Wyśnione szczęście - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka

Wyśnione szczęście ebook

Kristin Hannah

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Niezwykła powieść uwielbianej w świecie autorki bestsellerów „Słowik” oraz „Gdzie poniesie wiatr”.

Pełna ciepła opowieść, która podnosi na duchu i pozwala uwierzyć, że warto marzyć i szukać miłości.

Joy, zdradzona przez męża bibliotekarka z małego miasteczka, ma w perspektywie pierwsze od lat samotne Święta. W odruchu desperacji jedzie na lotnisko i wybiera daleki lot do nieznanej sobie miejscowości o nazwie Hope, ponieważ jak nigdy potrzebuje nadziei.

Nieoczekiwany bieg wypadków sprawi, że jej życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, lecz i nabierze nowych barw i sensu...

Wielbiciele twórczości Kristin Hannah będą zachwyceni. „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 279

Oceny
4,1 (713 oceny)
348
181
106
62
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moniasia

Z braku laku…

Pierwsza książka autorki która niestety mi nie podeszła. Chyba za dużo w niej magii
30
SlazaczkaPotrafi

Z braku laku…

Straszny krap :( nie jest to zdecydowanie najlepsza książka tej autorki.
20
Ewaradzka

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna pięknie napisana opowieść. Czytam bardzo chętnie książki Kristin Hannah. Pozdrawiam.
10
lorelei_l

Nie polecam

Poddałam się po 30%, szkoda czasu na takie książki. Zauważyłam, że każda kolejna książka powiela te same schematy, ta jest mega podobna do Magicznej chwili, którą oceniłam jako płytką i naiwną, ale z plastycznymi opisami. Tutaj nawet jego zabrakło.
00
KatNeu

Nie oderwiesz się od lektury

Aż chce się uwierzyć w magię.
00

Popularność




Kri­stin Han­nah

Wyśnione szczę­ście

Świat Książki

Część pierwsza

Nie­bez­piecz­nie wycho­dzić za wła­sny próg… Tra­fisz na gości­niec i jeżeli nie powstrzy­masz swo­ich nóg, ani się spo­strze­żesz, kiedy cię poniosą.

J. R. R. Tol­kien, Władca Pier­ścieni, t. I Wyprawa, tłum. Maria Skib­niew­ska

Rozdział 1

1

Na liście nie­po­żą­da­nych rze­czy i zja­wisk, jakich chcia­ła­bym unik­nąć, na pierw­szym miej­scu umie­ści­łam w tym roku przy­ję­cia z oka­zji świąt Bożego Naro­dze­nia. Powin­nam też trzy­mać się z daleka od wszel­kich ozdób i cho­inek, a już na pewno od jemioły. No i żad­nych świą­tecz­nych fil­mów o tema­tyce rodzin­nej, i wspo­mnień. Zwłasz­cza wspo­mnień… Rok temu pierw­szy dzień świąt spę­dzi­łam we wła­snym salo­nie w towa­rzy­stwie dwojga osób, które kocha­łam naj­bar­dziej na świe­cie: mego męża, Tho­masa, i mojej jedy­nej sio­stry, Sta­cey.

Od tego czasu minęło dwa­na­ście mie­sięcy i wiele się zmie­niło.

Teraz jestem w kuchni i sta­ran­nie pakuję zamro­żone świą­teczne ciastka do spe­cjal­nych pla­sty­ko­wych pojem­ni­ków. Każdą war­stwę wypie­ków prze­dzie­lam wosko­wa­nym papie­rem. Na masku­ją­cej taśmie wypi­suję czar­nymi lite­rami swoje imię i nazwi­sko: Joy Can­del­laro. Potem szy­kuję się do pracy. Wkła­dam czarne dżinsy i jasno­zie­lony swe­te­rek bliź­niak, a w ostat­niej chwili wpi­nam w uszy kol­czyki w kształ­cie małych wia­nusz­ków. Liczę na to, że gdy się tak świą­tecz­nie wystroję, zna­jomi prze­staną mnie wresz­cie pytać, jak się czuję. Trzy­ma­jąc w ręce bla­do­ró­żowe pojem­niki z ciast­kami, zamy­kam drzwi domu na klucz i udaję się do garażu. Obcho­dzę dookoła maskę samo­chodu i chył­kiem prze­my­kam się obok segre­ga­to­rów sto­ją­cych rzę­dem przy tyl­nej ścia­nie. To w nich prze­cho­wuję marze­nia. Jak przy­stało na kogoś, kto jest z zawodu biblio­te­karką, utrzy­muję w papie­rach ide­alny porzą­dek. Zgro­ma­dzi­łam wszyst­kie infor­ma­cje doty­czące egzo­tycz­nych miejsc i odle­głych zakąt­ków na świe­cie, jakie tylko wpa­dły mi w ręce. Czy­ta­jąc teraz opisy i oglą­da­jąc dołą­czone do nich ilu­stra­cje uka­zu­jące owe oko­lice, marzę o prze­ży­ciu jakiejś wiel­kiej przy­gody.

Prawdę mówiąc, to marze­nie towa­rzy­szy mi już od dzie­się­ciu lat. Zwa­żyw­szy na to, że pra­wie od trzech mie­sięcy znów jestem wolna, a od ośmiu żyję w sepa­ra­cji z Tho­mem, mogę śmiało okre­ślić sie­bie jako marzy­cielkę, a nie kobietę czynu. Prawdą jest też, że od czasu roz­wodu nie doło­ży­łam do tych zbio­rów żad­nych mate­ria­łów. Ba, ani razu nawet nie otwo­rzy­łam szafki na akta. Teraz ostroż­nie prze­su­wam się wzdłuż segre­ga­to­rów i minąw­szy je, wsia­dam do swo­jego samo­chodu marki Volvo, w brą­zo­wym kolo­rze o kasz­ta­no­wym odcie­niu. Z tyłu za mną otwie­rają się drzwi garażu i na wstecz­nym biegu wyjeż­dżam na pod­jazd.

Dzi­siaj mamy ostatni pią­tek przed Bożym Naro­dze­niem; jest wcze­śnie rano i jesz­cze się świecą uliczne latar­nie, a pły­nąca z nich jasność drżą­cymi żół­tymi stru­gami prze­bija się przez cie­nie przed­świtu. Samo­chód wta­cza się na pod­jazd.

I zatrzy­muje; jego przed­nie świa­tła padają na dom, który w tym nie­na­tu­ral­nym oświe­tle­niu wydaje się spło­wiały i zanie­dbany. Patrzę na uko­chane róże i widzę, że są zbyt­nio wybu­jałe i ogo­ło­cone z liści, a donice z pelar­go­niami pełne zwię­dłych kwia­tów.

Przez głowę prze­mknęło mi pewne wspo­mnie­nie, które niby let­nia burza nagle się zja­wiło, by po chwili znik­nąć.

Tego dnia wcze­śniej niż zwy­kle wró­ci­łam z pracy do domu… Na pod­jeź­dzie zauwa­ży­łam samo­chód męża. Róże były wtedy w peł­nym roz­kwi­cie, bujne jak ni­gdy…

Pamię­tam, że pomy­śla­łam wtedy, iż muszę ściąć kilka kwia­tów i ude­ko­ro­wać nimi pokój.

