną co kie­dyś, tym, który wywo­ły­wał uśmiech na jej twa­rzy.

– Chyba żar­tu­jesz? – odrze­kła, nie patrząc na męża. – Wszy­scy sły­szeli, że zapła­ci­li­śmy kupę pie­nię­dzy za ten samo­chód. Zresztą mama już wie, że tu jeste­śmy. Może sobie roz­ma­wiać z duchami, ale słuch ma dosko­nały.

– Jest w kuchni, przy­go­to­wuje dzie­sięć tysięcy can­noli dla dwu­dzie­stu osób. A twoje sio­stry nie prze­stały mówić, od kiedy prze­kro­czyły próg domu. Mogli­by­śmy się wymknąć w zamie­sza­niu. – Uśmiech­nął się.

Przez moment pano­wała przy­jemna atmos­fera, jakby nie było duchów w samo­cho­dzie. Angie zapra­gnęła, by ta chwila trwała jak naj­dłu­żej.

– Livvy przy­go­to­wała trzy cas­se­role – zamru­czała. – Mira naj­pew­niej wydzier­gała nowe obrusy i zmusi nas do wło­że­nia far­tu­chów.

– W zeszłym tygo­dniu zali­czy­łaś dwa ważne spo­tka­nia i film rekla­mowy. Szkoda, żebyś mar­no­wała się w kuchni.

Biedny Con­lan. Czter­na­ście lat mał­żeń­stwa, a on wciąż nie znał zwy­cza­jów rodziny DeSa­ria. Goto­wa­nie było czymś wię­cej niż pracą lub hobby, było walutą, a Angie odsta­wała od wzorca. Jej tata, któ­rego ide­ali­zo­wała, cie­szył się, że córka nie umie goto­wać. Uwa­żał to za gwa­ran­cję suk­cesu. Imi­grant, który dotarł tu z czte­rema dola­rami w kie­szeni i zara­biał na życie, kar­miąc inne rodziny imi­gran­tów, był dumny, że jego naj­młod­sza córka radzi sobie świet­nie, uży­wa­jąc rozumu, nie rąk.

– Chodźmy – rzu­ciła, nie chcąc dłu­żej myśleć o tacie.

Angie wysia­dła z auta, obe­szła je i zatrzy­mała się z tyłu przy bagaż­niku. Otwo­rzył się cichutko, uka­zu­jąc wąskie kar­to­nowe pudełko. Wewnątrz znaj­do­wało się pyszne cia­sto cze­ko­la­dowe wyko­nane przez Paci­fic Des­sert Com­pany i tarta cytry­nowa, za którą można by dać się zabić. Się­gnęła po nie, a w uszach już sły­szała komen­ta­rze dys­kre­dy­tu­jące jej umie­jęt­no­ści kuli­narne. Jako naj­młod­sza córka, „księż­niczka”, mogła sobie sie­dzieć i kolo­ro­wać obrazki czy roz­ma­wiać przez tele­fon, pod­czas gdy star­sze sio­stry poma­gały w kuchni. Żadna z nich nie pozwo­liła Angie zapo­mnieć, że tata roz­pu­ścił ją bez­gra­nicz­nie. Gdy doro­sły, sio­stry wciąż pra­co­wały w rodzin­nej restau­ra­cji. To była praw­dziwa praca, a nie, jak mówiły, jakaś tam kariera w rekla­mie.

– Chodź – powie­dział Con­lan i chwy­cił ją za rękę.

Pode­szli w górę beto­nową ścieżką, minęli fon­tannę Matki Boskiej i poko­nali kilka stopni. Przy drzwiach stała figura Chry­stusa z rękami roz­ło­żo­nymi sze­roko w geście powi­ta­nia. Na jed­nej z rąk ktoś powie­sił para­sol.

Con­lan zapu­kał i otwo­rzył drzwi.

Dom wypeł­niony był hała­sem – pod­nie­sio­nymi gło­sami, odgło­sami kro­ków dzieci, które drep­tały po scho­dach w górę i w dół, brzę­kiem lodu wrzu­ca­nego do kubełka, śmie­chem. Meble w przed­po­koju prze­sła­niała sterta płasz­czy, obu­wia i opa­ko­wań po jedze­niu. W pokoju rodzin­nym dzieci zaj­mo­wały się grami, młod­sze – Candy Land, a star­sze zwa­rio­wa­nymi ósem­kami. Naj­star­szy sio­strze­niec Angie Jason i jego sio­stra Sara grali w Nin­tendo pod­łą­czone do tele­wi­zora. Kiedy weszła, dzie­ciaki z piskiem rzu­ciły się do niej, prze­krzy­ki­wały się i sta­rały zwró­cić na sie­bie jej uwagę. W naj­daw­niej­szych wspo­mnie­niach była cio­cią, która położy się na pod­ło­dze i będzie się z nimi bawić tym, co znaj­do­wało się pod ręką. Ni­gdy nie ści­szała muzyki ani nie mówiła, że film jest nie­od­po­wiedni do oglą­da­nia. Gdy ich pytano o Angie, wszyst­kie mówiły, że jest cool.

Sły­szała Con­lana za ple­cami, roz­ma­wiał z Vince’em, mężem Miry. Nale­wano drinki. Uwol­niła się od dzieci i zeszła na dół do kuchni. W drzwiach się zatrzy­mała. Mama pochy­lała się nad ogrom­nym sto­łem rzeź­ni­czym, sto­ją­cym pośrodku pokoju, wał­ku­jąc słod­kie cia­sto. Połowę twa­rzy i włosy miała opró­szone mąką. Oku­lary, które nosiła od lat sie­dem­dzie­sią­tych, z soczew­kami ogrom­nymi jak spodki, powięk­szały piwne oczy. Okru­chy cia­sta przy­le­piły jej się do brwi, policz­ków i dekoltu. W ciągu pię­ciu mie­sięcy, jakie upły­nęły od śmierci ojca, bar­dzo schu­dła, prze­stała far­bo­wać włosy, które były teraz białe jak śnieg.

Mira stała nad kuchenką, wrzu­ca­jąc gnoc­chi do garnka z wrząt­kiem. Z tyłu wyglą­dała jak dziew­czynka. Nawet po uro­dze­niu czwórki dzieci była drobna jak pta­szek, a ponie­waż nosiła ubra­nia swo­jej nasto­let­niej córki, nie wyglą­dała na czter­dzie­ści jeden lat, a przy­naj­mniej dzie­sięć lat mło­dziej. Dzi­siaj dłu­gie czarne włosy zaple­cione miała w war­kocz, który niczym wąż zwi­sał jej do pasa. Wło­żyła czarne bio­drówki dzwony, a do tego czer­wony luźno robiony na dru­tach swe­ter. Zajęta była roz­mową, czyli tym co zwy­kle. Tata żar­to­wał, że jego naj­star­sza córka miele języ­kiem jak mik­ser na wyso­kich obro­tach.

Livvy stała nieco z boku, po lewej stro­nie, i kro­iła na pla­sterki moz­za­rellę. Wyglą­dała jak dłu­go­pis BIC w dopa­so­wa­nej jedwab­nej czar­nej sukni. Jedyne, co było wyż­sze od szpi­lek, które miała nogach, to skom­pli­ko­wana kon­struk­cja na gło­wie z nata­pi­ro­wa­nych wło­sów. Dawno temu Livvy wyje­chała w pośpie­chu z West Endu, prze­ko­nana, że czeka ją kariera modelki, i miesz­kała w Los Ange­les do czasu, gdy znu­dziło jej się pyta­nie: „Czy możesz się roze­brać?”, od jakiego zaczy­nała się każda roz­mowa w spra­wie pracy. Pięć lat temu, po trzy­dzie­stych pią­tych uro­dzi­nach, posta­no­wiła wró­cić do domu, zgorzk­niała przez lata nie­efek­tyw­nych sta­rań, wlo­kąc ze sobą dwóch synów. Ich ojcem był czło­wiek, któ­rego krew­nych nawet nie znała. Zaczęła pra­co­wać w rodzin­nej restau­ra­cji, ale nie lubiła swo­jego zaję­cia. Uwa­żała się za dziew­czynę z dużego mia­sta, schwy­taną w pułapkę mało­mia­stecz­ko­wej rutyny. Wła­śnie wyszła po raz kolejny za mąż. W zeszłym tygo­dniu odbyła się krótka cere­mo­nia zaślu­bin w Kaplicy Miło­ści w Las Vegas. Wszy­scy mieli nadzieję, że Salva­tore Tra­ina, szczę­śliwy mąż numer trzy, wresz­cie i ją uczyni szczę­śliwą.

Angie się uśmiech­nęła. Tak wiele czasu spę­dziła w tej kuchni z tymi trzema kobie­tami, że obo­jęt­nie, ile lat by miała i w jakim kie­runku poto­czy­łoby się jej życie, zawsze tutaj znaj­dzie swój dom. W mami­nej kuchni będzie szczę­śliwa, będzie jej cie­pło, będzie kochana. Cho­ciaż róż­niła się od sióstr, które wybrały inną drogę, wszyst­kie two­rzyły wątki jed­nej liny. Kiedy były razem, nic jej nie mogło zerwać. Znów chciała być cząstką tego życia, bo zbyt długo smu­ciła się w samot­no­ści.

Weszła do kuchni i poło­żyła pudełko na stole.

– Cześć wszyst­kim! – rzu­ciła.

Livvy i Mira ruszyły w jej kie­runku. Chwy­ciły ją w obję­cia i ści­skały z całych sił. Pach­niały wło­skimi przy­pra­wami i per­fu­mami z dro­ge­rii. Angie poczuła łzy na szyi i usły­szała:

– Witaj w domu.

– Dzięki – odpo­wie­działa i pode­szła do mamy, by rzu­cić się w jej ramiona. Mama pach­niała tymian­kiem, per­fu­mami Tabu i lakie­rem do wło­sów Aqua Net. Zapa­chy z dzie­ciń­stwa. Objęła ją tak mocno, że Angie usi­ło­wała się troszkę odsu­nąć, by zła­pać łyk powie­trza, zro­biła nawet krok do tyłu, ale mama nie roz­luź­niła uści­sku.

Angie zesztyw­niała. Ostat­nim razem, gdy trzy­mała ją tak mocno, szep­tała: „Jesz­cze spró­bu­jesz. Bóg jesz­cze da ci dziecko”.

– Dosyć – powie­działa łagod­nie. Uwol­niła się z uści­sku i spró­bo­wała uśmiech­nąć.

Podzia­łało. Mama się­gnęła po tarkę do sera i zajęła się par­me­za­nem.

– Obiad gotowy. Mira, zawo­łaj dzieci do stołu – oznaj­miła.

Jadal­nia mie­ściła wygod­nie czter­na­ście osób. Dzi­siaj przy sto­ją­cym pośrodku pokoju maho­nio­wym stole przy­wie­zio­nym z kraju przod­ków miało ich zasiąść pięt­na­ście. Ściany pomiesz­cze­nia pokryte były tapetą w kolo­rze róży i bur­gunda, rzeź­biony drew­niany kru­cy­fiks wisiał na ścia­nie obok obrazu przed­sta­wia­ją­cego Jezusa. Doro­śli i dzieci stło­czyli się przy stole, z dru­giego pokoju dobie­gał śpiew Deana Mar­tina.

– Pomó­dlmy się – zarzą­dziła mama, gdy wszy­scy usie­dli. Ponie­waż wciąż było gło­śno, lekko dotknęła ręką wujka Fran­cisa. Ten spu­ścił głowę i zamknął oczy. Wszy­scy postą­pili podob­nie i zaczęli się modlić. Jed­nym gło­sem zain­to­no­wali:

– Pobło­go­sław nas Panie i te dary, któ­rymi w swo­jej szczo­dro­ści obda­rzasz nas, przez Syna Two­jego, Pana naszego, amen.

