Powrót do domu - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka

Powrót do domu ebook

Kristin Hannah

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Niepublikowana wcześniej w Polsce książka Kristin Hannah, autorki uwielbianych na całym świecie powieści „Słowik” oraz „Zimowy ogród”.

Życie prywatne światowej sławy lekarki Madelaine Hillyard dalekie jest od ideału. Kochająca, lecz przepracowana samotna matka nieustannie kłóci się z nastoletnią córką. Lina desperacko stara się odnaleźć ojca, który odszedł przed jej narodzeniem.

Czy konfrontacja z bólem i ranami z przeszłości jest konieczna?

W dodatku życie Madelaine komplikują tak od siebie różni bracia DeMarco. Podczas gdy ksiądz Francis DeMarco zawsze jest gotów podać jej pomocną dłoń, to jego brat Angel już dawno przyjął rolę niegrzecznego chłopca. Skrzywdził Madelaine, lecz teraz, gdy sam potrzebuje ratunku, znów pojawia się w jej życiu i oczekuje wsparcia.

Lecz czy pomoc potrzebującemu to jej obowiązek?

I czy skrzywdzona musi pragnąć pojednania?

„Czuła, pięknie opowiedziana historia o emocjonalnej dojrzałości, przebaczeniu i cudach, które naprawdę się zdarzają.” Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Oceny
4,4 (733 oceny)
450
169
69
40
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dor_zro

Z braku laku…

Do połowy nawet Ok, ale dalej rzewna nuda
40
milenap87

Z braku laku…

Przydługa i banalna historia. Niestety znając inne powieści autorki - na tej się zawiodłam.
10
ZanetaPawlik

Z braku laku…

Bardzo mnie zmęczyła. Drewniane dialogi, przewidywalna fabuła i nierzeczywista przemiana bohaterów. Mało realistycznie nakreślona fabuła, w dodatku nudna. Książka może w 1/4 miała jakieś tempo, potem akcja stanęła. Mam wrażenie, że niektóre fragmenty zostały dopisane na siłę w celu wyklikania odpowiedniej ilości znaków. Nie wiem, dlaczego daję autorce szansę, skoro zawodzi. Napisała dwie dobre pozycje: Słowik i Wielką samotność. Wzruszenie w wykonaniu lektorski przekombinowane. Pani Anna Dereszowska ma piękną barwę głosu, niepotrzebnie łka żałośnie; zresztą również wtedy, gdy trzeba coś wypowiedzieć szeptem. Ale widocznie tak już ma, bo z podobną manierą spotkałam sie też przy innej książce, czytanej przez aktorkę. Odradzam osobom, które preferują literaturę. Ta pozycja jest przeznaczona dla zwolenników ckliwych romansów, wówczas spełni oczekiwania.
10
Goniasonia1308

Nie oderwiesz się od lektury

CUDOWNA ❤️ ❤️❤️ Koniecznie czytajcie!! konieczne chusteczki😪
10
Elona

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00

Popularność




Rozdział 1

1

Repor­te­rzy żyli tym wyda­rze­niem od wielu dni. Nagłówki biły po oczach. Cele­bryci, któ­rzy zje­chali do pro­win­cjo­nal­nego mia­steczka w Ore­go­nie, plot­ko­wali o nar­ko­ty­ko­wych balan­gach i innych eks­ce­sach. Urzą­dzono tę imprezę, żeby uczcić zakoń­cze­nie zdjęć do gło­śnego filmu, a takie fety ni­gdy dotąd nie odby­wały się w LaGran­ge­ville. Przez całe lata Elks Hall słu­żył do zwy­czaj­nych spo­tkań, tym­cza­sem dziś wie­czo­rem w sali pul­so­wała gło­śna, agre­sywna muzyka. W oknach suną­cych limu­zyn odbi­jały się syl­wetki miesz­kań­ców mia­steczka i foto­gra­fów stło­czo­nych na wąskiej głów­nej ulicy. Wszy­scy cze­kali na to wyda­rze­nie; coś wystrza­ło­wego w abso­lut­nie hol­ly­wo­odz­kim stylu.

Tyle arty­ku­łów, wywia­dów, taki zlot papa­raz­zich, a jed­nak nikt nie podej­rze­wał, że naj­bar­dziej pro­ro­czy okaże się tytuł w „Enqu­ire­rze”: „Za taką imprezę warto dać się pokroić”.

Angel DeMarco wynu­rzył się z kokonu kli­ma­ty­zo­wa­nej limu­zyny. Przez mgłę papie­ro­so­wego dymu i wiszą­cej w powie­trzu mżawki widział tłum zebrany na ulicy. Pozba­wione twa­rzy ciała stło­czone za żółtą poli­cyjną taśmą.

– To on, to DeMarco!

Ruszyły kamery. Deszcz spra­wiał sur­re­ali­styczne wra­że­nie w roz­sz­cze­pio­nych pasmach sre­bra i pla­mach ostrego świa­tła na ciem­nej ulicy.

– Angel, popatrz tutaj! Angel! Angel! Angel!

Te oznaki uwiel­bie­nia wywo­łały u niego dreszcz eks­cy­ta­cji. Boże, jak on kochał tę swoją sławę! Zacią­gnął się papie­ro­sem, powoli wypu­ścił dym i posłał w stronę gapiów uśmiech, ten uśmiech, który maga­zyn „People” dopiero co, bo zale­d­wie w zeszłym tygo­dniu, nazwał uśmie­chem o mocy dwu­dzie­stu tysięcy mega­wa­tów. Poma­chał dło­nią z papie­ro­sem. Strużka sza­rego dymu zakre­śliła spi­ralę w powie­trzu.

Odsu­nął się na bok, dając part­nerce – wyle­ciało mu z głowy, jak ma na imię – wysiąść z samo­chodu.

Wyło­niła się powoli. Pierw­sza wychy­nęła z ciem­no­ści długa, smu­kła noga w czar­nym pan­to­flu na wyso­kiej szpilce. Obcasy gło­śno stuk­nęły o chod­nik. Dziew­czyna wychy­liła się do przodu, zarzu­ciła burzą krę­co­nych tle­nio­nych wło­sów, zade­mon­stro­wała efek­tow­nie głę­boki dekolt, po czym ener­gicz­nie wydo­była się z auta. Obcią­ga­jąc różową latek­sową suk­nię, niby mimo­cho­dem odwró­ciła się w stronę tłumu, uśmiech­nęła się i poma­chała.

Angel musiał oddać jej spra­wie­dli­wość: ta kobieta wie­działa, jak odpo­wied­nio wyko­rzy­stać swoje atuty.

Wziął ją za rękę i pocią­gnął ku roz­en­tu­zja­zmo­wa­nym fanom. Jej idio­tycz­nie wyso­kie obcasy stu­kały i zgrzy­tały na śli­skim chod­niku, lecz ten odgłos szybko uto­nął we wrza­wie, gdy tłum zoba­czył, że on, Angel, idzie do nich.

Mało­laty z piskiem wycią­gały do niego ręce. Kilka z nich roz­po­zna­wał – zapa­mię­tał te pie­go­wate twa­rze mało­mia­stecz­ko­wych nasto­la­tek, które ury­wały się ze szkoły, żeby patrzeć, jak kręcą film. Zbite w gro­madkę, dzień w dzień wysta­wały za ogro­dze­niem, popi­sku­jąc, chi­cho­cząc i chli­piąc za każ­dym razem, gdy wycho­dził z przy­czepy do swo­ich scen.

Te wiel­bi­cielki niczego od niego nie chciały poza obec­no­ścią. Mógł być nie­obli­czalny, nie­doj­rzały, ego­istyczny, lecz ich to nie ruszało – liczyło się, że dawał z sie­bie wszystko na ekra­nie. Wodząc oczami po tłu­mie, posłał w ich stronę naj­szer­szy, naj­bar­dziej sek­sowny uśmiech. Każ­dej z tych dziew­czyn, patrząc na nią i tylko na nią, poświę­cił moment równy jed­nemu ude­rze­niu serca.

– Angel, dasz nam auto­graf? Jak ci się podoba w LaGran­ge­ville? Kiedy film wej­dzie na ekrany? Naj­pierw poka­że­cie go tutaj?

Pyta­nia jak zawsze padały z desz­czo­wej mgły niczym rzutki. Nie­które sły­szał, nie­które mu umy­kały, ale wie­dział, że to nie ma zna­cze­nia. Ci ludzie nie ocze­ki­wali odpo­wie­dzi, chcieli tylko być bli­sko niego, pra­gnęli, aby kilka kro­pli jego hol­ly­wo­odz­kiego blich­tru na sekundę spły­nęło na ich zwy­kłe życie.

– Angel, mogę sobie zro­bić z tobą zdję­cie?

Pod­niósł wzrok znad kartki, na któ­rej pisał auto­graf, i zatrzy­mał go na dziew­czy­nie. Była niska i pulchna, kędzie­rzawe włosy oka­lały policzki podobne do spodków.

W mgnie­niu oka ją oce­nił – takie jak ona nie dostają zapro­szeń na naj­lep­sze imprezy i despe­racko udają, że wcale im na tym nie zależy.

Znał to. Nawet teraz, po wielu latach, pamię­tał, co czuje nasto­la­tek, który liże lody przez szybę. Jak to boli.

Uśmiech­nął się do niej, a ona otwo­rzyła oczy ze zdu­mie­nia. Patrzyła na niego, jakby poda­ro­wał jej księ­życ, a jemu to spoj­rze­nie obcej osoby roz­grzało krew jak nar­ko­tyk.

– Jasne, skar­bie, będę zaszczy­cony.

Odbił od swo­jej towa­rzyszki i zanur­ko­wał pod poli­cyjną taśmą. Poczuł na sobie dotyk wielu rąk; gła­dziły go po mary­narce, burzyły mu włosy. Daw­niej ta nie­po­żą­dana bli­skość go draż­niła, ale nauczył się z tym żyć, a nawet mu to schle­biało, o ile fani nie posu­wali się za daleko. Oto­czył dziew­czynę ramie­niem i przy­gar­nął do sie­bie, cho­wa­jąc się z nią pod oka­pem sta­rego cegla­nego budynku. Inna dziew­czyna – wysoka i smu­kła – bły­ska­wicz­nie zro­biła im zdję­cie.

– Ślicz­nie dziś wyglą­dasz – pochwa­lił.

Gru­ba­ska miała na sobie długą suk­nię z bia­łej satyny.

– Zjazd absol­wen­tów – wyse­ple­niła, nie­mal ośle­pia­jąc go sre­brem apa­ratu na zębach.

Zjazd absol­wen­tów. Dawno nie sły­szał tych słów, całe wieki ich nie sły­szał i nagle poczuł się staro. Gdyby był ojcem tej dziew­czyny, patrzyłby, jak ona się stroi na szkolne tańce. Cie­kawe, jakie to uczu­cie…

Szybko odsu­nął od sie­bie te nieco nostal­giczne myśli.

– Gdzie twój chło­pak?

Pulchne policzki dziew­czyny oblał rumie­niec.

– Nie mam chło­paka. Ja i tamte kole­żanki… pomy­śla­ły­śmy, że pój­dziemy popa­trzeć. Były­śmy w komi­te­cie wystroju sali…

Na uła­mek sekundy znik­nął Angel DeMarco, gwiaz­dor fil­mowy; zastą­pił go Angelo DeMarco, dzie­ciak z bied­nej dziel­nicy.

– Gdzie ta potań­cówka? – zapy­tał cicho.

– W liceum… – Ski­nęła głową w głąb ulicy. – W sali gim­na­stycz­nej.

Zanim zdą­żył pomy­śleć, wziął dziew­czynę za rękę i ruszył z nią chod­ni­kiem. Tłum zamilkł i zaraz zaczął się przed nimi roz­stę­po­wać.

– Angel!

Usły­szał woła­nie, przy­sta­nął, obej­rzał się. Val Ligh­ter, jego agent i przy­ja­ciel, stał obok Latek­so­wej Kiecki. Oboje machali do niego.

– Gdzie się wybie­rasz?! – krzyk­nął Val i pstryk­nął nie­do­pał­kiem na jezd­nię. – Cze­kają na cie­bie w sali.

Angel uśmiech­nął się. Naj­lep­sza rzecz, jaką dawała sława – cze­ka­nie na niego.

– Zaraz wrócę.

Nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, prze­pro­wa­dził onie­miałą dziew­czynę przez jezd­nię. Razem weszli do sali gim­na­stycz­nej z deko­ra­cją zro­bioną z chyba dzie­się­ciu rolek papieru toa­le­to­wego. Na sce­nie zespół potwor­nie gło­śno grał wła­sną, rąbaną wer­sję Crazy for You Madonny.

Sły­szał zasko­czone sap­nię­cia, gdy pro­wa­dził dziew­czynę na par­kiet. Kątem oka widział wska­zu­jące ich palce. Pobrzę­ki­wały odsta­wiane kie­liszki, ury­wały się chi­choty.