Weszłam do domu, płaszcz cisnę­łam na klo­nową ławę w holu i ruszy­łam na górę, już na scho­dach woła­jąc męża po imie­niu. Byłam w poło­wie drogi, kiedy dotarły do mnie łatwe do roz­po­zna­nia dźwięki. Wydaje mi się – i tak to sobie utrwa­li­łam w pamięci – że kop­nię­ciem otwo­rzy­łam drzwi na oścież. W każ­dym razie taką wer­sję wyda­rzeń przed­sta­wia­łam zna­jo­mym. Prawda była jed­nak inna: ledwo się zdo­by­łam na wysi­łek, by je pchnąć.

Zoba­czy­łam, że leżą tam oboje nadzy, mokrzy od potu i kotłują się na moim łóżku.

Jak idiotka sta­łam i gapi­łam się na nich. Myśla­łam, że może mąż wyczuje moją bli­skość – bo ja zawsze żywo reago­wa­łam na jego obec­ność – i spoj­rzy w górę, a na mój widok… ach, nie wiem… dosta­nie ataku serca albo wybuch­nie pła­czem i będzie mnie bła­gał o wyba­cze­nie, czy też w odwrot­nej kolej­no­ści: będzie mnie bła­gał o wyba­cze­nie i wtedy dosta­nie ataku serca.

Potem rzu­ci­łam okiem na twarz tej kobiety i… to było potworne, aż dziw, że nie osza­la­łam… roz­po­zna­łam w niej moją sio­strę!

Przed domem stoi teraz tablica z napi­sem „Do sprze­da­nia”. Jest tam już od trzech mie­sięcy, ale… nie oszu­kujmy się – fakt, że nasze mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, działa odstra­sza­jąco na klien­tów. To tak, jakby wrzu­cić kamień do stawu: na powierzchni błę­kit­nej wody zaraz utwo­rzą się zmarszczki i będą się roz­cho­dziły coraz dalej i dalej. Na taki pechowy dom nikt się nie skusi.

Zbyt mocno naci­snę­łam gaz i tyłem wje­cha­łam na ulicę, pozo­sta­wia­jąc za sobą wspo­mnie­nia. Gdy­byż one chciały tam pozo­stać… Ale nie, natręt­nie się wokół mnie gro­ma­dzą, tak że nie mam czym oddy­chać.

Gdy spo­tkają mnie zna­jomi, nie wie­dzą, o czym ze mną roz­ma­wiać. Trudno ich o to winić, skoro sama też nie wiem, co chcia­ła­bym usły­szeć. Pra­cuję w szkol­nej biblio­tece i zewsząd dobie­gają mnie jakieś szepty, które ustają, gdy wcho­dzę; mil­cze­nie, jakie potem nastę­puje, jest bar­dzo przy­kre. Chcąc uła­twić sytu­ację moim przy­ja­cio­łom, udaję, że wszystko jest okej. Ostat­nio czę­sto sto­suję tę metodę: uśmie­cham się i udaję… Cóż innego mi pozo­staje? Ludzie są już mną zmę­czeni; sprzy­krzyło im się cze­ka­nie, że wresz­cie prze­bo­leję roz­wód. Chcia­ła­bym z powro­tem tra­fić w stare kole­iny i żyć jak daw­niej, ale jakoś mi to nie wycho­dzi. Zacząć nowego życia też nie mam odwagi, choć – prawdę mówiąc – tego wła­śnie pra­gnę. Od dłuż­szego czasu jest to moje naj­więk­sze pra­gnie­nie.

Skrę­cam w lewo. Na uli­cach Bakers­field o tak wcze­snej porze nie ma ruchu. Gdy dojeż­dżam do celu, jest już pra­wie siódma. Zaj­muję stałe miej­sce par­kin­gowe, zabie­ram ciastka i wcho­dzę do gma­chu liceum. Zza biurka uśmie­cha się do mnie nasza szkolna sekre­tarka Ber­tha Col­lins.

– Witaj, Joy! – mówi.

– Cześć, Ber­tie! – odpo­wia­dam. – Przy­nio­słam wam ciastka na dzi­siej­sze wie­czorne przy­ję­cie.

Sekre­tarka patrzy na mnie ze smut­kiem.

– A ty nie przyj­dziesz? – pyta.

– Nie, Ber­tie! Na pewno nie. W tym roku nie jestem w odpo­wied­nim nastroju.

Kole­żanka spo­gląda na mnie ze zro­zu­mie­niem. Sama dwu­krot­nie się roz­wo­dziła, sądzi więc, że mnie rozu­mie, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak nie jest w sta­nie pojąć, co czuję. Ma troje dzieci, oboje rodzi­ców i aż cztery sio­stry; moja sytu­acja jest dia­me­tral­nie różna.

– Uwa­żaj na sie­bie, Joy! – radzi kole­żanka. – Pierw­sze Boże Naro­dze­nie po roz­wo­dzie bywa nie­raz…

– Tak, wiem… – zmu­szam się do uśmie­chu i idę dalej. Naj­waż­niej­sze, to nie stać w miej­scu, tylko się poru­szać… Ta metoda oka­zała się w zeszłym roku bar­dzo sku­teczna. Prze­mie­rzam kory­tarz, skrę­cam w lewo, mijam pustą o tej porze sto­łówkę i wcho­dzę do biblio­teki.

Moja asy­stentka Rayla Gou­dge już jest. Ta pełna ener­gii siwa pani ubiera się jak Cyganka i stara się wszyst­kie swoje notatki pisać w stylu haiku1. Podob­nie jak ja ukoń­czyła Uni­wer­sy­tet Kali­for­nij­ski w Davis, otrzy­mała dyplom nauczy­cielki i nie­mal przez pięć lat pra­co­wała ze mną w biblio­tece ku naszemu obo­pól­nemu zado­wo­le­niu. Mogę powie­dzieć, że obie cie­szy­ły­śmy się każdą wspól­nie spę­dzoną chwilą. Boję się jed­nak, że kiedy w maju Rayla uzy­ska dyplom magi­stra biblio­te­ko­znaw­stwa, prze­nie­sie się do innej szkoły. Będzie to jesz­cze jedna zmiana w moim życiu, o któ­rej wolę nie myśleć.

– Dzień dobry, Joy! – mówi Rayla i patrzy na mnie spoza stosu papie­rów.

– Cześć, Ray! Jak się czuje Paul? Mija mu zazię­bie­nie? – pytam.

– Już mu lepiej. Dzię­kuję.

Cho­wam torebkę do biurka i zabie­ram się do roboty. Zaczy­nam od kom­pu­te­rów: kolejno pod­cho­dzę do każ­dego urzą­dze­nia i uru­cha­miam je. Potem usu­wam wczo­raj­sze gazety i wykła­dam nowe, dzi­siej­sze. Przez następne sześć godzin pra­cu­jemy z Raylą ramię w ramię, wyko­nu­jąc wszystko, co należy do naszych obo­wiąz­ków, a więc spraw­dzamy, jak działa elek­tro­niczny sys­tem kata­lo­gowy, wypi­su­jemy upo­mnie­nia dla prze­trzy­mu­ją­cych książki, zna­ku­jemy nowe tomy i umiesz­czamy je na pół­kach. Cza­sem, jeśli się nam poszczę­ści, przy­cho­dzi któ­ryś z uczniów i prosi nas o pomoc. Zawsze bar­dzo się z tego cie­szymy, ale, nie­stety, w dobie Inter­netu rzadko się to zda­rza, gdyż wiele osób ma w domu wła­sne urzą­dze­nia elek­tro­niczne i sami mogą pro­wa­dzić zle­cone im bada­nia. Oczy­wi­ście, w taki dzień jak dzi­siaj, ostatni przed feriami, w biblio­tece jest cicho jak w gro­bie.