Gdy tylko skoń­czyli, mama wstała pospiesz­nie, ujęła kie­li­szek i wznio­sła toast:

– Wypijmy zdro­wie Sala i Oli­wii. – Głos jej się zała­mał, usta zadrżały. – Nie wiem, co powie­dzieć, wzno­sze­nie toa­stów to męskie zada­nie. – Po czym gwał­tow­nie usia­dła.

Mira dotknęła ramie­nia mamy i wstała.

– Witamy Sala w naszej rodzi­nie. Oby­ście odna­leźli takie uczu­cie, jakie połą­czyło mamę i tatę. Niech wasze szafy będą pełne, a sypial­nie cie­płe i… – zamil­kła na chwilę. Głos jej zmiękł. – Życzę wam wielu zdro­wych dzieci.

Zamiast brzęku stu­ka­ją­cych o sie­bie kie­lisz­ków zapa­dła nie­zręczna cisza.

Angie wstrzy­mała gwał­tow­nie oddech i spoj­rzała na sio­stry.

– Nie jestem w ciąży – szyb­ciutko rzu­ciła Livvy. – Ale… pró­bu­jemy.

Angie zdo­łała się uśmiech­nąć, jak­kol­wiek wypa­dło to blado i nie prze­ko­nało nikogo. Wszy­scy patrzyli na nią, zasta­na­wia­jąc się, jak przyj­mie kolejną ciążę w rodzi­nie. Tak bar­dzo sta­rali się jej nie zra­nić.

– Za Sala i Livvy! – powie­działa szybko, pod­no­sząc kie­li­szek z nadzieją, że łzy zamie­nią się w radość. – Oby­ście mieli dużo zdro­wych dzieci!

Znowu zaczęto roz­ma­wiać. Pokój wypeł­nił się brzę­kiem noży i widel­ców prze­su­wa­nych po por­ce­la­no­wych taler­zach oraz śmie­chem. Mimo że rodzina zbie­rała się każ­dego dnia świą­tecz­nego i w dwa ponie­dział­kowe wie­czory w mie­siącu, ni­gdy nie bra­kło tema­tów do roz­mowy.

Angie rozej­rzała się wokół stołu. Mira z oży­wie­niem opo­wia­dała mamie o fun­du­szu szkol­nym, który powi­nien zostać utwo­rzony. Vince i wujek Fran­cis sprze­czali się na temat ostat­niego meczu Duck­sów z Huskie­sami, Sal i Livvy cało­wali się, młod­sze dzie­ciaki pluły pest­kami na sie­bie, star­sze kłó­ciły się, która z kon­soli jest lep­sza – Xbox czy Play­Sta­tion. Con­lan pytał cio­cię Giu­lię o ope­ra­cję stawu bio­dro­wego, któ­rej miała się nie­długo pod­dać.

Angie nie mogła sku­pić się na żad­nym z tema­tów. Z całą pew­no­ścią nie była zdolna do nor­mal­nej roz­mowy. Jej sio­stra chce mieć dziecko i pew­nie będzie je mieć. Livvy praw­do­po­dob­nie zaj­dzie w ciążę mię­dzy pro­gra­mem Leno a wia­do­mo­ściami. „Ojej… zapo­mnia­łam się zabez­pie­czyć”. Tak to się odby­wało u jej sióstr.

Po obie­dzie, gdy Angie zmy­wała naczy­nia, nikt z nią nie roz­ma­wiał, każdy zaś, kto prze­cho­dził obok, pró­bo­wał ją objąć lub poca­ło­wać w poli­czek. Wszy­scy wie­dzieli, że nie ma nic wię­cej do doda­nia. Słowa nadziei i modli­twy padały tak wiele razy w ciągu minio­nych lat, że stra­ciły swoją moc. I choć mama od dzie­się­ciu lat zapa­lała świeczkę przed świętą Cecy­lią, w samo­cho­dzie tej nocy Angie i Con­lan wciąż będą sami, para, która nie ma szansy prze­kształ­cić się w rodzinę.

Nie mogła dłu­żej tego znieść. Rzu­ciła ście­reczkę na stół i poszła na górę do swo­jej sta­rej sypialni. Był to śliczny pokoik pokryty tapetą w róże w bia­łych koszy­kach, z dwoma jed­na­ko­wymi łóż­kami, na któ­rych leżała zmierz­wiona różowa pościel. Angie usia­dła na jed­nym z nich.

Jak na iro­nię, kie­dyś klę­czała na tej samej pod­ło­dze i modliła się, by nie zajść w ciążę. Miała wtedy sie­dem­na­ście lat i spo­ty­kała się z Tom­mym Matuc­cim – swoją pierw­szą miło­ścią.

Drzwi się otwo­rzyły i wszedł Con­lan. Jej wysoki, czar­no­włosy irlandzki mąż wyglą­dał idio­tycz­nie nie na miej­scu w małym, dziew­czę­cym pokoju.

– Wszystko w porządku – powie­działa.

– Taaak… jasne – odrzekł.

Wyczuła gorycz w jego gło­sie i nieco ją to zabo­lało. Nie mogła nic zro­bić, a on nie mógł jej pocie­szyć, choć Bóg wie ile razy pró­bo­wali.

– Potrze­bu­jesz pomocy – stwier­dził zmę­czo­nym gło­sem i nie było się czemu dzi­wić. Te słowa padały już wcze­śniej.

– Wszystko w porządku – powtó­rzyła Angie.

Wpa­try­wał się w nią przez dłuż­szą chwilę. Nie­bie­skie oczy, nie­gdyś pełne uwiel­bie­nia, teraz patrzyły na nią z rezy­gna­cją. Z wes­tchnie­niem wyco­fał się z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Nie­ba­wem powtór­nie się otwo­rzyły. To mama sta­nęła w progu z rękami wspar­tymi na wąskich bio­drach. Poduszki w ramio­nach nie­dziel­nej sukienki były wiel­kie jak w Łowcy andro­idów, tak że nie­mal doty­kały futryny po obu stro­nach drzwi.

– Zawsze ucie­ka­łaś do swo­jego pokoju, gdy się mar­twi­łaś. Albo byłaś zła – powie­działa.

– A ty zawsze przy­bie­ga­łaś za mną. – Angie prze­su­nęła się, by zro­bić jej miej­sce.

– Twój tata chciał tego, nie wie­dzia­łaś o tym, prawda? – Mama usia­dła obok Angie. Stary mate­rac ugiął się pod ich cię­ża­rem. – Nie mógł znieść two­jego pła­czu. Biedna Livvy mogłaby wypluć sobie płuca, szlo­cha­jąc, i ni­gdy nie zauwa­żył. Ale ty… ty byłaś jego księż­niczką. Jedna twoja łza mogła zła­mać mu serce. – Wes­tchnęła ciężko, zabrzmiało w tym roz­cza­ro­wa­nie i współ­czu­cie jed­no­cze­śnie. – Masz trzy­dzie­ści osiem lat, Angelo – powie­działa mama. – Czas doro­snąć. Twój tata, niech Bóg czuwa na jego duszą, powie­działby to samo.

– Nie mam poję­cia, co masz na myśli.

Mama objęła ją i przy­cią­gnęła do sie­bie.

– Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy. Nie jest to odpo­wiedź, jakiej ocze­ku­jesz, więc uda­jesz, że nie sły­szysz, naj­wyż­szy czas Go usły­szeć.

Angie obu­dziła się nagle. Szyję miała mokrą od łez.

Znowu śniła o dziecku. To był ten sam sen, w któ­rym ona i Con­lan stoją na prze­ciw­le­głych brze­gach, a pomię­dzy nimi na błysz­czą­cej, błę­kit­nej tafli wody dry­fuje malut­kie różowe zawi­niątko z nie­mow­la­kiem. Cal za calem odpływa coraz dalej, aż wresz­cie nik­nie. Zostają sami, ona i Con­lan, daleko od sie­bie.

Ten sen powra­cał od lat. W tym cza­sie ona i jej mąż wędro­wali od leka­rza do leka­rza, pró­bo­wali róż­nych metod. Można rzec, że miała wię­cej szczę­ścia od innych, bo w ciągu ośmiu lat sta­rań trzy razy zaszła w ciążę. Dwu­krot­nie poro­niła, trze­cie dziecko, córeczka Sophie, żyło tylko kilka dni po uro­dze­niu. To był kres ich moż­li­wo­ści: ani Con­lan, ani ona nie mieli już sił pró­bo­wać.

Pod­nio­sła się z łóżka i wyszła z sypialni. W zacie­nio­nym holu po pra­wej stro­nie na ścia­nie wisiały dzie­siątki rodzin­nych foto­gra­fii – wszyst­kie w maho­nio­wych ram­kach. Por­trety pię­ciu poko­leń rodzin DeSa­ria i Malone.

Spoj­rzała na ostat­nie zamknięte drzwi. Mosiężna klamka poły­ski­wała w księ­ży­co­wej poświa­cie prze­do­sta­ją­cej się do wnę­trza przez pobli­skie okno.

Kiedy to było, gdy ostatni raz ośmie­liła się wejść do tego pokoju? „Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy… naj­wyż­szy czas Go usły­szeć”, dźwię­czały jej w uszach słowa matki.

Szła powoli, minęła pusty pokój gościnny, wresz­cie sta­nęła pod feral­nymi drzwiami. Ode­tchnęła głę­boko. Ręce jej drżały, kiedy naci­skała klamkę i wcho­dziła do środka. Powie­trze było cięż­kie, zatę­chłe.

Zapa­liła świa­tło i zamknęła drzwi za sobą.

Pokój był taki dosko­nały.

Przy­mknęła oczy, tak jakby ciem­no­ści mogły coś pomóc. Melo­dyjne dźwięki z Pięk­nej i Bestii wypeł­niły jej umysł, cof­nęły do cza­sów, gdy pierw­szy raz zamknęła drzwi tego pokoju wiele lat temu. To było wtedy, gdy pod­jęli decy­zję o adop­cji.

„Mamy dziecko, pani Malone. Matka, nasto­latka, wybrała panią i Con­lana. Pro­szę wpaść do mnie do biura, to się pań­stwo poznają”.

Cztery godziny zajęło Angie szy­ko­wa­nie się na spo­tka­nie, wybór stroju i maki­jaż. Kiedy wresz­cie razem z Con­la­nem sta­nęli oko w oko z Sarah Dek­ker, wszy­scy troje natych­miast poczuli wza­jemną bli­skość. „Będziemy kochać twoje dziecko – Angie obie­cała dziew­czy­nie. – Możesz nam zaufać”.

W ciągu sze­ściu wspa­nia­łych mie­sięcy zaprze­stali prób poczę­cia dziecka. Seks stał się znowu przy­jem­no­ścią, zako­chali się w sobie od nowa. Życie było dobre. W ich domu zago­ściła nadzieja. Obcho­dzili to uro­czy­ście wspól­nie z rodziną. Zapro­sili Sarah, by zamiesz­kała z nimi przez jakiś czas, i dzie­lili z nią swe szczę­ście. Dwa tygo­dnie przed roz­wią­za­niem dziew­czyna przy­nio­sła sza­blon i farby. Wspól­nie z Angie zaczęły deko­ro­wać pokój. Błę­kitny sufit i ściany pokryły kłę­bia­ste, białe chmurki. Biały pło­tek opla­tał ogród pełen kwia­tów w żywych kolo­rach, psz­czół, motyli i dusz­ków.

