Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie każdej matki składa się z trudnych wyborów…
Przez osiemnaście lat Jude Farraday stawiała potrzeby dzieci ponad własne i było warto: bliźniaki Mia i Zach wyrosły na parę bystrych szczęśliwych nastolatków.
Kiedy do niewielkiej zżytej społeczności wprowadza się Lexi Baill - dziewczyna, która ma za sobą trudne dzieciństwo i bolesną przeszłość - Jude nie kryje radości.
Lexi szybko zaprzyjaźnia się z Mią, a kiedy Zach zakochuje się w Lexi, cała trójka staje się nierozłączna.
Jude zawsze robiła wszystko, by uchronić dzieci przed niebezpieczeństwem. Pewnej letniej nocy jej najgorsze lęki się urzeczywistniają. Jedna feralna decyzja raz na zawsze odmienia losy nastolatków. Rodzina Farradayów staje przed najcięższą próbą, a Lexi traci wszystko, na co długo pracowała. Bohaterowie będą musieli stawić czoła konsekwencjom albo znaleźć siłę, by… przebaczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Tytuł oryginału NIGHT ROAD
WydawcaUrszula Ruzik-Kulińska
Redaktor prowadzącyIwona Denkiewicz
RedakcjaJerzy Lewiński
KorektaJustyna Kielniacz Krystyna Śliwa
Copyright © 2011 by Kristin Hannah All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Grabowska, 2014
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2020
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie Akces
Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-813-9571-7
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Nie przeczę, że byłam nadopiekuńczą mamą. Chodziłam na wszystkie klasowe spotkania, zabawy, wycieczki, aż syn zaczął mnie prosić, ba, błagać, żebym zostaław domu. Teraz jest już dorosły, ukończył college,a ja mogę spojrzeć wsteczi wspomnieć nasze wspólne licealne lataz mądrością, którą nabywa sięz czasem. Jego ostatni rokw liceum był bez wątpienia jednymz najbardziej stresującychw moim życiu,a zarazem jednymz najbardziej satysfakcjonujących. Gdy wracam do tamtych dni –a właśnie wspomnienia zainspirowały mnie do napisania tej powieści – przypominam sobie wiele wzlotówi upadków. Nie odstępuje mnie myśl, że miałam wielkie szczęście, żyjącw bardzo ze sobą związanej, troskliwej społeczności,w której wspieraliśmy się nawzajem.A więc zdrowie mojego syna Tuckerai młodych ludzi, którzy tłumnie przepływali przez nasz dom, wypełniając go śmiechem. Wymienię choć niektórych: Ryan, Kris, Erik, Gabe, Andy, Marci, Whitney, Willie, Lauren, Angelai Anna.I zdrowie innych mam: naprawdę nie wiem, jak bym bez was przetrwała. Dziękuję, że zawsze byłyście przy mnie, wiedziałyście, kiedy pomóc, kiedy podsunąć margaritę,a kiedy wygarnąć prawdę prostow oczy. Zdrowie Julie, Andy, Jill, Megan, Anni Barbary. Na koniecz głębi serca wyrażam podziękowanie mężowi Benowi, który trwał wiernieu mego boku, dając mi odczuć na tysiąc sposobów, żew obowiązkach rodzicielskich, jak we wszystkim innym, jesteśmy drużyną. Dziękuję wam wszystkim.
2010
Stoi na ostrym zakręcie na Nocnej Drodze.
W lesie jest ciemno, nawet w środku letniego dnia. Po obu stronach wiekowe, wybujałe świerki zbiły się w gęstwinę i przesłaniają słońce, tak wysoko ku niebu wznoszą się ich omszałe, strzeliste pnie. Sięgające kolan cienie kładą się przy zniszczonej wstędze asfaltu; powietrze znieruchomiało, jest ciche jak oddech wciągnięty do płuc. Wyczekujące.
Kiedyś ta droga zwyczajnie prowadziła do domu. Jakże łatwo się tędy jechało; skręcała bez zastanowienia na podziurawioną nawierzchnię, nawet nie zauważając stromizny po obu stronach. Wtedy jej myśli zaprzątało co innego, drobne sprawy codziennego życia. Obowiązki domowe. Rzeczy do załatwienia. Plany zajęć.