Ferie to także temat, o jakim sta­ram się nie myśleć, bo nie wiem, co będę robić w wolne dni od pracy dwa i pół tygo­dnia.

W prze­szło­ści z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam na ferie i cie­szy­łam się na nie. Mię­dzy innymi z tego powodu wybra­łam pracę w szkole. Pięt­na­ście lat temu, kiedy jesz­cze stu­dio­wa­łam, wyobra­ża­łam sobie, że wolny czas będę spę­dzała na podró­żach i zwie­dza­niu egzo­tycz­nych miej­sco­wo­ści.

– Hej Joy! Nic ci nie jest?

Tak się zato­pi­łam we wspo­mnie­niach, że dopiero po chwili sobie uzmy­sło­wi­łam, iż Rayla coś do mnie mówi. Stoję pośrodku biblio­teki i trzy­mam w ręce znisz­czony, zaczy­tany tom Pani Bovary.

Roz­lega się dzwo­nek i ściany aż wibrują od dźwięku wciąż otwie­ra­nych drzwi, śmie­ją­cych się dzieci, bie­ga­ją­cych po holu stóp… Zaczęły się ferie zimowe.

– Chcesz, żebym po cie­bie przy­je­chała i zawio­zła na przy­ję­cie? – pyta Rayla.

– Przy­ję­cie? – powta­rzam, jak­bym wła­śnie o nim myślała. – Nie, dzię­kuję.

– Czy to zna­czy, że nie przyj­dziesz?

Rayla zawsze to robiła: prze­wier­cała mnie spoj­rze­niem, co niwe­czyło moją obronę.

– Nie przyjdę.

– Ale…

– Nie w tym roku, Ray. – Moja asy­stentka wzdy­cha.

– To co będziesz robiła dziś wie­czo­rem?

Obie wiemy, że ten pierw­szy wie­czór ferii jest szcze­gólny. W zeszłym roku wła­śnie w taki pią­tek umó­wi­łam się ze Sta­cey na kola­cję, a potem poszły­śmy do cen­trum han­dlo­wego i ja wycho­dzi­łam z sie­bie, żeby zna­leźć jakiś wystrza­łowy pre­zent dla męża.

No i cóż? Oka­zało się, że kobietą, którą zasta­łam z nim w łóżku, była moja sio­stra…

Na próżno sta­ram się uni­kać tego rodzaju wspo­mnień; one są jak azbest: nie­wi­doczne, ale zabój­cze. Trzeba zna­leźć jakiś spe­cjalny spo­sób, żeby się ich pozbyć.

– Masz już w domu drzewko? – pyta Rayla, chwy­ta­jąc mnie za ramię.

Potrzą­sam prze­cząco głową.

– Pomogę ci w ubie­ra­niu cho­inki – pro­po­nuje.

– Nie, dzię­kuję. Muszę to zro­bić sama.

– A zro­bisz?

Patrzę w jej dobre, szare oczy i z zadzi­wia­jącą łatwo­ścią, uśmie­cha­jąc się, mówię:

– Tak, oczy­wi­ście.

Rayla bie­rze mnie pod ramię. Prze­cho­dzimy przez cichą dziś salę biblio­teczną, by po chwili zna­leźć się na roj­nym, kipią­cym życiem kory­ta­rzu liceum. Wszę­dzie pełno mło­dzieży: śmieją się, roz­ma­wiają i pod­no­sząc dło­nie, przy­bi­jają piątki.

Na par­kingu Rayla odpro­wa­dza mnie do samo­chodu, przy­staje i patrząc mi w oczy, tłu­ma­czy się:

– Strasz­nie mi przy­kro zosta­wiać cię samą na święta. Może powin­ni­śmy z Pau­lem zre­zy­gno­wać z wyjazdu do Min­ne­soty.

– Ani się waż! Jedź i baw się dobrze. O mnie się nie martw, nic mi nie będzie.

– Ale ty i Sta­cey…

– Prze­stań! – prze­ry­wam ostro i dodaję szep­tem: – Pro­szę…

– Zoba­czysz, ona się w końcu opa­mięta i zerwie z Tho­mem.

Stra­ci­łam już rachubę, ile razy Rayla mnie o tym prze­ko­ny­wała i ile razy sama to sobie wma­wia­łam.

– Dla­czego nie poje­dziesz do któ­re­goś ze swo­ich wyma­rzo­nych miejsc, takich jak Machu Pic­chu czy Lon­dyn?

– A wiesz, że może rze­czy­wi­ście się tam wybiorę – dekla­ruję jak zawsze, gdy o tym mowa, ale obie dobrze wiemy, że po pro­stu boję się podró­żo­wać samot­nie.

Rayla pokle­puje mnie po ręce i całuje w poli­czek.

– A więc do zoba­cze­nia w stycz­niu, Joy!

– Weso­łych świąt, Ray!

– Wza­jem­nie.

Patrzę, jak przy­ja­ciółka pod­cho­dzi do samo­chodu, wsiada i odjeż­dża. Po chwili ja też zaj­muję miej­sce za kie­row­nicą, ale jakiś czas sie­dzę bez ruchu, spo­glą­da­jąc przez przed­nią szybę. Kiedy w końcu uru­cha­miam sil­nik, włą­cza się radio; pły­nie z niego ulu­biona pio­senka mojej matki: Upon a Mid­ni­ght Clear, tym razem w wyko­na­niu instru­men­tal­nym. Słu­cham i od razu przy­po­mi­nają mi się dawne dobre czasy.

Rayla ma rację; pora, żebym się zabrała do świą­tecz­nych przy­go­to­wań. Nie mogę z tym dłu­żej zwle­kać. Na uśmie­cha­niu się i uda­wa­niu nie da się spę­dzić świąt. Już naj­wyż­szy czas, żebym roz­po­częła nowe życie w poje­dynkę.

Opusz­czam par­king przy liceum. Na ulicy aż gęsto od samo­cho­dów; jedzie się nie­mal zde­rzak w zde­rzak. Dzie­ciaki wychy­lają się z okien i wykrzy­kują coś do sie­bie. Ale od ulicy Mig­da­ło­wej robi się cał­kiem pusto. Z Pią­tej skrę­cam w lewo i wjeż­dżam na teren przy sta­cji Che­vron, gdzie, jak co roku, skauci sprze­dają cho­inki. Na pierw­szy rzut oka widać, że w to późne piąt­kowe popo­łu­dnie drzewka są mocno prze­brane, na ich gałąz­kach wię­cej jest brązu niż zie­leni. W tej czę­ści Kali­for­nii ścięte iglaki szybko więdną, a ja tak długo zwle­ka­łam, że teraz mam kło­pot z wybo­rem.

Prze­cha­dzam się po tym sztucz­nym lesie na rogu ulic Pią­tej i Mig­da­ło­wej, odkła­niam się przy­ja­cio­łom, a także zupeł­nie obcym ludziom, i udaję, że gor­li­wie szu­kam naj­ład­niej­szego drzewka. W rze­czy­wi­sto­ści nawet im się zbyt­nio nie przy­glą­dam. W końcu mam już dość tej zabawy, wybie­ram pierw­szą z brzegu cho­inkę po mojej lewej stro­nie, przy­wo­łuję jed­nego ze skau­tów, żeby mi pomógł, i się­gam po port­fel.