Nie roz­glą­dał się. Patrzył na dziew­czynę, wyłącz­nie na nią.

– Mogę pro­sić?

Otwo­rzyła usta, chciała odpo­wie­dzieć, ale zdo­była się tylko na ciche piśnię­cie.

Wziął ją w ramiona i odtań­czył z nią ostat­nich trzy­dzie­ści sekund pio­senki.

Potem wyco­fał się i w zaska­ku­jąco dobrym humo­rze dłu­gimi kro­kami opu­ścił salę.

Bawiąca się mło­dzież tło­czyła się teraz wokół nowej kró­lo­wej.

– Jakie to wzru­sza­jące – wyce­dził iro­nicz­nie głos na zewnątrz.

Angel zmu­sił się do uśmie­chu.

– Grupa wie­kowa od jede­na­stu do sie­dem­na­stu – odparł oschle. – To moi widzo­wie.

Val klep­nął go w plecy i wycią­gnął na deszcz.

– Na Boga, będziesz miał baby chli­piące na Hard Copy1 i zapro­sze­nia od nasto­la­tek na bale matu­ralne.

– Taa, wiem. No to chodźmy na to prze­klęte przy­ję­cie. Muszę się napić.

Prze­bie­gli przez jezd­nię. Part­nerka Angela stała na desz­czu dokład­nie w tym samym miej­scu, gdzie ją zosta­wił. Przez uła­mek sekundy żało­wał, że nie przy­wiózł ze sobą kogoś innego – kogoś, na kim by mu zale­żało – ale jakoś nikt taki nie przy­cho­dził mu do głowy.

Ziry­to­wany tą myślą, chwy­cił swoją towa­rzyszkę za rękę i pocią­gnął w stronę Elks Hall. Pochy­leni wbie­gli do budynku i po kilku skrzy­pią­cych scho­dach weszli do prze­stron­nego pomiesz­cze­nia. Słabe świa­tło pod­su­fi­to­wych lamp prze­dzie­rało się przez mrok i rzu­cało mętne złote plamy mię­dzy cie­niami. Na pię­trze heavy­me­ta­lowa kapela wpra­wiała w drga­nie deski pod­łogi. Pył sypał się ze szcze­lin. Wzdłuż ściany w głębi usta­wiono pro­wi­zo­ryczny bar. Z tuzin cele­bry­tów i krę­cą­cych się przy nich lokal­nych szpa­ne­rów sączyło alko­hol.

Angel poczuł się, jakby znowu był domu. Wcią­gnął głę­boki, pełen zado­wo­le­nia oddech. W tej chwili wszystko mu się podo­bało – łomot muzyki, mdlą­co­słodki zapach mari­hu­any, wil­gotna woń zbyt wielu ciał zgro­ma­dzo­nych na sto­sun­kowo małej prze­strzeni. Val wymru­czał pospieszne poże­gna­nie – było tam coś o bzy­ka­niu – i wto­pił się w tłum.

– Napi­jesz się? – zapy­tała przy­mil­nie part­nerka Angela.

Chciał odpo­wie­dzieć, lecz zanim zdą­żył, poczuł ucisk w piersi. Skrzy­wił się i zro­bił kilka koli­stych ruchów bar­kiem, żeby roz­cią­gnąć mię­śnie.

– Dobrze się czu­jesz? – Zanie­po­ko­jona ścią­gnęła brwi.

Ból zelżał. Uśmiech­nął się do panny jak-jej-tam.

– Tak reaguje moje ciało na brak alko­holu – oznaj­mił lek­ce­wa­żąco, oto­czył ramie­niem talię oble­czoną latek­sem i oparł dłoń na bio­drze z zaży­ło­ścią, któ­rej ani nie czuł, ani nie potrze­bo­wał w tym kon­kret­nym wypadku.

– Tequ­ila? – Bły­snęła liców­kami w sze­ro­kim uśmie­chu.

Uśmiech­nął się.

– Czy­ta­łaś „Enqu­irera”. Nie­grzeczna dziew­czynka. – Przy­cią­gnął ją do sie­bie. Zapach per­fum o nucie gar­de­nii wypeł­nił mu noz­drza. – Wiesz, co robię nie­grzecz­nym dziew­czyn­kom?

Zwil­żyła wargi.

– Sły­sza­łam – wymru­czała.

Popa­trzył jej w oczy z mocno wytu­szo­wa­nymi rzę­sami i nie­bie­skim cie­niem na powie­kach i zoba­czył tam swoje odbi­cie. Na sekundę ogar­nęło go roz­cza­ro­wa­nie, że to wszystko przy­cho­dzi tak łatwo i natych­miast o tym zapo­mniał. Pro­blem w tym, że był zbyt trzeźwy. Znie­czu­lony alko­ho­lem czy dra­gami, sta­wał się Ange­lem DeMarco, akto­rem nomi­no­wa­nym do Nagrody Aka­de­mii Fil­mo­wej. Wtedy był kimś, a potrze­bo­wał tego jak powie­trza.

– Przy­nie­siesz mi drinka, skar­bie?

Cmok­nęła go w poli­czek, wywi­nęła się spod jego ramie­nia i popły­nęła przez salę do bufetu. Miała ide­alne, chi­rur­gicz­nie sko­ry­go­wane ciało, a wszyst­kie wgłę­bie­nia i wypu­kło­ści opi­nał różowy lateks.

Serce mu przy­spie­szyło, bra­ko­wało śliny w ustach. Oparł się o ścianę pokrytą poza­dzie­raną boaze­rią i zaczął snuć wizje o spo­so­bach, w jakie wyko­rzy­sta to jej boskie ciało. Myśl o nich splą­ta­nych w uści­sku, nagich, naćpa­nych i…

Poja­wiło się pie­cze­nie w prze­łyku i za most­kiem. W pierw­szej chwili je zigno­ro­wał – to tylko brak alko­holu, lecz gdy mroczki zawi­ro­wały mu przed oczami, żołą­dek pod­szedł do gar­dła, wie­dział już, co się dzieje.

– O Boże…

Ode­rwał się od ściany i poczuł ją, tę nie­wi­doczną dłoń miaż­dżącą mu klatkę.

Ostrze­gaw­cze dzwonki w gło­wie zagłu­szyły łomot muzyki. Łap­czy­wie chwy­tał zady­mione powie­trze, usi­łu­jąc napeł­nić nim płuca. Ból wgry­zał się w klatkę pier­siową i spły­wał w dół lewego ramie­nia, wywo­łu­jąc mro­wie­nie w gorą­cych pal­cach. Przy­trzy­mał się śli­skiej drew­nia­nej porę­czy. Oblu­zo­wana jak stary ząb zachy­bo­tała się pod jego cię­ża­rem.

– Chry­ste…

Nie tutaj, nie teraz…

Zimny pot per­lił się na linii wło­sów, roz­chwie­ru­tane schody na par­kiet do tańca rosły mu w oczach. Ciemne stop­nie zacho­dziły na sie­bie i wydłu­żały się jak tam­ten kory­tarz w fil­mie Polter­ge­ist. Przez uła­mek sekundy widział JoBeth Wil­liams z krzy­kiem zbie­ga­jącą w bez­miar.

Co takiego ona krzy­czała? Usi­ło­wał sku­pić myśli na tym bez­sen­sow­nym pyta­niu. Nie­ważne, byle tylko wyci­szyć ten zamęt w piersi.

– Angel?

Dopiero po chwili roz­po­znał swoje imię. Spró­bo­wał pod­nieść głowę, ale nie mógł się ruszyć. Serce mu łomo­tało i waliło jak nie­na­oli­wiona, zaci­na­jąca się maszy­ne­ria. Obli­zał spierzch­nięte wargi i uno­sząc powoli głowę, pró­bo­wał uło­żyć usta w cho­lerny uśmiech.

Ta kobieta – Judy, nagle sobie przy­po­mniał – stała przed nim z butelką tequ­ili i dwoma kie­lisz­kami. Sol­niczkę miała w dekol­cie, wetkniętą w rowek mię­dzy pier­siami.

– Angel? – Rysy jej ład­nej, sta­ran­nie poma­lo­wa­nej twa­rzy ścią­gnął gry­mas zagu­bie­nia.

– Nie… – To słowo padło na świsz­czą­cym odde­chu i zawi­sło w powie­trzu. Usi­ło­wał coś dodać, ale myśli się rwały, wzrok męt­niał. Chry­ste, tak bar­dzo go boli, nie może oddy­chać. – Nie… czuję się dobrze. Ścią­gnij Vala.

Przez jej twarz prze­mknął cień prze­ra­że­nia. Spoj­rzała w górę, na schody, a potem na chmarę impre­zo­wi­czów i bez­rad­nie ścią­gnęła brwi.

Angel puścił poręcz i chwy­cił ją za smu­kły nad­gar­stek. Z cichym sap­nię­ciem spró­bo­wała uwol­nić rękę. Nie puścił jej, trzy­mał się tej kobiety całym swoim jeste­stwem. Patrzył na nią i sta­rał się zacho­wać spo­kój, usi­ło­wał oddy­chać.

– Spro­wadź…

Prze­szył go roz­pa­lony do czer­wo­no­ści ból, zmiaż­dżył pierś. Bez­radny, stał chwiej­nie i dyszał ciężko z dło­nią przy­ci­śniętą do serca. Bolało, och, Jezu, jak bolało, od lat nie pamię­tał takiego bólu.

– Pro­szę… – wydy­szał – nie pozwól… mi…

Umrzeć. Chciał powie­dzieć: „Nie pozwól mi umrzeć”, ale nie zdą­żył dokoń­czyć, bo świat zakryła czerń.

Obu­dziło go pika­nie kar­dio­mo­ni­tora. Kom­pu­te­rowo gene­ro­wany dźwięk, elek­tryczny, odczło­wie­czony.

I piękny, Chry­ste, jaki piękny.

Żył. Udało się, kolejny raz poko­nał tego skur­wiela, ponu­rego kosia­rza.

Wyczu­wał obec­ność leków w krwio­biegu. Przy­mu­la­jące dzia­ła­nie deme­rolu dawało złu­dze­nie dry­fo­wa­nia w cie­płym, koją­cym morzu. Wie­dział, że spe­cy­fik wkrótce prze­sta­nie dzia­łać i powróci tam­ten ból miaż­dżący żebra, dźga­jący płuca i serce. Nie zamie­rzał się tym przej­mo­wać. Żył.

Drzwi otwo­rzyły się z cichym skrzyp­nię­ciem. Buty na gumo­wych pode­szwach zapla­skały o posadzkę – na bank pokrytą bia­łym nakra­pia­nym gumo­leum – i zatrzy­mały się przy jego łóżku.

– Widzę, panie DeMarco, że już pan nie śpi.

Niski męski głos. Zasad­ni­czy.

Lekarz. Kar­dio­log.

Powoli uniósł powieki. Stał nad nim wysoki, chudy jak szczapa męż­czy­zna z pobruż­dżoną twa­rzą i suro­wymi czar­nymi oczami. Nie­okieł­znane siwe włosy ster­czały we wszyst­kich kie­run­kach. Ein­stein na die­cie slim­fa­stu.

– Jestem dok­tor Ger­la­ine, ordy­na­tor oddziału kar­dio­lo­gii w Val­ley Hospi­tal w LaGran­ge­ville.

Lekarz pochy­lił się, przy­su­nął sobie krze­sło, usiadł i zaczął prze­glą­dać kartę Angela.

I znowu to samo – pod­su­mo­wał Angel w myślach. Ruty­nowy występ.

Ger­la­ine zamknął doku­men­ta­cję.

I to pedan­tyczne skła­da­nie karty, cho­ler­nie zna­mienny gest – pomy­ślał, obser­wu­jąc leka­rza spod rzęs.

– Jest pan bar­dzo cho­rym mło­dym czło­wie­kiem, panie DeMarco.

Angel odpo­wie­dział uśmie­chem. Na­dal żył, oddy­chał, a leka­rze od lat czę­sto­wali go podob­nymi tek­stami. „Igra pan z losem, panie DeMarco, musi pan zmie­nić tryb życia… zmie­nić tryb życia… zmie­nić tryb życia…”. Miał te słowa nagrane w gło­wie, taśma prze­su­wała się i cofała, odtwa­rzana z milion razy w ciem­no­ści nocy, lecz on nie chciał zmie­niać swo­jego życia, trzy­mać diety, ćwi­czyć czy prze­strze­gać zasad.

Miał trzy­dzie­ści cztery lata i dawno temu wszedł na mroczną drogę buntu dla samego buntu. Wie­dział, że takie puste życie nie ma sensu, a jed­nak wła­śnie takie mu paso­wało. Nikt na niego nie liczył ani go nie potrze­bo­wał. Prze­ska­ki­wał z imprezy na imprezę niczym akro­bata, zale­wał się w trupa, wyry­wał jakąś laskę, bzy­kanko i ruszał dalej.

– No tak, tak. Jasne.