Oczywiście od lat nie przemierzała tej trasy. Kiedy mignął jej znak drogowy w kolorze spłowiałej zieleni, gwałtownie szarpnęła kierownicę; lepiej wypaść z drogi, niż znaleźć się w tym miejscu. Tak myślała aż do dzisiaj.
Ludzie na wyspie nadal rozmawiają o tym, co wydarzyło się latem dwa tysiące czwartego roku. Siedzą na barowych stołkach, na bujanych ławkach na werandzie i wypowiadają opinie, półprawdy, sądy, których nie mają prawa formułować. Myślą, że po przeczytaniu kilku szpalt w gazecie znają fakty. A to nie fakty są najważniejsze.
Jeżeli ktoś ją tu zobaczy, jak stoi przy pustej drodze w ocienionej zatoczce, wszystko znów odżyje. Będą wspominać tamtą noc sprzed wielu lat, kiedy deszcz zamienił się w popiół…
W życia wędrówce, na połowie czasu, Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Dante Alighieri, Boska komedia, „Piekło”, pieśń I, przeł. Edward Porębowicz,
2000
Lexi Baill tak długo wpatrywała się w mapę stanu Waszyngton, aż drobne czerwone znaczki zaczęły tańczyć przed jej zmęczonymi oczami. Nazwy geograficzne miały w sobie coś nieuchwytnie magicznego; przywoływały krajobraz, który z trudem sobie wyobrażała – ośnieżone góry i wody u ich podnóży, drzewa wysokie i proste jak kościelne wieże, bezkresny błękit wolnego od dymu nieba. Oczami wyobraźni widziała orły siedzące na słupach telefonicznych i gwiazdy bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Niedźwiedzie pewnie przemykały nocą przez ciche osiedla, szukając terenów, których niedawno były włodarzami.
Jej nowy dom.
Chciała myśleć, że właśnie tam jej życie się odmieni. Ale czy mogła w to wierzyć? Miała czternaście lat, więc nie wiedziała zbyt dużo, lecz przekonała się o jednym: dzieci objęte systemem można zwracać jak butelki po wodzie albo za ciasne buty.
Jej opiekunka społeczna obudziła ją wczoraj wcześnie i kazała się pakować. Znowu.
– Mam dobrą wiadomość – oznajmiła pani Watters.
Rozespana Lexi od razu wiedziała, o co chodzi.
– Kolejna rodzina. Wspaniale. Dziękuję, pani Watters.
– Nie jakaś rodzina. Twoja rodzina.
– Jasne. Oczywiście. Moja nowa rodzina. Będzie świetnie.
Pani Watters dała upust rozczarowaniu tym swoim ledwie słyszalnym westchnieniem.
– Byłaś bardzo dzielna, Lexi. Od tak dawna.
Lexi spróbowała się uśmiechnąć.
– Niech się pani nie martwi, pani W. Wiem, jak trudno jest gdzieś umieścić starsze dzieci. A rodzina Rexlerów była fajna. Gdyby mama nie wróciła, toby mi się z nimi ułożyło.
– Niczemu nie jesteś winna, wiedz o tym.
– Tak – odparła Lexi. Kiedy miała dobry dzień, potrafiła uwierzyć, że ludzie, którzy ją oddali, mieli włas-ne problemy. Kiedy miała zły dzień – ostatnio coraz częściej – zastanawiała się, co jest z nią nie tak, dlaczego tak łatwo ją zostawić.
– Masz krewnych, Lexi. Znalazłam twoją cioteczną babkę. Nazywa się Eva Lange. Ma sześćdziesiąt sześć lat i mieszka w Port George w stanie Waszyngton.
Lexi się ożywiła.
– Co? Mama mówiła, że nie mam krewnych.
– Twoja matka... myliła się. Masz rodzinę.
Lexi całe życie czekała na te bezcenne słowa. Jej świat był zawsze niebezpieczny, niepewny, jak statek płynący ku mieliźnie. Dorastała samotna, pomiędzy obcymi, zdziczałe dziecko współczesności walczące o okruchy jedzenia i troski, wiecznie niesyte i niezaspokojone. Większość tych przeżyć wyparła, ale kiedy się starała – za namową stanowego psychiatry – przypominała sobie, że była głodna, mokra, wyciągała rączki do matki, która jej nie słyszała albo nie dbała o nią, wyniszczona narkotykami. Pamiętała, że całymi dniami siedziała w brudnym kojcu, płakała i czekała, aż ktoś przypomni sobie o jej istnieniu.