Pierw­szą zapo­wie­dzią kata­strofy była cisza, jaką zastali po powro­cie z pracy, gdy Sarah poszła rodzić. Żad­nej wia­do­mo­ści na sekre­tarce ani kartki na kuchen­nym stole. Czuli się osie­ro­ceni. Godzinę póź­niej zadzwo­nił tele­fon.

Rzu­cili się go ode­brać, trzy­mali za ręce i cie­szyli z naro­dzin dziecka. Dal­sze słowa docie­rały do nich z tru­dem. Nawet teraz Angie jak przez mgłę przy­po­mina sobie frag­menty roz­mowy:

„Bar­dzo mi przy­kro,

zmie­niła zda­nie,

zeszli się z chło­pa­kiem,

zatrzy­muje dziecko…”.

Zamknęli drzwi do tego pokoju i pozo­sta­wili go w nie­zmie­nio­nym sta­nie. Raz w tygo­dniu sprzą­taczka robiła porzą­dek, ale Angie i Con­lan nie wcho­dzili tam ni­gdy. Ponad rok pokój, ich świą­ty­nia marzeń, stał pusty. Zaprze­stali wszel­kich prób: wizyt u leka­rzy, nowych metod lecze­nia, zastrzy­ków, pro­ce­dur. I wtedy nie­malże cudem Angie zaszła w ciążę. Kiedy była w pią­tym mie­siącu, ośmie­lili się prze­kro­czyć próg pokoju i wypeł­nić go na nowo marze­niami. A prze­cież powinni wie­dzieć lepiej i dmu­chać na zimne.

Przy­nio­sła z gar­de­roby duże kar­to­nowe pudło. Jeden po dru­gim zaczęła wkła­dać do niego przed­mioty, sta­ra­jąc się nie przy­wo­ły­wać wspo­mnień zwią­za­nych z każ­dym z nich.

– Hej! – Usły­szała.

Nawet nie widziała, kiedy poja­wił się obok niej. Musiała idio­tycz­nie wyglą­dać, sie­dząc pośrodku pokoju z wiel­kim pudłem, oto­czona rze­czami roz­rzu­co­nymi naokoło, jak bibe­loty. Kubuś Pucha­tek, ramka z obraz­kiem Ala­dyna, nowiutka kolek­cja ksią­żek dok­tora Seussa. Jedyny mebe­lek, jaki pozo­stał, to dzie­cięce łóżeczko. Za nim, na pod­ło­dze, leżała pościel – schludny sto­sik bla­do­ró­żo­wej fla­neli.

Obró­ciła ku niemu głowę. Miała łzy w oczach, nic pra­wie nie widziała, z czego zdała sobie sprawę dopiero teraz. Chciała mu powie­dzieć, jak jest jej przy­kro, że wszystko mię­dzy nimi było nie tak. Bez­wied­nie pod­nio­sła ze sto­sika różowe prze­ście­ra­dło i zaczęła gła­skać mate­riał.

– Dopro­wa­dza mnie to do sza­leń­stwa. – Nie była w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej.

Usiadł przy niej.

Cze­kała, aż coś powie, ale on tylko sie­dział i patrzył na nią. Rozu­miała. Prze­szłość nauczyła go ostroż­no­ści. Był jak zwie­rzę, które przy­sto­so­wało się do nie­bez­piecz­nego śro­do­wi­ska, trwa­jąc nie­ru­chomo w ciszy. Pomię­dzy dają­cymi kopa nar­ko­ty­kami a marze­niami, które legły w gru­zach, emo­cje Angie pozo­sta­wały poza kon­trolą.

– Zapo­mnia­łam o nas – przy­znała się.

– Nie ma żad­nych nas, Angie – odparł tak łagod­nym gło­sem, że zła­mał jej serce.

Wresz­cie. Jedno z nich ośmie­liło się to powie­dzieć.

– Wiem – odparła cicho.

– Też chcia­łem mieć dziecko – szep­nął.

Zaczęła prze­ły­kać łzy, żeby nad nimi zapa­no­wać. Zapo­mniała, że w ciągu ostat­nich lat Con­lan też miał swoje marze­nia o zosta­niu ojcem, rów­nie ważne jak jej o macie­rzyń­stwie. A jakoś tak się stało po dro­dze, że liczyły się tylko odczu­cia Angie. Tak bar­dzo sku­piła się na wła­snym żalu, że jego smu­tek wyda­wał się nie­istotny. Prze­śla­do­wało ją to. Od zawsze była ska­zana na suk­ces – co rodzina nazy­wała obse­sją – a dziecko zda­wało się jesz­cze jed­nym celem do osią­gnię­cia. Powinna pamię­tać, że rodzi­ciel­stwo jest spor­tem dru­ży­no­wym.

– Przy­kro mi – szep­nęła.

Wziął ją w ramiona i poca­ło­wał. To był tego rodzaju poca­łu­nek, jaki nie zda­rzał się od lat. Sie­dzieli objęci w ten spo­sób dłuż­szą chwilę.

Pra­gnęła, by jego miłość wystar­czyła za nich dwoje. Tak powinno być. Ale jej potrzeba bycia matką była jak potężna fala, która pochło­nęła ich oboje. Może rok temu jesz­cze zna­la­złaby w sobie siłę, by wydo­stać się na powierzch­nię. Teraz już nie.

– Kocham cię – szep­nęła.

– Wiem – odpo­wie­dział.

– Szkoda, że nie byli­śmy ostroż­niejsi – dodała.

Póź­niej, nocą, kiedy leżała sama w łóżku, które kupili wspól­nie, sta­rała się odtwo­rzyć wszyst­kie „dla­czego” i „jak”, które powie­dzieli sobie na koniec ich miło­ści, ale nie potra­fiła ich przy­wo­łać. Jedyne, co zapa­mię­tała, to dzie­cięcy puder i brzmie­nie jego głosu, kiedy mówił do widze­nia.

Roz­dział 2

2

Zadzi­wia­jące, jak dużo czasu zabrało Angie i Con­la­nowi roz­mon­to­wy­wa­nie życia. Skoro tylko pod­jęli decy­zję o zakoń­cze­niu mał­żeń­stwa, naj­więk­sze zna­cze­nie zaczął mieć spo­sób, w jaki roz­wód zosta­nie prze­pro­wa­dzony. Jak podzie­lić wszystko na połowę, zwłasz­cza te rze­czy nie­po­dzielne: domy, samo­chody, serca. Mie­siące spę­dzili na uzgad­nia­niu szcze­gó­łów, ale do końca wrze­śnia wszystko było gotowe.

Jej dom, a wła­ści­wie teraz już dom Peder­son­sów, stał pusty. Zamiast sypialni, arty­stycz­nie zapro­jek­to­wa­nego salonu i wykła­da­nej gra­ni­tem kuchni miała pokaźną sumę pie­nię­dzy na kon­cie, a pod­na­jęte pomiesz­cze­nie wypeł­nione było połową ich wspól­nego ume­blo­wa­nia. W bagaż­niku w samo­cho­dzie leżały walizki.

Angie usia­dła przy cegla­nym kominku i przy­pa­try­wała się poły­sku­ją­cemu zło­tawo, wyko­na­nemu z twar­dego drewna par­kie­towi. Kiedy się tutaj wpro­wa­dzali, pod­łoga pokryta była nie­bie­ską wykła­dziną dywa­nową.

„Twarde drewno – powie­dzieli, patrząc poro­zu­mie­waw­czo na sie­bie i uśmie­cha­jąc się do swo­ich myśli. Dywany są trudne w utrzy­ma­niu przy dzie­ciach”.

To było tak dawno temu…

Dzie­sięć lat w tym domu, a czuła, jakby minęły całe wieki.

Dzwo­nek u drzwi dał znać, że ktoś idzie.

Zamarła zasko­czona.

To nie mógł być Con. Ma klu­cze. Poza tym nie zamie­rzał przy­cho­dzić tu dzi­siaj, bo to był jesz­cze jej dzień na dokoń­cze­nie prze­pro­wadzki. Po czter­na­stu latach mał­żeń­stwa doszło do tego, że muszą usta­lać gra­fik, kto kiedy będzie w ich wspól­nym domu.

Wstała i prze­szła przez pokój gościnny, by otwo­rzyć drzwi.

Mama, Mira i Livvy stały zbite w gro­madkę pod dasz­kiem przed wej­ściem, by nie dać się zmo­czyć desz­czowi. Pró­bo­wały się uśmie­chać, ale nie do końca im się to udało.

– Taki dzień jak dzi­siaj – powie­działa mama – powi­nien być dla rodziny. – Całe stadko ruszyło jed­no­cze­śnie do przodu. Z pik­ni­ko­wego koszyka na ramie­niu Miry wydo­by­wał się aro­mat czosnku.

– Focac­cia – rzu­ciła Mira, widząc spoj­rze­nie Angie. – Wiesz, że jedze­nie to lekar­stwo na różne kło­poty.

Angie lekko się uśmiech­nęła. Ile to razy wra­cała ze szkoły z poczu­ciem dozna­nej krzywdy, żeby usły­szeć od mamy: „Zjedz coś, poczu­jesz się lepiej”.

Livvy pode­szła do niej. W czar­nym swe­terku i dopa­so­wa­nych dżin­sach wyglą­dała jak Lara Flynn Boyle pod­czas wesel­nych przy­go­to­wań.

– Mam za sobą dwa roz­wody. Jedze­nie nie bar­dzo pomaga. Pró­bo­wa­łam wło­żyć tequ­ilę do koszyka, ale znasz mamę. – Pochy­liła się do niej. – Mam ze sobą zoloft, jeśli ci potrzeba.

– Chodź­cie, chodź­cie. – Mama prze­jęła dowo­dze­nie. Zagar­nęła swoje kur­czaczki do salonu.

Angie odczuła cały cię­żar porażki. Rodzina, która ją odwie­dziła, roz­glą­dała się za czymś do sie­dze­nia po pustym wnę­trzu, które jesz­cze wczo­raj było domem.

Angie przy­sia­dła na twar­dej, zim­nej pod­ło­dze. Zapa­no­wała cisza. Cze­kały, aż coś powie, przej­mie rolę gospo­dyni tak jak zwy­kle. Pro­blem pole­gał na tym, że Angie nie miała nic do powie­dze­nia ani nie wie­działa, gdzie pójść. Kiedy indziej sio­stry wybuch­nę­łyby śmie­chem. Dzi­siaj byłoby to mało zabawne.

Mira usia­dła obok Angie i przy­su­nęła się do niej. Sły­chać było dźwięk nitów jej jasnych dżin­sów zaha­cza­ją­cych o pod­łogę. Mama dołą­czyła do nich, sia­da­jąc przy kominku, a Livvy przy­cup­nęła obok.

Angie spo­glą­dała na ich smutne, zna­jome twa­rze, pró­bu­jąc coś wyja­śnić.

– Gdyby Sophie żyła…. – zaczęła.

– Nie tędy droga – ode­zwała się gwał­tow­nie Livvy. – To nic nie pomoże.

Angie zapie­kły oczy. Omal nie pod­dała się bólowi, jesz­cze chwila, a zapa­no­wałby nad nią. I naraz się opa­no­wała. Nie byłoby z tego żad­nego pożytku. Do dia­ska, więk­szość roku spę­dziła na pła­czu i dokąd ją to zapro­wa­dziło?

– Masz rację – powie­działa.

Mira wzięła ją w ramiona.

Dokład­nie tego Angie było potrzeba. Kiedy się wyswo­bo­dziła, poczuła jed­no­cze­śnie drże­nie i ogar­nia­jący ją spo­kój. Wszyst­kie trzy kobiety jej się przy­pa­try­wały.