Sym­pa­tyczny chło­pak, który bie­rze ode mnie pie­nią­dze, daje mi pokwi­to­wa­nie razem z paczką chu­s­tek do nosa Kle­enex. Bo ja pła­czę… Wspa­niale… nie ma co!

Zanim przy­tro­czą drzewko do dachu samo­chodu, coraz bar­dziej się roz­kle­jam: pocią­gam nosem, pła­czę i cała się trzęsę. Jestem kłęb­kiem ner­wów.

Cho­ciaż fatal­nie się czuję, posta­na­wiam mimo wszystko zatrzy­mać się przed ban­ko­ma­tem. Na szczę­ście nikogo tu nie ma, nie będzie więc świad­ków mojej sła­bo­ści. Pod wpły­wem nagłego kaprysu pobie­ram dwie­ście pięć­dzie­siąt dola­rów. Tłu­ma­czę sobie, że kiedy posta­wię cho­inkę w pokoju, będę musiała ją ubrać, a zatem kupić też nowe ozdoby, bo prze­cież nie użyję tych, które gro­ma­dzi­łam przez całe lata mał­żeń­stwa. Mam też zamiar spra­wić sobie jakiś wspa­niały pre­zent i otwo­rzyć go w pierw­szy dzień świąt rano. Sama myśl o tym, że mogę wydać na sie­bie pie­nią­dze, zdaje się mnie uszczę­śli­wiać, bo nam, szkol­nym biblio­te­kar­kom, nie­czę­sto się zda­rza taka oka­zja.

O tym wszyst­kim sobie myślę, dojeż­dża­jąc do domu.

Madrona Lane2 – to piękna nazwa pięk­nej uliczki na nie­zbyt pięk­nym przed­mie­ściu Bakers­field. Ale na iro­nię zakrawa fakt, że moja ulica przy­jęła nazwę od drzew, któ­rych na niej nie uświad­czysz. Co wię­cej – firmy dewe­lo­per­skie wyko­siły wszelką zie­leń, jaka odwa­żyła się wyro­snąć na osie­dlu. Kiedy z mężem po raz pierw­szy zoba­czy­li­śmy nasz przy­szły dom, odnie­śli­śmy wra­że­nie, że jest znisz­czony i zanie­dbany. Był też jedy­nym budyn­kiem na tej ulicy z zapusz­czo­nym, dawno nie­strzy­żo­nym traw­ni­kiem i par­ka­nem, który pil­nie wyma­gał odma­lo­wa­nia. Towa­rzy­sząca nam pani z agen­cji nie­ru­cho­mo­ści zasu­ge­ro­wała, że dom w tym sta­nie daje duże pole do popisu dla takiej mło­dej pary jak my.

– Poprzedni wła­ści­ciele – szep­nęła, kiedy stą­pa­łam po prze­gni­łej pod­ło­dze w łazience – roz­wie­dli się w bar­dzo brzydki spo­sób. To była praw­dziwa „Wojna Róż”3.

Wów­czas się z tego śmia­li­śmy, a tym­cza­sem się oka­zało, że to wcale nie jest takie śmieszne.

Byłam już pra­wie pod domem, kiedy nagle ujrza­łam Sta­cey. Stała sama na pod­jeź­dzie. Wci­snę­łam hamu­lec.

Patrzy­ły­śmy na sie­bie przez przed­nią szybę samo­chodu. Kiedy mnie dostrze­gła, zaczęła pła­kać, a ja robi­łam wszystko, żeby nie pójść w jej ślady.

Pomy­śla­łam, że pew­nie przy­szła mi powie­dzieć, że skoń­czyła z Tho­mem. Cze­ka­łam na ten moment, ale kiedy teraz nastą­pił, nie wie­dzia­łam, co robić. Zda­wa­łam sobie sprawę, że jeśli jej nie wyba­czę, nie będzie żad­nych wido­ków na przy­szłość dla nas obu. Ale jak wyba­czyć sio­strze, która spała z moim mężem?

Zmniej­szy­łam gaz, wje­cha­łam na pod­jazd i wysia­dłam z samo­chodu. Sta­cey stała w miej­scu i spo­glą­dała na mnie, obcią­ga­jąc nar­ciar­ską kurtkę. Na policz­kach sio­stry błysz­czały łzy. Po raz pierw­szy tak na sie­bie patrzymy od czasu, kiedy zaczął się ten kosz­mar, ale zamiast gniewu nie­ocze­ki­wa­nie odczu­wam coś na kształt tęsk­noty. Przy­cho­dzą mi na myśl dzie­siątki róż­nych zda­rzeń z naszej prze­szło­ści. Na przy­kład wycieczka, jaką sobie urzą­dziła nasza wspa­niała rodzinka, wybie­ra­jąc się w podróż przez pustynne stany Ame­ryki. Jecha­ły­śmy volks­wa­ge­nem, a mama śpie­wała pio­senki Helen Reddy, wydzie­ra­jąc się na całe gar­dło, i paliła jed­nego papie­rosa za dru­gim. To było istne pie­kło…

Powoli zbli­żam się do Sta­cey i jak zawsze, gdy spo­glą­dam na sio­strę, mam wra­że­nie, jak­bym patrzyła w lustro. Irlandz­kie bliź­niaczki – tak nas nazy­wała mama. Jeśli cho­dzi o wiek, dzieli nas tylko nie­całe dwa­na­ście mie­sięcy. Mamy takie same krę­cone mie­dzia­no­czer­wone włosy, bladą, pie­go­watą cerę i nie­bie­skie oczy. Nic dziw­nego, że się Thom w mojej sio­strze zako­chał, skoro jest ona młod­szą i uśmiech­niętą wer­sją mnie samej.

Sta­cey robi krok w moim kie­runku i zaczyna mówić:

– Rzu­ci­łam go. – Zda­wało mi się, że te wła­śnie słowa usły­sza­łam, ale po chwili zda­łam sobie sprawę, że wcale tego nie powie­działa.

– Co takiego? – pytam, cofa­jąc się o krok, i marsz­czę brwi z dez­apro­batą.

– Nie możemy tego dłu­żej prze­cią­gać – mówi. – Nie teraz… Nie w okre­sie Bożego Naro­dze­nia.

Czuję się poko­nana i spe­szona.

– Mam ci wyba­czyć, bo jest Boże Naro­dze­nie?

– Wiem, że mi nie prze­ba­czysz, ale prze­cież mię­dzy tobą i Tho­mem już i tak się wszystko skoń­czyło…

– To prawda, mie­li­śmy pewne pro­blemy, jed­nak… – Nawet nie wiem, jak to zda­nie dokoń­czyć, co powie­dzieć. Żadne słowa nie wydają mi się wła­ściwe.

Sta­cey przy­gryza dolną wargę – znak, że jest zde­ner­wo­wana. Dobrze pamię­tam ten jej odruch sprzed lat… Nie­ocze­ki­wa­nie wrę­cza mi biały ele­gancki kar­net, a ja się domy­ślam, że to zapro­sze­nie na ślub; ta cho­lerna impreza ma się odbyć szó­stego czerwca.

To cios. Nogi ugięły się pode mną.

– Chyba sobie ze mnie żar­tu­jesz – mówię. – Powin­naś z nim zerwać, a nie za niego wycho­dzić.

Sio­stra roz­chyla żakiet bar­dzo powoli. Ubrała się jak na waka­cje: wło­żyła czer­wone aksa­mitne spodnie i białą, robioną na dru­tach bluzę, na któ­rej z przodu wid­nieje uło­żony z ceki­nów napis: RUDOLPH.

– Jestem w ciąży – oświad­cza, po czym wymow­nym ruchem dotyka brzu­cha, który jed­nak wydaje się bar­dziej pła­ski niż mój.

I stało się. Po mie­sią­cach uda­wa­nia, że ze mną wszystko w porządku, nastą­piło coś, z czym nie potra­fię sobie pora­dzić. Prze­cież ja przez pięć lat marzy­łam o dziecku. Bła­ga­łam Thoma, żeby­śmy zało­żyli praw­dziwą rodzinę, ale on ni­gdy nie był na to gotowy. Teraz wiem dla­czego: przeze mnie. Nie chciał mieć dziecka ze mną.

Sta­cey pła­cze coraz żało­śniej.

– Tak mi przy­kro, Joy – duka. – Wiem, jak bar­dzo pra­gnę­łaś dziecka…

Mam ochotę wrzesz­czeć na nią, wykrzy­czeć swój ból, może nawet ją ude­rzyć. Tym­cza­sem z tru­dem oddy­cham, łzy zasła­niają mi oczy i nie są to zwy­kłe łzy: one naprawdę bolą. Nie mogę uwie­rzyć, że sio­stra mogła to zro­bić, że była zdolna wyrzą­dzić nam taką krzywdę. Jak dziew­czyny, podobne do sie­bie niczym dwie kro­ple wody, mogły do cze­goś takiego dopro­wa­dzić!

– Nie chcia­łam cię zra­nić, naprawdę… – zapew­nia Sta­cey.

Nie mogę jej dłu­żej słu­chać. Boję się, że jeśli zada mi jesz­cze jeden cios, to nogi się pode mną ugną i padnę na kolana tu, na pod­jeź­dzie. A prze­cież przez cały ostatni rok każ­dego dnia wal­czy­łam, by się nie zała­mać, by wytrwać, sto­jąc. Odwra­cam się od sio­stry i bie­gnę w stronę mego samo­chodu. Sły­szę, że Sta­cey mnie woła i coś wykrzy­kuje, ale nie dbam o to. Jej słowa wydłu­żają się i roz­cią­gają w jakieś nic nie­zna­czące dźwięki. Nie ma w tym wszyst­kim sensu.

Wsia­dam do samo­chodu, włą­czam sil­nik i ruszam przed sie­bie. Nie mam poję­cia, dokąd jadę, i nie zasta­na­wiam się nad tym. Cho­dzi mi tylko o jedno: chcę uciec jak naj­da­lej od zapro­sze­nia na ślub sio­stry i od dziecka, które rośnie w jej łonie.

Widzę tablicę wska­zu­jącą drogę na lot­ni­sko i bez waha­nia, bez­wied­nie skrę­cam w tym kie­runku. Być może zadzia­łała tu też jakaś tajemna siła prze­zna­cze­nia. Par­kuję przed ter­mi­na­lem i wcho­dzę do nie­wiel­kiej hali, w któ­rej panuje oży­wiony ruch. Widocz­nie dużo ludzi pra­gnie tak jak ja wyje­chać w ten świą­teczny czas i poko­nać szmat drogi, byle tylko oddzie­lić życie tu od życia tam.

Spo­glą­dam na tablicę odlo­tów i mój wzrok przy­kuwa miej­sco­wość o nazwie Hope, czyli nadzieja. Prze­cho­dzą mnie dresz­cze. To słowo wydaje mi się nie na miej­scu pośród nazw takich zwy­czaj­nych miast, jak Spo­kane czy Por­t­land. Prze­cie­ram oczy i na wszelki wypa­dek jesz­cze raz patrzę z uwagą na tablicę, bo może już lekko bzi­kuję i to wszystko mi się tylko przy­wi­działo. Ale nie… Oka­zuje się, że Hope naprawdę ist­nieje i znaj­duje się na tere­nie Bry­tyj­skiej Kolum­bii w Kana­dzie.

Nie ma kolejki po bilety, idę więc w kie­runku punktu infor­ma­cyj­nego – bar­dzo powoli, jak­bym cze­kała, aż się do końca roz­bu­dzę.

– W czym mogę pani pomóc? – zwraca się do mnie kobieta w okienku.

– Cho­dzi mi o lot do Hope… Czy są jesz­cze wolne miej­sca?

Moja roz­mów­czyni marsz­czy brwi.

– To jest lot czar­te­rowy, ale zaraz spraw­dzę. – Patrzy na ekran kom­pu­tera i stuka paznok­ciami w kla­wi­sze. – Są jesz­cze miej­sca – mówi – ale bilet był zbio­rowy. – Roz­gląda się dokoła i jej wzrok pada na mocno zbu­do­wa­nego męż­czy­znę w myśliw­skim stroju; wska­zu­jąc go, pro­po­nuje: – Może pani podej­dzie do tego pana i jego zapyta.

Zro­bię to, oczy­wi­ście, choć nie należę do kobiet, które z łatwo­ścią pod­cho­dzą do obcych męż­czyzn, zwłasz­cza gdy wyglą­dają jak Burl Ives4 w cza­sie polo­wa­nia na gru­bego zwie­rza. Teraz jed­nak nie pora na cer­to­wa­nie się. Jestem zde­spe­ro­wana. Czuję, że jeśli jesz­cze sekundę dłu­żej pozo­stanę w tym mie­ście, to zacznę krzy­czeć na cały głos. Nie mam też złu­dzeń, że Sta­cey wciąż stoi na moim pod­jeź­dzie i czeka, że wrócę na dal­szą roz­mowę. Wkła­dam torebkę pod pachę i ruszam w stronę męż­czy­zny w stroju myśliw­skim.

– Prze­pra­szam – bąkam, na próżno usi­łu­jąc się uśmiech­nąć. – Chcia­ła­bym się wybrać do Hope.

– Nie sądzę, by taka wiel­ko­miej­ska dziew­czyna jak pani zna­la­zła tam wiele atrak­cji – odzywa się ze śmie­chem.

– Może ma pan rację, ale cza­sem cho­dzi tylko o to, żeby wyje­chać, i o nic wię­cej…

– Nie trzeba mi tego dwa razy powta­rzać, pro­szę pani – mówi. – Znaj­dziemy dodat­kowe miej­sce, skoro decy­duje się pani na wyjazd, i będzie to kosz­to­wało… no, powiedzmy, sto dola­rów. Nie­stety, nie mogę pani zapew­nić moż­li­wo­ści powrotu, bo my dzia­łamy na zasa­dzie impro­wi­za­cji.

– To tak jak ja – wyrywa mi się. To stwier­dze­nie jest tak dale­kie od prawdy, że w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zasłu­gi­wa­łoby tylko na śmiech, ale teraz bar­dzo mi odpo­wiada. Poza tym nie mam pew­no­ści, czy będzie mi potrzebny bilet powrotny. Kto wie? Ta podróż jest jak tunel, który się nagle zna­lazł na dro­dze mego życia, i pozo­staje mi tylko prze­zeń przejść. O pie­nią­dze nie muszę się mar­twić, bo mam przy sobie sumę, którą pod­ję­łam na święta. – Czy potrzebny mi będzie pasz­port? – pytam.

– Nie, wystar­czy prawo jazdy.

Dowia­duję się, że w dro­dze na krótko zatrzy­mamy się w Seat­tle, gdzie się prze­sią­dziemy; po oka­za­niu dowodu toż­sa­mo­ści przejdę przez odprawę celną i około pół­nocy powin­ni­śmy wylą­do­wać w Hope. I tak oto decy­zję opusz­cze­nia kraju pod­ję­łam w krót­szym cza­sie, niż zaj­muje mi zwy­kle wybra­nie odpo­wied­niej por­cji mięsa w lokal­nym skle­pie Vona.

Wycią­gam port­fel, wyj­muję gotówkę i jadę…

Rozdział 2

2

Godzinę póź­niej sta­łam w hali odlo­tów z bile­tem do Hope w ręce. Ota­czali mnie sami męż­czyźni; roz­ma­wiali, śmiali się i co chwila przy­bi­jali sobie piątki. Zdzi­wi­łam się, bo ni­gdy przed­tem nie widzia­łam, żeby tak wielu ludzi to robiło. Wkrótce się oka­zało, że moimi współ­to­wa­rzy­szami podróży są myśliwi: łowcy tro­feów, faceci, któ­rzy zamiast meda­lami deko­rują się raci­cami ustrze­lo­nych zwie­rząt. Wybie­rali się wła­śnie na wiel­kie polo­wa­nie. Oczy­wi­ście jechali sami, bez dzieci i żon, i widać było jak na dłoni, że roz­po­częli imprezę jesz­cze przed star­tem samo­lotu. Jedy­nej wśród nich kobie­cie, która wyglą­dała na zmę­czoną, nie oka­zy­wali żad­nego zain­te­re­so­wa­nia.

Po zaję­ciu któ­re­goś z wol­nych miejsc zauwa­ży­łam, że na sie­dze­niu obok leży cza­so­pi­smo „Wia­do­mo­ści Łowiec­kie i Węd­kar­skie”. Jako biblio­te­karka chętna do czy­ta­nia wszyst­kiego, co popad­nie, się­gnę­łam po nie i zaczę­łam wer­to­wać. Nie zacie­ka­wił mnie arty­kuł o cza­tow­niach, z jakich korzy­stają myśliwi polu­jący na kaczki. Nie zro­biły też na mnie wra­że­nia foto­gra­fie poka­zu­jące, jak się pre­pa­ruje zabite zwie­rzęta. Kiedy jed­nak odwró­ci­łam kartkę, mój wzrok padł na ładne zdję­cie pew­nej nie­mod­nej już miej­sco­wo­ści let­ni­sko­wej, rekla­mo­wa­nej jako Kom­for­towy Ośro­dek Węd­kar­ski. Zachę­cano, żeby tam poje­chać i zatrzy­mać się choćby na krótko.

Zatrzy­mać się na krótko? To piękna myśl. Zło­ży­łam cza­so­pi­smo na pół i scho­wa­łam do torebki. Pomy­śla­łam, że kiedy przy­jadę do domu, włożę je do segre­ga­tora i umiesz­czę w porządku alfa­be­tycz­nym obok innych wyma­rzo­nych miejsc na urlop. Może któ­re­goś dnia zechcę ten ośro­dek odwie­dzić.

Wci­ska­jąc pismo do zapcha­nej dro­bia­zgami torebki, wyczu­łam pod ręką gra­nu­lo­waną skórę fute­rału do apa­ratu foto­gra­ficz­nego. Zaci­snę­łam palce i wyję­łam go z torebki. Skoro się decy­duję na wycieczkę w nie­znane, powin­nam koniecz­nie mieć zdję­cia, któ­rymi mogła­bym udo­ku­men­to­wać to donio­słe wyda­rze­nie.

Zaczy­nam od nasta­wie­nia ostro­ści, a potem foto­gra­fuję wyj­ście na pas star­towy, pasa­że­rów, a nawet przez brudne szyby usi­łuję uwiecz­nić widok na pas star­towy. Pró­buję także sama sobie pstryk­nąć zdję­cie. Przez moment te czyn­no­ści mnie absor­bują, ale po chwili rze­czy­wi­stość znów się wkrada do moich myśli: roz­pa­mię­tuję słowa Sta­cey, że wkrótce poślubi Thoma i że nosi jego dziecko. To boli tak bar­dzo, że nie jestem w sta­nie tego znieść. W oczach ponow­nie poja­wiają się pie­kące łzy, które nie­cier­pli­wie ście­ram. Czuję się zmę­czona pła­czem. Nęka mnie też świa­do­mość, że ubyło mi połowy oso­bo­wo­ści i nie potra­fię tego stanu rze­czy zmie­nić. Wiem jedno: przez ponad trzy dekady moja sio­stra była dla mnie opoką, na któ­rej budo­wa­łam swoje życie, a teraz stra­ci­łam grunt pod nogami. Ni­gdy dotąd nie czu­łam się tak zagu­biona i samotna. Gdy­bym mogła przy­mknąć oczy i wymó­wić zaklę­cie, które spra­wi­łoby, że zniknę z tego świata, zro­bi­ła­bym to.

Przez gło­śnik zapo­wia­dają nasz lot. Męż­czyźni natych­miast rzu­cają się do wyj­ścia. Wyglą­dają jak odziana we fla­ne­lowe spodnie sto­noga, któ­rej wszyst­kie odnóża poru­szają się jed­no­cze­śnie. Wstaję i spo­koj­nie idę za nimi.

W samo­lo­cie zaj­muję miej­sce na samym końcu, w ostat­nim rzę­dzie foteli, tak że opar­cie nie­omal dotyka drzwi toa­lety. Sta­ram się nie przy­pi­sy­wać temu sąsiedz­twu żad­nego meta­fo­rycz­nego zna­cze­nia. Sia­dam, zapi­nam pasy i przez owalne okno obser­wuję zapa­da­jącą noc. Pano­wie uda­jący się na polo­wa­nie sie­dzą z przodu; humory im dopi­sują: śmieją się i wesoło roz­ma­wiają. Wkrótce dosta­jemy zgodę na start i samo­lot wznosi się w górę, wzbi­ja­jąc się wysoko w ciemne już teraz niebo.

Znów się­gam po pismo poświę­cone polo­wa­niu i węd­ko­wa­niu. Zacie­ka­wił mnie arty­kuł o maje­sta­tycz­nym lesie desz­czo­wym znaj­du­ją­cym się w Olym­pii w sta­nie Waszyng­ton, mię­dzy cią­gną­cym się set­kami kilo­me­trów wybrze­żem a urwi­stym łań­cu­chem gór. Rosną w nim gigan­tyczne drzewa, a bujna pier­wotna zie­leń działa nie­zwy­kle kojąco. W takim miej­scu kobieta łatwo mogłaby się zgu­bić; mia­ła­bym oka­zję zro­bić tam setki wspa­nia­łych zdjęć, a może nawet…

– Dobrze się pani tu czuje, cał­kiem sama na końcu samo­lotu?

Pod­no­szę wzrok; przede mną stoi Burl Ives i uśmie­cha się: jego ster­czące jak szczotka wąsy unie­sione w uśmie­chu odsła­niają duże sztuczne zęby. Dotknęły mnie nieco jego słowa o mojej samot­no­ści.

– Czuję się dobrze – bąkam, choć to dale­kie od prawdy.

– Pani pozwoli, że się przy oka­zji przed­sta­wię: jestem Rie­gert. Rie­gert Milo­so­vich – dodaje.

– Miło mi pana poznać. Jestem Joy.

– A więc ciesz się, Joy. Przed tobą wspa­niałe waka­cje. A nam życz powo­dze­nia na polo­wa­niu.

– Życzę panom, żeby nic złego was nie spo­tkało – mówię. Nie potra­fię wyra­zić nadziei, że uda im się polo­wa­nie. Noszę legi­ty­ma­cję klubu, który zwal­cza zabi­ja­nie żywych istot, i od lat jestem czyn­nym człon­kiem tej orga­ni­za­cji. A fakt, że ci myśliwi piją alko­hol i zaraz potem ładują broń, świad­czy o ich zupeł­nym braku odpo­wie­dzial­no­ści. Ale to nie moja sprawa… – A tobie, Rie­ger­cie, raz jesz­cze dzię­kuję za miej­sce w samo­lo­cie. Hope to nadzieja, a ja bar­dzo jej potrze­buję.

– Chyba wszy­scy jej potrze­bu­jemy – rzuca i pochy­liw­szy głowę, wcho­dzi do łazienki, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi. Po kilku chwi­lach jest z powro­tem i kie­ruje się przej­ściem na swoje miej­sce z przodu. Docho­dzi już do pierw­szych rzę­dów foteli, gdy nagle sły­szę straszny hałas i czuję, że samo­lot cały się trzę­sie. Rie­gert się potyka i pole­ciaw­szy do przodu, pada na kolana. Samo­lot lotem nur­ku­ją­cym pikuje w dół.

W dół… to nie­do­brze – myślę; samo­lot powi­nien wzno­sić się w górę. By utrzy­mać rów­no­wagę, chwy­tam się porę­czy fotela. Wiem, że to głupi pomysł i na nic się nie zda, bo i tak się nie utrzy­mam, ale dzięki temu czuję się tro­chę pew­niej i odno­szę wra­że­nie, że panuję nad sytu­acją.

Samo­lot wyrów­nuje lot. Zdą­ży­łam jesz­cze szep­nąć: „Bogu dzięki!” i uśmiech­nąć się, gdy nastę­puje wybuch.

Obni­żamy się z ogromną szyb­ko­ścią. Moje ciało prze­chyla się do przodu, ale pas przy­mo­co­wany do sie­dze­nia szar­pie mnie do tyłu. Opa­dam na poduszki jak szma­ciana lalka, bole­śnie ude­rza­jąc się w kark. Mój apa­rat foto­gra­ficzny zwa­lił mi się na żebra. Widzę, jak spod sufitu spa­dają żółte maski tle­nowe. Nagle gdzieś przede mną roz­lega się straszny krzyk. Ten dźwięk brzmi gard-łowo i nie­na­tu­ral­nie. Potrzą­sam prze­cząco głową w nie­mym pro­te­ście. NIE! – myślę i stać mnie tylko na to jedno słowo. Serce bije mi tak szybko, że nie mogę oddy­chać. Ste­war­desa, która znaj­duje się w przed­niej czę­ści kabiny, każe się nam pochy­lić i wci­snąć głowę w mięk­kie sie­dze­nia przed nami. Wska­zuje na przej­ścia, któ­rymi można się wydo­stać. Nagle poja­wia się kapi­tan: prze­rywa jej w pół słowa i mówi:

– Pro­szę pań­stwa, musi­cie się przy­go­to­wać… Panią ste­war­desę pro­szę, żeby wró­ciła na swoje miej­sce.

Oka­zuje się, że to, co prze­ży­wamy, to nie tur­bu­len­cja, ale kata­strofa lot­ni­cza. Nasz samo­lot za chwilę się roz­trza­ska. Można by przy­pusz­czać, że gdy maszyna spada z wyso­ko­ści, wszystko roz­grywa się w jed­nej sekun­dzie, w oka­mgnie­niu. Tym­cza­sem prawda jest inna; w takiej chwili każda sekunda wydaje się godziną, a przed oczami prze­wija się całe nasze życie.

Z tru­dem łapię powie­trze i skrę­ca­jąc się z bólu, gło­śno i po imie­niu wzy­wam moją sio­strę. Powin­nam z nią poroz­ma­wiać i pozwo­lić jej się wytłu­ma­czyć. Ści­skam porę­cze fotela, wbi­ja­jąc w nie palce. Oddy­cham nie­równo i chra­pli­wie.

Kapi­tan powta­rza:

– Pro­szę się przy­go­to­wać do lądo­wa­nia.

Do lądo­wa­nia? Domy­ślam się, iż mówi tak, aby­śmy sądzili, że to lądo­wa­nie było pla­no­wane…

Samo­lot runął na zie­mię dzio­bem do dołu.

Tym razem mój krzyk ginie w zgrzy­cie, pisku i prze­raź­li­wym jęku roz­ry­wa­ją­cego się metalu.

Koło mnie prze­la­tują naj­róż­niej­sze przed­mioty: krze­sła, walizki, tace… Mam wra­że­nie, że zna­la­złam się w aero­dy­na­micz­nym tunelu. Tuż obok kozioł­kuje ste­war­desa; wciąż jest przy­tro­czona pasami do swego fotela. Nie mogę jej pomóc, tylko z prze­ra­że­niem patrzę, jak mnie mija. Na mgnie­nie oka nasze spoj­rze­nia się krzy­żują, ale po chwili w kabi­nie gaśnie świa­tło. Nie potra­fię się powstrzy­mać, by nie wrzesz­czeć, choć mój krzyk jest pra­wie nie­sły­szalny. W hała­sie, który tu panuje, jest jak łagodna bryza w porów­na­niu z mon­su­nem.

Choć widzę wszystko w zwol­nio­nym tem­pie, wiem, że samo­lot pędzi z ogromną szyb­ko­ścią przed sie­bie, roz­wa­la­jąc po dro­dze drzewa, skały i zie­mię. Po chwili natra­fia na prze­szkodę nie do poko­na­nia i się prze­wraca. W tym momen­cie apa­rat foto­gra­ficzny ude­rza mnie w oko.

Samo­lot cały się trzę­sie i jęczy, ale w końcu staje w miej­scu. Strasz­li­wie boli mnie głowa. Wystar­cza sekunda, żebym zdała sobie sprawę, iż „dachu­jemy”. Wiszę na pasie przy­mo­co­wa­nym do fotela, cała obo­lała. Mam wra­że­nie, jakby ktoś młot­kiem wbi­jał mi w czoło, tuż obok lewego oka, roz­pa­lony żela­zny klin. W ustach poja­wia się krew.

Kiedy maszyna w końcu się zatrzy­muje, ustają prze­raź­liwe dźwięki roz­ry­wa­nego metalu. Zapada cisza. Upiorna cisza.

W kabi­nie uno­szą się kłęby dymu; dym osiada też na fote­lach i przej­ściach. Nic nie widzę. Krztu­szę się kasz­lem, który prze­cho­dzi w szloch.