Teraz wyglądała przez brudne okno autobusu Greyhound. Jej opiekunka siedziała obok, pogrążona w lekturze powieści.
Po przeszło dwudziestu sześciu godzinach zbliżały się wreszcie do celu podróży. Stalowoszare chmury wchłaniały czubki drzew. Deszcz rysował na szybie esy-floresy, zamazując widok. Tu, w stanie Waszyngton, było jak na innej planecie; znikły spalone słońcem, brązowe jak spieczony chleb góry Kalifornii Południowej i szara sieć zatłoczonych autostrad. Drzewa wybujały jak na sterydach, góry też. Wszystko wydawało się wyrośnięte i dzikie.
Autobus podjechał do niskiego terminalu w cementowym kolorze, zarzęził, szarpnął i stanął. Czarny dym kłębił się za oknem, przesłaniając przez chwilę parking, dopóki nie rozpłynał się w siekącym deszczu. Drzwi autobusu otworzyły się ze świstem.
– Lexi?
Usłyszała głos pani Watters i pomyślała: rusz się, Lexi, ale nie mogła. Podniosła głowę i popatrzyła na kobietę, która od sześciu lat była jej podporą. Za każdym razem, kiedy rodzina zastępcza rezygnowała z Lexi, zwracając ją jak nadpsuty owoc, pani Watters czekała na nią ze smutnym uśmiechem. To niewiele na pociechę po powrocie, ale nic więcej Lexi nie miała i nagle przestraszyła się, że może stracić nawet tę odrobinę swojskości.
– A jeżeli ona nie przyjdzie? – spytała.
– Przyjdzie – zapewniła pani Watters, wyciągając dłoń z chudymi, żylastymi palcami i dużymi kłykciami.
Dziewczynka głęboko odetchnęła. Da radę. Oczywiście, że tak. W ciągu pięciu lat wprowadzała się do siedmiu domów zastępczych i chodziła do sześciu różnych szkół. Wiedziała, że da radę.
Złapała wyciągniętą dłoń. Przecisnęły się wąskim przejściem, obijając się o miękkie siedzenia po obu stronach.
Po wyjściu z autobusu Lexi odebrała porysowaną czerwoną walizkę, którą ledwie zdołała udźwignąć, bo zapakowała do niej najmilsze sercu rzeczy – książki. Dociągnęła ją na skraj chodnika i stanęła na samym brzeżku krawężnika. Betonowy uskok wydawał się niebezpieczny. Jeden nieostrożny krok i mogłaby coś sobie złamać albo wpaść między pędzące samochody.
Pani Watters podeszła do niej i otworzyła parasol. Deszcz zabębnił o napięty nylon.
Pozostali pasażerowie wysiadali z autobusu jeden za drugim i znikali.
Lexi rozejrzała się po pustym parkingu i zebrało jej się na płacz. Ile razy już to przerabiała? Za każdym razem, kiedy mama przeszła odwyk, wracała po córkę. Daj mi jeszcze jedną szansę, córeńko. Powiedz temu miłemu sędziemu, że mnie kochasz. Poprawię się... nigdy więcej o tobie nie zapomnę. I za każdym razem Lexi czekała.
– Pewnie zmieniła zdanie.
– Nie zmieniła.
– Ale może zmienić.
– Masz rodzinę, Lexi.
Pani Watters powtórzyła porażające słowa i Lexi zachwiała się w swojej pewności, do jej serca wkradła się nadzieja.
– Rodzina.
Ośmieliła się wypróbować nieoswojone słowo. Rozpłynęło się na języku jak cukierek, pozostawiając słodki smak.
Wysłużony niebieski ford fairlane podjechał do nich i stanął. Auto z wgnieceniami na błotniku nosiło ślady rdzy. Pękniętą szybę wzmacniała krzyżująca się taśma.
Drzwi kierowcy otworzyły się powoli. Z forda wysiadła niska, siwa kobieta z załzawionymi brązowymi oczami i twarzą pokrytą siateczką zmarszczek jak u nałogowej palaczki. O dziwo, wyglądała znajomo – jak starsza, pomarszczona replika mamy. W tym momencie do Lexi wróciło to nieprawdopodobne słowo, nabrzmiałe teraz znaczeniem. Rodzina.