– Czy mogę być szczera? – ode­zwała się Livvy i wyjęła z koszyka butelkę czer­wo­nego wina.

– W żad­nym wypadku – odpo­wie­działa Angie.

Livvy ją zigno­ro­wała.

– Ty i Con nie paso­wa­li­ście do sie­bie od dawna. Uwierz mi, wiem coś na temat gasną­cych uczuć. To był już czas, żeby dać sobie spo­kój. – Zaczęła nale­wać wino do kie­lisz­ków. – Powin­naś gdzieś wyje­chać, zro­bić sobie tro­chę wol­nego.

– Ucie­ka­nie nie pomoże – wtrą­ciła się Mira.

– Bzdura – zare­ago­wała Livvy, poda­jąc Angie kie­li­szek z winem. – Masz pie­nią­dze, jedź do Rio de Jane­iro, tam są ponoć świetne plaże.

Angie uśmiech­nęła się. Kłu­cie w pier­siach tro­chę ustą­piło.

– To co, powin­nam kupić skąpe bikini i poka­zać swoje obwi­słe pośladki? – zażar­to­wała.

– Kocha­nie, to nie zaboli. – Livvy zaśmiała się.

Przez następną godzinę sie­działy w pustym salo­nie, popi­jały czer­wone wino, jadły focac­cię i gawę­dziły o zwy­kłych spra­wach: pogo­dzie, życiu w West Endzie, nie­daw­nej ope­ra­cji ciotki Giu­lii.

Angie usi­ło­wała przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie, ale myśli ucie­kały w inną stronę, zasta­na­wiała się, jak to się stało, że zna­la­zła się sama, pra­wie z czter­dziestką na karku. A prze­cież wcze­sne lata mał­żeń­stwa były takie udane…

– Wszystko dla­tego, że biz­nes się nie kręci – powie­działa Livvy i nalała sobie kolejny kie­li­szek wina. – Co jesz­cze możemy zro­bić?

– Co wy mówi­cie? – Angie powró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści, zda­jąc sobie sprawę, że była nie­obecna duchem przez parę minut.

– Mama chce sprze­dać restau­ra­cję – oznaj­miła Mira.

– Co ty opo­wia­dasz?! – Angie wypro­sto­wała się. Restau­ra­cja była dla rodziny pęp­kiem świata, cen­trum wszyst­kiego.

– Nie będziemy dzi­siaj o tym roz­ma­wiać. – Mama rzu­ciła gniewne spoj­rze­nie Mirze.

– Co się u dia­bła dzieje? – Angie wodziła wzro­kiem po twa­rzach sióstr i matki.

– Nie prze­kli­naj, Angelo – popro­siła mama zmę­czo­nym gło­sem. – Restau­ra­cja cienko przę­dzie. Nie mam pomy­słu, co dalej robić, żeby ją utrzy­mać.

– Ale to było oczko w gło­wie taty – zapro­te­sto­wała Angie.

– Nie musisz mi o tym przy­po­mi­nać. – Łzy napły­nęły do piw­nych oczu mamy.

– Co idzie nie tak w restau­ra­cji? – Angie patrzyła na Livvy.

– Złe wyniki finan­sowe. – Livvy wzru­szyła ramio­nami.

– Rodzina DeSa­ria pro­wa­dziła tę restau­ra­cję z suk­ce­sem przez trzy­dzie­ści lat, nie możemy się pod­dać – powie­działa Angie z prze­ko­na­niem.

– Nie wie­rzę, zamie­rzasz nas pouczać, jak zarzą­dzać rodzin­nym biz­ne­sem? – rzu­ciła Livvy, pró­bu­jąc zapa­lić papie­rosa. – Co autorka rekla­mó­wek może mieć na ten temat do powie­dze­nia?

– Dyrek­tor kre­atywny. A pro­wa­dze­nie restau­ra­cji nie jest tym samym co ope­ro­wa­nie mózgu. Ser­wu­jesz ludziom smaczne jedze­nie po przy­stęp­nych cenach. Jakim cudem to może być skom­pli­ko­wane… – zaczęła roz­wo­dzić się Angie.

– Oby­dwie prze­stań­cie – wtrą­ciła się Mira. – Mama nie potrze­buje waszych uwag.

Angie spo­glą­dała na matkę, nie wie­dząc, co powie­dzieć. Rodzina sta­no­wiąca opokę, na któ­rej jesz­cze przed chwilą chciała się oprzeć, może się roz­paść.

Zapa­dło mil­cze­nie. Angie roz­my­ślała o restau­ra­cji, tacie, który zawsze potra­fił ją roz­śmie­szyć, nawet gdy serce miała roz­darte, i o bez­piecz­nym świe­cie, w jakim wszyst­kie dora­stały.

Restau­ra­cja była kotwicą dla rodziny, bez niej sio­stry i mama będą dry­fo­wać, odda­la­jąc się od sie­bie, ska­zane na samotne życie. Angie coś na ten temat wie­działa.

– Angie mogłaby pomóc – ode­zwała się nagle mama.

– Prze­cież ona nie ma poję­cia o inte­re­sach – jęk­nęła Livvy z nie­do­wie­rza­niem. – Córeczka tatu­sia…

– Cicho, Livvy! – prze­rwała mama, przy­pa­tru­jąc się Angie.

Ta w lot zro­zu­miała mat­czyne spoj­rze­nie. Ofe­ro­wała jej schro­nie­nie u sie­bie, ucieczkę od bole­snych wspo­mnień zwią­za­nych z tym mia­stem. Do mamy! Wró­cić do domu! To była odpo­wiedź na wszyst­kie pyta­nia i wąt­pli­wo­ści.

– Livvy ma rację – powie­działa jed­nak powoli. – Nie znam się zupeł­nie na pro­wa­dze­niu biz­nesu.

– Pomo­głaś restau­ra­cji w Olim­pii i suk­ces two­jej kam­pa­nii opi­sały gazety – oznaj­miła Mira, uważ­nie obser­wu­jąc jej twarz. – Tata kazał nam czy­tać wszyst­kie wycinki.

– Wysy­łała je tacie mej­lem – uzu­peł­niła Livvy, wypusz­cza­jąc dym.

Angie rze­czy­wi­ście przy­czy­niła się do przy­wró­ce­nia popu­lar­no­ści owej restau­ra­cji, ale stało się tak dzięki odpo­wied­nio wspar­tej pie­niędzmi kam­pa­nii rekla­mo­wej.

– Może i nam mogła­byś pomóc – powie­działa Mira w końcu.

– Nie wiem – Angie wahała się. Opu­ściła dom dawno temu z prze­ko­na­niem, że cały świat przed nią stoi otwo­rem. Co to za uczu­cie powró­cić po latach?

– Mogła­byś zamiesz­kać w domku przy plaży – zapro­po­no­wała mama.

Domek na plaży.

Angie zamy­śliła się. Mała chatka na dzi­kim, sma­ga­nym wia­trem wybrzeżu, a z nią tysiące pie­czo­ło­wi­cie prze­cho­wy­wa­nych wspo­mnień, które wra­cały teraz jedno po dru­gim.

Zawsze czuła się tam bez­pieczna i kochana. Chro­niona.

Może w miej­scu, gdzie jako dziew­czynka śmiała się tak łatwo i czę­sto, mogłaby znowu przy­po­mnieć sobie, jak się to robi.

Rozej­rzała się po pustych ścia­nach smut­nego domu wybu­do­wa­nego w mie­ście, z któ­rym wią­zało się tak wiele złych wspo­mnień. Może rodzinne strony pomogą jej sta­nąć na nogi przy­naj­mniej na tyle, by mogła zna­leźć odpo­wiedź na pyta­nie, gdzie jest jej miej­sce.

W chatce nie będzie się czuła tak samotna jak w Seat­tle.

– Taaak… – powie­działa wolno i spoj­rzała w górę – chyba mogła­bym pomóc przez jakiś czas.

Nie była pewna, co czuła w tym momen­cie – ulgę czy roz­cza­ro­wa­nie. Widziała jedno: teraz nie będzie już sama.

– Tata zawsze powta­rzał, że kie­dyś do nas wró­cisz. – Mama się uśmiech­nęła.

– Wspa­niale! Księż­niczka wraca do domu, by pomóc swym bied­nym nie­roz­gar­nię­tym krew­nym pro­wa­dzić restau­ra­cję. – Livvy prze­wró­ciła oczami.

Tydzień póź­niej Angie była w dro­dze. Ruszyła do West Endu, tak jak miała w zwy­czaju roz­po­czy­nać nowy pro­jekt – pełną parą! Naj­pierw zadzwo­niła do szefa agen­cji rekla­mo­wej, w któ­rej pra­co­wała, i popro­siła o urlop.

Zaczął coś beł­ko­tać zasko­czony. Nic nie wska­zy­wało na to, że była nie­za­do­wo­lona. Jeśli chcia­łaby awansu…

Zaśmiała się z pro­po­zy­cji i wyja­śniła, że po pro­stu jest zmę­czona.

Zmę­czona?

Potrze­buje wol­nego czasu. I nie ma poję­cia na jak długo. Gdy roz­mowa się prze­cią­gała, posta­no­wiła po pro­stu rzu­cić pracę. Czemu nie? Powinna roz­po­cząć nowe życie, a trudno to zro­bić, jeśli będzie się trzy­mać sta­rego. Ma mnó­stwo pie­nię­dzy na kon­cie i poszu­ki­wane na rynku umie­jęt­no­ści. Gdy tylko zechce, znaj­dzie pracę z łatwo­ścią.

Wolała nie przy­po­mi­nać sobie, jak czę­sto Con­lan ją o to bła­gał. „Kiedy ty wresz­cie odpocz­niesz? Funk­cjo­nu­jesz stale na naj­wyż­szych obro­tach, to cię wykań­cza. Leka­rze twier­dzą…”.

Włą­czyła muzykę – coś sta­rego i uro­czego, po czym dodała gazu. Poły­kała kilo­me­try, odda­la­jąc się od Seat­tle, a przy­bli­ża­jąc do mia­steczka dzie­ciń­stwa.

Zje­chała w końcu z auto­strady i, kie­ru­jąc się na Washing­ton Beaches, zmie­rzała w stronę West Endu.

Nie­wiel­kie mia­steczko przy­wi­tało ją świa­tłem odbi­ja­ją­cym się w kału­żach i kro­plami desz­czu na liściach. Witryny skle­powe, dawno temu poma­lo­wane na nie­bie­sko, zie­lono i bla­do­ró­żowo, by odda­wały styl wik­to­riań­skiej wio­ski rybac­kiej, z cza­sem pokryły się srebr­nym nalo­tem. Gdy jechała Front Street, główną ulicą, przy­po­mniały jej się parady urzą­dzane z oka­zji 4 lipca. Każ­dego roku rodzina DeSa­ria uczest­ni­czyła w nich odświęt­nie ubrana, nio­sąc reklamę restau­ra­cji. Rzu­cali cukierki w stronę tłumu. Kie­dyś Angie strasz­nie to iry­to­wało, ale dzi­siaj… dzi­siaj wspo­mnie­nia spra­wiły, że się uśmie­chała, choć smutno. „Jesteś czę­ścią rodziny, Angelo. Masze­ruj”. Dźwię­czał jej w uszach gromki śmiech ojca.

Opu­ściła okno i natych­miast poczuła słony zapach mor­skiego powie­trza pomie­szany z aro­ma­tem sosny. Gdzieś otwo­rzono pie­kar­nię. Bryza nio­sła ze sobą nutkę cyna­monu.