Odpi­nam pasy i osu­nąw­szy się na pod­łogę, ude­rzam o coś głową tak mocno, że na chwilę tracę przy­tom­ność. Ock­nąw­szy się, zupeł­nie nie wiem, co się dzieje. Ale czu­jąc smak wła­snej krwi, uświa­da­miam sobie, że muszę natych­miast opu­ścić samo­lot. Wszę­dzie jest pełno dymu. Pło­mie­nie liżące ściany się­gają już do kry­tych tka­niną foteli. Gdzie spoj­rzeć – widać poma­rań­czowe języki ognia. Kasz­ląc, roz­glą­dam się za czymś, czym mogła­bym osło­nić nos i usta. Niczego takiego nie znaj­duję. Kabina pogrąża się w ciem­no­ści, dymie i pło­mie­niach. Ludzie spa­dają z foteli, lądu­jąc na tym, co teraz jest pod­łogą. Zdej­muję żakiet i przy­kry­wam nim twarz, czoł­ga­jąc się w stronę wyj­ścia, a raczej tego, co – mam nadzieję – może oka­zać się wyj­ściem. Wśród odgło­sów, które do mnie docho­dzą, roz­róż­niam kroki prze­cho­dzą­cych pasa­że­rów, ich kaszel i szepty. Sufit pełen jest szcze­lin i wybo­jów kale­czą­cych moje kolana. Ude­rzam głową o jakieś pojem­niki, które spa­dły z góry i się otwo­rzyły. Intu­icyj­nie odnaj­duję drogę, idąc przed sie­bie w gęstym dymie. Prze­dzie­ram się przez rumo­wi­sko i sta­ram się omi­jać zie­jące głę­bią dziury. Kie­ruję się w stronę, w któ­rej moim zda­niem powi­nien znaj­do­wać się bok samo­lotu. Prze­cho­dząc obok sze­regu foteli, szu­kam ludzi. Może pozo­stali w nich i są nie­przy­tomni. Nikogo jed­nak nie widzę.

Wresz­cie po wędrówce, która wyda­wała mi się bar­dzo długa, dostrze­gam otwarte drzwi. Stoi w nich męż­czy­zna – wyciąga do mnie rękę i pomaga mi wyjść. Odno­szę wra­że­nie, że ten czło­wiek nie wie, iż jego włosy i koszula lepią się od krwi, a w gór­nej czę­ści ramie­nia tkwi ostry odła­mek.

– Tędy, pro­szę – infor­muje zmę­czo­nym, łamią­cym się gło­sem.

– Panu potrzebny jest lekarz – mówię, dzi­wiąc się, że słowa te wyci­skają mi łzy z oczu. Ale coś one we mnie wyzwo­liły, coś tak wiel­kiego, że się boję, iż się w tym pogrążę, że to mnie porwie i zmie­cie. W końcu, zata­cza­jąc się, staję w miej­scu.

Męż­czy­zna dotyka mojej głowy pal­cami, a gdy je cofa, są czer­wone od krwi.

– Pani też potrze­buje leka­rza – zauważa. – Czy pani jest już ostat­nim pasa­że­rem?

– Myślę, że tak; sie­dzia­łam w ostat­nim rzę­dzie. – Odwra­cam się, aby spoj­rzeć w tym kie­runku, ale widzę jedy­nie otwartą gar­dziel bucha­jącą czer­nią i czer­wie­nią. To wszystko, co pozo­stało z miejsc w ogo­nie samo­lotu. Zasta­na­wiam się, jak to się stało, że tego wcze­śniej nie zauwa­ży­łam.

Roz­trzę­siona, z bolącą i mocno krwa­wiącą głową, przyj­muję pomocną dłoń męż­czy­zny. Jest zgra­biała i spo­cona, ale daje mi poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Na zewnątrz panuje abso­lutna ciem­ność jak czarny aksa­mit, nie­przy­po­mi­na­jąca mgli­stej sza­ro­ści w pło­ną­cej kabi­nie.

Zie­mia ugina się pod sto­pami i ucieka spod nóg, gdy sta­wiam kroki, tak jak­bym cho­dziła po rucho­mych pia­skach. Z trud­no­ścią się po niej poru­szam. Przy­glą­dam się swoim sto­pom, bo mam dziwne wra­że­nie, że albo zie­mia stra­ciła moc przy­cią­ga­nia, albo zmie­niło się jej cią­że­nie. Szu­kam kogoś, kto by mi powie­dział, gdzie jeste­śmy. Nie jest to świat, jaki zna­łam. Powie­trze jest tu ostre i cał­kiem inne. Zie­mia taka miękka… Nagle przy­cho­dzi mi na myśl, że to może krew, nasza krew, tak ją roz­mięk­czyła, ale nie­wy­klu­czone, iż to była ben­zyna…

Pozo­stali pasa­że­ro­wie są oszo­ło­mieni tak jak ja. Gro­ma­dzą się przy naj­bliż­szym drze­wie. Widzę tam już sporą grupkę. Ale czy uda mi się poko­nać tę odle­głość i do nich dotrzeć? I dla­czego jestem sama?

Z dali docho­dzi wycie syren. Poty­kam się o coś i padam na kolana. Wraca dotkliwy ból głowy.

Sły­szę jakiś dźwięk i spo­glą­dam w górę. Począt­kowo wydaje mi się, że to odgłos zbli­ża­ją­cych się ambu­lan­sów i radio­wo­zów poli­cyj­nych, a potem – że to krzyk. Ale to wszystko dzieje się gdzieś za nami. My oca­le­li­śmy.

Nie wiem, jak długo leża­łam, ale raz jesz­cze się prze­mo­głam: dźwi­gnę­łam się na nogi. Stoję wypro­sto­wana i nasłu­chuję. W gło­wie mi huczy.

– Zaraz wybuch­nie… Ucie­kaj! – ktoś wrzesz­czy. Ota­czają mnie kłęby dymu, który wydo­staje się od strony ogona samo­lotu.

– Ucie­kaj! Zaraz nastąpi wybuch! – krzy­czy Rie­gert i bie­gnąc w moją stronę, wyma­chuje rękami.

Zanim jego słowa do mnie dotarły, minęła cenna sekunda. Pró­buję uciec, pędząc po gąb­cza­stej czar­nej ziemi w stronę lasu, lecz zdaję sobie sprawę, że jest już za późno. Po chwili nastę­puje nie­sa­mo­wita eks­plo­zja. Nic, co dotąd prze­ży­łam, nie da się z nią porów­nać. W jed­nej sekun­dzie w ucieczce szu­kam schro­nie­nia, a już w następ­nej uno­szę się w powie­trzu w sta­nie nie­waż­ko­ści. Spa­dam na zie­mię: naj­pierw czuję straszny ból, a potem ogar­nia mnie ciem­ność.

Otwie­ram oczy i wpa­truję się w zimowe niebo całe w czerni i sza­ro­ści. Tu i ówdzie miga jakieś upiorne poma­rań­czowe świa­tło. Wysoko nad sobą widzę wierz­chołki drzew, które ukła­dają się w prze­dziwny krąg. To nie są zwy­kłe drzewa, ale drzewa olbrzymy. Wyglą­dają jak wiel­ko­ludy, które ota­cza­jąc miej­sce kata­strofy, szep­czą coś do sie­bie. Mży drobny kapu­śnia­czek, bar­dziej przy­po­mi­na­jący mgłę niż deszcz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W stylu haiku – zwięźle, dow­cip­nie, z wyra­zi­stą puentą. Haiku jest formą japoń­skiego, nie­ry­mo­wa­nego wier­sza o takich wła­śnie cechach. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

2. Madrona jest ład­nym zimo­zie­lo­nym drze­wem waw­rzy­no­wa­tym, rosną­cym w zachod­niej Kali­for­nii. [wróć]

3. „Wojna Róż” toczyła się w XV wieku mię­dzy pre­ten­du­ją­cymi do tronu angiel­skiego rodami York (herbu Biała Róża) i Lan­ca­ster (herbu Czer­wona Róża). [wróć]

4. Burl Ives – ame­ry­kań­ski aktor i pio­sen­karz. [wróć]