– Alexa? – spytała kobieta ochryple.
Lexi nie zdobyła się na odpowiedź. Pragnęła, żeby ta kobieta się uśmiechnęła, a może nawet ją uścisnęła, ale Eva Lange stała bez ruchu, z twarzą jak wysuszone jabłuszko ściągniętą w wyrazie głębokiej powagi.
– Jestem twoją cioteczną babką. Siostrą twojej babci.
– Nigdy nie poznałam babci – odparła Lexi, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Cały czas myślałam, że mieszkasz z rodziną ojca.
– Nie mam ojca. Nie wiem, kto nim jest. Mama nie wiedziała.
Ciocia Eva westchnęła.
– Teraz już wiem, dzięki pani Watters. To wszystkie twoje rzeczy?
– Tak – odparła dziewczynka ze wstydem.
Pani Watters ostrożnie wzięła walizkę od podopiecznej i postawiła na tylnym siedzeniu samochodu.
– No, Lexi, wsiadaj. Ciocia chce, żebyś z nią zamieszkała.
Taaa, na razie.
Pani Watters przygarnęła ją mocno.
– Nie bój się – szepnęła.
Lexi niemal się na niej uwiesiła. Zanim zrobiło się to krępujące, puściła. Na chwiejnych nogach podeszła do poobijanego auta i szarpnęła drzwi. Zagrzechotały, brzęknęły i otworzyły się szeroko.
W środku brązowy materiał okrywający dwa długie siedzenia popękał w szwach, wypluwając szarą wyściółkę. Pachniało miętą i dymem, jakby wypalono tu milion mentolowych papierosów.
Lexi usiadła jak najbliżej drzwi. Przez popękaną szybę pomachała pani Watters i odjeżdżając, patrzyła, jak opiekunka znika w siwych oparach. Czubkami palców musnęła zimną szybę, jakby ten drobny gest mógł ją połączyć z kobietą, której już nie widziała.
– Bardzo mi przykro, że twoja mama odeszła – powiedziała ciocia Eva, przerywając długie, niezręczne milczenie. – Jest teraz w lepszym miejscu. Na pewno czerpiesz z tego pociechę.
Lexi nigdy nie wiedziała, co odpowiedzieć na takie słowa. Każda obca osoba, która ją przygarnęła, wyrażała w ten sposób współczucie. Biedna Lexi, jej matka narkomanka nie żyje. Ale nikt nie miał pojęcia, jak wyglądało życie mamy – mężczyźni, heroina, wymioty, ból. Ani jak straszny był koniec. Tylko Lexi to wiedziała.
Wyglądała przez okno, poznając okolicę, która miała stać się jej nowym domem. Pejzaż był górzysty, zielony i ciemny nawet w środku dnia. Po kilku kilometrach przydrożna tablica powitała je w rezerwacie Port George. Wszędzie rzucały się w oczy indiańskie symbole. Rzeźbione orki zapraszały do sklepów. Na zaniedbanych działkach stały domy z prefabrykatów, a na niejednym podwórku rdzewiał samochód czy jakiś sprzęt. W to popołudnie pod koniec sierpnia puste stojaki po sztucznych ogniach świadczyły o niedawnym świętowaniu. Kiedyś miało tu rozbłysnąć światłami kasyno, które budowano na zboczu opadającym w stronę cieśniny.
Drogowskazy doprowadziły je do Parku Przyczep imienia Wodza Sealtha. Ciocia Eva przejechała przez park i zatrzymała się przed szeroką żółtawą przyczepą. Kontury domku w mglistej mżawce traciły ostrość, tchnęły rozczarowaniem. Frontowych drzwi, pomalowanych na niebiesko, strzegły szare plastikowe donice z tyczkowatymi, obumierającymi petuniami. Dwie kraciaste zasłonki w oknie, przewiązane pośrodku puszystą żółtą włóczką, wyglądały jak klepsydry.
– Skromnie tu – powiedziała ciocia Eva z zawstydzoną miną. – Wynajmuję dom od plemienia.
Lexi nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gdyby ciotka zobaczyła niektóre miejsca, gdzie kiedyś ona mieszkała, nie czułaby potrzeby tłumaczenia się z tej ślicznej przyczepy.
– Ładnie.
– No to chodź – rzekła ciocia, wyłączając silnik.
Lexi podążyła za ciotką żwirową dróżką prowadzącą do drzwi. W przyczepie panował idealny porządek. Mała kuchnia w kształcie litery „L” łączyła się z jadalnią mieszczącą stół z żółtym poplamionym blatem z laminatu i chromowanymi nogami oraz cztery krzesła. W saloniku kraciasta dwuosobowa kanapa i dwa niebieskie fotele obite sztuczną skórą zwracały się do telewizora na metalowym stojaku. Na bocznym stoliku stały dwa zdjęcia – starszej kobiety w okularach w rogowej oprawce i Elvisa. W powietrzu unosił się zapach papierosowego dymu i sztucznych kwiatów. W kuchni prawie na każdej gałce wisiał fioletowy odświeżacz powietrza.
– Przepraszam za te przykre zapachy. W zeszłym tygodniu, kiedy się o tobie dowiedziałam, rzuciłam palenie – powiedziała ciocia Eva, obracając się do Lexi. – Kłęby dymu i dzieci nie pasują do siebie, prawda?
Dziwne uczucie ogarnęło dziewczynkę – jakby ptasie, trzepotliwe i tak obce, że z początku go nie rozpoznała.
Nadzieja.
Ciotka, osoba nieznajoma, rzuciła dla niej palenie. I przyjęła do siebie, mimo że wcale jej się nie przelewa. Odwzajemniła spojrzenie i chciała odpowiedzieć, ale nie mogła dobyć głosu. Bała się, że niewłaściwym słowem wszystko zepsuje.
– Czuję się trochę zagubiona, Lexi – rzekła po chwili ciocia Eva. – Oscar i ja... Oscar był moim mężem... nie mieliśmy dzieci. Staraliśmy się, ale nic z tego. Więc nie znam się na wychowywaniu. Jeżeli będziesz...
– Będę dobra. Przysięgam. – Tylko nie zmieniaj zdania. Proszę. – Jeżeli mnie zatrzymasz, nie pożałujesz.
– Jeżeli cię zatrzymam? – Ciocia Eva ściągnęła wąskie wargi i zmarszczyła czoło. – Twoja mama nieźle cię załatwiła, nie powiem. Wcale mnie to nie dziwi. Złamała też serce mojej siostrze.
– Była dobra w łamaniu serc – powiedziała cicho Lexi.
– Jesteśmy rodziną – rzekła Eva.
– Nie wiem, co to znaczy.
Ciocia Eva uśmiechnęła się, ale tak jakoś smutno, i to zabolało Lexi, bo przypomniało jej, że jest po trosze dziwadłem. Życie z mamą pozostawiło ślad.
– To znaczy, że zostajesz tu ze mną. Najlepiej od razu mów mi Eva, bo i tak byśmy szybko wyrosły z tego „ciociowania”.
Zaczęła się odwracać. Lexi chwyciła ciotkę za cienki przegub, wyczuwając pod palcami miękką jak aksamit, marszczącą się skórę. Nie planowała tego, nie powinna tak robić, ale było już za późno.
– O co chodzi, Lexi?
Dziewczynka nie mogła wydusić tego jednego słowa, które jak kamień utknęło jej w ściśniętym gardle. Ale musiała je powiedzieć. Musiała.
– Dziękuję – rzekła. Oczy ją piekły. – Nie sprawię kłopotu. Przysięgam.
– Pewnie sprawisz – odparła Eva i wreszcie się uśmiechnęła. – Jesteś nastolatką. Ale to normalne, Lexi. To się zdarza. Długo byłam sama. Cieszę się, że tu jesteś.
Lexi tylko kiwnęła głową. Ona też długo była sama.
Ostatniej nocy Jude Farraday nie zmrużyła oka. W końcu, tuż przed świtem, dała za wygraną. Uniosła lekką letnią kołdrę, uważając, by nie zbudzić śpiącego męża, wstała z łóżka, cicho uchyliła przeszklone drzwi i wysunęła się na dwór.