Tego wrze­śnio­wego popo­łu­dnia na ulicy pano­wał ruch, ale nie można powie­dzieć, że było tłoczno. Gdzie­kol­wiek spoj­rzała, ludzie roz­ma­wiali ze sobą z oży­wie­niem. Dostrze­gła pana Peter­sona, miej­sco­wego apte­ka­rza, sto­ją­cego przed budyn­kiem. Poma­chał w jej stronę, odpo­wie­działa tym samym gestem. Wie­działa, że on za chwilę pój­dzie do sklepu wie­lo­bran­żo­wego i powie panu Tan­ne­nowi, że Angie DeSa­ria wró­ciła. Zniży głos i doda: „Bie­dac­two roz­wio­dła się, wiesz pew­nie?”.

Zbli­żała się do świa­teł dro­go­wych, jed­nych z czte­rech w mie­ście, więc zwol­niła. Miała zamiar skrę­cić w lewo, w stronę domu rodzi­ców, ale ocean wabił ją syre­nim śpie­wem i czuła, że temu ulega. Poza tym nie była jesz­cze gotowa do spo­tka­nia z rodziną.

Skie­ro­wała samo­chód na prawo i zaczęła posu­wać się długą, krętą drogą wyjaz­dową z mia­sta. Po jej lewej stro­nie Ocean Spo­kojny wyglą­dał jak tar­gany wia­trem szary żagiel. Trawa mor­ska na wydmach falo­wała i sze­le­ściła na wie­trze.

Mniej wię­cej pół­tora kilo­me­tra za mia­stem zaczy­nał się inny świat. Tu i ówdzie stało kilka cha­tek, obok szyldy rekla­mu­jące wypo­czy­nek w tych swego rodzaju dom­kach let­ni­sko­wych, ale z drogi w zasa­dzie nie było tu nic cie­ka­wego do oglą­da­nia. Ten odci­nek nad­brzeża scho­wany wśród strze­li­stych drzew przy nie­uczęsz­cza­nej dro­dze z małego mia­steczka zagu­bio­nego gdzieś pomię­dzy Seat­tle a Por­t­land, jak dotąd nie­od­kryty przez japi­szo­nów, był zbyt drogi dla miej­sco­wej lud­no­ści. I wciąż jesz­cze dziki. Pry­mi­tywny. Ryk oce­anu przy­po­mi­nał prze­jeż­dża­ją­cym, że kie­dyś, wcale nie tak dawno temu, ludzie wie­rzyli w smoki zamiesz­ku­jące nie­znane wody. Cza­sem bywało tu zwod­ni­czo spo­koj­nie. W takich chwi­lach tury­ści, któ­rych czuj­ność została uśpiona, w poczu­ciu złud­nego bez­pie­czeń­stwa wypo­ży­czają kajaki i wio­słują tam i z powro­tem po falu­ją­cej wodzie. Każ­dego roku część z nich pada ofiarą oce­anu, wra­cają tylko puste kajaki.

Angie dotarła wresz­cie do sta­rej, pokry­tej rdzą skrzynki pocz­to­wej, na któ­rej wid­niał napis: DeSa­ria.

Skrę­ciła w stronę pory­tego kole­inami, ziem­nego pod­jazdu. Oto­czyły ją ogromne drzewa, które zasła­nia­jąc słońce, nie­mal cał­kiem blo­ko­wały dostęp świa­tła. Zie­mię pokry­wały sosnowe igły i pora­stały wiel­kie papro­cie. Mgła, która wła­śnie zaczęła się pod­no­sić, spra­wiała, że wszystko wyglą­dało nie­re­al­nie – było szare i roz­myte. Angie zapo­mniała o tym zja­wi­sku. A prze­cież każ­dego ranka jesie­nią mgła nad­cią­gała i uno­siła się, jakby zie­mia wyda­wała wes­tchnie­nie. Cza­sami, kiedy spa­ce­ro­wało się o tej porze i patrzyło w dół, nie widziało się wła­snych stóp. Dzieci to pocią­gało, wyru­szały na poszu­ki­wa­nie mgły, żeby się zaba­wić.

Pod­je­chała do domku i zapar­ko­wała.

Powrót do domu był tak słodki, cierpki i bole­sny jed­no­cze­śnie, że poczuła w gar­dle gulę trudną do prze­łknię­cia. Wybu­do­wał go ojciec na nie­wiel­kiej pola­nie pośród drzew pamię­ta­ją­cych czasy eks­pe­dy­cji Lewisa i Clarka, któ­rzy prze­jeż­dżali przez te tereny na początku dzie­więt­na­stego wieku.

Gonty z czer­wo­nego nie­gdyś drewna cedro­wego posta­rzały się, pokry­wa­jąc sre­brzy­stym nalo­tem jak pnie leżące dłuż­szy czas w wodzie. Biała listwa wykoń­cze­niowa była ledwo widoczna na tym tle.

Gdy wysia­dła z samo­chodu, usły­szała let­nią sym­fo­nię z dzie­ciń­stwa – szum fali pod nogami, świst wia­tru mię­dzy drze­wami. Ktoś gdzieś pusz­czał latawca. Wszyst­kie te dźwięki cof­nęły ją w cza­sie.

„Chodź tutaj, księż­niczko. Pomóż tacie przy­ciąć te krzaki…

Livvy, zacze­kaj! Nie mogę biec tak prędko…

Mamo, powiedz Mirze, żeby oddała mi piankę mar­sh­mal­low…”.

Z tym miej­scem wią­zało się tyle zabaw­nych, dener­wu­ją­cych i słodko-gorz­kich chwil skła­da­ją­cych się na rodzinne dzieje. Stała w nikłym prze­świ­cie sło­necz­nym, oto­czona drze­wami, pogrą­żona we wspo­mnie­niach.

Przy wiel­kiej kło­dzie, z któ­rej wyra­stało sporo małych roślin, Tommy po raz pierw­szy poca­ło­wał Angie… i pró­bo­wał jej doty­kać. Stud­nia obok nada­wała się świet­nie do zabawy w cho­wa­nego.

Wśród paproci, pomię­dzy gigan­tycz­nymi cedrami, znaj­do­wała się grota. Dwa lata temu urzą­dziła tutaj z Con­la­nem biwak dla wszyst­kich sio­strze­nic i sio­strzeń­ców. Wybu­do­wali coś w rodzaju fortu i uda­wali pira­tów. Nocą opo­wia­dali wymyślne histo­rie o duchach, sie­dzieli wokół ogni­ska, opie­kali pianki mar­sh­mal­low i two­rzyli wła­sne zwy­czaje.

Wra­ca­jąc, wciąż wie­rzyła, że pew­nego dnia przy­pro­wa­dzi tu wła­sne dzieci…

Z wes­tchnie­niem wnio­sła walizki do domku. Na dole znaj­do­wało się jedno duże pomiesz­cze­nie z wydzie­lo­nymi stre­fami: po lewej kuch­nia z ser­wantką w maśla­no­żół­tym kolo­rze i wykła­daną bia­łymi kafel­kami ladą; w kącie malutka jadal­nia (jakimś cudem całej piątce uda­wało się zmie­ścić przy nie­wiel­kim stole); salon zaj­mo­wał resztę prze­strzeni. Oka­zały komi­nek zbu­do­wany z rzecz­nego kamie­nia domi­no­wał przy pół­noc­nej ścia­nie. Wokół niego stło­czone stały dwie wyście­łane na nie­bie­sko sofy, znisz­czony sosnowy sto­lik do kawy i wysie­dziany skó­rzany fotel taty. W domku ni­gdy nie mieli tele­wi­zora.

„Poroz­ma­wiamy”, odpo­wia­dał zawsze tata, gdy córki narze­kały.

– Oj, tato – wyszep­tała Angie.

Jedyną odpo­wie­dzią było stu­ka­nie wia­tru o szybę.

Puk, puk. Puk, puk.

Taki sam dźwięk wyda­wał bujany fotel na drew­nia­nej pod­ło­dze w nie­za­miesz­ka­nym pokoju w Seat­tle…

Sta­rała się uciec od wspo­mnień, ale były szyb­sze. Powoli zaczęła nad nimi pano­wać. Z każ­dym odde­chem czuła, że czas bie­gnie i prze­mija. Mło­dość oddala się, a ona nie potrafi jej zatrzy­mać, tak jak nie umie prze­stać oddy­chać. Noc spę­dzi samot­nie w łóżku.

Wes­tchnęła ciężko. Była głu­pia, sądząc, że tutaj zapo­mni o prze­szło­ści. Niby dla­czego? Wspo­mnie­nia nie leżą na ulicy ani nie miesz­kają w mia­stach. Płyną z krwią w żyłach, czuje się je w sercu. Przy­wio­zła ze sobą wszyst­kie – każdą stratę, każdy ból serca, który przy­gnia­tał ją, wyczer­py­wał.

Weszła po scho­dach i zaj­rzała do daw­nej sypialni rodzi­ców. Łóżko było nie­po­słane – koce i pościel leżały na pewno w bie­liź­niarce – mate­rac zaku­rzony, ale Angie o to nie dbała, dowlo­kła się do niego, poło­żyła i zwi­nęła, przyj­mu­jąc pozy­cję embrio­nalną.

Przy­jazd tutaj nie był dobrym pomy­słem. Zamknęła oczy i słu­cha­jąc psz­czół brzę­czą­cych za oknem, pró­bo­wała zasnąć.

Słońce obu­dziło ją o poranku. Wpa­trzyła się w sufit, gdzie czarny, tłu­sty pająk pra­co­wi­cie tkał swą sieć.

Oczy, zapuch­nięte od pła­czu, pie­kły.

Zro­szony wspo­mnie­niami mate­rac był mokry.

Co za dużo, to nie­zdrowo.

Mówiła to sobie już setki razy cały zeszły rok. Teraz jed­nak była zde­cy­do­wana prze­stać się mazać i wziąć się w garść.

Otwo­rzyła walizkę, wzięła jakieś ciu­chy na zmianę i skie­ro­wała się do łazienki. Po gorą­cym prysz­nicu poczuła się znowu jak czło­wiek. Roz­cze­sała włosy, zwią­zała w koń­ski ogon, wło­żyła dżinsy, do tego czer­wony golf i chwy­ciła torbę ze stołu. Już miała wyjść do mia­sta, ale spoj­rzała na dwór przez okno.

Dostrze­gła mamę, która sie­działa przy wej­ściu na kło­dzie drewna i roz­ma­wiała z kimś, żywo gesty­ku­lu­jąc, co w mło­do­ści zawsze wpra­wiało Angie w zakło­po­ta­nie.

Bez wąt­pie­nia cała rodzina zaj­mo­wała się roz­trzą­sa­niem kwe­stii, czy „księż­niczka” może być w jaki­kol­wiek spo­sób przy­datna w restau­ra­cji. Po ostat­niej nocy Angie sama zaczęła w to wąt­pić.

Wie­działa, że gdy tylko wyj­dzie na ganek, głosy roz­dy­sku­to­wa­nych pań ule­gną natę­że­niu, co będzie przy­po­mi­nało dźwięk kosiarki do trawy. Godzina im zej­dzie na roz­wa­ża­niu argu­men­tów za i prze­ciw jej powro­towi.

Co ona sama o tym sądzi, miało naj­mniej­sze zna­cze­nie.

Przez chwilę zbie­rała się na odwagę, by wyjść. Zmu­siła się do uśmie­chu, otwo­rzyła drzwi i spo­dzie­wała się sta­nąć oko w oko z rodziną.

Na zewnątrz była tylko mama.

Angie pode­szła do niej i usia­dła obok.

– Wie­dzie­li­śmy, że prę­dzej czy póź­niej przy­je­dziesz – powie­działa mama.