Ger­la­ine zmarsz­czył czoło.

– Roz­ma­wia­łem z pań­skim leka­rzem w Neva­dzie.

– Nie wąt­pię.

– Mówił, że był pan udręką dla kar­dio­lo­gów.

– Dla­tego lubię dok­tora Ken­nedy’ego. Jest uczciw­szy od więk­szo­ści kono­wa­łów.

Ger­la­ine wsu­nął kartę z powro­tem w koszulkę.

– Dok­tor Ken­nedy powie­dział, że pół roku temu ostrze­gał pana, iż po kolej­nym epi­zo­dzie kar­dio­lo­gicz­nym wpad­nie pan – to jego słowa, nie moje – w gówno po kokardę. I, synu, głę­biej już się nie da.

Angel prych­nął śmie­chem.

– Niech pan zwolni, dok­to­rze, nie nadą­żam za tym waszym medycz­nym żar­go­nem.

– Ken­nedy uprze­dzał, że lubi pan żar­to­wać. Nie­stety, ja nie widzę tutaj nic śmiesz­nego. Jest pan młody. Podobno sławny i bogaty, według pie­lę­gnia­rek w dyżurce.

Angel pomy­ślał o zamie­sza­niu, jakie musi wywo­ły­wać jego obec­ność, i poczuł przy­pływ adre­na­liny.

– Nie mylą się, wszystko się zga­dza.

Lekarz zamilkł na chwilę.

– Panie DeMarco, widzę, że pan nie trak­tuje sytu­acji odpo­wied­nio poważ­nie. Od dawna pan cho­ruje. Infek­cja wiru­sowa, którą pan prze­szedł jako nasto­la­tek, osła­biła serce. A pan mimo wszystko pije, pali i ćpa. Oto przy­kra prawda: nisz­czy pan serce w zawrot­nym tem­pie i jeżeli szybko cze­goś nie zro­bimy, być może nie będziemy w sta­nie już nic dla pana zro­bić.

– Już to sły­sza­łem. Ale na­dal tu jestem, dok­to­rze. A wie pan dla­czego?

Lekarz zmie­rzył go wzro­kiem.

– Na pewno nie dla­tego, że prze­strzega pan zale­ceń leka­rzy.

– No nie. Oto mój sekret, dok­to­rze. – Obni­żył głos do kon­spi­ra­cyj­nego szeptu. – Tylko dobrzy ludzie umie­rają młodo.

Ger­la­ine odchy­lił się na krze­śle i w zadu­mie przy­glą­dał się Ange­lowi.

– Ma pan żonę, panie DeMarco? – zapy­tał.

Angel spoj­rzał na niego z odrazą.

– Chyba lepiej, żebym nie miał.

– Dzieci?

Bły­snął zębami w uśmie­chu.

– O ile wiem, nie.

– Dok­tor Ken­nedy mówił, że przez te wszyst­kie lata, gdy pana leczył, ni­gdy nie widział, żeby w szpi­talu odwie­dził pana ktoś poza pań­skim agen­tem i zgrają repor­te­rów.

– Dok­to­rze, co to wła­ści­wie ma być? Maka­bryczna zabawa w „Oto twoje życie”? Zamie­rza pan ścią­gnąć peda­goga szkol­nego z ogól­niaka, żeby potwier­dził, że ni­gdy z nikim nie było mi po dro­dze?

– Nie. Chcę wie­dzieć, kto będzie pana opła­ki­wał, jeśli pan umrze.

To było okrutne; miało zabo­leć i zabo­lało. Nagle Ange­lowi przy­szedł na myśl Fran­cis, jego brat. I jed­no­cze­śnie obu­dziło się wspo­mnie­nie dzie­ciń­stwa, a z nim nostal­gia; bole­sna, a zara­zem słodka. Noz­drza wypeł­nił zapach trawy, desz­czu i morza.

Myśli o prze­szło­ści wywo­łały poczu­cie… wyob­co­wa­nia. Wie­dział, że zna­jomi z Hol­ly­wood byli tylko zna­jo­mymi. Nie miał wśród nich takich przy­ja­ciół, jakim kie­dyś był brat. Oni, ta banda pochleb­ców, go nie widziała, dla nich liczyła się chwi­lowa atrak­cja, jaką była praca przy fil­mie.

Poczuł ukłu­cie żalu, tęsk­notę za tym wszyst­kim, od czego uciekł, za bra­tem, któ­rego opu­ścił.

Zde­cy­do­wa­nie stłu­mił te emo­cje i odpo­wie­dział leka­rzowi twar­dym spoj­rze­niem. Naj­chęt­niej posłałby go do dia­bła, ale cho­lera, ten czło­wiek był mu potrzebny. Nad­szedł czas, żeby użył swo­jego uroku, który tak szybko i daleko go zaniósł.

– No oczy­wi­ście, ma pan dok­tor rację. To stąd pew­nie wzięło się powie­dze­nie: „ciężki jak zawał”. No cóż, przy­rze­kam, że od dziś poważ­nie zajmę się swoim zdro­wiem. Koniec z nar­ko­ty­kami, no, może pra­wie koniec. I odsta­wię alko­hol. Tylko piwo. Piwo mogę, tak?

Ger­la­ine patrzył na niego z nie­ukry­wa­nym przy­gnę­bie­niem.

– Panie DeMarco, jeżeli pan szybko tego nie zrobi, wkrótce pan umrze. A razem z panem wszyst­kie marze­nia i plany, jakie tam pan ma. Dru­giej szansy nie będzie.

Angel uśmiech­nął się. Ograny trick.

– Pro­szę zde­fi­nio­wać „wkrótce” dla naszych widzów.

Tak jak ocze­ki­wał, Ger­la­ine odpo­wie­dział wzru­sze­niem ramion.

Angel uśmiech­nął się trium­fu­jąco. Zawsze to samo – wzru­sze­nie ramion, które w lekar­skiej mowie ciała mówiło: gdzieś pomię­dzy następną sekundą a rokiem 2012. Oni nie mieli żad­nych kon­kret­nych odpo­wie­dzi, jedy­nie rady, coraz wię­cej rad.

– Umrę któ­re­goś dnia, jeśli to ma pan dok­tor na myśli. Cóż, pana też kie­dyś to czeka.

– Nie, nie to mia­łem na myśli – spro­sto­wał spo­koj­nie lekarz. – Jeżeli pan cze­goś nie zrobi, panie DeMarco, sądzę, że umrze pan jesz­cze w tym roku.

Z twa­rzy Angela znik­nął buń­czuczny uśmiech.

– W tym roku? Prze­cież mamy pra­wie paź­dzier­nik.

– Zga­dza się.

Nie dowie­rzał wła­snym uszom. Coś było nie tak, może pogor­szył mu się słuch.

– Żar­tuje pan?

Ger­la­ine spoj­rzał na niego z wyż­szo­ścią.

– Panie DeMarco, ja nie żar­tuję z pacjen­tami, ja ich infor­muję.

W tym roku. Dotąd nikt mu cze­goś takiego nie powie­dział. Ow­szem, były ostrze­że­nia doty­czące bliż­szej i dal­szej przy­szło­ści. Kaza­nia o skut­kach nad­uży­wa­niu alko­holu, pale­nia i tłu­stej diety.

Naj­chęt­niej przy­ło­żyłby w coś z całej siły, wal­nął pię­ścią w ceglany mur, tak żeby poczuć zna­jomy ból pro­mie­niu­jący do ramie­nia.

– To niech mnie pan zre­pe­ruje – wark­nął. – Roze­tnie i naprawi szkody.

– To nie takie pro­ste, panie DeMarco. Zmiany po ostat­nim epi­zo­dzie są zbyt roz­le­głe. Kon­sul­to­wa­łem się z Chri­sem Allen­for­dem ze szpi­tala St. Joe’s i jego opi­nia pokrywa się z moją; żaden zabieg na sercu nie wcho­dzi w grę.

Zmiany. Zbyt roz­le­głe.

Złe słowa, bar­dzo złe.

– Chce pan powie­dzieć, że nie da się nic zro­bić, żeby mnie ura­to­wać i muszę umrzeć?

– Nie. Mówię, że żadna stan­dar­dowa ope­ra­cja kar­dio­lo­giczna nie wcho­dzi w grę. Na to już za późno. Potrzebne panu nowe serce.

– Nie. Chyba nie myśli pan o…

– Trans­plan­ta­cji.

Ange­lowi na uła­mek sekundy zaparło dech. Lodo­waty strach wbił się kli­nem w serce.

– Jezu – wysa­pał z odde­chem. – Jezu…

Trans­plan­ta­cja. Nowe serce. Cudze serce w jego piersi. Serce zmar­łej osoby. Bijące, bijące.

Pod­niósł oczy na Ger­la­ine’a. Wysi­lił się na uśmiech.

– Nie ma mowy. Ja nie kupuję nawet uży­wa­nych samo­cho­dów. – Sta­rał się nadać gło­sowi nor­malne brzmie­nie, ukryć strach.

– To nie temat do żar­tów, panie DeMarco. Cho­roba jest w koń­co­wym sta­dium, naprawdę jest źle. Umrze pan, o ile nie dosta­nie pan zdro­wego serca. Wpi­szemy pana na listę ocze­ku­ją­cych na prze­szczep i miejmy nadzieję, że dawca szybko się znaj­dzie.

Dawca. Już na samą myśl zbie­rało mu się na wymioty.

– I co, zro­bi­cie ze mnie Fran­ken­ste­ina?

– Panie DeMarco, ta ope­ra­cja różni się od stan­dar­do­wych pro­ce­dur. To oczy­wi­ste, że poja­wią się wytyczne doty­czące ogra­ni­cze­nia aktyw­no­ści, prze­strze­ga­nia diety, ale przy pew­nej zmia­nie trybu życia…

Nie­mal ode­brało mu mowę.

– Jezu Chry­ste… – wychry­piał.

– Mamy świet­nych psy­chia­trów, któ­rzy służą pro­fe­sjo­nal­nym wspar­ciem w takich sytu­acjach…

– Czyżby? – wark­nął.

Wie­dział, że w tej chwili powi­nien wyko­rzy­stać swój czar, pró­bo­wać osią­gnąć to, co chciał, pod­le­wa­jąc słowa mio­dem, nie sikami, ale bra­ko­wało mu siły. Miał wra­że­nie, że spada z wyso­kiego klifu w ciemną, głę­boką otchłań. Przez tę bez­rad­ność był gotów krzy­czeć z gniewu.

– Panie ordy­na­to­rze oddziału kar­dio­lo­gii szpi­tala w LaGran­ge­ville, ile trans­plan­ta­cji serca ma pan na swoim kon­cie?

– Ani jed­nej, ale…

– Wła­śnie, ale. Nie wie­rzę w ani jedno pań­skie słowo. Ani jedno. Rozu­mie pan? Pro­szę zała­twić mi prze­lot do naj­lep­szej kli­niki trans­plan­ta­cyj­nej w tym kraju. – Wbił wście­kłe spoj­rze­nie w leka­rza. – Natych­miast.

Ger­la­ine powoli pod­niósł się z krze­sła.

– Ken­nedy ostrze­gał mnie, że źle pan to przyj­mie.

– Źle przyjmę? – Angel iro­nicz­nie wykrzy­wił usta. – Źle przyjmę? To jakiś żart?

Ger­la­ine odsta­wił krze­sło i z wes­tchnie­niem pokrę­cił głową.

– Zała­twię trans­fer. Dla pana naj­lep­szym miej­scem będzie St. Joseph’s Hospi­tal w Seat­tle. Dok­tor Allen­ford należy do czo­ło­wych spe­cja­li­stów w zakre­sie chi­rur­gii ser­cowo-naczy­nio­wej w kraju.

– W Seat­tle? – Serce Angela wpa­dło w łopot, a idio­tyczny moni­tor zaczął pikać i migo­tać. – Jezu Chry­ste, to jakaś kome­dia pomy­łek. – Roz­wście­czony z tru­dem oddy­chał. – Pan mnie wysyła do domu.

– Naprawdę? – Ordy­na­tor się roz­po­go­dził. – Nie wie­dzia­łem, że pan jest z Seat­tle. W takim razie…

– Jeżeli ktoś się o tym dowie, kto­kol­wiek, natych­miast pozwę ten cho­lerny szpi­tal i zała­twię, że będzie pan, sza­nowny dok­to­rze, opróż­niał noc­niki w jakimś domu spo­koj­nej sta­ro­ści. Dotarło?

– Panie DeMarco, niech pan będzie roz­sądny. Przy­wie­ziono tu pana z hol­ly­wo­odz­kiego przy­ję­cia. Wszy­scy widzieli.

– Nikt nie może się dowie­dzieć, że potrzebne mi nowe serce. A pan, dok­to­rze, wykom­bi­nuje, jak to ukryć.

Lekarz popa­trzył na niego z góry i zmarsz­czył brwi.

– Ma pan dziwne prio­ry­tety…

– Tak, tak, jasne. A teraz pro­szę opu­ścić mój pokój.

Ger­la­ine pokrę­cił głową i bez słowa skie­ro­wał się do wyj­ścia. Odwró­cił się jesz­cze z ręką na klamce, posłał Ange­lowi dłu­gie, zmar­twione spoj­rze­nie i wyszedł.

Klik­nął zamek w drzwiach. Mro­żąca cisza osia­dła na ścia­nach w mdłym kolo­rze i nakra­pia­nym gumo­leum. I tylko moni­tor pikał.

Angel leżał ze wzro­kiem utkwio­nym w zamknięte drzwi. Krew szu­miała mu w żyłach, pul­so­wała w skro­niach i prze­ci­skała się przez umę­czone zastawki serca. Miał lodo­wate palce i skró­cony oddech.

Trans­plan­ta­cja.

Chciał zbyć śmie­chem ten pomysł, wmó­wić sobie, że posta­wili mu błędną dia­gnozę w kiep­skim szpi­talu na zadu­piu i czę­ściowo nawet w to wie­rzył. Ale gdzieś głę­boko, w ciem­nym miej­scu w duszy dawno zagnieź­dził się lęk, któ­rego nie zagłu­szał ani alko­hol, ani nar­ko­tyki.

Trans­plan­ta­cja.

To słowo wiro­wało mu w gło­wie.

Trans­plan­ta­cja… trans­plan­ta­cja… trans­plan­ta­cja…

Chcieli mu wyciąć serce.

W orga­ni­zmie Angela kojąco krą­żyły lekar­stwa. Powieki mu opa­dały, w ocię­ża­łym ciele roz­cho­dziło się przy­jemne wra­że­nie cie­pła. Świa­do­mość odpły­wała i powra­cała przy mono­ton­nym tyka­niu ścien­nego zegara.

Dom. Wysy­łali go do domu.

Nie chciał o tym myśleć, ale wspo­mnie­nia były natrętne. Tym razem nie miał table­tek, alko­holu i kobiet, tego wszyst­kiego, co mogłoby je zagłu­szyć, a bez nar­ko­tycz­nego pan­ce­rza był tak cho­ler­nie bez­bronny. Zamknął oczy i stop­niowo, bar­dzo powoli anty­sep­tyczny szpi­talny zapach wywiała bal­sa­miczna, wil­gotna bryza. Już nie sły­szał pomruku moni­tora, zagłu­szył go war­kot sil­nika…

Znowu miał sie­dem­na­ście lat, jechał na moto­cy­klu, har­leyu-david­so­nie, za który zapła­cił wła­sną duszą. Sil­nik pod nim dud­nił i mru­czał. Jechał bez końca. Zorien­to­wał się dopiero, gdzie jest, gdy zatrzy­mały go świa­tła. Nad sygna­li­za­to­rem krzywo wisiał dro­go­wskaz: Pole Kem­pin­gowe Wago­ne­wheel Esta­tes.

Dodał gazu, prze­je­chał tuż obok jed­nej przy­czepy i omi­nął kilka kolej­nych. Każdy z tych domów na kół­kach stał na wąskim pasie asfaltu, z czę­ścią dzienną opartą na cemen­to­wych blo­kach i wysy­pa­nym żwi­rem wybie­giem dwa na dwa metry.

Wresz­cie dotarł do domu z cza­sów dzie­ciń­stwa.

Przy­czepa, kie­dyś żółta, a z upły­wem lat posza­rzała, stała na kawałku zachwasz­czo­nej łąki. Prze­sy­pu­jące się kubły na śmieci tkwiły przy ogro­dze­niu z meta­lo­wej siatki, które oddzie­lało „rezy­den­cję” DeMarco od par­celi Wach­te­lów. Na pod­jeź­dzie pordze­wiały ford impala stał zapar­ko­wany pod dziw­nym kątem.

Pod­je­chał pod płot i wyłą­czył sil­nik. Wahał się jesz­cze przez sekundę, po czym zsiadł i posta­wił motor na stopce. Prze­szedł na pas spę­ka­nego asfaltu, a stam­tąd na krzywy rząd płyt z lastryka, który pro­wa­dził do drzwi.

Idąc, zer­k­nął na kubeł. Spod pokrywy wysta­wały zgnie­cione puszki po napo­jach gazo­wa­nych i zmięte papiery. Ten kamu­flaż nale­żał do jego obo­wiąz­ków, ni­gdy Fran­cisa. Praw­dziwe śmieci – butelki po tygo­dnio­wej por­cji ginu i wódki – za wszelką cenę musiały pozo­sta­wać ukryte.

Jakby sąsie­dzi nie wie­dzieli. Od lat z przy­czepy w kolo­rze moczu docho­dziły do nich hałasy i pijac­kie awan­tury. W każdy sobotni wie­czór sły­szeli trza­ska­nie drzwi i brzęk tłu­ką­cego się szkła.

Muzyka mło­dych lat Angela.

Wspiął się po poję­ku­ją­cych meta­lo­wych schod­kach i przez sekundę stał na pode­ście, wpa­trzony w brudne drzwi. Nie miał ochoty tam wcho­dzić. To idio­tyczne; miał sie­dem­na­ście lat i bał się wejść do wła­snego domu, ale odkąd się­gał pamię­cią, tak wła­śnie było.

Usły­szał szu­ra­nie nóg. Przy­czepą zako­ły­sało, chrup­nęły beto­nowe bloczki pod pod­wo­ziem, gdy kroki zadud­niły przy wej­ściu. Gałka się obró­ciła.

Matka sta­nęła w otwar­tych drzwiach z papie­ro­sem w jed­nej ręce i szklanką z ginem w dru­giej. Po latach nało­go­wego pale­nia jej cera miała nie­zdrowy żółto-zie­mi­sty odcień i policzki pokryte siatką zmarsz­czek. Splą­tane, kędzie­rzawe włosy, zbyt czarne, by uznać ich kolor za natu­ralny, oka­lały spuch­niętą twarz. Pod prze­krwio­nymi, brą­zo­wymi oczami wisiały fio­le­towe worki.

Nie spusz­cza­jąc z niego wzroku, wysą­czyła gin i rzu­ciła pustą szklankę za sie­bie na brą­zową, kosmatą wykła­dzinę.

– Gdzie się podzie­wa­łeś?

– Od kiedy cię to obcho­dzi?

Bek­nęła i otarła mokre usta.

– Nie pyskuj mi tu, chło­paczku.

Angel wes­tchnął. Po co w ogóle przy­szedł? Na co liczył? Na uśmiech, powi­ta­nie, zapro­sze­nie do środka? Kiedy wresz­cie prze­sta­nie cze­go­kol­wiek chcieć od matki?

– Mam pro­blem, mamo.

Jedna sze­roka szara brew unio­sła się do góry.

– Wpa­dłeś w kło­poty. – Nie zapy­tała, tylko stwier­dziła bez cie­nia emo­cji w gło­sie.

– No.

Zacią­gnęła się papie­ro­sem i wydmu­chała dym pro­sto w jego twarz.

– Czego ode mnie ocze­ku­jesz?

Poczuł ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia i złość na sie­bie.

– Niczego.

Pstryk­nęła żarzą­cym się nie­do­pał­kiem na ścieżkę.

– Wczo­raj Fran­cis przy­niósł mi świa­dec­two. To naj­lep­szy pre­zent dla matki.

Zwal­czył żal, nie chciał się pod­dać roz­go­ry­cze­niu. Zawsze tak było z matką i nic się nie zmieni. Fran­cis, jej złoty chło­piec, jasno­włosy synek. Fran­cis, dobry i bez wad. Fran­cis mini­strant. Jej prze­pustka do nieba. A Angel był zasraną, wku­rza­jącą pomyłką. Ile razy usły­szał od niej: „Powin­nam zro­bić abor­cję”.

– Napi­jesz się? – spy­tała, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc z niego oczu.

– Jasne, mamo – odpo­wie­dział zre­zy­gno­wany. – Napiję się.

– Mar­tini?

Wie­dział, jak wygląda jej mar­tini – trzy czwarte szklanki ginu i dwie kostki lodu.

– Może być.

Odwró­ciła się bez słowa i ruszyła do kuchni.

Z ocią­ga­niem wszedł za nią do ponu­rego wnę­trza. Słabe świa­tło prze­ci­skało się przez brudny beżowy klosz i padało na kosmatą wykła­dzinę. Kanapa obita wybla­kłym brą­zo­wym welu­rem stała przy­ci­śnięta do ściany z imi­ta­cją drew­nia­nej boaze­rii. Na niskich lami­no­wa­nych sto­li­kach mię­dzy popiel­nicz­kami walały się sterty plot­kar­skich cza­so­pism. Wykła­dzina przy nodze czar­nego fotela z wyso­kim opar­ciem była zasy­pana popio­łem.

Angel usiadł na zapad­nię­tej kana­pie. Matka po paru sekun­dach dołą­czyła do niego, grze­cho­cząc lodem w szklan­kach. Sta­rał się nie przej­mo­wać jej mil­cze­niem. Ona nie miała ochoty roz­ma­wiać z Ange­lem, nie chciała z nim być, ale zawsze miała czas z nim się napić.

Kiedy był dzie­się­cio- czy może jede­na­sto­let­nim dzie­cia­kiem, to ona, rodzona matka, pchnęła go na drogę do alko­ho­li­zmu. Do picia potrze­bo­wała towa­rzy­stwa, ale ni­gdy nie zapra­szała świę­tego Fran­cisa, nato­miast Angel ide­al­nie się do tego nada­wał, oby tylko za dużo nie gadał.

To żało­sne, jak bar­dzo cenił tam­ten spę­dzany z nią czas. Czuł się wtedy wybrany, bo ona chciała być z nim. Mniej wię­cej w siód­mej kla­sie wresz­cie przej­rzał na oczy. Napi­łaby się nawet z Adol­fem Hitle­rem, gdyby wpadł do niej przed wie­czo­rem. Każdy był dobry, wszystko paso­wało, aby udo­wod­nić w swoim zamro­czo­nym umy­śle, że pije wyłącz­nie dla towa­rzy­stwa.

Sie­dzieli, on na kana­pie, ona w fotelu, i pili w mil­cze­niu. W ciszy panu­ją­cej w przy­cze­pie grze­cho­ta­nie lodu i prze­ły­ka­nie drin­ków brzmiały zaska­ku­jąco gło­śno. Angel chciał jej powie­dzieć, że przy­szedł się poże­gnać, lecz wie­dział, że po tej infor­ma­cji nie znie­sie wyrazu jej twa­rzy. Natych­miast domy­śli­łaby się, że on ucieka od kło­po­tów, a jej trium­fu­jący uśmiech potwier­dziłby wszystko, co kie­dy­kol­wiek o nim powie­działa.

Jakiś czas póź­niej usły­szał nad­jeż­dża­jący samo­chód. Sil­nik wark­nął, zakasz­lał i ucichł. Kroki zadud­niły na meta­lo­wych schod­kach.

Matka odsta­wiła drinka, pod­bie­gła do drzwi i otwo­rzyła je z roz­ma­chem.

– Fran­kie! – zapisz­czała zachwy­cona, roz­po­ście­ra­jąc ramiona.

Angel odsta­wił szklankę i pod­niósł się z kanapy. Nie­po­kój zaci­snął mu żołą­dek w supeł. Cze­kał, sto­jąc. Serce tłu­kło mu się w piersi. Nie był gotowy na poże­gna­nie z bra­tem, jesz­cze nie…

Mama usu­nęła się na bok, żeby wpu­ścić swo­jego zbawcę do środka. Fran­cis wszedł do przy­czepy i rzu­cił torbę z książ­kami na kanapę.

– Hej, Angelo!

Mama huk­nęła Fran­cisa w plecy tak mocno, że aż go zarzu­ciło.

– W sam raz przy­sze­dłeś na kola­cję. Idę do kuchni przy­go­to­wać coś, co lubisz. Frank­fur­terki i fasola dla mojego Fran­kie. – Z rado­snym piskiem znik­nęła w kory­ta­rzyku przed kuch­nią.

Fran­cis spoj­rzał na brata.

– Na podwórku stoi nowiutki har­ley-david­son.

Angel ner­wowo prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Franco, mam kło­poty. Muszę wyje­chać z mia­sta. Ja… – Upo­ko­rzony, poczuł w oczach palące łzy. – Wła­śnie przy­sze­dłem się poże­gnać.

– Nie rób tego, chło­pie – powie­dział cicho Fran­cis, krę­cąc głową. – Nie ucie­kaj. Cokol­wiek się stało, poroz­ma­wiajmy o tym. Coś wymy­ślimy. Pro­szę cię, nie wyjeż­dżaj….

– Muszę.

Na widok roz­cza­ro­wa­nia w oczach brata odwró­cił się i wybiegł z przy­czepy. Wsko­czył na sio­dełko, prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce i z rykiem sil­nika wyje­chał z mia­sta. Ni­gdy nie pozwa­lał sobie na oglą­da­nie się wstecz. Bał się, że jeśli to zrobi, roz­pła­cze się… i już nie powstrzyma potoku łez.

Powró­cił ostry, prze­ni­kliwy zapach środ­ków odka­ża­ją­cych. Szpi­talne oświe­tle­nie raziło w załza­wione oczy. Trzy­mał się z daleka od Seat­tle przez sie­dem­na­ście samot­nych lat. A teraz, po tak dłu­gim cza­sie, tam wra­cał.

Wra­cał do domu.

Rozdział 2

2

Leżał wpa­trzony w dzio­baty sufit.

Tutaj było tak cho­ler­nie cicho; ten bez­ruch draż­nił jego napięte nerwy. Nagle zapra­gnął wypeł­nić ciszę gło­śnym, agre­syw­nym hała­sem, mówią­cym: jestem, na­dal żyję. Chciał czer­pać siłę z tego pro­stego zda­nia i przy­jem­ność ze świa­do­mo­ści, że jego płuca na­dal pra­cują. Ale to za mało. Zde­cy­do­wa­nie nie wystar­czało. Miał w piersi ciemną, odra­ża­jącą klu­chę, która w każ­dej sekun­dzie mogła eks­plo­do­wać. W każ­dej sekun­dzie.

Jedno pik­nię­cie na ekra­nie i koniec. Pła­ska linia.

Przy­mknął powieki, usi­łu­jąc zigno­ro­wać pul­su­jący ból za oczami. Nie chciał dłu­żej myśleć o tym szam­bie. Jedyne, czego chciał, to stąd wyjść.

– Wyglą­dasz gów­nia­nie.

Usły­szał głos z połu­dnio­wo­ka­li­for­nij­skim zaśpie­wem i nie­mal się uśmiech­nął. Uśmiech­nąłby się, gdyby nie czuł się aż tak kiep­sko. Otwo­rzył oczy i zamru­gał, bo flu­ore­scen­cyjne świa­tło dźgnęło go w mózg.

– Dzięki.

Pod­cią­gnął się tro­chę, chciał usiąść. Igły w jego żyłach kłuły przy każ­dym ruchu. Kiedy wresz­cie się wypro­sto­wał, bra­ko­wało mu tchu, a pierś roz­sa­dzał pie­kielny ból.

Na tle otwar­tych drzwi zoba­czył smu­kłą syl­wetkę Vala. Stał oparty o fra­mugę, w desi­gner­skim gar­ni­tu­rze, z pasmem nie­sfor­nych blond wło­sów zatknię­tym za ucho. Ode­rwał się od drzwi i wsu­nął się do izo­latki tym swoim leni­wym, roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, któ­rym zawsze przy­cią­gał uwagę mediów. Dłu­gimi, deli­kat­nymi pal­cami przy­su­nął sobie krze­sło, obró­cił je opar­ciem do przodu i opadł okra­kiem na twarde sie­dze­nie. Wychy­lony do przodu, poło­żył pod­bró­dek na opar­ciu i zwie­sił ramiona ponad obi­ciem ze skaju w kolo­rze musz­tardy.

Przy­glą­dał się Ange­lowi z lekko ścią­gnię­tymi brwiami.

– Naprawdę gów­nia­nie wyglą­dasz. Zde­cy­do­wa­nie gorzej niż ostat­nim razem.

Angel nie miał siły zdo­być się na uśmiech.

– Daj mi papie­rosa, co?

Val się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął paczkę marl­boro. Pod­wa­żył kciu­kiem twarde wieczko, zaj­rzał do pudełka i wzru­szył ramio­nami.

– Puste. Wybacz, nie pomy­śla­łem. – Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął pier­siówkę z tequ­ilą. – Ale nie jestem cał­kiem do niczego. – Bły­snął zębami w sze­ro­kim uśmie­chu i posta­wił butelkę na sto­liku przy łóżku. – Obej­rza­łem mate­riał z wczo­raj­szych zdjęć. Ta twoja scena śmierci wyszła nie­sa­mo­wi­cie. Nawet ja nie podej­rze­wa­łem, że jesteś aż tak dobry. Sce­na­rzy­sta dosłow­nie dostał mał­piego rozumu. Kiedy stąd wyj­dziesz, natych­miast zaj­miemy się pro­mo­cją do Oscara. Gość od mar­ke­tingu uważa…

Ple, ple, ple. Głos Vala wypeł­niał izo­latkę, lecz Angel prze­stał go sły­szeć, już go nie słu­chał.

Patrzył na tego męż­czy­znę, który od szes­na­stu lat był jego przy­ja­cie­lem, a póź­niej agen­tem. Chciał się zdo­być na uśmiech, poka­zać Valowi, że zależy mu na powo­dze­niu filmu, a jed­nak nie dał rady. Nie był aż tak dobrym akto­rem.

Nie­spo­dzie­wa­nie sta­nął mu przed oczami tam­ten wie­czór, gdy się poznali. Nowy Jork, śro­dek zimy. Natknęli się na sie­bie w obskur­nej tawer­nie, obaj zmar­z­nięci, głodni i samotni. Angel był wtedy szcza­wi­kiem – miał zale­d­wie osiem­na­ście lat i od ponad roku sam się utrzy­my­wał.

Nie­mal natych­miast się zaprzy­jaź­nili i przez następny rok krą­żyli od mia­sta do mia­sta, gna­jąc przed sie­bie, aż w końcu prze­stało ich to bawić. Mieli dość zapchlo­nych moteli w miej­sco­wo­ściach bez nazwy, chla­nia i żywie­nia się byle czym.

O dziwo, wszystko zmie­niło się w jeden dzień… Dzień, który zaczął się od histo­rii z nie­świeżą rybą. Val poważ­nie zatruł się kanapką z tuń­czy­kiem, którą zwi­nął z baru z cie­płymi prze­ką­skami w Ari­zo­nie. Ze szpi­tala zadzwo­nił do rodzi­ców. Po kilku godzi­nach obaj chło­pacy zostali bez­piecz­nie ulo­ko­wani w nowo­jor­skim luk­su­so­wym pen­tho­usie Light­ne­rów.

Angel ni­gdy nie widział takiej pięk­nej kobiety jak matka Vala. A do tego zim­nej jak lód, twar­dej jak dia­ment. Val z prze­ję­ciem jej opo­wia­dał, gdzie byli i co robili. Natu­ral­nie była prze­ra­żona i Val wymu­sił na niej obiet­nicę, że da im miesz­ka­nie i wyśle ich do col­lege’u.

– Prze­cież ty nawet nie skoń­czy­łeś śred­niej szkoły – przy­po­mniała mu swoim noso­wym gło­sem o ele­ganc­kiej into­na­cji.

Val tylko się roze­śmiał.

– Oj, pro­szę cię, mamo. Prze­cież jesteś bogata.

Pogro­ziła mu upier­ście­nio­nym pal­cem.

– Życie nie zawsze musi ukła­dać się po two­jej myśli, Valen­tine.

Obda­rzył ją roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

– Ale zawsze można mieć taką nadzieję, mamo.

Angel poru­szył głową, żeby uwol­nić się od tam­tych wspo­mnień.

– Chcą wyciąć mi serce – powie­dział, patrząc pro­sto na Vala.

Przy­ja­ciel pokle­pał się po kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.

– Naj­pierw muszą je zna­leźć.

– Ja mówię poważ­nie. Chcą zro­bić prze­szczep serca.

Uśmiech Vala zgasł.

– Zna­czy wyjmą ci serce i wszyją je umar­la­kowi?

Angela zemdliło.

– Coś w ten deseń.

– Jezu. – Val opadł klatką na opar­cie krze­sła.

Angel wes­tchnął. Chyba spo­dzie­wał się po Valu cze­goś wię­cej, cho­ciaż nie bar­dzo wie­dział, co to mia­łoby być.

– Potrze­buję dawcy – cią­gnął z wymu­szo­nym uśmie­chem. – Naprawdę dobry agent na pewno by mi go zna­lazł.

– Chło­pie, chęt­nie oddał­bym ci mój mózg. Bóg świad­kiem, że go nie uży­wam. Ale serce… – Pokrę­cił głową. – Jezu…

– Jeżeli nie zamie­rzasz się teraz pomo­dlić – wark­nął Angel – posta­raj się powie­dzieć coś bar­dziej pomoc­nego. Potrze­buję rady. Do dia­bła, gdy­bym wie­dział, że w przy­szło­ści czeka mnie trans­plan­ta­cja, lata temu rzu­cił­bym fajki i chla­nie.

To kolejne kłam­stwo z dłu­giej listy jego łgarstw. Od dawna wie­dział, że ma słabe serce, lecz to nie powstrzy­mało go od picia i pale­nia. Nie zmie­nił stylu życia, doło­żył jedy­nie łyk­nię­cie tabletki na serce przed wcią­gnię­ciem kre­ski koka­iny.

Ni­gdy nie mar­no­wał czasu na myśle­nie o przy­szło­ści. Jego życie zawsze przy­po­mi­nało jazdę kolejką gór­ską z nim zapię­tym w krze­sełku na przo­dzie. Dni i noce pędziły z zawrotną szyb­ko­ścią po tra­sie peł­nej zakrę­tów, wzlo­tów i upad­ków, ni­gdy nie zwal­nia­jąc ani nie hamu­jąc.

Aż do teraz, do wczo­raj, kiedy kolejka wal­nęła w mur jego śmier­tel­no­ści.

I jakby śmierć była nie­wy­star­cza­jąco straszna, na ope­ra­cję chcieli go wysłać do Seat­tle. Chry­ste, ale się poro­biło…

Im wię­cej o tym myślał, tym więk­sza brała go złość. To nie w porządku. Nie zasłu­gi­wał na to. Jasne, całe życie był dup­kiem, ranił i okła­my­wał ludzi. I za to powi­nien pójść do pie­kła. Wycho­wano go na kato­lika, znał zasady.

Ale pie­kło jest po śmierci.

A nie tu, na ziemi, nie trans­plan­ta­cja serca, nie życie na pół gwizdka.

– To jakiś absurd – stwier­dził. – Nie zamie­rzam dłu­żej się tym przej­mo­wać. Co jakiś dok­to­rek z pro­win­cjo­nal­nego szpi­tala na tym zadu­piu może wie­dzieć o naj­now­szych pro­ce­du­rach medycz­nych?

– No, za to ty dużo wiesz. – Val zgniótł paczkę po papie­ro­sach. – To kiedy idziesz na tę ope­ra­cję?

– Nie idę.

Val spo­chmur­niał.

– Angel, nie bądź idiotą. Jeżeli potrzebne ci nowe serce, bierz je. Zapewne w obec­nych cza­sach taki zabieg to pikuś. Kurde, potra­fią roz­dzie­lać bliź­nięta syjam­skie i zmie­niać męż­czyzn w kobiety. Co za pro­blem?

– Może daleko mi do Alberta Schwe­it­zera, Val, ale podej­rze­wam, że nowe serce musi mieć jakiś wpływ na życie.

– Zapewne trud­niej jest pogo­dzić się ze śmier­cią. – Val sta­rał się zacho­wać lekki ton, lecz Angel widział strach w jego oczach. I to go prze­ra­żało, bo przy­ja­ciel nale­żał do tych nie­ustra­szo­nych, był jedyną osobą spo­śród zna­nych mu ludzi, która grała tak samo ostro jak on. Val, król życia, nie­grzeczny chło­piec, agent pro­wa­dzący kariery kilku hol­ly­wo­odz­kich sław.

Naj­chęt­niej odwró­ciłby od niego wzrok, ale jakoś nie mógł.

– Widzia­łeś taki film Ręka z Micha­elem Cainem? Ten, w któ­rym on chyba był pia­ni­stą i stra­cił dłoń? Przy­szyli mu nową. Tylko że dawcą oka­zał się seryjny mor­derca. I Caine zaczął mor­do­wać, zabi­jał każ­dego, kto mu się nawi­nął pod rękę.

– Na Boga, Angel!

– No co? Dla­czego to nie mia­łoby być prawdą, mogło tak się stać. A jeżeli trafi mi się serce po jakimś homo nie wia­domo i moim naj­więk­szym marze­niem będzie nosze­nie kie­cek w stylu Doris Day?

Val par­sk­nął śmie­chem.

– No, nie wiem. Masz parę cho­ler­nie zgrab­nych nóg. Praw­do­po­dob­nie zaan­ga­żo­wał­bym cię do jakie­goś noc­nego klubu w rodzaju „La Cage aux Fol­les”. Mógł­byś zostać Lizą Minelli. – Po tych sło­wach spo­waż­niał. Nachy­lił się nad łóż­kiem i wbił wzrok w Angela. – Pro­blem w tym, że z two­jego serca zro­bił się kapeć. Taka prawda.

– Łatwo ci mówić.

– Łatwo? – powtó­rzył Val, wygi­na­jąc nie­znacz­nie kąciki ust. – Jesteś moim przy­ja­cie­lem. Nic tu nie jest łatwe.

– A co z moją karierą? W „New York Time­sie” napi­sali, że w swoją grę wkła­dam serce.

Val na­dal na niego patrzył, choć Angel widział, że przy­ja­ciel naj­chęt­niej uciekłby przed nim wzro­kiem.

– Gra­nie to naj­mniej­szy z two­ich pro­ble­mów. Na tym gów­nia­nym fil­mie akcji zaro­bię dla cie­bie kupę kasy. Będziesz mógł się tarzać w szmalu.

Angel zapa­trzył się na opa­ko­wa­nie po papie­ro­sach w dłoni Vala. Chęt­nie by zapa­lił, wychy­lił kie­li­szek tequ­ili. Cokol­wiek, byle jakimś magicz­nym spo­so­bem zmie­nić tę chwilę w inną. Prze­nieść się do wczo­raj­szego dnia, ubie­głego mie­siąca, zeszłego roku.

Nie chciał być umie­ra­jący.

Jed­nak każdy oddech, wysi­lony, bole­sny oddech obna­żał prawdę. Jego serce rzu­ciło ręcz­nik. Ta wie­dza budziła poczu­cie straty i fru­stra­cję.

– Nie chcę, żeby to się roze­szło. Zro­bi­liby ze mnie dzi­wo­ląga.

– Roz­pusz­czę plotę, że jesteś wyczer­pany, pomy­ślą, że przedaw­ko­wa­łeś, nic nad­zwy­czaj­nego. – Val się zadu­mał, po czym nachy­lił się nad łóż­kiem z taką poważną miną, jakiej Angel ni­gdy u niego nie widział. – Słu­chaj, musisz to sobie poukła­dać w gło­wie. W tej chwili wize­ru­nek nie jest twoim naj­więk­szym pro­ble­mem.

Zapa­dło mię­dzy nimi nie­zręczne mil­cze­nie. Angel nie miał ochoty się odzy­wać, nie wie­dział, co powie­dzieć, ale ta cisza grała mu na ner­wach i w końcu musiał ją prze­rwać.

– Chcę być wście­kły na Boga, wiesz? Bo jeżeli jest Bóg, jest też pie­kło, a jeżeli jest pie­kło, to ja przez całe życie gna­łem pro­sto w ogień.

Val się skrzy­wił.

– Nie zapusz­czajmy się w filo­zo­fię. Na dole w limu­zy­nie mam dwie kobitki i zapas koki. – Uśmiech­nął się, lecz jego uśmiech nie się­gał oczu.

I nagle Angela tknęło, o czym on myślał. Obaj brali te same nar­ko­tyki, bzy­kali te same kobiety, obaj balan­so­wali na cien­kiej linie. Skoro on był umie­ra­jący, Valowi też do śmierci mogło być nie­da­leko.

Jak to wpły­nie na ich przy­jaźń?

Prze­biegł go dreszcz paniki. Nagle dotarło do niego, że płaci cenę za lek­ko­myśl­ność i przez sekundę żało­wał, że nie może wró­cić do prze­szło­ści, zmie­nić spo­sobu, w jaki żył. Zro­biłby wszystko, żeby w tej chwili mieć przy sobie przy­ja­ciół, praw­dzi­wych, szcze­rych przy­ja­ciół, któ­rym zale­ża­łoby na nim…

– Przy­kro mi, chło­pie – ode­zwał się cicho Val. – Ale masz z głowy alko­hol, nar­ko­tyki, imprezy. To prze­szłość. Nie wiem, czy zde­cy­du­jesz się na ope­ra­cję, czy nie, ale tamte czasy minęły. Ja na pewno wię­cej nie pójdę z tobą na żadne balety. Chry­ste, mógł­byś wcią­gnąć kre­skę i paść tru­pem, waląc głową o sto­lik. – Wzdry­gnął się na tę myśl i przy­su­nął się z krze­słem bli­żej łóżka. – Angel, wiem, że jesteś prze­ra­żony, a jak się boisz, to się wku­rzasz i rośnie w tobie agre­sja, ale musisz podejść do tego na chłodno. Mówimy o twoim życiu.

– Namia­stce życia. I jesz­cze nie wiesz naj­lep­szego. Na ope­ra­cję wysy­łają mnie do Seat­tle. Do Seat­tle, wyobra­żasz to sobie?

– No i dobrze.

– Cho­lera, co w tym dobrego? – prych­nął skrzy­wiony.

– Masz tam brata. Bałem się, że zosta­niesz z tym sam. Ja muszę jechać na festi­wal fil­mowy, no i zare­zer­wo­wa­łem dom w Aspen na dwa tygo­dnie.

– Za żadne skarby nie pozwolę, żeby moja śmierć popsuła ci plany urlo­powe.

Val spoj­rzał na niego z poczu­ciem winy.

– Mogę odwo­łać…

Angel ni­gdy nie czuł się aż tak samotny. To, że był sławny, gówno zna­czyło. Jego życie przy­po­mi­nało gwiazdę na Hol­ly­wood Boule­vard. Piękną, błysz­czącą rzecz do podzi­wia­nia, lecz wmu­ro­waną w chod­nik i zimną w dotyku.

– Nie przej­muj się. Nic mi nie będzie.

– Angel, jesteś sil­niej­szy niż myślisz. Zawsze byłeś. Dasz radę.

– Wiem.

Nic wię­cej nie zostało do powie­dze­nia.

Dok­tor Made­la­ine Hil­ly­ard pospiesz­nie weszła na oddział inten­syw­nej tera­pii, zanim z chry­pią­cego gło­śnika do końca wybrzmiało wezwa­nie.

Sepa­ratka była jasna i bez­oso­bowa. Na środku stało łóżko, a obok niego sto­lik z bla­tem obsta­wio­nym dzban­kami i kub­kami.

Tom Grant, jej pacjent, leżał nie­ru­chomo z zamknię­tymi oczami, blady, pod­łą­czony rurką intu­ba­cyjną do respi­ra­tora. Końce węży­ków kro­pló­wek ginęły w wenflo­nach wkłu­tych w żyły. Spod skóry na piersi poni­żej żeber wysta­wały dwa spore dreny, które odsy­sały krew z rany poope­ra­cyj­nej do bul­go­czą­cego syczą­cego cylin­dra.

Susan Grant sie­działa zgar­biona przy łóżku, z ramio­nami prze­wie­szo­nymi przez chro­mo­waną barierkę, trzy­ma­jąc dłoń na bez­wład­nych pal­cach męża.

Pod­nio­sła wzrok na widok wcho­dzą­cej lekarki.

– Dzień dobry, dok­tor Hil­ly­ard.

Made­la­ine odpo­wie­działa jej łagod­nym uśmie­chem i pode­szła do łóżka. W mil­cze­niu spraw­dziła dreny, wpi­sała do karty zle­ce­nie częst­szego opróż­nia­nia cylin­dra i przej­rzała spis poda­wa­nych leków. Pre­sory, immu­no­su­pre­santy, anty­bio­tyki prze­pły­wały przez zmal­tre­to­wane, pocięte ciało Toma, aby niwe­lo­wać ryzyko odrzu­ce­nia prze­szczepu.

– Susan, wszystko jest w nor­mie. Wkrótce powi­nien odzy­skać przy­tom­ność.

Łzy skap­nęły z rzęs kobiety i poto­czyły się po policz­kach.

– Dzieci o niego pytają. Ja… nie wiem, co im mówić.

Made­la­ine pra­gnęła ją zapew­nić, że wszystko będzie dobrze – lepiej niż dobrze – że Tom się wybu­dzi, uśmiech­nie się do żony, przy­tuli dzieci i życie będzie wyglą­dać nor­mal­nie.

Jed­nak Tom to szcze­gólny pacjent. Był po dru­gim prze­szcze­pie. Po pierw­szej ope­ra­cji przez dwa­na­ście lat sta­no­wił żywy dowód, że trans­plan­ta­cja daje pacjen­towi szansę na nowe życie. Został ojcem kolej­nej dwójki dzieci, bie­gał w mara­to­nach, brał udział w ogól­no­kra­jo­wych pro­gra­mach pro­pa­gu­ją­cych prze­szczepy. Nie­stety, serce w końcu odmó­wiło współ­pracy i ponow­nie został pio­nie­rem. Był jed­nym z nie­licz­nych pacjen­tów, któ­rym dano trze­cią szansę.

– Pani dok­tor, nie wiem, jak pani dzię­ko­wać – powie­działa szep­tem Susan.

Made­la­ine nie odpo­wie­działa, nie było takiej potrzeby. Przy­su­nęła sobie krze­sło i usia­dła. Wie­działa, że jej obec­ność pod­nosi Susan na duchu, sta­nowi opar­cie w cichym, prze­ra­ża­ją­cym świe­cie opieki poope­ra­cyj­nej. Zer­k­nęła na ścienny zegar – miała czter­dzie­ści pięć minut do umó­wio­nego spo­tka­nia.

Tom słabo zaka­słał. Zadrgały mu powieki.

Susan zawi­sła nad barierką.

– Tommy? Tom?

Made­le­ine zadzwo­niła na pie­lę­gniarkę i nachy­liła się nad łóż­kiem.

– Tom? Sły­szysz mnie?

Otwo­rzył oczy i spró­bo­wał uło­żyć usta w uśmiech wokół rurki dotcha­wicz­nej. Uniósł rękę i dotknął dło­nią policzka żony.

Potem spoj­rzał na Made­la­ine i poka­zał kciuki.

Wła­śnie takie chwile nada­wały sens jej życiu. Za każ­dym razem, kiedy sta­wała nad łóż­kiem takim jak to, pod­nie­ce­nie suk­ce­sem wyzwa­lało wyrzut adre­na­liny.

– Witamy z powro­tem.

– Och, Tommy. – Susan roz­pła­kała się na dobre. Łzy ciur­kiem pły­nęły jej po twa­rzy i kapały na bla­do­nie­bie­ski pled.

Made­la­ine spraw­dziła kilka para­me­trów i dys­kret­nie wyszła z sepa­ratki, żeby mieli chwilę dla sie­bie. Na kory­ta­rzu zatrzy­mała oddzia­łową trans­plan­to­lo­gii, prze­ka­zała jej pół­gło­sem infor­ma­cje o sta­nie pacjen­tów, po dro­dze weszła do gabi­netu po płaszcz i pospiesz­nie opu­ściła budy­nek.

Wyje­chała z par­kingu i pomknęła Madi­son Street w stronę auto­strady. Przez jakiś czas roz­sa­dzała ją radość z powodu postę­pów Toma. Jesz­cze tro­chę i pod­nie­sie się z łóżka, będzie mógł cało­wać dzie­ciaki, brać je na kolana i z nimi na rękach wykrę­cać piru­ety w pogodny wio­senny dzień.

Ona, pozo­stali człon­ko­wie zespołu trans­plan­ta­cyj­nego, rodzina dawcy – wszy­scy razem wno­sili wkład do tego cudu. Nie­ważne, jak czę­sto odby­wały się te ope­ra­cje, ich efekt nie­zmien­nie wywo­ły­wał u niej pełen pokory podziw. Kiedy pacjent budził się po prze­szcze­pie, była wnie­bo­wzięta. Och, oczy­wi­ście wie­działa, że jutro wszystko może się skoń­czyć, orga­nizm może odrzu­cić prze­szczep, zbun­to­wać się, ale zawsze wie­rzyła w powo­dze­nie, modliła się o nie, dla niego pra­co­wała.

Pod­nio­sła oczy, zoba­czyła ozna­cze­nie zjazdu z auto­strady i dobry nastrój roz­wiał się tak samo szybko jak się poja­wił.

Jechała do ogól­niaka córki na spo­tka­nie z peda­go­giem szkol­nym. Nie spo­dzie­wała się miłego prze­biegu roz­mowy.

Wes­tchnęła, czu­jąc w skro­niach pul­so­wa­nie zapo­wia­da­jące migrenę. Tak, to z powodu takich Tomów Gran­tów robiła to, co robiła, spę­dziła lata na stu­dio­wa­niu i rezy­gnu­jąc ze snu oraz życia towa­rzy­skiego, haro­wała jak wół, żeby zostać kar­dio­lo­giem. Ale wszystko ma swoją cenę. Nie­stety, ta prawda dotarła do niej z wie­kiem. Tak, za wszystko trzeba zapła­cić.

Tra­ciła córkę, widziała, jak Lina coraz bar­dziej się od niej oddala. Usi­ło­wała być per­fek­cyjną matką, tak samo jak per­fek­cyjną lekarką. A jed­nak praca w jej stre­su­ją­cym zawo­dzie oka­zała się łatwi­zną w porów­na­niu z samot­nym wycho­wy­wa­niem dziecka. W przy­padku Liny wszyst­kie jej wysiłki zawo­dziły i ukła­dało się mię­dzy nimi coraz gorzej. W ostat­nim cza­sie ich rela­cja wisiała na wło­sku.

Made­la­ine bar­dzo chciała postę­po­wać wła­ści­wie, robić wszystko jak należy, lecz co ona wie­działa o macie­rzyń­stwie? Zaszła w ciążę jako nasto­latka – zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie. Wie­działa, że będzie musiała zaj­mo­wać się córką, stwo­rzyć dla niej dobre, sta­bilne warunki. Szczy­tem marzeń były stu­dia medyczne. Nie wie­rzyła, że uda jej się je skoń­czyć, ale ciężko pra­co­wała, utrzy­mu­jąc się z pie­nię­dzy, które matka zapi­sała jej w spadku. Zaha­ro­wy­wała się, żeby zostać naj­lep­szą stu­dentką na roku i wcze­śniej zro­biła dyplom.

Jed­nak gdzieś po dro­dze coś poszło nie tak. Zaczęło się od dro­bia­zgów – prze­oczone przy­ję­cie uro­dzi­nowe, pilne wezwa­nie do szpi­tala w wie­czór, który pla­no­wały razem spę­dzić, wycieczka, na którą nie mogła poje­chać. Zajęta reali­za­cją wła­snych ambi­cji, nie zauwa­żyła, kiedy córka prze­stała pro­po­no­wać jej wspólne wyj­ścia, liczyć, że matka coś dla niej zrobi albo zała­twi.

I teraz Made­la­ine za to pła­ciła.

Wje­chała na szkolny par­king, wysia­dła z auta, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem pode­szła pod drzwi gabi­netu peda­goga i gło­śno zapu­kała.

– Pro­szę – ode­zwał się stłu­miony głos.

Wyrów­nała oddech, zebrała się w sobie i weszła do środka.

Vicky Owen, ener­giczna bru­netka, z sze­ro­kim uśmie­chem wycią­gnęła do niej rękę.

– Witam, dok­tor Hil­ly­ard. Pro­szę usiąść.

Made­la­ine uści­snęła jej dłoń.

– Pro­szę mi mówić po imie­niu.

Vicki wró­ciła za biurko i się­gnęła do sterty papie­rów.

– Popro­si­łam o to spo­tka­nie, ponie­waż mamy poważne pro­blemy z zacho­wa­niem Liny. Waga­ruje, zapo­mina odra­biać zada­nia domowe, bywa aro­gancka na lek­cjach. Szcze­rze mówiąc, nauczy­ciele są zagu­bieni. Ona była taką wzo­rową uczen­nicą.

Dla Made­la­ine każde z tych słów było jak cios nożem. Wie­działa, że wszystko, co usły­szała, było prawdą, wie­działa, że córka ma kło­poty, lecz nie miała poję­cia, co z tym zro­bić.

Twarz Vicki zła­god­niała.

– Nie przej­muj się, Made­la­ine, nie jesteś jedyna. Wszyst­kie matki szes­na­sto­la­tek czują to samo.

Bar­dzo chciała uwie­rzyć w słowa peda­gożki, ale nie mogła tak łatwo się roz­grze­szyć.

– Dzię­kuję – wymam­ro­tała.

– Chcia­ła­byś o tym poroz­ma­wiać?

Made­la­ine spoj­rzała pro­sto w ciemne oczy Vicki. Chciała podzie­lić się swoim kło­po­tem z tą młodą kobietą, wyło­żyć karty na stół, powie­dzieć: „Pomóż mi, bo nie wiem, co robić”, a jed­nak nie mogła się prze­móc. Od dziecka sły­szała, że trzeba brać się w garść, być sil­nym. Nie pozwa­lała sobie na oka­zy­wa­nie sła­bo­ści.

– Nie sądzę, aby roz­mowa mogła roz­wią­zać mój pro­blem – powie­działa spo­koj­nie.

Vicky mil­czała przez dłuż­szą chwilę, jakby liczyła na coś wię­cej.

– Nauczy­ciele Liny mówią, że ona pozy­tyw­nie reaguje na dys­cy­plinę – pod­po­wie­działa.

Made­la­ine wzdry­gnęła się po tej deli­kat­nej alu­zji.

– Tak, to prawda. Ja… – Pod­nio­sła oczy na peda­gożkę. Po pro­stu nie wiem jak. – Myślę, że powin­ny­śmy spę­dzać wię­cej czasu razem.

– Być może – odparła Vicky bez prze­ko­na­nia.

– Poroz­ma­wiam z nią.

Vicky splo­tła dło­nie na bla­cie biurka.

– Wiesz, Made­la­ine, w nie­któ­rych przy­pad­kach roz­mowa nic nie daje. Cza­sami nasto­latki potrze­bują sil­nej ręki. Może jej ojciec…

– Nie – ucięła szybko Made­la­ine. – Wycho­wuję ją sama. – Zmu­siła się do uśmie­chu.

– Rozu­miem.

Made­la­ine czuła, że nie usie­dzi tu ani minuty dłu­żej, nie znie­sie tego, co widzi w oczach peda­gożki.

– Zała­twię to, Vicki. – Pode­rwała się krze­sła. – Masz moje słowo.

Vicki kiw­nęła głową.

– Bycie super­mamą to trudne zada­nie. Mamy kilka bar­dzo dobrze funk­cjo­nu­ją­cych grup wspar­cia, które mogłyby ci pomóc.

– Dzię­kuję. Doce­niam twoją tro­skę. – Ski­nęła głową na poże­gna­nie, odwró­ciła się i wyszła z gabi­netu. Zamknęła za sobą drzwi i przy­sta­nęła na chwilę, zaci­ska­jąc powieki.

„Może jej ojciec…”.

Sap­nęła gniew­nie. Boże, nie chciała myśleć o ojcu Liny. Całymi latami usu­wała wszel­kie myśli o nim. A jeżeli cza­sami, późno wie­czo­rem, powra­cały wspo­mnie­nia, uwal­niał ją od nich zimny prysz­nic albo prze­bieżka wokół osie­dla.

I to dzia­łało. Chwilę póź­niej już o nim nie myślała, nie potrze­bo­wała go, nie pra­gnęła. Był taki czas, że nie­mal zapo­mniała, jak on wyglą­dał.

I wła­śnie wtedy Lina zaczęła się zmie­niać. Z początku to były dro­bia­zgi. Kilka wię­cej dziu­rek w uszach, roz­darć na dżin­sach, mocno wytu­szo­wane rzęsy ślicz­nych nie­bie­skich oczu.

Made­la­ine to umy­kało. Aż wresz­cie któ­re­goś dnia spoj­rzała na córkę i zoba­czyła jego. I wtedy do niej dotarło, że od wcze­snego dzie­ciń­stwa powinna to widzieć. Lina była jak skóra zdjęta z ojca. Bun­tow­ni­cza nasto­latka, która chciała żyć na całego, nie uzna­wała kom­pro­mi­sów ani ogra­ni­czeń. Tak jak jej ojciec widziała w Made­la­ine słabą kobietę kry­jącą się pod szorstką powłoką. Kobietę, która nie umiała usta­lać reguł, wymu­szać nawet naj­prost­szych warun­ków. Kobietę roz­pacz­li­wie spra­gnioną miło­ści, pozwa­la­jącą innym tę sła­bość wyko­rzy­sty­wać.

Lina Hil­ly­ard głę­boko zacią­gnęła się papie­ro­sem i powoli wypu­ściła dym. Nie­bie­skawa mgiełka odbiła się od przed­niej szyby samo­chodu i zmie­szała z gęstą chmurą wypeł­nia­jącą wnę­trze. Lina opa­dła na opar­cie, siłą woli powstrzy­mu­jąc duszący kaszel.

Ścierp­nięta popra­wiła się na wąskim fotelu, zer­ka­jąc ukrad­kiem na chło­paka obok niej. Jett jak zwy­kle wci­skał gaz do dechy. Z jedną ręką na kie­row­nicy, w dru­giej trzy­mał zwi­niętą z domu butelkę jacka danielsa. Sie­dząca obok niej po pra­wej stro­nie Brit­tany Levin ssała pla­ster limonki, pozo­sta­łość po drinku z tequ­ilą. Wszy­scy się śmiali, roz­ma­wiali i śpie­wali na cały głos roc­kową pio­senkę But­thole Sur­fers, która aku­rat leciała w radiu.

Punk rocka zastą­piła jakaś łagod­niej­sza muzyka. Jett zaklął, wyłą­czył radio, zje­chał na pobo­cze i tak ostro zaha­mo­wał, że zarzu­ciło nimi do przodu, papie­ros Liny ude­rzył o deskę roz­dziel­czą i potur­lał się w stronę kratki nawiewu.

Drzwi małego dat­suna otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość i zaczęli wysia­dać. Lina pochy­lona nad deską roz­dziel­czą szu­kała papie­rosa. Zanim go odna­la­zła, wszy­scy zdą­żyli już ulo­ko­wać się pod ogrom­nym cedrem na środku polany.

To było miej­sce ich spo­tkań w sobot­nie wie­czory. W tra­wie walały się żółte ust­niki papie­ro­sów i pognie­cione kar­tony, butelki po alko­holu i pęsetki do skrę­tów z mari­hu­aną. Ktoś zabrał ze sobą boom­boxa i gło­śna muzyka wibro­wała w powie­trzu.

Lina rzu­ciła papie­rosa na zie­mię, roz­gnio­tła go obca­sem i ruszyła w stronę grupy. Jett stał pod drze­wem i pił whi­skey jak wodę. Żółty płyn ście­kał mu po zaro­ście na pod­bródku i kapał na T-shirt.

Żało­wała, że nie przy­cho­dzi jej na myśl jakaś fajna odzywka, coś, czym mogłaby przy­cią­gnąć jego uwagę, spra­wić, by ją zauwa­żył. Od dawna się w nim bujała; był super­fa­ce­tem. Poza tym coś ich łączyło. Jett dora­stał bez ojca. Była pewna, że to, że ich życie wygląda podob­nie, ma zna­cze­nie; że działa tu ręka prze­zna­cze­nia. Nie­stety, on nie zwra­cał na nią uwagi, podob­nie jak reszta z nich. Była jak spra­gniony akcep­ta­cji duch krą­żący na obrze­żach ich przy­jaźni.

– Hej, Hil­ly­ard! – zawo­łał Jett, ocie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni. – Masz kasę? Przy­da­łoby się wię­cej fajek.

Lina uśmiech­nęła się i zało­żyła za ucho pasmo czar­nych wło­sów. Wie­działa, że to nie­wiele zna­czy, ale jed­nak coś od niej chciał, cze­goś potrze­bo­wał. Z nich wszyst­kich zawsze miała naj­wię­cej pie­nię­dzy. (To była jedyna fajna rzecz, jeśli cho­dzi o jej okropną matkę).

– No, wystar­czy na kilka paczek! – odkrzyk­nęła, wygrze­bu­jąc pie­nią­dze z kie­szeni dżin­sów.

Brit­tany posłała jej jado­wite spoj­rze­nie. Potem otwo­rzyła torebkę i wycią­gnęła ćwiartkę tequ­ili.

– Lina, masz, weź łyka.

Dziew­czyna chwy­ciła butelkę za cie­płą szyjkę i pocią­gnęła spory haust. Alko­hol roz­szedł się pło­mie­niem w prze­łyku i eks­plo­do­wał w żołądku.

Brit­tany prze­cze­sała pal­cami krótko obcięte włosy i pode­szła do Jetta. Patrząc trium­fal­nie na Linę, wspięła się na palce i wyci­snęła mu na ustach długi, wil­gotny poca­łu­nek. On objął ją w pasie i przy­cią­gnął do sie­bie.

– Sma­ku­jesz jak tequ­ila – wymru­czał. – Kto ma trawkę? – zapy­tał, roz­glą­da­jąc się.

Już po chwili wie­czorne powie­trze zro­biło się cięż­kie od słod­ka­wego zapa­chu mari­hu­any. Wszy­scy sta­nęli w kręgu i poda­wali sobie skręta, śmie­jąc się i podry­gu­jąc.

Lina poczuła dzia­ła­nie mari­hu­any. Świat jakby zwol­nił. Ciało zmie­niło się w gęsty syrop. Nogi ugięły się pod nią i powoli usia­dła na tra­wie.

Zamknęła oczy i koły­sała się na boki. Boże, jak cudow­nie tak odpły­nąć. W takim sta­nie nie­wiele ją obcho­dziło. Nagle prze­stała przej­mo­wać się dzi­siej­szą wizytą jej ide­al­nej matki u szkol­nej peda­gożki. Naćpana wszystko miała w nosie.

Nawet pyta­nia, które prze­śla­do­wały ją cały dzień, teraz, gdy dym uno­sił się z jej papie­rosa, wyda­wały się nie­istotne.

Brit­tany klap­nęła na trawę obok niej.

– Widzia­łam, ja twoja mamuśka wcho­dziła do gabi­netu pani Owen.

Jett par­sk­nął śmie­chem.

– No to masz pro­blem, Hil­ly­ard.

– No, ja też ją widzia­łem – wtrą­cił ktoś. – Może ta twoja mamuśka to suka, ale nie­zła z niej laska.

– Mogłaby być modelką – dodała Brit­tany i pochy­liła się do Liny. – Nie wyglą­dasz jak ona. Do kogo w rodzi­nie jesteś podobna?

Lina odsu­nęła się i zacią­gnęła się papie­ro­sem. Cza­sami z całego serca nie­na­wi­dziła Brit­tany.

– Przy­pusz­czam, że do taty.

Brit­tany obrzu­ciła ją chłod­nym, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem.

– Jasne, tylko przy­pusz­czasz. – Znowu pocią­gnęła łyk tequ­ili z butelki. – Hej, mam pomysł! – Roze­śmiała się i zerwała się z ziemi. Pod­bie­gła do Jetta, szep­nęła mu coś do ucha i oboje par­sk­nęli śmie­chem.

Jett rzu­cił na zie­mię butelkę po jacku daniel­sie i chwiej­nie pod­szedł do samo­chodu. Otwo­rzył bagaż­nik, grze­bał w nim przez chwilę, wycią­gnął kilka rze­czy i wró­cił na polanę. Roz­cią­gnął usta w sze­ro­kim pijac­kim uśmie­chu.

– Hil­ly­ard, spraw­dzimy, jak wygląda twój tata.

Lina nie odpo­wie­działa. Oni nie rozu­mieli – nikt z nich nie rozu­miał – jak bar­dzo ją ranili takimi bez­myśl­nymi uwa­gami.

– Co masz na myśli? – zapy­tała cicho.

Jett ukuc­nął, teraz ich oczy zna­la­zły się na tym samym pozio­mie.

– Zoba­czymy, do kogo jesteś podobna. Będzie super­owo. Poważ­nie.

Zanim zdą­żyła pomy­śleć o odpo­wie­dzi, wci­snął jej na głowę starą bejs­bo­lówkę i szczek­nął noży­cami.

– Obe­tnę ci włosy wzdłuż brzegu czapki. Super pomysł. – Czknął i kwik­nął śmie­chem.

Oble­ciał ją strach.

– Zacze­kaj…

– Moja stara jest fry­zjerką. Wiem, co robię.

– Chyba nie pękasz, co, Lino? – rzu­ciła Brit­tany, patrząc na nią z góry.

Reszta bandy oto­czyła ich kołem.

Lina przy­gry­zła dolną wargę, żeby ukryć jej drże­nie.

– Nie pękam – oznaj­miła, nie odry­wa­jąc oczu od twa­rzy Brit­tany. – Poza tym krót­kie włosy są spoko. – Odwró­ciła się do Jetta z sze­ro­kim, zaczep­nym uśmie­chem. – Bierz się do roboty.

Jett obci­nał pasmo po pasmie. Grube pukle kru­czo­czar­nych wło­sów zsu­wały się na dżin­sową kurtkę. Zgrzyt nożyc przy­pra­wiał ją o gęsią skórkę, miała wra­że­nie, że z każ­dym pasmem traci kawa­łek sie­bie.

Brit­tany wyjęła z torby lusterko i podała je Linie z peł­nym satys­fak­cji bły­skiem w brą­zo­wych oczach.

Lina powoli wycią­gnęła rękę po lusterko, spoj­rzała na swoje odbi­cie. Na moment wstrzy­mała oddech, ale już po chwili prze­stała widzieć obsmy­czone włosy. Wpa­try­wała się w swoją twarz.

Wró­ciły tysiące pytań i tym razem ani alko­hol, ani trawka ich nie zagłu­szyły. W gło­wie wiro­wały myśli o ojcu – tajem­ni­czym ojcu, który odci­snął swój ślad w jej rysach i duszy. Jak zawsze zasta­na­wiała się, co mógł teraz robić. Wra­cał do domu z pracy? Cało­wał jakieś dzieci, które póź­niej mu się uro­dziły, tamte, z któ­rymi został i zde­cy­do­wał się je wycho­wać?

Wszystko ina­czej by wyglą­dało, gdy­bym cie­bie poznała – pomy­ślała nie wia­domo który raz.

– Wygląda jak pan Sears – oce­niła Brit­tany i roze­śmiała się piskli­wie. – Ty, Hil­ly­ard, to może nasz woźny jest twoim tatą?

Jett zacią­gnął się skrę­tem.

– Nie rozu­miem, dla­czego po pro­stu nie zapy­tasz o to swo­jej sta­rej – ode­zwał się, wypusz­cza­jąc dym ustami. – Moja matka kilka lat temu dała mi namiary na ojca. Powie­działa, że mogę u niego zamiesz­kać i krzy­żyk na drogę.

Po pro­stu zapy­taj.

Na samą myśl prze­biegł ją dreszcz. Może tym razem rze­czy­wi­ście tak zrobi. Zbli­żają się jej szes­na­ste uro­dziny…

Ten pomysł zaczął doj­rze­wać w jej gło­wie, rosnąć i przy­bie­rać coraz bar­dziej realny kształt. Z wra­że­nia drżała na całym ciele. Już wie­działa, co chce na uro­dziny.

– Naj­wyż­szy czas – powie­działa do sie­bie, czu­jąc, jak jej usta same ukła­dają się w uśmiech.

– I jak, Lino? – Nosowy głos Brit­tany wdarł się w jej myśli.

Pod­nio­sła wzrok. Dopiero po sekun­dzie do niej dotarło, na co oni wszy­scy cze­kają. Włosy. Spoj­rzała na Jetta, prze­nio­sła wzrok na Brit­tany. Ona nie ma poję­cia – pomy­ślała – jak mało ją ta pie­przona fry­zura obcho­dzi.

– No, ujdzie – orze­kła. – Dzięki Jett. A teraz daj mi tequ­ili.

Rozdział 3

3

Made­la­ine poło­żyła fir­mowe rekla­mówki na skrzy­pią­cym sta­rym pomo­ście i usia­dła. Słony wiatr muskał policzki i burzył krót­kie włosy. Jej odbi­cie kła­dło się na łagod­nych ciem­no­zie­lo­nych falach, które ude­rza­jąc o pale oble­pione sko­ru­pia­kami, zmie­niały się w pianę. Pomost poję­ki­wał i koły­sał się pod nią przy każ­dym ude­rze­niu fali, jakby wal­czył o swoje miej­sce z potęgą morza.

– Cześć, mamo – ode­zwała się gło­sem łagod­nym i cichym, podob­nym do szeptu wia­tru w szpa­rach mię­dzy nad­mur­sza­łymi deskami.

Morze patrzyło na nią, falo­wało, wycze­ki­wało.

Tak bar­dzo pra­gnęła odna­leźć bli­skość z matką w tym jedy­nym miej­scu na ziemi, gdzie to w ogóle było moż­liwe, lecz trudno odtwo­rzyć więzy zerwane wiele lat temu.

A jed­nak nie rezy­gno­wała. W każdą pierw­szą nie­dzielę mie­siąca wra­cała tutaj i roz­ma­wiała z kobietą, która powinna ukształ­to­wać jej życie. Pierw­szy raz przy­szła na pomost, gdy miała sześć lat. Chude jak trzcinka dziecko o nie­ru­cho­mej buzi, ubrane jak mała lalka. Stała z zesta­wio­nymi cia­sno sto­pami w czar­nych lakier­kach od Mary Janes i czar­nej saty­no­wej sukience tar­ga­nej wia­trem.

Zamknęła oczy i pozwo­liła popły­nąć wspo­mnie­niom, jedy­nej rze­czy, jaka jej pozo­stała.

Ojciec stał na brzegu pomo­stu obok niej, wiatr trze­po­tał połami płasz­cza Bur­berry, policzki miał czer­wone z zimna. Z tubal­nym, nie­przy­jem­nym gło­sem i spoj­rze­niem, któ­rego ni­gdy nie kie­ro­wał na nią, wyda­wał się wtedy ogromny, potężny i nie­znisz­czalny.

Pro­chy jej matki uno­siły się na wodzie…

– Nie płacz, dziecko. To jej nie przy­wróci.

Posłu­chała, zawsze postę­po­wała tak, jak chciał; wstrzy­mała łzy i oddech. Morze roz­ma­zało się w migo­tliwą plamę, nie­bie­ski bez­kres, który wcze­śniej nie miał dla niej żad­nego zna­cze­nia, a teraz krył to, co zostało z jej matki.

Przez wiele lat nie wra­cała w to miej­sce, ale odkąd raz przy­szła, nie umiała już trzy­mać się od niego z daleka.

Zasze­le­ściły pakunki w tor­bach za jej ple­cami, przy­po­mi­na­jąc jej, po co przy­szła. Potrze­bo­wała wspar­cia matki.

– Jutro są uro­dziny Liny – powie­działa cicho.

Słowa ponio­sła i pochło­nęła bryza. Po wyczer­pu­ją­cym dniu w pracy poszła na zakupy, prze­ży­wa­jąc roz­terki przed każdą decy­zją. Zale­żało jej, żeby tra­fić z pre­zen­tami. To miał być most prze­rzu­cony pomię­dzy nią i Liną. Cudowny klej, który spoi nad­wą­tlony szew ich rela­cji.

Chciała, żeby jutrzej­sze święto ozna­czało nowy począ­tek dla niej i Liny, matki i córki, które tak bar­dzo od sie­bie się odda­liły. Jak to osią­gnąć?

Wła­śnie z tym pyta­niem przy­szła do dawno zmar­łej matki. Jak dwie osoby, które powinny się kochać, mają odna­leźć drogę do sie­bie? W jaki cudowny spo­sób prze­kie­ro­wać rela­cję na wła­ściwe tory?

Pomóż mi, mamo.

Pod­nio­sła głowę i zapa­trzyła się na mie­niącą się taflę. Jak zawsze odpo­wie­dział jej tylko mono­tonny plusk wody pod pomo­stem. Wiatr się wzmógł i wzbu­rzone morze coraz gwał­tow­niej ude­rzało o pale. Mewa, skrze­cząc, śmi­gnęła nad jej głową i zanur­ko­wała w morzu.

– Tak myśla­łem, że cię tutaj znajdę.

Cie­pły głos Fran­cisa DeMarco spły­nął bal­sa­mem na jej duszę. Powinna podej­rze­wać, że on się pojawi. Obej­rzała się i uśmiech­nęła do niego.

Stał jakiś metr za nią, wysoki, wypro­sto­wany, z dłu­gimi rękami opusz­czo­nymi wzdłuż boków. Jak zawsze wyglą­dał tro­chę nie­zręcz­nie w sutan­nie, jakby księ­żow­ski strój odbie­rał mu pew­ność sie­bie. Jego blada, gładka cera kon­tra­sto­wała z czar­nym jak smoła mate­ria­łem. Wijące się pasmo psze­nicz­no­ja­snych wło­sów opa­dało mu na oko. Nie­cier­pli­wym gestem odgar­nął je na bok, a ono natych­miast z powro­tem zsu­nęło się na czoło.

Na jego widok Made­la­ine zro­biło się lżej na sercu. Jak zawsze patrzył na nią uważ­nie błysz­czą­cymi oczami, z ustami uło­żo­nymi do uśmie­chu.

– Cześć, Fran­cis!

Uśmiech­nął się w ten swój chło­pięcy spo­sób, anga­żu­jąc w ten uśmiech całą twarz. Jak na doro­słego męż­czy­znę wyglą­dał wzru­sza­jąco nie­win­nie.

– Nie widzia­łem cię dziś rano w kościele.

Zaśmiała się z ich sta­rego żartu.

– Modli­łam się dziś na sali ope­ra­cyj­nej. I przy sto­isku z kosme­ty­kami w Nord­stro­mie.

Pod­szedł do niej. Obcasy jego butów zastu­kały o zmur­szałe deski. Kiedy sia­dał przy niej, chrup­nęły mu stawy w kola­nach.

– Tym razem odpo­wiada? – Skie­ro­wał spoj­rze­nie na bez­miar wody.

Gdyby to pyta­nie zadał ktoś inny, nie Fran­cis, jej Fran­cis, który znał ją jak nikt na świe­cie, zapewne poczu­łaby się dotknięta. Z wes­tchnie­niem oparła się o niego i wsu­nęła swoją dłoń w jego.

Od tak wielu lat miała w nim opar­cie. Jej naj­lep­szy przy­ja­ciel. Zawsze znaj­do­wała w nim siłę, któ­rej jej bra­ko­wało.

– Nie, nie odpo­wiada.

– Przy­go­to­wana do jutrzej­szego przy­ję­cia? Widzę, że ogo­ło­ci­łaś Nord­strom i Tower Records.

Roze­śmiała się i poczuła ulgę. Zde­cy­do­wa­nie za rzadko się śmiała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ame­ry­kań­ski pro­gram tele­wi­zyjny o cele­bry­tach nada­wany w latach 90. (przyp.red.). [wróć]