W świetle wschodzącego dnia trawnik na tyłach domu lśnił od rosy; bujna, zielona murawa łagodnie opadała ku piaszczystej plaży usianej szarymi otoczakami. Nieco dalej wody cieśniny niezmordowanie układały się w czarne fale, których grzbiety brzask malował na pomarańczowo. Na przeciwległym brzegu pasmo Gór Olimpijskich rysowało się nieregularną lilaróżową linią.
Jude wsunęła stopy w czekające na nią zawsze przy drzwiach plastikowe robocze chodaki i weszła do ogrodu.
Ten kawałek ziemi stanowił coś więcej niż jej dumę i radość. To było sanktuarium. Tutaj, kucając na żyznej czarnej ziemi, sadziła i przesadzała, rozdzielała i przycinała. W obrębie niskich kamiennych murków stworzyła świat piękna i porządku. Rośliny, które tu zasadziła, trzymały się przydzielonego im gruntu, zapuszczały głęboko korzenie. Nawet gdy ściskał mróz ostrą zimą, siekły deszcze, szalały burze, wraz ze zmianą pory roku jej ukochane rośliny powracały do życia.
– Wcześnie wstałaś.
Odwróciła się. Mąż stał na kamiennym tarasie tuż przed drzwiami sypialni. W czarnych bokserkach, z siwiejącymi blond włosami, przydługimi i nieuładzonymi jeszcze grzebieniem, wyglądał jak seksowny profesor filologii klasycznej albo gwiazda rocka nie pierwszej młodości. Nic dziwnego, że ponad dwadzieścia cztery lata temu zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Zrzuciła pomarańczowe chodaki i przemierzyła kamienną ścieżkę z ogrodu na taras.
– Nie mogłam spać – wyznała.
– Pierwszy dzień szkoły – rzekł, biorąc ją w ramiona.
Tak w istocie było. Ta myśl zakradła się do jej snu jak złodziej, burząc spokój.
– Nie mogę uwierzyć, że idą do liceum. Zdawałoby się, że dopiero co chodzili do przedszkola.
– Czeka nas ciekawe doświadczenie. Będziemy obserwować, kim się stają przez te cztery lata.
– Dla ciebie ciekawe. Stoisz na trybunie i z góry przyglądasz się grze. A ja, na boisku, przyjmuję ciosy. Przeraża mnie myśl, że coś pójdzie nie tak.
– Co może pójść nie tak? To bystre, ciekawe świata, kochające dzieci. Wszystko im sprzyja.
– Co może pójść nie tak? Żartujesz sobie? Świat jest niebezpieczny, Milesie. Dotąd zapewnialiśmy im bezpieczeństwo, ale liceum to nie przelewki.
– Będziesz musiała dać im trochę luzu.
Ciągle ją tak upominał. Wielu ludzi udzielało jej takiej samej rady, i to od lat. Krytykowano ją, że jako rodzicielka zbyt mocno ściąga cugle, że nadmiernie kontroluje dzieci, ale nie umiała poluzować. Odkąd postanowiła zostać matką, toczyła heroiczną walkę. Zanim urodziła bliźnięta, trzy razy poroniła. A potem mijał miesiąc za miesiącem i powracająca kobieca przypadłość spychała ją w szare opary depresji. Wreszcie cud: znów zaszła w ciążę, niestety, zagrożoną, skazano ją na niemal pół roku leżenia w łóżku. Codziennie, leżąc, wyobrażała sobie swoje dzieci, i to też była walka, mobilizacja siły woli. Włożyła w te zmagania całe serce.
– Jeszcze nie – oznajmiła. – Mają dopiero po czternaście lat.
– Jude – rzekł mąż z westchnieniem. – Tylko trochę. O nic więcej nie proszę. Codziennie sprawdzasz im prace domowe, dyżurujesz na każdej potańcówce, organizujesz wszystkie szkolne uroczystości. Szykujesz im śniadanie i wozisz, gdzie chcą. Sprzątasz ich pokoje i pierzesz im ubrania. Jeżeli zapomną zrobić coś, co do nich należy, usprawiedliwiasz ich i wyręczasz. Nie są gatunkiem objętym ochroną jak cętkowana sówka. Wyluzuj trochę.
– A niby z czym mam wyluzować? Jeżeli przestanę sprawdzać pracę domową, Mia przestanie ją odrabiać. A może mam przestać dzwonić do rodziców ich przyjaciół, aby się upewnić, że nasze dzieci idą tam, gdzie powiedziały, że pójdą? Kiedy ja chodziłam do liceum, co tydzień urządzaliśmy bibę przy beczce piwa i dwie moje przyjaciółki zaszły w ciążę. Wierz mi, że właśnie teraz powinnam ich jeszcze lepiej pilnować. Tyle złego może się zdarzyć w ciągu najbliższych czterech lat. Muszę ich chronić. Kiedy pójdą do college’u, odpuszczę sobie. Obiecuję.
– Do odpowiedniego college’u – rzucił zaczepnie, ale oboje wiedzieli, że to wcale nie żart. Brat z siostrą bliźniaczką szli do pierwszej klasy liceum, a Jude już zbierała informacje o college’ach.
Spojrzała na niego, pragnąc, by ją zrozumiał. Uważał, że zbytnio angażuje się w sprawy dzieci, a ona rozumiała jego troskę, lecz przecież była matką i nie potrafiła stanąć z boku i przestać się przejmować. Nie mogła znieść myśli, że jej dzieci – jak kiedyś ona sama – będą dorastały z poczuciem, że nie są kochane.
– Jesteś zupełnie do niej niepodobna, Jude – rzekł cicho.
Była mu wdzięczna za te słowa. Oparła się o niego i razem patrzyli, jak dnieje, aż w końcu Miles powiedział:
– No, na mnie już czas. O dziesiątej mam operację.
Pocałowała go mocno, a potem weszła za nim do domu. Wzięła szybki prysznic, wysuszyła sięgające ramion blond włosy, zrobiła delikatny makijaż, włożyła spłowiałe dżinsy i kaszmirowy sweterek z dekoltem w łódkę. Otworzyła szufladę komody i wyjęła dwie paczuszki, po jednej dla każdego z bliźniąt. Wzięła je ze sobą, opuściła sypialnię i ruszyła szerokim, wyłożonym kafelkami korytarzem. W świetle porannego słońca wpadającego przez okna sięgające od podłogi do sufitu ten dom zbudowany głównie ze szkła, kamienia i egzotycznych gatunków drewna zdawał się jaśnieć własnym blaskiem. Na parterze co krok można było podziwiać jakieś cudo wystroju wnętrz. Jude przez cztery lata naradzała się z architektami i projektantami, aż wszystkie jej marzenia związane z domem, który miał być wyjątkowy, zostały urzeczywistnione.
Na piętrze wszystko wyglądało inaczej. Tutaj, u szczytu zawieszonych w powietrzu schodów z kamienia i miedzi, rozpościerała się kraina dziecięcej swobody. Wielki pokój z dużym telewizorem i stołem do bilardu zajmował wschodnią część domu. Były też dwie duże sypialnie z przyległymi łazienkami.
Jude zapukała delikatnie do drzwi Mii i weszła do środka.
Jak się spodziewała, czternastoletnia córka spała w najlepsze z rozrzuconymi rękami w łóżku z baldachimem. Wszędzie walały się ubrania, jakby po tajemniczym wybuchu, zwalone na kupę, w stosach, kopnięte na bok. Mia niestrudzenie poszukiwała tożsamości, a każda nowa próba wymagała radykalnej odmiany garderoby.
Jude usiadła na brzegu łóżka i pogłaskała miękkie, jasne włosy opadające na policzek córki. Czas się cofnął – przez chwilę znów była młodą matką i patrzyła na cherubinka o jedwabistych jak wąsy kukurydzy włosach i szczerbatym uśmiechu. Córeczka nie odstępowała na krok brata bliźniaka. Przypominali dwa szczeniaki gramolące się na siebie w żywiołowej zabawie, gadali nieprzerwanie w sekretnym języku, ze śmiechem turlali się z sofy, ze schodów i z kolan dorosłych. Od początku przywódcą tej drużyny był Zach. Pierwszy zaczął mówić i buzia mu się nie zamykała. Mia dopiero jako czterolatka wymówiła pierwsze słowo. Nie potrzebowała się odzywać, bo miała przy sobie brata. Jak wtedy, tak i teraz.
Mia przewróciła się zaspana i otworzyła oczy, mrugając powoli. Blada twarz w kształcie serca – zachwycające rysy twarzy dziewczynka miała po ojcu – nosiła ślady walki z pryszczami, które jak dotąd zwyciężały. Różnokolorowe gumki trzymały aparat ortodontyczny.
– Hola, madre.
– Pierwszy dzień liceum.
Mia się skrzywiła.
– Nie. Zastrzel mnie.
– Będzie lepiej niż w gimnazjum. Zobaczysz.
– Ty tak mówisz. Nie mogłabyś uczyć mnie w domu?
– Pamiętasz szóstą klasę? Jak pomagałam ci przy odrabianiu matematyki?
– Katastrofa – rzekła ponuro Mia. – Teraz byłoby lepiej. Już bym się na ciebie tak nie wściekała.
Jude pogłaskała miękkie włosy córki.
– Nie możesz schować się przed życiem, skarbie.
– Nie chcę się chować przed życiem. Tylko przed liceum. To jak pływać między rekinami, mamo. Naprawdę. Mogłabym stracić stopę.
Jude mimo woli się uśmiechnęła.
– Widzisz? Masz wspaniałe poczucie humoru.
– Tak się mówi, żeby podnieść na duchu brzydką dziewczynę. Dzięki, madre. Kogo to w ogóle obchodzi? Nie mam przyjaciół.
– Owszem, masz.
– Nie. Zach ma przyjaciół, którzy starają się być mili dla jego siostry frajerki. To nie to samo.
Od lat Jude poruszała niebo i ziemię, żeby uszczęśliwić dzieci, lecz tej bitwy nie mogła stoczyć. Nie jest łatwo być nieśmiałą siostrą bliźniaczką najbardziej lubianego chłopaka w szkole.
– Mam dla ciebie prezent.
– Naprawdę? – Mia usiadła. – Co to?
– Otwórz.
Jude podała jej owinięte w papier pudełko.
Dziewczynka szybko je otworzyła. W środku leżał pamiętnik oprawiony w różową skórkę, z błyszczącym mosiężnym zameczkiem.
– Miałam taki sam, kiedy byłam w twoim wieku. Zapisywałam wszystko, co mi się przytrafiło. Takie notowanie różnych rzeczy pomaga. Ja też byłam nieśmiała.
– Ale ty byłaś piękna.
– Mio, jesteś piękna. Chciałabym, żebyś to zobaczyła.
– Tak, jasne. Pryszcze i aparat są ostatnio w modzie.
– Otwórz się trochę na innych, dobrze? Idziesz do nowej szkoły, Mio, zawrzyj nowe znajomości.
– Mamo, od przedszkola spotykam się z tymi samymi dziećmi. Wątpię, żeby nowy adres coś zmienił. I już starałam się być otwarta... dla Haley, pamiętasz?
– To było ponad rok temu. Skupianie się na niepowodzeniach nie prowadzi do niczego dobrego. Dzisiaj jest pierwszy dzień liceum. Nowy początek.
– Okej.
Mia dzielnie przywołała na twarz uśmiech.
– Dobrze. A teraz wyskakuj z łóżka. Chcę dziś dojechać do szkoły wcześniej, żeby pomóc ci znaleźć szafkę i odprowadzić cię na pierwszą lekcję. Pan Davies będzie miał z wami geometrię. Chcę, żeby wiedział, jak dobrze ci poszło na teście WASL.
– Nie wejdziesz ze mną do klasy. Sama znajdę szafkę.
Jude, myśląc trzeźwo, przyznałaby córce rację, ale nie była jeszcze gotowa, by wypuścić ją spod skrzydeł. Jeszcze nie. Tyle złego mogło się zdarzyć. Mia była delikatna, krucha, denerwowała się z byle powodu. A jeśli ktoś zacznie się z niej naśmiewać?
Zadaniem matki jest chronić swoje dzieci – czy tego chcą, czy nie. Wstała.
– Będę praktycznie niewidoczna. Przekonasz się. Nikt nie zwróci na mnie uwagi.
Mia jęknęła.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Specjalne podziękowania należą się Amandzie Du-Bois, nadzwyczajnemu prawnikowi rodzinnemu. Twoja pomoc w pokonywaniu labiryntu kwestii prawnych w tej powieści była bezcenna. Natomiast za błędy odpowiadam ja.