– Wie­dzie­li­śmy? – Angie powtó­rzyła z roz­tar­gnie­niem, nie bar­dzo rozu­mie­jąc.

– Tata i ja – uzu­peł­niła mama.

Angie wes­tchnęła. Pani DeSa­ria wciąż roz­ma­wiała z mężem. Żal wyni­ka­jący z utraty był zro­zu­miały, Angie nie mogła winić mamy, że nie potrafi roz­stać się z ojcem, ale dostrze­gała w tym coś nie­po­ko­ją­cego, czym być może nale­żało się mar­twić. Dotknęła mat­czy­nej dłoni, któ­rej skóra była miękka i pomarsz­czona.

– To co powie­dział tata na mój powrót do domu? – zapy­tała.

– Twoje sio­stry chcą, żebym umó­wiła się na wizytę u leka­rza. Ty pytasz, co tata o tym sądzi. – Mama wes­tchnęła z widoczną ulgą. – Och, Angelo, nawet nie wiesz, jak się cie­szę, że jesteś.

Przy­cią­gnęła córkę do sie­bie i uści­snęła.

Po raz pierw­szy mama nie była ubrana jak spod igły – pro­sty swe­ter robiony na dru­tach i wysłu­żona para dżin­sów Jor­da­che. Przy­tu­lona do matki, Angie mogła wyczuć, jak bar­dzo schu­dła; zanie­po­ko­iło ją to.

– Tra­cisz na wadze – stwier­dziła i odsu­nęła się.

– A pew­nie. Przez czter­dzie­ści sie­dem lat jada­łam z mężem, teraz, gdy jestem sama, nie mam ape­tytu – odparła pani DeSa­ria.

– To możemy teraz jeść razem, mnie też bra­kuje towa­rzy­stwa – zapro­po­no­wała Angie.

– Zosta­jesz? – zapy­tała mama.

– Co masz na myśli? – odpo­wie­działa pyta­niem na pyta­nie.

– Mira uważa, że potrzebny jest ci ktoś, kto zatrosz­czyłby się o cie­bie, i miej­sce, gdzie mogła­byś w spo­koju zaszyć się na parę dni. Zaj­mo­wa­nie się restau­ra­cją prze­ży­wa­jącą trudne chwile nie jest łatwe. Mira podej­rzewa, że nie dasz rady i wyje­dziesz po upły­wie jed­nego lub dwóch dni – wyrzu­ciła z sie­bie mama.

Angie mogłaby powie­dzieć, że sio­stra stara się wejść w jej buty, ale nie potra­fiła. Mira bowiem ni­gdy nie rozu­miała, jak to jest mieć marze­nia na tyle wiel­kie, że mogą zmo­bi­li­zo­wać dziew­czynę do opusz­cze­nia domu w poszu­ki­wa­niu innego życia… lub że ból serca może być tak dotkliwy i powo­do­wać pra­gnie­nie powrotu do rodzin­nego gniazda. Wszy­scy oba­wiali się, że Angie nie potrafi zre­zy­gno­wać z ambi­cji.

– O czym myślisz? – prze­rwała te roz­my­śla­nia mama. – Tata cze­kał dwa­dzie­ścia lat, żebyś zajęła się jego maleń­stwem, tą restau­ra­cją, i nie chciałby, żeby kto­kol­wiek ci w tym prze­szko­dził – dodała ze smut­nym spoj­rze­niem, zna­jo­mym jak szum morza.

Angie się uśmiech­nęła. Tak bar­dzo paso­wało to do taty. Przez moment była w sta­nie uwie­rzyć, że jest tu z nimi, gdzieś w cie­niu drzew, które tak kochał. Tak bar­dzo pra­gnęła usły­szeć znowu jego głos, ale zamiast tego do uszu wdzie­rał się łoskot fal ude­rza­ją­cych o brzeg. Wciąż myślała o łzach, które wylała ostat­niej nocy.

– Nie jestem pewna, czy mam dość siły, by wam pomóc – wes­tchnęła.

– Uwiel­biał sie­dzieć tutaj i patrzeć na ocean – powie­działa, pochy­la­jąc się ku niej, mama. – „Musimy napra­wić schody, Mario”. To były pierw­sze słowa, jakie wypo­wia­dał, gdy zaczy­nało się lato.

– Sły­sza­łaś, co mówi­łam…? Mia­łam ciężką noc… – Angie pró­bo­wała włą­czyć się w ciąg roz­my­ślań mamy.

– Co roku coś popra­wia­li­śmy, to miej­sce ni­gdy nie wyglą­dało tak samo dwa lata z rzędu – kon­ty­nu­owała pani DeSa­ria.

– Wiem o tym, ale… – sta­rała się wtrą­cić Angie.

– Zawsze zaczy­nało się od jed­nej rze­czy, na przy­kład tych scho­dów – cią­gnęła mama.

– Tylko schody, co? Naj­dłuż­sze podróże zaczy­nają się od małego kroku, czy jakoś tak – powie­działa Angie i uśmiech­nęła się wresz­cie.

– Nie­które powie­dze­nia są praw­dziwe – rzu­ciła mama.

– A jeśli nie wiem, od czego zacząć? – zapy­tała Angie.

– To się dowiesz.

Mama oto­czyła ją ramio­nami i sie­działy tak długo, wsparte o sie­bie, wpa­trzone w morze.

– Skąd wie­dzia­łaś, że jestem tutaj? – prze­rwała ciszę Angie.

– Pan Peter­son widział, jak wyjeż­dżasz z mia­sta – odpo­wie­działa pani DeSa­ria.

– Zaczyna się. – Angie się uśmiech­nęła. Miesz­kań­ców tego mia­sta oplata sieć paję­cza. Kie­dyś pod­czas szkol­nej potań­cówki przy­zwo­liła, żeby Tommy Matucci poło­żył rękę na jej pupie, infor­ma­cja o tym dotarła do mamy przed koń­cem melo­dii. Gdy była dziew­czynką, nie zno­siła tej mało­mia­stecz­ko­wej atmos­fery. Teraz zro­biło jej się miło na myśl, że ludzie się o nią trosz­czą, że coś ich obcho­dzi.

Usły­szała pod­jeż­dża­jący samo­chód i obej­rzała się. Mini­van w kolo­rze zie­lo­nego lasu zapar­ko­wał na podwórku.

Z samo­chodu wysia­dła Mira. Miała na sobie zno­szone ogrod­niczki i stary T-shirt z nadru­kiem Metal­liki. Z tru­dem obej­mo­wała stertę ksiąg z doku­men­ta­cją rachun­kową.

– Nie ma to, jak zacząć od razu – oznaj­miła. – Lepiej prze­czy­taj je szybko, zanim Livvy zauważy, że znik­nęły.

– Widzisz – powie­działa mama z uśmie­chem. – Rodzina zawsze ci pod­po­wie, od czego zacząć.

Roz­dział 3

3

Lśniący od mżawki ceglany dzie­dzi­niec Fir­crest Aca­demy wyglą­dał jak pola­kie­ro­wany.

Lau­ren Ribido stała pod masz­tem fla­go­wym i zer­kała co chwilę na zega­rek, przy­naj­mniej dzie­sięć razy w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu minut.

Była szó­sta pięt­na­ście.

Mama obie­cała wpaść po nią na spo­tka­nie infor­ma­cyjne dla kan­dy­da­tów na stu­dia naj­póź­niej o pią­tej trzy­dzie­ści.

Nie mogła uwie­rzyć, że znowu dała się nabrać na ład­nie brzmiące obiet­nice. Wie­działa prze­cież, że happy hour w pubie The Tides nie koń­czy się przed wpół do siód­mej.

Zda­wa­łoby się, że serce powinno stward­nieć i stać się odporne. Dla­czego więc po tylu latach to wciąż bolało?

Odwró­ciła się od pustej drogi i skie­ro­wała w stronę sali gim­na­stycz­nej. Była już pra­wie pod drzwiami, gdy usły­szała, jak męski głos woła ją po imie­niu.

David, pomy­ślała.

Obró­ciła się szybko z uśmie­chem na twa­rzy. Wła­śnie wysiadł z miej­sca dla pasa­żera nowego czar­nego cadil­laca esca­lade i zatrza­snął bio­drem drzwi. Był ubrany w błę­kitne dockersy i żółty kasz­mi­rowy swe­ter. Nawet blond włosy przy­li­zane na żel nie mogły pozba­wić go miana naj­przy­stoj­niej­szego chło­paka w szkole.

– Myśla­łem, że już jesteś w środku – powie­dział, pod­cho­dząc do niej.

– Mama się nie poka­zała.

– Znowu.

– Nie ma pro­blemu, to nic takiego – zapew­niła ze zło­ścią, bo czuła, że oczy ma pełne łez.

Przy­cią­gnął ją do sie­bie i ukryła się na moment w jego niedź­wie­dzim uści­sku. W takich chwi­lach świat nie wyda­wał się zły.

– Co z twoim tatą? – zapy­tała deli­kat­nie Lau­ren. Liczyła, że choć tym razem pan Hay­nes pojawi się, by zro­bić przy­jem­ność Davi­dowi.

– Nic. Ktoś prze­cież musi pra­co­wać.

Wyczuła gorycz w jego gło­sie. Wła­śnie zamie­rzała powie­dzieć, że go kocha, ale odgłos szpi­lek na twar­dym bruku ją powstrzy­mał.

– Cześć, Lau­ren!

Wyzwo­liła się z objęć Davida i dostrze­gła nie­zbyt zachwy­cone spoj­rze­nie jego matki.

– Dzień dobry, pani Hay­nes.

– A gdzie twoja mama? – zapy­tała kobieta. Popra­wiła drogą brą­zową torebkę na ramie­niu i rozej­rzała się wokół.

Lau­ren oczami wyobraźni zoba­czyła swoją mamę roz­wa­loną na stołku baro­wym z wycy­ga­nio­nym od kogoś papie­ro­sem.

– Musiała zostać dłu­żej w pracy – powie­działa.

– Aku­rat dzi­siaj? – z nie­do­wie­rza­niem docie­kała pani Hay­nes.

Lau­ren nie­na­wi­dziła spoj­rze­nia, jakim została teraz obda­rzona. Zna­czyło ono mniej wię­cej „jakie bie­dac­two”. Dostrze­gała je przez całe życie. Doro­śli, zwłasz­cza kobiety, zawsze chcieli jej mat­ko­wać. Przy­naj­mniej na początku, ale prę­dzej czy póź­niej kobiety wra­cały do swo­ich spraw i rodzin, zosta­wia­jąc Lau­ren bar­dziej samotną niż przed­tem.

– Nic nie mogła zro­bić – odpo­wie­działa dziew­czyna, koń­cząc temat nie­obec­no­ści mamy.

– Czego się nie da powie­dzieć o tacie – wtrą­cił David i spoj­rzał zna­cząco na panią Hay­nes.

– Wiesz prze­cież, że przy­je­chałby tu, gdyby mógł – odparła przy­ga­szo­nym gło­sem, ciężko wzdy­cha­jąc.

– Jasne – rzu­cił i oplótł ramie­niem plecy Lau­ren, przy­cią­ga­jąc ją mocno do sie­bie.

Dała się popro­wa­dzić przez mokry dzie­dzi­niec w stronę sali gim­na­stycz­nej. Cały czas sta­rała się myśleć pozy­tyw­nie. Nie­obec­ność matki nie mogła wpły­wać na poczu­cie wła­snej war­to­ści i jej pew­ność sie­bie. Dziś wie­czo­rem ponad wszystko powinna się sku­pić na głów­nym celu, jakim było otrzy­ma­nie sty­pen­dium na tę samą uczel­nię, którą wybrał David. Sto­su­jąc pił­kar­skie porów­na­nie, szkoła była jak bramka na boisku i trzeba było do niej tra­fić.

Lau­ren nale­żała do osób, dla któ­rych gdy zaan­ga­żują się w coś bar­dzo mocno, nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. W końcu prze­cież tu jest. Koń­czyła jedną z naj­lep­szych szkół pry­wat­nych w sta­nie Waszyng­ton, na doda­tek przy­znano jej tam wyso­kie sty­pen­dium. Pod­jęła decy­zję w czwar­tej kla­sie, gdy prze­nio­sła się z Los Ange­les do West Endu. Wcze­śniej była wsty­dliwą dziew­czyną, zakło­po­taną tym, że nosi oku­lary w taniej rogo­wej oprawce i ubra­nia z second-handu. Popeł­niła błąd, kiedy raz, dawno temu, popro­siła matkę o pomoc: „Nie mogę dłu­żej nosić tych butów, mamu­siu, poro­biły się w nich dziury i pod­czas desz­czu wlewa się do nich woda”.

„Jeśli jesteś taka jak ja, przy­wyk­niesz”, było jedyną reak­cją rodzi­cielki. Te słowa – „taka jak ja” – nadały nowy kie­ru­nek jej życiu.

Następ­nego dnia zabrała się do dzieła. Pro­jekt „Nie bądź nudzia­rzem” pole­gał na tym, że dora­biała sobie, poma­ga­jąc sąsia­dom z pod­upa­da­ją­cego domu, w któ­rym obie z mamą miesz­kały. Kar­miła koty sta­rej pani Teabody spod 4A, czy­ściła kuch­nię pani Mauk, wno­siła siatki pani Par­me­ter spod 6C. Każda z nich pła­ciła Lau­ren dolara, a ona za zaosz­czę­dzone pie­nią­dze kupiła szkła kon­tak­towe i nowe ubra­nia. „Masz naj­pięk­niej­sze piwne oczy, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem”, powie­dział jej optyk. Gdy już upodob­niła się do oto­cze­nia wyglą­dem, dosto­so­wała do niego także zacho­wa­nie. Zaczęła od uśmie­chów, potem prze­szła do gestów. Zgła­szała się na ochot­nika do wszyst­kiego, gdzie tylko nie była wyma­gana zgoda rodzi­ców. Ciężka praca nad sobą opła­ciła się: kiedy roz­po­częła naukę w szkole śred­niej, czuła, że zasłu­żyła na Fir­crest Aca­demy, kato­licką szkołę, w któ­rej nosiło się mun­durki. Tutaj musiała sta­rać się jesz­cze bar­dziej. W dzie­wią­tym roku nauki została wybrana na prze­wod­ni­czącą klasy i peł­niła tę funk­cję przez kolejne lata aż do ukoń­cze­nia szkoły. Odpo­wia­dała za orga­ni­za­cję potań­có­wek, wyko­na­nie corocz­nych zdjęć kla­so­wych, zarzą­dzała uczniow­skim gro­nem, a poza tym zdo­by­wała odznaki i wyróż­nie­nia w zawo­dach gim­na­stycz­nych i meczach siat­kówki. W Davi­dzie zako­chała się już cztery lata temu i od tam­tej pory byli nie­roz­łączni.

Lau­ren wbiła wzrok w tłum zgro­ma­dzony na sali.

Wyglą­dało na to, że jest jedyną osobą, któ­rej nie towa­rzy­szą rodzice. Niby przy­zwy­cza­iła się do tego, ale uśmiech powoli zni­kał z jej twa­rzy. Oglą­dała się za sie­bie, zer­kała na maszt z flagą, pod któ­rym mamy wciąż nie było.

– Jak tam Tri­xie, jeste­śmy gotowi? – David ści­snął jej dłoń.

To zdrob­niałe prze­zwi­sko przy­wró­ciło jej uśmiech. Wie­dział, jak jest zde­ner­wo­wana. Pochy­liła się i wycią­gnęła do niego rękę.

– Speed Racer, chodźmy!

– Masz dłu­go­pis i kawa­łek papieru, Lau­ren? – Pani Hay­nes wyro­sła nagle za nimi.

– Tak, pro­szę pani – odpo­wie­działa dziew­czyna. Poczuła się zakło­po­tana tym, że pro­ste pyta­nie miało dla niej tak wiel­kie zna­cze­nie.

– Ja nie mam dłu­go­pisu – rzu­cił David, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Pani Hay­nes dała mu coś do pisa­nia i popro­wa­dziła ich naprzód. Wmie­szali się w tłum i jak zwy­kle ludzie roz­stę­po­wali się przed nimi. Byli parą star­szych uczniów, którą naj­praw­do­po­dob­niej wią­zało trwałe uczu­cie. Kole­dzy pozdra­wiali ich przy­jaź­nie.

Prze­cho­dzili od sto­iska do sto­iska, prze­glą­da­jąc mate­riały pro­mo­cyjne, lite­ra­turę i zaga­du­jąc przed­sta­wi­cieli firm. David jak zawsze robił, co mógł, by pomóc Lau­ren. Opo­wia­dał każ­demu o jej wyso­kich oce­nach i osią­gnię­ciach. Był prze­ko­nany, że zaraz poja­wią się nie­zli­czone pro­po­zy­cje sty­pen­dialne. W jego świe­cie wszystko przy­cho­dziło łatwo, rów­nież wiara w szczę­śliwe zakoń­cze­nia.

Zatrzy­mał się przed punk­tem Ivy League.

Gdy Lau­ren spoj­rzała na foto­gra­fie tych wszyst­kich sza­cow­nych zabu­do­wań mia­ste­czek uni­wer­sy­tec­kich, zebrało jej się na mdło­ści. Modliła się, by David nie zechciał stu­dio­wać na Harvar­dzie lub Prin­ce­ton. Nie czu­łaby się w tych miej­scach dobrze i nawet gdyby ją zaak­cep­to­wano, wolała tam nie jechać, prze­ra­żały ją bowiem sale, gdzie uczy­łyby się dziew­częta o imio­nach brzmią­cych jak nazwy pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych, któ­rych rodzice wie­rzą w edu­ka­cję. Mimo to posłała w stronę pil­nu­ją­cego sto­isko naj­mil­szy ze swo­ich uśmie­chów i wzięła bro­szurkę. Dziew­czyna taka jak ona zmu­szona jest zawsze robić dobre wra­że­nie. W jej życiu nie było miej­sca na popeł­nie­nie błędu.

Wresz­cie skie­ro­wali się w stronę szczytu marzeń uczniów szkół śred­nich.

Sto­isko Stan­forda.

Z przodu dobie­gał roz­wle­kły głos pani Hay­nes kro­czą­cej na czele:

– …Skrzy­dło nazwane na cześć two­jego dziadka…

Lau­ren się potknęła. Tylko siłą woli zdo­łała utrzy­mać wła­ściwą postawę i zacho­wać uśmiech.

David pój­dzie pew­nie na uni­wer­sy­tet Stan­forda, tam gdzie stu­dio­wali jego rodzice, a wcze­śniej dzia­dek. Jedyna uczel­nia na Zachod­nim Wybrzeżu, która na zasa­dzie wyjątku dołą­czyła do Ivy League. Wyso­kie oceny to za mało, by się tam dostać, nawet zdany świet­nie SAT1 nie dawał gwa­ran­cji przy­ję­cia.

Nie ma szans, żeby Stan­ford przy­znało jej sty­pen­dium.

David moc­niej ści­snął jej rękę. Uśmiech­nął się, patrząc na nią. „Uwierz”, mówił ten uśmiech.

Pra­gnęła tego.

– To mój syn, David Ryer­son Hay­nes. – Pani Hay­nes doko­nała pre­zen­ta­cji.

„Jak Ryer­son-Hay­nes Paper Com­pany”.

Nie musiała tego oczy­wi­ście doda­wać. Takie przed­sta­wie­nie syna byłoby w złym guście i zupeł­nie nie­po­trzebne.

– A to Lau­ren Ribido – powie­dział David, nie pusz­cza­jąc ręki Lau­ren. – Będzie naj­więk­szym skar­bem uczel­nia­nego grona Stan­fordu.

Pan pro­wa­dzący wstępną rekru­ta­cję uśmiech­nął się do Davida.

– Tak więc, młody czło­wieku, zamie­rzasz iść w ślady rodziny. Bar­dzo dobrze! Na Stan­for­dzie jeste­śmy dumni z… – głos przed­sta­wi­ciela uni­wer­sy­tetu jakby odda­lał się od Lau­ren.

Stała tuż obok Davida, ści­ska­jąc jego dłoń tak mocno, że aż ją palce bolały. Cze­kała cier­pli­wie na swoją kolej, ale rekru­tu­jący nowych stu­den­tów w ogóle nie zwró­cił na nią uwagi.

Auto­bus gwał­tow­nie zatrzy­mał się na przy­stanku. Lau­ren chwy­ciła ple­cak z pod­łogi i pospie­szyła do przed­niego wyj­ścia.

– Miłego wie­czoru – powie­dział do niej kie­rowca.

Dziew­czyna poma­chała mu na do widze­nia i ruszyła Main Street. W tym tury­stycz­nym cen­trum West Endu wszystko lśniło i wabiło urodą. Wiele lat temu, gdy prze­mysł drzewny i przed­się­bior­stwa zwią­zane z poło­wem ryb zaczęły mieć kło­poty, radni posta­no­wili przy­wró­cić mia­stu świet­ność, sta­wia­jąc na wik­to­riań­ski urok. Połowa budyn­ków w mie­ście paso­wała do pro­jektu od razu, pozo­stałe zaś szybko prze­kształ­cano. Roz­po­częto kam­pa­nię w całym sta­nie (przez rok liczyło się tylko to, zarząd obciął wydatki na drogi, szkoły i służby miej­skie) i tak naro­dził się West End – „wik­to­riań­ska brama na wybrzeże”.

Kam­pa­nia chwy­ciła. Tury­ści napły­wali, zachę­ceni ofertą noc­legu ze śnia­da­niem i roz­ryw­kami pla­żo­wymi, takimi jak budowa zam­ków z pia­sku, pusz­cza­nie lataw­ców czy też zawody w łowie­niu ryb. Mia­steczko stało się celem samym w sobie, a nie było już tylko miej­sco­wo­ścią, gdzie nikt się nie zatrzy­my­wał, na tra­sie z Seat­tle do Por­t­land.

Tak głę­bo­kie zmiany nie zaszły w całym West Endzie, na­dal ist­niały tam zapo­mniane miej­sca i zaułki nie­odwie­dzane przez tury­stów ani nawet miesz­kań­ców. W tych czę­ściach mia­sta ludzie żyli w miesz­ka­niach bez ozdób i ochrony. Tak wła­śnie wyglą­dała dziel­nica Lau­ren.

Skrę­ciła z Main Street i szła dalej.

Z każ­dym kro­kiem oto­cze­nie wyglą­dało na coraz bar­dziej pod­upa­dłe, ponure i zanie­dbane. Na budyn­kach nie było ozdó­bek inspi­ro­wa­nych sty­lem wik­to­riań­skim ani reklam zachę­ca­ją­cych do spę­dze­nia nocy w sta­ro­świec­kim pen­sjo­na­cie z ofertą bed-and-bre­ak­fast czy prze­lotu hydro­pla­nem. Tutaj żyli sami „wete­rani” – ludzie pra­cu­jący nie­gdyś w tar­ta­kach lub rybacy. Ci, któ­rzy nie zała­pali się na falę zmian i zostali zmyci do ciem­nego, grzą­skiego bagna. Jedyny neon, jaki wno­sił tro­chę świa­tła, był reklamą alko­holu.

Lau­ren szła żwa­wym kro­kiem, patrząc przed sie­bie. Dostrze­gała każdy naj­mniej­szy ruch, sły­szała każdy sze­lest, ale się nie bała. Na tej ulicy czuła się u sie­bie już od ponad sze­ściu lat. Cho­ciaż więk­szość sąsia­dów można było zali­czyć do pechow­ców, potra­fili trosz­czyć się o sie­bie nawza­jem, a że uznali małą Lau­ren za swoją, mogła na nich liczyć.

Sze­ścio­pię­trowy blok, w któ­rym miesz­kała, stał pośród zdzi­cza­łych krze­wów porze­czek i salalu. Pokry­wał go szary od brudu, miej­scami odpa­da­jący tynk. Jedyną oznakę życia sta­no­wiło świa­tło w oknach.

Lau­ren poko­nała kilka trzesz­czą­cych stopni i popchnęła drzwi fron­towe (zamek wyła­many został pię­cio­krot­nie w zeszłym roku i admi­ni­stra­torka budynku odmó­wiła zamon­to­wa­nia kolej­nego), po czym zaczęła wcho­dzić po znisz­czo­nych stop­niach.

Wstrzy­mała oddech, prze­kra­da­jąc się koło miesz­ka­nia admi­ni­stra­torki. Już je pra­wie mijała, gdy usły­szała skrzy­pie­nie otwie­ra­nych drzwi.

– Lau­ren, czy to ty?

Niech to dia­bli, pomy­ślała, ale się odwró­ciła.

– Dobry wie­czór, pani Mauk – powie­działa, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć.

„Mów mi Dolo­res, kotku”, zadźwię­czało Lau­ren w uszach. Pani Mauk wkro­czyła do ciem­nego kory­ta­rza. Świa­tło, które prze­do­sta­wało się przez uchy­lone drzwi, nada­wało jej twa­rzy blady, zło­wiesz­czy wygląd, choć kobieta jak zawsze się uśmie­chała. Miała na sobie jak zwy­kle kwia­cia­stą domową sukienkę, a na siwie­ją­cych wło­sach chu­stę. Two­rzyło to razem dość oso­bliwy wize­ru­nek, a ona spra­wiała wra­że­nie zgnę­bio­nej. Gar­biła się pod cię­ża­rem życio­wych doświad­czeń, co można powie­dzieć, było typową postawą w oko­licy.

– Byłam dzi­siaj w salo­nie fry­zjer­skim – zaczęła pani Mauk.

– Uhm…

– Twoja mama nie poja­wiła się w pracy.

– Jest chora.

– Kolejny nowy chło­pak, co? – Pani Mauk cmok­nęła współ­czu­jąco.

Lau­ren nie zamie­rzała odpo­wia­dać.

– Może tym razem to będzie miłość? Tak czy siak, zale­ga­cie z czyn­szem. Pie­nią­dze są mi potrzebne i musi­cie zapła­cić naj­póź­niej do piątku – kon­ty­nu­owała pani Mauk.

– W porządku. – Lau­ren nie była w sta­nie dłu­żej się uśmie­chać.

– Mar­z­niesz w tym płasz­czu, powiedz mamie… – Pani Mauk posłała jej swoje słynne spoj­rze­nie.

– Dobrze, powiem. Do widze­nia! – Szybko wspięła się po scho­dach na czwarte pię­tro.

Drzwi były uchy­lone. Świa­tło prze­do­sta­wało się przez szparę i uko­sem wpa­dało do środka, rzu­ca­jąc smugę na lino­leum na kory­ta­rzu.

Lau­ren nie zanie­po­ko­iła się. Matka rzadko pamię­tała o zamy­ka­niu drzwi wej­ścio­wych, nie mówiąc już o zamy­ka­niu ich na klucz. Ni­gdy tego nie robiła, zbyt czę­sto gubiła klu­cze i zawsze tym się uspra­wie­dli­wiała.

Dziew­czyna weszła do środka.

Wewnątrz pano­wał okropny bała­gan. Pudełko po pizzy leżało na stole, za nim kolek­cja bute­lek po piwie. Opa­ko­wa­nia po chip­sach walały się wszę­dzie. W pokoju śmier­działo papie­ro­sami i potem.

Mama leżała sku­lona na sofie. Spod warstw koców, któ­rymi nakryta była aż po głowę, dobie­gało przy­tłu­mione chra­pa­nie.

Lau­ren z wes­tchnie­niem weszła do kuchni i zabrała się do sprzą­ta­nia. Kiedy skoń­czyła, pode­szła do kanapy i uklę­kła przy matce.

– Wstań, pomogę ci przejść do łóżka.

– Co? Gdzie? – Pani Ribido usia­dła nie­przy­tomna, miała zapuch­nięte oczy. Potar­gane, krót­kie włosy, w tym mie­siącu ufar­bo­wane na pla­ty­nowo, ster­czały każdy w inną stronę wokół bla­dej twa­rzy. Drżącą ręką się­gnęła po piwo. Wypiła duży łyk i odsta­wiła butelkę na stół tak nie­for­tun­nie, że ta prze­chy­liła się, a zawar­tość wylała się na pod­łogę.

Wyglą­dała jak poła­mana lalka z wykrzy­wioną twa­rzą. Por­ce­la­nową bla­dość pod­kre­ślała mascara, która roz­ma­zała jej się wokół oczu. Wyzie­rał spod niej nikły ślad daw­nej, nie­gdyś wiel­kiej urody niczym złota deko­ra­cja na zaku­rzo­nym chiń­skim tale­rzu.

– Zosta­wił mnie – powie­działa.

– Kto, mamo?

– Cal. A przy­się­gał, że kocha.

– Taaak… oni zawsze tak mówią, wszy­scy są tacy sami. – Lau­ren posta­wiła prze­wró­coną butelkę. Zasta­na­wiała się, czy są papie­rowe ręcz­niki, w które mogłoby wsiąk­nąć roz­lane piwo. Pew­nie nie ma. Wypłata mamy ostat­nio była coraz skrom­niej­sza. Pani Ribido zarze­kała się, że winny jest kry­zys, który spo­wo­do­wał, że mniej klien­tek odwie­dza Hair Appa­rent Beauty Salon, zakład fry­zjer­ski, gdzie pra­co­wała. To była zapewne połowa prawdy, jej dopeł­nie­niem zaś pub The Tides, odle­gły kil­ka­na­ście metrów od salonu.

– Znowu patrzysz na mnie w ten spo­sób. – Mama się­gnęła po papie­rosa i zapa­liła. – To twoje cho­lerne spoj­rze­nie mówiące, że matka jest nie­udacz­ni­kiem.

Lau­ren usia­dła na sto­liczku do kawy. Choćby nie wia­domo jak się sta­rała nie poka­zy­wać tego po sobie, doskwie­rało jej to. Zawsze, jak się oka­zy­wało, wyma­gała zbyt wiele od matki. Kiedy się wresz­cie nauczy? Cią­głe roz­cza­ro­wa­nia ją dobi­jały.

– Dzi­siaj odbyło się spo­tka­nie infor­ma­cyjne na temat col­lege’u.

– Miało być we wto­rek. – Pani Ribido zacią­gnęła się papie­ro­sem i wypu­ściła obłok dymu.

– Dzi­siaj jest wto­rek, mamo.

– O kur­czę! – Pani Ribido padła z powro­tem na sofę w kolo­rze awo­kado. – Prze­pra­szam, kocha­nie. Stra­ci­łam ostat­nio rachubę czasu. – Znowu wydmuch­nęła chmurę dymu, która pole­ciała uko­sem. – Siądź przy mnie.

Lau­ren zro­biła to szybko, bojąc się, że matka zmieni zda­nie.

– Jak poszło?

– Pozna­łam wspa­nia­łego faceta z USC. Pora­dził mi, bym poszu­kała reko­men­da­cji jakie­goś absol­wenta. Znam nawet kogoś, kto mi ją napi­sze. – Lau­ren przy­tu­liła się do matki i wes­tchnęła.

– Oby to był ktoś, kto zapłaci rachunki.

Pani Ribido powie­działa to twar­dym gło­sem, aż Lau­ren się wzdry­gnęła.

– Na pewno dostanę sty­pen­dium, zoba­czysz!

Matka zacią­gnęła się ponow­nie i obró­ciła w stronę córki, przy­pa­tru­jąc się jej twa­rzy poprzez mgiełkę dymu papie­ro­so­wego.

Lau­ren zebrała się w sobie. Domy­ślała się, co teraz nastąpi. „Nie dzi­siaj. Pro­szę”, pomy­ślała pospiesz­nie.

– Też myśla­łam, że dostanę sty­pen­dium, wiesz o tym.

– Pro­szę Cię, nie zaczy­naj znowu. Poroz­ma­wiajmy o czymś innym. Mam świa­dec­two z wyróż­nie­niem i notą A+. – Dziew­czyna pró­bo­wała wstać, ale matka trzy­mała ją mocno za rękę.

– Mia­łam dobre oceny. Suk­cesy w bie­gach i koszy­kówce. Wyniki testów co naj­mniej dobre. I byłam piękna. Mówili, że wyglą­dam jak Heather Loc­klear. – Jej brą­zowe oczy pociem­niały.

– Wiem. – Lau­ren wes­tchnęła, odsu­wa­jąc się nieco.

– I wtedy wybra­łam się na tańce do Sadie Haw­kins z Tha­dem Mar­lowe’em.

– To był poważny błąd. Wiem o tym.

– Kilka poca­łun­ków, parę drin­ków z tequ­ilą i zna­la­złam się z zadartą sukienką. Nawet nie przy­pusz­cza­łam, jak się to dla mnie skoń­czy. Cztery mie­siące póź­niej byłam stu­dentką z brzu­chem, szu­ka­jącą sukie­nek cią­żo­wych. Żad­nego sty­pen­dium ani przy­zwo­itej pracy. Koniec marzeń o nauce. Gdyby jeden z two­ich ojczy­mów nie pomógł mi, pła­cąc za kurs fry­zjer­ski, wylą­do­wa­ła­bym pew­nie na ulicy i żywiła się reszt­kami, które inni wyrzucą. Tak więc uwa­żaj, panienko…

– Nie roz­kła­daj nóg. Dobrze wiem, mamo, jak zruj­no­wa­łam ci życie – weszła jej w słowo Lau­ren.

– „Zruj­no­wa­łaś”. To brzmi okrut­nie. Ni­gdy tak nie mówi­łam.

– Cie­kawa jestem, czy ma inne dzieci? – Lau­ren zada­wała sobie to pyta­nie za każ­dym razem, gdy roz­ma­wiały o ojcu. Nie mogła się powstrzy­mać i wyda­wało jej się, że zna odpo­wiedź.

– Skąd mam wie­dzieć? Uciekł ode mnie jak od zarazy.

– Chcia­łam po pro­stu się dowie­dzieć, czy mam krew­nych, to wszystko.

– Uwierz mi, rodzina jest prze­re­kla­mo­wana. Zdają się mili, dopóki cze­goś nie schrza­nisz, a potem łamią ci serce. W ogóle nie ma co liczyć na ludzi, córeczko.

– Chcia­łam tylko… – zaczęła Lau­ren, bo już wie­lo­krot­nie to sły­szała.

– Nie mów dalej. To cię zrani.

SAT (Scho­la­stic Asses­sment Test) – spraw­dzian wie­dzy uczniów szkół śred­nich. Jest brany pod uwagę przy selek­cji kan­dy­da­tów na stu­dia (przyp. red.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki