Pomiędzy siostrami - Kristin Hannah - ebook + książka

Pomiędzy siostrami ebook

Kristin Hannah

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść Kristin Hannah, autorki bestsellerów „Słowik”, „Wielka samotność” oraz „Zimowy ogród”.

Wzruszająca, chwilami zabawna, momentami dramatyczna i pełna goryczy opowieść o życiu.

Czy może być coś wspanialszego niż miłość? A coś gorszego niż samotność?

Dramatyczne losy dwóch sióstr, które po latach odnajdują łączącą je niegdyś więź, są jeszcze jednym tego przykładem. Claire kocha i jest kochana; Meghann boi się bliskości, nie pozwala, by jej życiem rządziły emocje. Claire żyje skromnie, otoczona rodziną i przyjaciółmi; Meghann zajmuje luksusowy apartament, ale czuje się w nim obco i samotnie.

Nieoczekiwane wydarzenia w życiu Claire radykalnie zmieniają skalę wartości Meghann i ułatwiają jej rozliczenie się z przeszłością.

„Kristin Hannah dotyka najskrytszych i najwrażliwszych zakątków naszych serc.”

Tami Hoag

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 470

Oceny
4,6 (1310 ocen)
887
307
95
20
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
impregnata

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca do łez historia o miłości, o każdym jej rodzaju, od rodzicielskiej, poprzez siostrzaną, do małzeńskiej. Kristinn Hannah to mistrzyni opowiadania o nadziejach i emocjach. Polecam!
30
k-witczak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Kirstin Hannah wciągnęła mię do świata swoich bohaterów, że zapomniałam o otaczającej mnie rzeczywistości!
10
robgorn

Nie oderwiesz się od lektury

PIĘKNA !!!
10
Magdalena537

Nie oderwiesz się od lektury

Ta historia pokazuje jak mając wszystko karierę i pieniądze jest się jednak samotnym- samotnym z wyboru. Jednak rodzina -siostra zawsze bedzie nam najbliższą osobą z którą trzeba rozmawiać i zawsze pielęgnować tą wieź.
00
zamonia

Całkiem niezła

"Pomiędzy siostrami" to kolejna książka Kristin Hannah, którą miałem okazję przeczytać. To autorka, która wielokrotnie porywała mnie w świat cudownych emocji oraz historii od których nie mogłam się oderwać. Książką czyta się lekko i szybko, choć przedstawiona w niej historia do lekkich nie należy.
00

Popularność




Roz­dział 1

1

Dok­tor Bloom cier­pli­wie cze­kała na odpo­wiedź.

Meghann Don­tess odchy­liła się na opar­cie fotela i oglą­dała paznok­cie. Czas na mani­kiur. Już dawno.

– Har­riet, sta­ram się zbyt dużo nie czuć. Wiesz o tym. To tłumi radość życia.

– Czy dla­tego od czte­rech lat spo­ty­kasz się ze mną co tydzień?

– Na twoim miej­scu bym tego nie pod­kre­ślała. Nie­zbyt dobrze to świad­czy o two­ich umie­jęt­no­ściach psy­cho­te­ra­peuty. Wiesz, nie­wy­klu­czone, że kiedy tu przy­szłam, byłam cał­kiem nor­malna, a ty zro­bi­łaś ze mnie wariatkę.

– Znowu zasła­niasz się poczu­ciem humoru jak tar­czą.

– Prze­ce­niasz mnie. To wcale nie było zabawne.

Har­riet nie uśmiech­nęła się.

– Mało kiedy wyda­jesz mi się zabawna.

– I tu pasuje mój sen o tym, jak wygła­szam na sce­nie saty­ryczny mono­log.

– Poroz­ma­wiajmy o tam­tym dniu, kiedy roz­dzie­lono cię z Cla­ire.

Meghann ner­wowo popra­wiła się w fotelu. Miała pustkę w gło­wie, aku­rat gdy przy­da­łaby się zręczna ripo­sta. Wie­działa, do czego Har­riet zmie­rza, a Har­riet z kolei zda­wała sobie sprawę, że ona to wie. Jeśli nie odpo­wie, pyta­nie pad­nie ponow­nie.

– Roz­dzie­lono. Ele­gancko i zgrab­nie ujęte. Odse­pa­ro­wano. Nie­złe, lecz ten temat został zamknięty.

– Cie­kawe, że utrzy­mu­jesz kon­takt z matką, a dystan­su­jesz się od sio­stry.

Meghann wzru­szyła ramio­nami.

– Mama jest aktorką. Ja praw­ni­kiem. Stwa­rza­nie ilu­zji łatwo nam przy­cho­dzi.

– To zna­czy?

– Czy­ta­łaś kie­dyś jeden z jej wywia­dów?

– Nie.

– Opo­wiada wszyst­kim, że byli­śmy biedną, lecz kocha­jącą się rodziną. Dla wygody uda­jemy, że to prawda.

– Miesz­ka­ły­ście w Bakers­field, kiedy zakoń­czyła się ta sie­lanka?

Meghann nie odpo­wie­działa. Har­riet napro­wa­dzała ją z powro­tem na bole­sny temat niczym szczura zapę­dzo­nego do labi­ryntu.

– Cla­ire skoń­czyła wtedy dzie­więć lat – cią­gnęła. – O ile dobrze zapa­mię­ta­łam, bra­ko­wało jej kilku zębów, no i miała kło­poty z mate­ma­tyką.

– Prze­stań. – Meghann zaci­snęła palce na gład­kich drew­nia­nych porę­czach fotela.

Har­riet wbiła w nią wzrok. Patrzyła nie­ru­chomo spod sze­ro­kich, czar­nych brwi. Małe okrą­głe oku­lary powięk­szały jej oczy.

– Nie wyco­fuj się, Meg. Czy­nimy postępy.

– Jesz­cze tro­chę, a będzie potrzebna karetka. Powin­ny­śmy roz­ma­wiać o mojej dzia­łal­no­ści zawo­do­wej. Wiesz, że z tego powodu tu przy­cho­dzę. Praca w sądzie rodzin­nym łączy się z ogrom­nym napię­ciem. Wczo­raj pewien miły tatuś zaje­chał do mnie fer­rari, po czym przy­się­gał, że nie ma zła­ma­nego gro­sza. Mydłek. Nie chce pokryć cze­snego córki. Zdziwi się, bo nagra­łam jego przy­jazd na kasetę wideo.

– Dla­czego mi pła­cisz, skoro nie chcesz roz­ma­wiać o źró­dle two­ich pro­ble­mów?

– Nie mam pro­ble­mów, tylko roz­terki. I nie widzę sensu grze­ba­nia w prze­szło­ści. Skoń­czy­łam szes­na­ście lat, kiedy to wszystko się wyda­rzyło. Teraz mam czter­dzie­ści dwa. Czas zacząć patrzeć przed sie­bie. Zro­bi­łam, co nale­żało. Teraz to już nie jest istotne.

– W takim razie dla­czego cią­gle powraca tam­ten zły sen?

Meghann ner­wowo obra­cała na nad­garstku srebrną bran­so­letkę od Davida Yur­mana.

– Śnią mi się rów­nież kosz­mary o pają­kach w sło­necz­nych oku­la­rach od Oakleya. Ale o to ni­gdy nie pytasz. O, a w zeszłym tygo­dniu przy­śniło mi się, że sie­dzę zamknięta w szkla­nym pokoju, który ma pod­łogę z bekonu. Sły­szę płacz, ale nie mogę zna­leźć klu­cza. Chcesz poroz­ma­wiać o tym śnie?

– Uczu­cie izo­la­cji. Świa­do­mość, że ludzie cier­pią z powodu two­jego postę­po­wa­nia albo że za tobą tęsk­nią.

– Cho­lera! – Powinna była to prze­wi­dzieć. W końcu zro­biła licen­cjat z psy­cho­lo­gii. Nie mówiąc już o tym, że kie­dyś uwa­żano ją za cudowne dziecko.

Zer­k­nęła na zega­rek w pla­ty­nowo-zło­tej koper­cie.

– Fatal­nie, Har­riet. Czas się skoń­czył. Chyba będziemy musiały zająć się moimi nie­zno­śnymi obse­sjami w przy­szłym tygo­dniu. – Pod­nio­sła się z fotela i wygła­dziła nogawki gra­na­to­wego spodniumu od Arma­niego, cho­ciaż trudno byłoby zna­leźć naj­mniej­sze zagnie­ce­nie.

Har­riet powoli zdjęła oku­lary.

Meghann instynk­tow­nie skrzy­żo­wała ramiona w obron­nym geście.

– Pew­nie dobrze mi to zrobi.

– Jesteś zado­wo­lona z życia, Meghann?

Tego się nie spo­dzie­wała.

– Dla­czego nie mam być zado­wo­lona? Jestem naj­lep­szą spe­cja­listką od spraw roz­wo­do­wych w całym sta­nie. Miesz­kam…

– …sama…

– …w obłęd­nym kon­do­mi­nium tuż przy Public Mar­ket i jeż­dżę nowiut­kim porsche.

– Przy­ja­ciele?

– W każdy czwart­kowy wie­czór roz­ma­wiam przez tele­fon z Eli­za­beth.

– Rodzina?

Może czas zmie­nić psy­cho­te­ra­peutkę. Har­riet odkryła wszyst­kie słabe punkty.

– Mama sie­działa u mnie przez tydzień w zeszłym roku. Jeśli mi się poszczę­ści, przy­je­dzie z kolejną wizytą wtedy, kiedy będą poka­zy­wać kolo­ni­za­cję Marsa w MTV.

– A Cla­ire?

– Mamy z sio­strą pewne pro­blemy. Przy­znaję. Ale to nic poważ­nego. Po pro­stu jeste­śmy zbyt zajęte, żeby się spo­ty­kać. – Ponie­waż Har­riet nie zare­ago­wała, Meghann czym prę­dzej wypeł­niła ciszę. – No dobra. Spo­sób, w jaki ona mar­nuje życie, dopro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa. Jest bystra, mogłaby robić, co tylko zechce, tym­cza­sem tkwi na tym zapy­zia­łym kem­pingu, który nazy­wają kuror­tem.

– Ze swoim ojcem.

– Nie chcę roz­ma­wiać o sio­strze. I zde­cy­do­wa­nie nie życzę sobie dys­ku­to­wać na temat jej ojca.

Har­riet popu­kała pió­rem o biurko.

– W porządku, w takim razie powiedz mi, kiedy ostat­nio spa­łaś dwa razy z tym samym face­tem?

– Jesteś jedyną osobą, która widzi w tym coś złego. Lubię odmianę.

– I lubisz młod­szych od sie­bie męż­czyzn, tak? Męż­czyzn, któ­rzy nie pra­gną sta­bi­li­za­cji. Pozby­wasz się ich, zanim oni zdążą porzu­cić cie­bie.

– Uwa­żam, że nie ma nic złego w sypia­niu z młod­szymi, sek­sow­nymi męż­czy­znami, któ­rzy nie zamie­rzają się usta­bi­li­zo­wać. Nie zależy mi na pod­miej­skim domu za żela­znym pło­tem. Nie pociąga mnie życie rodzinne, nato­miast lubię seks.

– A odpo­wiada ci samot­ność?

– Nie jestem samotna – zaprze­czyła z upo­rem. – Jestem nie­za­leżna. Męż­czyźni nie lubią sil­nych kobiet.

– Silni męż­czyźni je lubią.

– W takim razie zacznę zaglą­dać do siłowni zamiast do barów.

– Silne kobiety potra­fią się zmie­rzyć ze swo­imi lękami. Roz­ma­wiają o bole­snych wybo­rach, jakich doko­nały w życiu.

Meghann wyraź­nie się wzdry­gnęła.

– Prze­pra­szam, Har­riet. Muszę lecieć. Do zoba­cze­nia w przy­szłym tygo­dniu.

Opu­ściła gabi­net.

Na zewnątrz był piękny, sło­neczny czerw­cowy dzień. Począ­tek lata. Wszę­dzie indziej, poza mia­stem, ludzie pły­wali, gril­lo­wali i urzą­dzali pik­niki nad brze­giem basenu. Tu, w sta­rym, poczci­wym Seat­tle, miesz­kańcy meto­dycz­nie zaglą­dali do kalen­da­rza i mru­czeli pod nosem: „Cho­lera, mamy czer­wiec”.

Na uli­cach krę­ciło się nie­wielu tury­stów; przy­jezd­nych łatwo roz­po­zna­wal­nych po para­so­lach zatknię­tych pod pachą.

Kiedy prze­cięła ruchliwą ulicę i weszła na gęsty traw­nik w parku, wresz­cie mogła ode­tchnąć z ulgą. Powi­tał ją wysoki słup tote­mowy. Dalej kil­ka­na­ście mew sfru­nęło na brzeg w poszu­ki­wa­niu resz­tek porzu­co­nego jedze­nia.

Minęła ławkę, na któ­rej jakiś męż­czy­zna leżał sku­lony pod war­stwą pożół­kłych gazet. Przed nią ciem­no­nie­bie­skie wody zatoki Puget się­gały bla­dego hory­zontu. Pra­gnęła czer­pać uko­je­nie z tego widoku; czę­sto jej się to uda­wało. Dzi­siaj myśli krą­żyły wokół innego miej­sca i innych cza­sów.

Gdyby zamknęła oczy, na co nie star­czało jej odwagi, wszystko by powró­ciło: wybie­ra­nie numeru tele­fonu, utrzy­mana w ofi­cjal­nym tonie, despe­racka roz­mowa z nie­zna­jo­mym męż­czy­zną, długa, odbyta w ciszy podróż do zapy­zia­łej mie­ściny na pół­nocy. I naj­gor­sze z tego wszyst­kiego – łzy, które ocie­rała z zaczer­wie­nio­nych policz­ków młod­szej sio­stry, kiedy oznaj­miła: „Zosta­wiam cię, Cla­ire”.

Bez­wied­nie zaci­snęła dło­nie na barierce. Dok­tor Bloom jest w błę­dzie. Roz­mowy o bole­snym wybo­rze Meghann i latach samot­no­ści, które potem nastą­piły, nie pomogą.

Jej prze­szłość nie była zbio­rem wspo­mnień, z któ­rym można się upo­rać; przy­po­mi­nała raczej ogrom­nych roz­mia­rów walizkę na kół­kach. Meghann dawno już to odkryła. Mogła jedy­nie wlec ją za sobą.

Co roku w listo­pa­dzie potężna rzeka Sky­ko­mish napie­rała na błot­ni­ste brzegi. Rok w rok gro­ziła wyla­niem. W obli­czu tej powta­rza­ją­cej się sytu­acji ludzie zamiesz­ku­jący małe przy­brzeżne mia­steczka obser­wo­wali rzekę, trzy­ma­jąc w pogo­to­wiu worki z pia­skiem. Mieli w pamięci doświad­cze­nia kilku poko­leń. Każdy znał jakąś histo­rię o tym, jak to poziom rzeki pod­niósł się do pierw­szego pię­tra domu pań­stwa takich a takich… woda się­gnęła szczytu scho­dów budynku Towa­rzy­stwa Rol­ni­czego… zalała skrzy­żo­wa­nie Spring i Aza­lea. Miesz­kańcy wyżej poło­żo­nych, bez­piecz­niej­szych tere­nów śle­dzili wie­czorne wia­do­mo­ści i krę­cili gło­wami, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą nad głu­potą far­me­rów, któ­rzy osie­dlili się na zale­wo­wych rów­ni­nach.

Kiedy wresz­cie rzeka zaczy­nała opa­dać, wszy­scy w mie­ście oddy­chali z ulgą. Pierw­szy był zazwy­czaj Emmett Mulva­ney, apte­karz, który w naboż­nym sku­pie­niu oglą­dał kanał z pro­gnozą pogody w jedy­nym w całym Hay­den tele­wi­zo­rze z dużym ekra­nem. Potra­fił wychwy­cić frag­menty infor­ma­cji, szcze­góły, które nawet umy­kały uwagi fisz od mete­oro­lo­gii w Seat­tle. Prze­ka­zy­wał swoje spo­strze­że­nia sze­ry­fowi Dic­kowi Park­sowi, a ten z kolei dzie­lił się nimi z Mar­thą, swoją sekre­tarką. „W tym roku będzie dobrze. Nie­bez­pie­czeń­stwo minęło”. I rze­czy­wi­ście, w dobę po prze­po­wiedni Emmetta mete­oro­lo­dzy wyra­żali taki sam pogląd.

Ten rok niczym nie róż­nił się od pozo­sta­łych. Teraz, w piękny dzień na początku lata, łatwo przy­cho­dziło zapo­mnieć o tam­tych groź­nych mie­sią­cach, kiedy opady desz­czu dopro­wa­dzały wszyst­kich do sza­leń­stwa.

Cla­ire Cave­naugh stała w gumia­kach na nabrzeżu, grzę­znąc po kostki w mięk­kim bru­nat­nym bło­cie. Obok leżała prze­wró­cona kosiarka, w któ­rej skoń­czyło się paliwo.

Cla­ire uśmiech­nęła się i dło­nią w ręka­wicy otarła pot z czoła. Nie­wia­ry­godne, ile pracy wymaga przy­go­to­wa­nie kurortu do sezonu.

Kurort.

Tak wła­śnie tata nazy­wał te szes­na­ście i pół hek­tara ziemi. Sam Cave­naugh wszedł w ich posia­da­nie pra­wie czter­dzie­ści lat temu, gdy całe Hay­den było jedy­nie przy­stan­kiem ze sta­cją ben­zy­nową na wznie­sie­niu Ste­vens Pass. Kupił par­celę za gro­sze i zamiesz­kał w nale­żą­cym do niej, sypią­cym się wiej­skim domu. Nazwał ten teren Kuror­tem nad Brze­giem Rzeki i oddał się marze­niom o życiu, w któ­rym nie nosi się kasku i ochra­nia­czy na uszy oraz nie pra­cuje na noc­nej zmia­nie w papierni w Eve­rett.

Z początku tyrał po pracy i w week­endy. Do dys­po­zy­cji miał piłę łań­cu­chową, fur­go­netkę i plan wyry­so­wany na papie­ro­wej ser­wetce. Wła­snymi rękami splan­to­wał teren, wykar­czo­wał stu­let­nie zaro­śla i pobu­do­wał nad rzeką kem­pingi z sęka­tych sosno­wych desek. Teraz Kurort nad Brze­giem Rzeki był kwit­nącą firmą rodzinną. Mieli osiem dom­ków; w każ­dym z nich po dwie przy­tulne sypial­nie, jedną łazienkę i taras z wido­kiem na rzekę.

W ostat­nich latach dodali basen i świe­tlicę. W pla­nach było pole do mini­golfa i samo­ob­słu­gowa pral­nia. Miej­sce nale­żało do takich, gdzie co roku te same rodziny przy­jeż­dżają spę­dzać cenny waka­cyjny czas.

Cla­ire na­dal pamię­tała tam­ten dzień, gdy zoba­czyła je po raz pierw­szy. Potężne drzewa i wartka, poły­sku­jąca rzeka wydały się dziew­czynce rajem po miesz­ka­niu w przy­cze­pie, nie­odmien­nie usta­wia­nej w zaka­za­nych dziel­ni­cach miast. Wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa sprzed Kurortu były szare: brzyd­kie mia­sta mijane po dro­dze i jesz­cze brzyd­sze kwa­tery w zapusz­czo­nych budyn­kach. I mama. Zawsze zaafe­ro­wana i zabie­gana. Mama czę­sto wycho­dziła za mąż, lecz Cla­ire nie pamię­tała, aby jakiś męż­czy­zna pobył u nich dłu­żej niż kar­ton mleka. Meghann utrwa­liła się w jej pamięci. Star­sza sio­stra, która się wszyst­kim zaj­mo­wała… a potem pew­nego dnia wyje­chała i opu­ściła Cla­ire.

Teraz, tyle lat póź­niej, łączyła je wątła nić. Raz na kilka mie­sięcy roz­ma­wiały z Meg przez tele­fon. W naj­bar­dziej kiep­skie dni roz­mowa spro­wa­dzała się do wymiany zdań na temat pogody. Potem Meg nie­odmien­nie „miała drugi tele­fon” i się roz­łą­czała. O tak, sio­stra uwiel­biała umniej­szać jej suk­ces. Potra­fiła przez dzie­sięć minut wyrzu­cać Cla­ire, że za tanio się sprze­dała. „Tkwisz na tym głu­pim polu kem­pin­go­wym i sprzą­tasz po ludziach” – sły­szała zazwy­czaj. W każde święta Bożego Naro­dze­nia Meg pro­po­no­wała, że opłaci jej col­lege.

Jakby stu­dio­wa­nie „Beowulfa” miało polep­szyć życie Cla­ire.

Od lat pra­gnęła, aby sio­stra została jej przy­ja­ciółką, ale Meghann do tego nie dążyła, a ona zawsze sta­wiała na swoim. Zgod­nie więc z życze­niem Meghann pozo­sta­wały uprzej­mymi, obcymi sobie oso­bami, które łączyła grupa krwi i smutne dzie­ciń­stwo.

Cla­ire pod­nio­sła kosiarkę. Idąc po gąb­cza­stej łące, dostrze­gała dzie­siątki rze­czy do zro­bie­nia przed otwar­ciem sezonu. Nale­żało przy­ciąć krzaki róż, usu­nąć mech z dachów, oczy­ścić z ple­śni barierki na weran­dach. No i trzeba brać się do kosze­nia. Po dłu­giej, wil­got­nej zimie nastą­piło zdu­mie­wa­jąco sło­neczne lato i trawa się­gała Cla­ire do kolan. Odno­to­wała w pamięci, że ma przy­po­mnieć dozorcy, Geo­rge’owi, aby oskro­bał łódki i kajaki z resz­tek farby.

Rzu­ciła kosiarkę na pakę fur­go­netki. Spa­dła z gło­śnym szczęk­nię­ciem, wpra­wia­jąc w drga­nie zardze­wiałą plat­formę.

– Cześć, skar­bie. Jedziesz do mia­sta?

Odwró­ciła się i zoba­czyła ojca na weran­dzie pawi­lonu admi­ni­stra­cyj­nego. Miał na sobie pod­nisz­czony kom­bi­ne­zon z bru­nat­nymi zacie­kami na całej dłu­go­ści po dawno zapo­mnia­nej wymia­nie oleju oraz fla­ne­lową koszulę.

Idąc ku niej, z kie­szeni na bio­drze wycią­gnął czer­woną chustkę i otarł nią czoło.

– Wła­śnie repe­ruję zamra­żarkę. Nie musisz spraw­dzać, ile kosz­tują nowe.

Nie było takiego urzą­dze­nia, któ­rego nie potra­fiłby napra­wić, nie­mniej Cla­ire zamie­rzała przyj­rzeć się cenom.

– Potrze­bu­jesz cze­goś z mia­sta?

– Smitty ma dla mnie zapa­sową część. Mogła­byś ją ode­brać?

– Jasne. Kiedy zjawi się Geo­rge, powiedz mu, żeby zajął się łodziami, dobrze?

– Dorzucę do listy.

– A Rita niech wybieli sufit w łazience w szó­stym domku. Pod­czas zimy weszła tam pleśń. – Cla­ire zamknęła klapę fur­go­netki.

– Wró­cisz na kola­cję?

– Nie dziś. Ali ma mecz soft­ballu w parku River­front, pamię­tasz? O pią­tej.

– No tak. Dołą­czę do was.

Cla­ire ski­nęła głową, pewna, że tak będzie. Nie opu­ścił żad­nego istot­nego wyda­rze­nia z życia wnuczki.

– Pa, tatku!

Zła­pała za klamkę szo­ferki i mocno szarp­nęła. Zaskrzy­piały sze­roko otwarte drzwi. Uchwy­ciła się czar­nej kie­row­nicy i pod­cią­gnęła na fotel.

Ojciec zatrza­snął drzwi.

– Jedź ostroż­nie. Uwa­żaj na zakręt przy jede­na­stym słupku kilo­me­tro­wym.

Uśmiech­nęła się. Od pra­wie dwu­dzie­stu lat udzie­lał jej tej samej rady.

– Kocham cię, tatku.

– Ja cie­bie też. A teraz jedź po moją wnuczkę. Jeśli się pospie­szysz, zdą­żymy obej­rzeć przed meczem Spon­ge­Boba Kan­cia­sto­por­tego.

Roz­dział 2

2

Zachod­nia ściana budynku była zwró­cona do zatoki Puget. Wyso­kie, się­ga­jące od pod­łogi do sufitu okna pozwa­lały podzi­wiać piękny, roz­myty nie­bie­skawy kra­jo­braz. W oddali maja­czyła poro­śnięta lasem wyspa Bain­bridge. W nocy, pośród czar­no­zie­lo­nych ciem­no­ści paliło się tam tro­chę świa­teł, za dnia nato­miast wyspa wyglą­dała na nie­za­miesz­kaną. Jedy­nie biały prom, który co godzina przy­bi­jał do przy­stani, świad­czył o tym, że jed­nak prze­by­wali tam ludzie.

Meghann sie­działa sama przy dłu­gim kon­fe­ren­cyj­nym stole w kształ­cie nerki. Ten mebel na wysoki połysk z wiśnio­wego i heba­no­wego drewna sym­bo­li­zo­wał ele­gan­cję i duże pie­nią­dze. Przede wszyst­kim pie­nią­dze, bo taki stół wyko­nuje się na zamó­wie­nie według indy­wi­du­al­nego pro­jektu; podob­nie jak fotele z zamszową tapi­cerką. Gdy ktoś siada przy tym stole i ma przed sobą widok za oknami, z miej­sca wie, że wła­ści­cie­lowi tego biura musi się świet­nie powo­dzić.

To prawda. Meghann osią­gnęła wszyst­kie cele, jakie sobie wyzna­czyła. Kiedy zaczęła naukę w col­lege’u jako zahu­kana, samotna nasto­latka, nie miała odwagi marzyć o lep­szym życiu. Teraz stało się jej udzia­łem. Jej kan­ce­la­ria adwo­kacka nale­żała do naj­lep­szych i naj­bar­dziej reno­mo­wa­nych. Była wła­ści­cielką dro­giego kon­do­mi­nium w cen­trum Seat­tle (jakże dia­me­tral­nie inne miej­sce od sta­rej, roz­sy­pu­ją­cej się przy­czepy, jej „domu” w dzie­ciń­stwie), no a poza tym nie musiała się teraz o nikogo trosz­czyć.

Meghann spoj­rzała na zega­rek. Dwa­dzie­ścia po czwar­tej.

Klientka się spóź­niała.

Można by sądzić, że hono­ra­rium w wyso­ko­ści ponad trzy­stu dola­rów za godzinę powinno zachę­cać ludzi do punk­tu­al­no­ści.

– Pani Don­tess? – ode­zwał się głos w inter­ko­mie.

– Tak, Rhona?

– Pani sio­stra, Cla­ire, czeka na linii numer jeden.

– Połącz mnie. I daj znać, jak tylko zjawi się May Mon­roe.

– Tak jest.

– Cla­ire, jak miło, że dzwo­nisz – powie­działa Meghann, siląc się na rado­sny ton.

– No wiesz, tele­fony dzia­łają w obie strony. A więc… Co sły­chać w Kra­inie Pie­nię­dzy?

– W porządku. A co tam w Hay­den? Wszy­scy cze­kają, aż rzeka wyleje?

– W tym roku zagro­że­nie minęło.

– Ach tak. – Meghann zapa­trzyła się w okno. Poni­żej, nieco na lewo, ogromne poma­rań­czowe dźwigi prze­no­siły kolo­rowe kon­te­nery na tan­ko­wiec. Nie miała poję­cia, o czym z sio­strą roz­ma­wiać. Nie łączyło je nic poza wspólną prze­szło­ścią.

– Jak się ma moja śliczna sio­strze­nica? Ucie­szyła się z desko­rolki?

– Była zachwy­cona. – Cla­ire się roze­śmiała. – Szcze­rze mówiąc, w przy­szło­ści lepiej poradź się eks­pe­dientki. Pię­cio­let­nie dziew­czynki mają zbyt słabą koor­dy­na­cję ruchów, żeby mogły jeź­dzić na desko­rolce.

– Ty mia­łaś dobrą. Miesz­ka­ły­śmy wtedy w Needles. Nauczy­łam cię jeź­dzić na dwu­ko­ło­wym rowerku. – Natych­miast poża­ło­wała swych słów. Wspo­mnie­nia nie­odmien­nie spra­wiały ból. Przez wiele lat Meghann trak­to­wała Cla­ire bar­dziej jak córkę niż sio­strę. Nie­wąt­pli­wie Meg opie­ko­wała się nią lepiej niż kie­dy­kol­wiek pró­bo­wała ich mama.

– Po pro­stu następ­nym razem kup jej kasetę z fil­mem Disneya. Nie powin­naś wyda­wać na nią tyle pie­nię­dzy. Ucie­szy się z Polly Pocket.

Cokol­wiek to jest. Zale­gło nie­zręczne mil­cze­nie. Meghann spoj­rzała na zega­rek, po czym obie ode­zwały się rów­no­cze­śnie:

– Co…?

– Czy Ali­son cie­szy się, że idzie do pierw­szej klasy?

Meghann zaci­snęła usta. Ustęp­stwo kosz­to­wało ją dużo sil­nej woli, wie­działa jed­nak, że Cla­ire nie cierpi, gdy się jej prze­rywa. A szcze­gól­nie nie zno­siła mono­po­li­zo­wa­nia roz­mowy przez Meghann.

– Och tak – przy­znała Cla­ire. – Ali nie może się docze­kać cało­dnio­wych zajęć. Jesz­cze nie skoń­czyła cho­dzić do przed­szkola, a już myśli o jesieni. Bez prze­rwy o tym mówi. Cza­sem mam wra­że­nie, że trzy­mam kometę za ogon. Ona cały czas jest w ruchu. Nie prze­staje się wier­cić nawet we śnie.

Meghann już miała powie­dzieć: ty byłaś taka sama, ale w porę ugry­zła się w język. To wspo­mnie­nie bolało; wola­łaby tego nie pamię­tać.

– Co sły­chać w pracy?

– W porządku. A jak tam kem­ping?

– Kurort. Otwie­ramy za dwa tygo­dnie z okła­dem. Jef­fer­so­no­wie urzą­dzają u nas zjazd rodzinny – będzie około dwu­dzie­stu osób.

– Tydzień bez dostępu do tele­fonu i tele­wi­zji? Dla­czego sły­szę w gło­wie temat muzyczny z Deli­ve­rance?

– Nie­które rodziny lubią razem spę­dzać czas – odparła Cla­ire tym swoim chłod­nym, „ranisz mnie” tonem.

– Prze­pra­szam. Masz rację. Wiem, że kochasz to miej­sce. Posłu­chaj – zaczęła entu­zja­stycz­nie, jakby wła­śnie w tej chwili wpa­dła na ten pomysł – a może poży­czysz ode mnie tro­chę pie­nię­dzy i wybu­du­jesz zgrabne, nie­duże spa na tere­nie let­ni­ska. Albo jesz­cze lepiej mały hote­lik. Ludzie będą masowo przy­jeż­dżać na błotne kąpiele. Prze­cież błota tam nie bra­kuje.

Cla­ire ciężko wes­tchnęła.

– Musisz mi przy­po­mi­nać, że tobie się powo­dzi, a mnie nie. A niech cię, Meg!

– Nie w tym rzecz. Po pro­stu… wiem, że nie możesz roz­wi­jać inte­resu bez kapi­tału.

– Nie chcę two­ich pie­nię­dzy, Meg. My ich nie chcemy.

No wła­śnie. Przy­po­mnie­nie, że Meg to „ja”, a Cla­ire „my”.

– Prze­pra­szam, jeśli powie­dzia­łam coś nie tak. Chcę po pro­stu pomóc.

– Meg, nie jestem już tamtą małą dziew­czynką, którą duża sio­stra musi chro­nić.

– Sam zawsze potra­fił cię chro­nić. – W głos Meg wkra­dła się odro­bina gory­czy.

– Tak. – Cla­ire zamil­kła i zaczerp­nęła powie­trza. Meg wie­działa, co się w tej chwili dzieje. Cla­ire doko­nuje cze­goś w rodzaju prze­gru­po­wa­nia; wyco­fuje się na mniej grzą­ski, bar­dziej bez­pieczny teren. – Jadę nad jezioro Che­lan – oznaj­miła w końcu.

– Coroczny wypad z przy­ja­ciół­kami – pod­su­mo­wała Meghann, wdzięczna za zmianę tematu. – Jak wy sie­bie nazy­wa­cie? Blu­eserki?

– Uhm.

– Jedzie­cie w to samo miej­sce?

– Jak co roku latem od czasu ukoń­cze­nia szkoły śred­niej.

Wyobra­ziła sobie, jak by to było mieć taką paczkę bli­skich przy­ja­ció­łek. Gdyby była inna, może by Cla­ire zazdro­ściła. Jed­nak bra­ko­wało jej czasu na wyprawy z gro­madą kobiet. Poza tym nie potra­fi­łaby utrzy­my­wać zna­jo­mo­ści z ludźmi, z któ­rymi cho­dziła do szkoły śred­niej.

– Cóż, baw się dobrze.

– Na pewno będzie faj­nie. W tym roku Char­lotte…

Roz­legł się brzę­czyk inter­komu.

– Meghann? Przy­szła pani Mon­roe.

Dzięki Bogu. Dobry pre­tekst, żeby zakoń­czyć roz­mowę. Cla­ire potra­fiła bez końca opo­wia­dać o swo­ich przy­ja­ciół­kach.

– Cho­lera! Prze­pra­szam, Cla­ire. Muszę koń­czyć.

– W porządku. Wiem, jak bar­dzo lubisz słu­chać o moich kole­żan­kach, które powy­la­ty­wały ze stu­diów.

– Nie o to cho­dzi. Wła­śnie przy­szła klientka.

– Jasne, pew­nie. Cześć!

– Cześć! – Meghann zakoń­czyła roz­mowę aku­rat w chwili, gdy sekre­tarka wpro­wa­dziła May Mon­roe do sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Meghann zdjęła słu­chawki i rzu­ciła je na stół, na który upa­dły z grze­cho­tem.

– Witaj, May! – pozdro­wiła klientkę, pod­cho­dząc do niej sprę­ży­stym kro­kiem. – Dzię­kuję, Rhono. I pro­szę, nie łącz żad­nych roz­mów.

Sekre­tarka ski­nęła głową i opu­ściła salę, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

May Mon­roe stała zwró­cona twa­rzą do dużego, kolo­ro­wego oleju pędzla Nechity, zaty­tu­ło­wa­nego „Praw­dziwa miłość”. Meghann zawsze podo­bało się to iro­niczne zesta­wie­nie. Tu, w tej sali, praw­dziwa miłość umie­rała każ­dego dnia tygo­dnia.

May miała na sobie wysłu­żoną sukienkę z czar­nego dżer­seju, a jej buty wyszły z mody przy­naj­mniej pięć lat temu. Jasno­brą­zowe włosy, przy­cięte na dawno nie­mod­nego, ale za to nie­wy­ma­ga­ją­cego zachodu pazia, się­gały ramion. Na palcu nosiła złotą pro­stą ślubną obrączkę.

Patrząc na nią, nikt by nie odgadł, że jej mąż jeź­dzi mer­ce­de­sem i w każdy wto­rek grywa po pracy w golfa na Bro­ad­moor Golf Course. May praw­do­po­dob­nie nie wydała na sie­bie centa od wielu lat. Zapewne od cza­sów, gdy haro­wała w miej­sco­wej restau­ra­cji, żeby jej mąż mógł stu­dio­wać sto­ma­to­lo­gię. Cho­ciaż była zale­d­wie parę lat star­sza od Meghann, smu­tek wyrył piętno na jej twa­rzy. Pod oczami miała sine cie­nie.

– Sia­daj, pro­szę.

May prze­szła sztyw­nym kro­kiem jak mario­netka poru­szana czy­jąś ręką. Usia­dła w jed­nym z pokry­tych zamszem foteli.

Meghann zajęła swe zwy­kłe miej­sce u szczytu stołu. Przed sobą miała kilka poma­rań­czo­wych teczek z aktami, z któ­rych wysta­wały samo­przy­lepne różowe kar­teczki. Słu­żyły do zazna­cze­nia waż­nych stron. Zabęb­niła pal­cami w stos doku­men­tów, zasta­na­wia­jąc się, które z wielu moż­li­wych podejść będzie w tym wypadku naj­lep­sze. Z doświad­cze­nia wie­działa, że ist­nieje tyle samo reak­cji na złe wia­do­mo­ści, co ujaw­nio­nych win. Intu­icja pod­po­wia­dała jej, że May Mon­roe jest roz­chwiana i że nawet teraz, w trak­cie roz­wodu, nie akcep­tuje do końca tego, co nie­unik­nione. Mimo że papiery roz­wo­dowe zostały zło­żone wiele mie­sięcy temu, na­dal nie wie­rzy, iż mąż naprawdę zamie­rza odejść.

Po dzi­siej­szej wizy­cie uwie­rzy.

Meghann prze­nio­sła na nią wzrok.

– May, jak ci mówi­łam pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia, wyna­ję­łam pry­wat­nego detek­tywa, żeby prze­śle­dził finan­sowe poczy­na­nia twego męża.

– To była strata czasu, prawda?

Obo­jęt­nie, ile razy podobna scena powta­rza się w tym biu­rze, zawsze jest tak samo trudna.

– Nie cał­kiem.

May wpa­try­wała się w nią przez chwilę, po czym wstała i pode­szła do srebr­nego eks­presu do kawy, który stał na kre­den­sie z wiśnio­wego drewna.

– Ach tak – powie­działa, sto­jąc odwró­cona ple­cami do Meghann. – Czego się dowie­dzia­łaś?

– Ma ponad sześć­set tysięcy na kon­cie oso­bi­stym na Kaj­ma­nach. Sie­dem mie­sięcy temu obcią­żył nie­mal w cało­ści hipo­tekę waszego domu. Zapewne sądzi­łaś, że pod­pi­su­jesz doku­menty na nową pożyczkę hipo­teczną.

May się odwró­ciła. Trzy­mała w dłoni fili­żankę na spodeczku. Por­ce­lana zadźwię­czała w jej drżą­cych rękach, kiedy pode­szła do stołu.

– Spadł kurs.

– Tak naprawdę spa­dła gotówka. Pro­sto do jego rąk.

– O Boże – wyszep­tała.

Meghann widziała, że wali się świat May. Z jej zie­lo­nych oczu zda­wało się ucho­dzić całe świa­tło.

W takiej chwili jak ta wiele kobiet doko­ny­wało podob­nego odkry­cia; nagle zda­wały sobie sprawę, że ich mężo­wie są obcymi ludźmi, i tra­ciły złu­dze­nia.

– Co gor­sza – kon­ty­nu­owała Meghann, sta­ra­jąc się w miarę deli­kat­nie prze­ka­zać wia­do­mość, wie­dząc, że i tak głę­boko zrani May – odsprze­dał prak­tykę swemu wspól­ni­kowi, The­odore’owi Ble­vi­nowi, za jed­nego dolara.

– Dla­czego miałby to zro­bić? Jest warta…

– Abyś nie mogła dostać należ­nej ci połowy.

Po tej wia­do­mo­ści pod May ugięły się kolana. Opa­dła na fotel. Fili­żanka i spodek ze szczę­kiem ude­rzyły o stół. Kawa chlup­nęła ponad wrąb­kiem por­ce­la­no­wej fili­żanki na blat. May gorącz­kowo zaczęła wycie­rać kałużę papie­rową ser­wetką.

– Tak mi przy­kro.

Meghann dotknęła nad­garstka klientki.

– Nic się nie stało. – Pod­nio­sła się, zebrała kilka ser­we­tek i osu­szyła wil­gotne miej­sce. – To mnie jest przy­kro. Choć czę­sto mam do czy­nie­nia z podob­nym postę­po­wa­niem, zawsze napawa mnie taką samą odrazą. – Poło­żyła rękę na ramie­niu May, dając jej czas na zebra­nie myśli.

– Czy któ­ryś z tych doku­men­tów wyja­śnia, dla­czego on mi to robi?

Meghann wola­łaby nie znać odpo­wie­dzi. Cza­sem łatwiej zadać pyta­nie, niż dać na nie odpo­wiedź. Się­gnęła do akt i wycią­gnęła czarno-białą foto­gra­fię. Ostroż­nie, jakby wyko­nano ją na kawałku wybu­cho­wego pla­stiku, a nie na błysz­czą­cym papie­rze, pod­su­nęła zdję­cie May.

– Ma na imię Ash­le­igh.

– Ash­le­igh Sto­ker. Teraz rozu­miem, dla­czego tak chęt­nie odbie­rał Sarah z lek­cji pia­nina.

Meghann poki­wała głową. Zawsze jest trud­niej, jeśli żona zna kochankę, choćby nawet prze­lot­nie.

– W sta­nie Waszyng­ton udziela się roz­wo­dów bez orze­ka­nia o winie, nie potrzeba poda­wać powodu, tak więc jego romans nie ma zna­cze­nia.

May pod­nio­sła głowę. Patrzyła na Meghann nie­obec­nymi, szkla­nymi oczami przy­pad­ko­wej ofiary.

– Nie ma zna­cze­nia? – Przy­mknęła powieki. – Jestem idiotką. – Zabrzmiało to bar­dziej jak wes­tchnie­nie niż wyzna­nie.

– Nie. Jesteś uczciwą, godną zaufa­nia kobietą, która przez dzie­sięć lat utrzy­my­wała ego­istycz­nego kutasa, żeby mógł skoń­czyć col­lege i mieć lep­sze życie.

– To miało być nasze lep­sze życie.

– Oczy­wi­ście, że miało.

Meg wycią­gnęła rękę i nakryła nią dłoń May.

– Zaufa­łaś męż­czyź­nie, który mówił, że cię kocha. A teraz on liczy, że na­dal będziesz tą dobrą poczciwą May, kobietą, która na pierw­szym miej­scu sta­wia rodzinę i uła­twia życie dok­to­rowi Dale’owi Mon­roe.

May wyglą­dała na spe­szoną, a nawet wystra­szoną tymi sło­wami. Meghann potra­fiła to zro­zu­mieć; kobiety pokroju May dawno zapo­mniały, jak wal­czyć o swoje.

Nie szko­dzi. To było jej zada­nie jako praw­nika.

– Co zro­bimy? Nie chcia­ła­bym skrzyw­dzić dzieci.

– To on krzyw­dzi dzieci, May. Okradł je. I cie­bie też.

– Jest dobrym ojcem.

– W takim razie będzie chciał zapew­nić im godne warunki. Jeżeli została w nim choć odro­bina przy­zwo­ito­ści, bez walki zre­zy­gnuje z połowy majątku. W takim przy­padku sprawa jest pro­sta.

May znała prawdę, którą Meghann zdą­żyła już odkryć. Męż­czy­zna tego rodzaju nie­chęt­nie się dzieli.

– A jeśli nie?

– To go zmu­simy.

– Będzie zły.

Meghann prze­chy­liła się ponad sto­łem.

– May, to ty powin­naś być zła. Ten czło­wiek cię okła­mał, oszu­kał i okradł.

– Jest także ojcem moich dzieci – odparła May ze spo­ko­jem, który wypro­wa­dził Meghann z rów­no­wagi. – Nie chcę, żeby to wszystko stało się odra­ża­jące. Chcę, aby on… wie­dział, że może do nas wró­cić.

Och, May.

– Po pro­stu zacho­wamy się uczci­wie. – Meghann sta­ran­nie dobie­rała słowa. – Nie zależy mi na niczy­jej krzyw­dzie, jed­nak możesz być pewna, że nie pozwolę, aby ten męż­czy­zna cię ogra­bił i zosta­wił na lodzie. Koniec, kropka. Jest bar­dzo, ale to bar­dzo boga­tym orto­dontą. Powin­naś cho­dzić w ciu­chach od Arma­niego i jeź­dzić porsche.

– Ni­gdy nie zale­żało mi na stro­jach od Arma­niego.

– I może dalej nie będzie zale­żeć, ale moim zada­niem jest zapew­nie­nie ci moż­li­wo­ści wyboru. May, wiem, że to brzmi zimno i cynicz­nie, lecz uwierz mi, kiedy będziesz wyczer­pana samot­nym wycho­wy­wa­niem dwójki dzieci, a dok­tor Sze­roki Uśmiech będzie roz­bi­jał się porsche i spę­dzał noce na dan­cin­gach z dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nią nauczy­cielką muzyki, ucie­szy cię świa­do­mość, że stać cię na to, na co masz ochotę. Zaufaj mi.

– Dobrze – powie­działa May, wygi­na­jąc nie­znacz­nie usta w łamią­cym serce gry­ma­sie.

– Nie pozwolę mu dłu­żej cię krzyw­dzić.

– Uwa­żasz, że ochroni mnie wymiana sto­sów kore­spon­den­cji sądo­wej i plik pie­nię­dzy? – Wes­tchnęła. – Dobrze, pani Don­tess, pro­szę robić, co należy, żeby zabez­pie­czyć przy­szłość moich dzieci. Nie uda­wajmy jed­nak, że odbę­dzie się to bez­bo­le­śnie. To już boli tak potwor­nie, że z tru­dem oddy­cham, a prze­cież wszystko się dopiero zaczyna.

Rząd wia­tra­ków zna­czył bez­chmurny hory­zont za poła­cią pokry­tej trawą pre­rii. Ich masywne meta­lowe skrzy­dła obra­cały się w powol­nym, sta­łym ryt­mie. Cza­sami, przy odpo­wied­niej pogo­dzie, sły­chać było mia­rowe skrzyp-skrzyp przy każ­dym obro­cie.

Dziś pano­wał taki cho­lerny upał, że czło­wiek nie sły­szał niczego poza biciem wła­snego serca.

Joe Wyatt stał na beto­no­wej wylewce, która słu­żyła za ganek przed maga­zy­nem, z resztą lun­chu, jaką była puszka cie­płej już coli.

Zapa­trzył się na odle­głe pola, żału­jąc, że nie może w tej chwili prze­cha­dzać się bruz­dami pomię­dzy rzę­dami drzew, wcią­ga­jąc w noz­drza słodki zapach żyznej ziemi i doj­rze­wa­ją­cych owo­ców.

Żeby choć powiał lekki wiatr. Nawet jeden podmuch uczy­niłby tę duchotę lżej­szą do znie­sie­nia. Pro­mie­nie pra­żą­cego słońca biły pro­sto w bla­szane ściany maga­zynu. Pot per­lił się na czole, spły­wał po ciele, wsią­ka­jąc w baweł­niany pod­ko­szu­lek.

Upał dawał się mu we znaki, a to zale­d­wie drugi tydzień czerwca. Nie ma mowy, nie znie­sie lata w Yakima Val­ley. Czas znowu ruszyć w drogę.

Ta świa­do­mość go osła­biała.

Nie pierw­szy raz zasta­na­wiał się, jak długo jesz­cze da radę snuć się od mia­sta do mia­sta. Samot­ność go wykań­czała, uczy­niła z niego cień czło­wieka, lecz nie­stety, alter­na­tywa była jesz­cze gor­sza.

Kie­dyś, wyda­wa­łoby się, całe wieki temu, miał nadzieję, iż w jed­nym z tych miejsc poczuje się dobrze; że wjeż­dża­jąc do któ­re­goś z miast, pomy­śli: To jest to, i odważy się wyna­jąć miesz­ka­nie, zamiast tułać się po zapusz­czo­nych mote­lach.

Nie żywił już takich nadziei. Przej­rzał na oczy. Po tygo­dniu spę­dzo­nym w tym samym pokoju zaczy­nał odczu­wać, wspo­mi­nać. Poja­wiały się kosz­marne sny. Jak się prze­ko­nał, jego jedyną obroną było wyob­co­wa­nie. Jeżeli mate­rac nie był „jego”, a pokój pozo­sta­wał obcym tery­to­rium, uda­wało mu się cza­sami prze­spać ponad dwie godziny. Jeśli nato­miast osiadł gdzieś, poczuł się jak u sie­bie i spał dłu­żej, nie­odmien­nie w snach poja­wiała się Diana.

To nie było złe. Oczy­wi­ście widok jej twa­rzy spra­wiał mu cier­pie­nie nawet we śnie, prze­peł­niał bólem, pro­mie­niu­ją­cym aż do kości, ale spra­wiał też przy­jem­ność, wywo­ły­wał dobre wspo­mnie­nia o daw­nym życiu, o miło­ści, którą był zdolny odczu­wać. Gdyby tylko sny ury­wały się na wspo­mnie­niach o Dia­nie z cza­sów stu­denc­kich, sie­dzą­cej na zie­lo­nej tra­wie w Quad, albo o nich obojgu tulą­cych się w wiel­kim łożu w domu na wyspie Bain­bridge!

Nie miał tego szczę­ścia. Sny nie­zmien­nie sta­wały się ponure i koń­czyły źle. Zazwy­czaj budził się, szep­cząc: „Wybacz”.

Jedy­nym spo­so­bem na prze­trwa­nie było nie­ustanne prze­no­sze­nie się z miej­sca na miej­sce i uni­ka­nie patrze­nia ludziom w oczy.

Pod­czas tułaczki nauczył się, jak być nie­wi­dzial­nym. Jeśli czło­wiek sta­ran­nie się strzyże, dobrze ubiera i ma stałą pracę, ludzie go dostrze­gają. Usta­wiają się przy nim w kolejce na przy­stanku auto­bu­so­wym, a w małych mia­stecz­kach ini­cjują roz­mowę.

Jeżeli nato­miast czło­wiek się zapu­ści, zapo­mni ostrzyc, nosi wypło­wiały pod­ko­szu­lek z logo Har­leya David­sona i wystrzę­pione, wytarte dżinsy oraz ma sfa­ty­go­wany ple­cak, nikt go nie zauważa. A co waż­niej­sze – nikt go nie roz­po­znaje.

Ode­zwał się dzwo­nek. Joe z wes­tchnie­niem wszedł do maga­zynu. Natych­miast owio­nęło go lodo­wate powie­trze. Chłod­nia do prze­cho­wy­wa­nia świe­żych owo­ców. Pot na twa­rzy stał się kle­isty. Cisnął puszkę po coli do pojem­nika na śmieci i wyszedł z powro­tem na dwór.

Przez uła­mek sekundy, a może nawet kró­cej, upał wyda­wał się przy­jemny; zanim dotarł do rampy, zdą­żył na nowo się spo­cić.

– Wyatt! – wrza­snął bry­ga­dzi­sta. – Czy tobie się wydaje, że to jakiś pie­przony pik­nik?!

Joe ogar­nął spoj­rze­niem nie­koń­czący się rząd cię­ża­ró­wek z opusz­cza­nymi bur­tami, wyła­do­wa­nych po brzegi świeżo zerwa­nymi cze­re­śniami. Potem prze­su­nął wzro­kiem po pozo­sta­łych męż­czy­znach roz­ła­do­wu­ją­cych skrzynki – prze­waż­nie Mek­sy­ka­nach, któ­rzy zamiesz­ki­wali roz­sy­pu­jące się przy­czepy bez bie­żą­cej wody i spłu­ki­wa­nych toa­let, pousta­wiane na skraw­kach suchej piasz­czy­stej ziemi.

– Nie, pro­szę pana – odpo­wie­dział bry­ga­dzi­ście o czer­wo­nej twa­rzy, któ­rego wyraź­nie raj­co­wało wydzie­ra­nie się na robot­ni­ków. – Nie myślę, że to pik­nik.

– To dobrze. W takim razie zabierz się do roboty. Ury­wam ci połowę godzi­no­wej stawki.

W swym daw­nym życiu Joe zła­pałby bry­ga­dzi­stę za prze­po­cony, brudny koł­nierz i zała­twiłby sprawę po męsku.

Jed­nak tamte czasy minęły.

Powoli pod­szedł do naj­bliż­szej cię­ża­rówki, nakła­da­jąc po dro­dze płó­cienne ręka­wice, które wyjął z tyl­nej kie­szeni spodni.

Nad­szedł czas ruszać w drogę.

Cla­ire myślała o wczo­raj­szej roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej z Meg, sto­jąc przy zle­wie w kuchni.

– Mamo, chcę jesz­cze jedno eggo.

– A co się mówi w takim wypadku? – spy­tała z roz­tar­gnie­niem.

– Mamo, popro­szę jesz­cze jedno eggo.

Cla­ire odwró­ciła się od okna i wytarła dło­nie w ścierkę do naczyń, wiszącą na drzwicz­kach pie­kar­nika.

– Jasne. – Wrzu­ciła mro­żo­nego gofra do tostera. Kiedy się pod­grze­wał, omio­tła kuch­nię spoj­rze­niem w poszu­ki­wa­niu brud­nych naczyń…

I zoba­czyła to miej­sce oczami star­szej sio­stry.

Dom był nie naj­gor­szy, z pew­no­ścią nie­zły jak na warunki Hay­den. Ow­szem, miej­sca nie mieli za wiele: trzy małe sypial­nie ze sko­śnymi sufi­tami na pię­trze, po jed­nej łazience na obu pozio­mach, salon oraz kuch­nia ze sto­łem, przy któ­rym jadali, słu­żą­cym rów­nież jako blat do pracy. W trak­cie sze­ściu lat, odkąd tu miesz­kali, Cla­ire prze­ma­lo­wała ciem­no­zie­lone ściany na kre­mowo i zastą­piła poma­rań­czową wykła­dzinę drew­nianą pod­łogą. Meble, prze­waż­nie z dru­giej ręki, też były drew­niane, sama zdarła z nich starą poli­turę i poma­lo­wała na nowo. Jej rado­ścią i dumą była hawaj­ska dwu­oso­bowa kanapka z drewna koa. Może w salo­nie nie wyglą­dała zbyt impo­nu­jąco z powodu nieco wypło­wia­łych czer­wo­nych obić, ale kie­dyś na Kauai na jej widok ludzie sta­wali onie­miali z zachwytu.

Natu­ral­nie Meg ina­czej by na to patrzyła. Meg, która wcze­śnie ukoń­czyła śred­nią szkołę, śpie­wa­jąco prze­szła przez sie­dem lat stu­diów, ni­gdy nie pomi­nęła oka­zji, aby przy­po­mnieć, że śpi na pie­nią­dzach, i miała czel­ność przy­sy­łać sio­strze­nicy na Boże Naro­dze­nie takie pre­zenty, że pozo­stałe wyglą­dały przy nich blado.

– Mój gofr wysko­czył.

– Rze­czy­wi­ście. – Cla­ire wyjęła gofr z opie­ka­cza, posma­ro­wała masłem, prze­cięła, po czym poło­żyła na tale­rzu przed córką. – Pro­szę bar­dzo.

Ali­son natych­miast porwała kawa­łek, wepchnęła do buzi i pała­szo­wała w ten swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, budzący sko­ja­rze­nia z posta­ciami z kre­skó­wek.

Cla­ire musiała się uśmiech­nąć. Tak wła­śnie dzia­łała na nią córeczka od dnia naro­dzin. Spo­glą­dała w dół na swoją minia­turę. Takie same jasno­blond włosy, blada cera, taka sama twarz w kształ­cie serca. Cho­ciaż nie ist­niało ani jedno zdję­cie pię­cio­let­niej Cla­ire, wyobra­żała sobie, że ona i Ali­son były podobne jak dwie kro­ple wody. Geny ojca Ali­son się nie uwi­docz­niły.

No i dobrze. W tej samej chwili, kiedy się dowie­dział, że Cla­ire jest w ciąży, wziął nogi za pas.

– Mamuś, jesteś w piża­mie. Spóź­nimy się, jeśli się nie pospie­szysz.

– Masz rację. – Cla­ire prze­bie­gła w myślach wszyst­kie sprawy do zała­twie­nia na dziś: musi sko­sić trawę za domem, uszczel­nić prysz­nice i okna w łazien­kach, wybie­lić zaple­śniałe ściany w domku numer trzy i napra­wić szopę na łodzie. Było jesz­cze wcze­śnie, docho­dziła ósma, ostatni dzień zajęć w szkole. Jutro wyjeż­dżają na tydzień nad jezioro Che­lan. Miała nadzieję, że zdąży się ze wszyst­kim upo­rać. Rozej­rzała się dokoła.

– Ali­son, widzia­łaś gdzieś listę rze­czy do zała­twie­nia?

– Leży na ławie.

Cla­ire pod­nio­sła listę, krę­cąc głową. Nie pamię­tała, żeby ją tu kła­dła. Cza­sami zasta­na­wiała się, jak by sobie pora­dziła bez Ali­son.

– Mamuś, chcę cho­dzić na lek­cje baletu. Będę mogła?

Cla­ire uśmiech­nęła się. Przy­szła jej do głowy jedna z tych myśli, które wywo­łują lek­kie ukłu­cie żalu, bo ona też kie­dyś chciała być balet­nicą. Meghann popie­rała to jej pra­gnie­nie, mimo że nie było pie­nię­dzy na lek­cje.

Hm, to nie do końca prawda. Na lek­cje tańca dla mamy pie­nią­dze się zna­la­zły, a dla Cla­ire nie.

Nie­mniej pew­nego razu, gdy miała sześć, a może sie­dem lat, Meghann zała­twiła jej kilka lek­cji baletu u swo­jej kole­żanki ze śred­niej szkoły. Tamte cudowne sobot­nie poranki na zawsze utkwiły jej w pamięci.

Jej uśmiech zgasł.

Ali­son wpa­try­wała się w nią w sku­pie­niu, trzy­ma­jąc w buzi kęs gofra.

– Mamuś? Balet?

– Też kie­dyś chcia­łam zostać balet­nicą. Wie­dzia­łaś o tym?

– Nie.

– Nie­stety, mia­łam wiel­kie stopy i nosi­łam buty numer więk­sze od kajaka.

Ali zachi­cho­tała.

– Mamuś, kajaki są ogromne. A twoje stopy są tylko duże.

– Wiel­kie dzięki. – Cla­ire rów­nież się roze­śmiała.

– Dla­czego zosta­łaś pra­co­witą psz­czółką, skoro chcia­łaś być balet­nicą?

– To dzia­dek tak mnie nazywa. Naprawdę jestem zastępcą kie­row­nika.

Wybór jej drogi życio­wej doko­nał się dawno temu. Jak więk­szość decy­zji, tę rów­nież pod­jęła bez spe­cjal­nego zasta­no­wie­nia. Naj­pierw wyle­ciała z Waszyng­toń­skiego Uni­wer­sy­tetu Sta­no­wego jako jedna z ofiar stu­denc­kich balang. Wtedy jesz­cze nie wie­działa, że Meghann miała rację. Wykształ­ce­nie daje dziew­czy­nie moż­li­wość wyboru. Bez dyplomu i bez marzeń wylą­do­wała z powro­tem w Hay­den. Z początku zamie­rzała posie­dzieć tu przez mie­siąc czy dwa, a potem prze­nieść się na Kauai i nauczyć się pły­wać na desce sur­fin­go­wej, ale tata dostał zapa­le­nia oskrzeli i przez mie­siąc leżał w łóżku. Prze­jęła obo­wiązki, żeby mu pomóc. Do czasu gdy zdą­żył wyzdro­wieć i był gotowy wró­cić do pracy, uzmy­sło­wiła sobie, jak bar­dzo kocha to miej­sce. Pod tym wzglę­dem, jak i pod wie­loma innymi, była podobna do ojca.

Tak jak on kochała tę pracę; spę­dzała całe dnie na powie­trzu, obo­jęt­nie w słońcu czy w desz­czu, zaj­mu­jąc się tym, co aku­rat wyma­gało uwagi. Widziała nama­calne efekty. W tych szes­na­stu hek­ta­rach ziemi nad rzeką było coś chwy­ta­ją­cego za serce.

Nie dzi­wiło jej, że Meghann tego nie rozu­mie. Dla jej sio­stry, cenią­cej ponad wszystko wykształ­ce­nie i pie­nią­dze, życie w tym miej­scu ozna­czało stratę czasu.

Cla­ire sta­rała się nie przej­mo­wać jej dez­apro­batą. Wie­działa, że nie zaj­muje się niczym wiel­kim, ot, po pro­stu zarzą­dzała kil­koma miej­scami kem­pin­go­wymi i paroma dom­kami, lecz ni­gdy nie uwa­żała, że ponio­sła klę­skę ani nie czuła się roz­cza­ro­wana.

Z wyjąt­kiem tych chwil, kiedy roz­ma­wiała z sio­strą.

Roz­dział 3

3

Dwa­dzie­ścia cztery godziny póź­niej Cla­ire była gotowa do wyjazdu na waka­cje. Po raz ostatni prze­szła się po domu, spraw­dza­jąc, czy cze­goś nie zapo­mniała zabrać lub zro­bić, ale wszystko było jak należy. Okna poza­my­kane, zmy­warka pusta, psu­jące się pro­dukty usu­nięte z lodówki. Popra­wiała aku­rat zasłonę przy prysz­nicu, kiedy usły­szała kroki w salo­nie.

– Co ty tu jesz­cze, u licha, robisz?

Uśmiech­nięta wyco­fała się z minia­tu­ro­wej łazienki.

Ojciec stał w salo­nie. Jak zawsze jego obec­ność powo­do­wała, że prze­strzeń wyda­wała się kur­czyć. Wysoki i bar­czy­sty wypeł­niał sobą pomiesz­cze­nia, tak że spra­wiały wra­że­nie mniej­szych. Tak naprawdę to wra­że­nie wywo­ły­wała jego nie­zwy­kła oso­bo­wość.

Po raz pierw­szy zoba­czyła go, kiedy miała dzie­więć lat. Była drobna jak na swój wiek i taka nie­śmiała, że odzy­wała się wyłącz­nie do Meghann. Tata wydał się jej wielki niczym olbrzym, gdy wszedł do ich przy­czepy. „Hm – mruk­nął, patrząc na nią z góry – ty musisz być moją córką, Cla­ire. Jesteś naj­ład­niej­szą dziew­czynką, jaką w życiu widzia­łem. Jedźmy do domu”.

Dom.

To było słowo, na które cze­kała, o jakim marzyła. Minęło sporo lat i popły­nęło dużo łez, zanim się zorien­to­wała, że nie zwró­cił się z podob­nym zapro­sze­niem do Meghann. Gdy pojęła swój błąd, było już za późno, aby go napra­wić.

– Cześć, tatku. Spraw­dzam, czy wszystko jest jak należy, abyś się mógł wpro­wa­dzić.

Bły­snął w uśmie­chu bia­łymi sztucz­nymi zębami.

– Dosko­nale wiesz, że nie zamie­rzam się prze­nieść. Lubię mój dom na kół­kach. Face­towi nie potrzeba dużo miej­sca. Mam lodówkę i tele­wi­zję sate­li­tarną. To mi wystar­cza.

Pro­wa­dzili tę dys­ku­sję, odkąd Cla­ire z powro­tem się zja­wiła, a ojciec oddał jej dom do dys­po­zy­cji. Zakli­nał się na wszyst­kie świę­to­ści, że w przy­cze­pie ukry­tej wśród drzew jest nawet wię­cej prze­strzeni, niż potrze­buje pięć­dzie­się­cio­sze­ścio­letni samotny męż­czy­zna.

– Ale tato…

– Ani słowa o moim zadku. Wiem, że się roz­ra­sta. A teraz przy­wal­cuj tu i uści­skaj swego sta­ruszka.

Zro­biła, jak sobie życzył.

W tych potęż­nych, sil­nych ramio­nach czuła się bez­pieczna i kochana. Ojciec pach­niał lekko środ­kiem dezyn­fek­cyj­nym. To jej przy­po­mniało, że jedna z łazie­nek wyma­gała naprawy.

– Wyjadę za godzinę – powie­działa. – Toa­leta w domku…

Okrę­cił ją wokół osi i popchnął deli­kat­nie w kie­runku drzwi.

– Ruszaj. To miej­sce nie popad­nie w ruinę bez cie­bie. Sam napra­wię tę cho­lerną toa­letę. I będę pamię­tać, żeby ode­brać tamtą pla­sti­kową rurę, którą zamó­wi­łaś, i że mam nakry­wać drewno. Jeśli jesz­cze raz mi o tym przy­po­mnisz, to ci wkro­pię. Bar­dzo mi przy­kro, ale tak wła­śnie zro­bię.

Cla­ire nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Zdą­żyła przy­po­mnieć mu o tej rurze przy­naj­mniej z sześć razy.

– Zgoda.

Poło­żył jej ręce na ramio­nach, zmu­sza­jąc, by popa­trzyła na niego.

– Siedź tam, jak długo zechcesz. Naprawdę. Zostań na trzy tygo­dnie. Dam sobie radę sam. Należy ci się odpo­czy­nek.

– Ty ni­gdy nie odpo­czy­wasz.

– Ja jestem w schył­ko­wej fazie życia i nie lubię za dużo ruszać się domu. Ty masz dopiero trzy­dzie­ści pięć lat. I tobie, i Ali­son przyda się odmiana. Jesteś odpo­wie­dzialna aż do prze­sady.

– Jestem trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nią samotną matką, która ni­gdy nie wyszła za mąż. To nie świad­czy o odpo­wie­dzial­no­ści, a odmianę zapewni mi Che­lan. Wrócę za tydzień. Aku­rat w porę, by roz­lo­ko­wać gości Jef­fer­so­nów po dom­kach.

Pokle­pał ją po ramie­niu.

– Zawsze robisz to, co chcesz, ale nie możesz mieć czło­wie­kowi za złe, że pró­bo­wał. Baw się dobrze!

– Ty też, tatu­siu. Zaproś Thelmę na kola­cję do restau­ra­cji, kiedy mnie nie będzie. Skończ z tą kon­spi­ra­cją.

Wyraź­nie się zmie­szał.

– Co…

Roze­śmiała się.

– Daj spo­kój, tato. Całe mia­sto wie, że się spo­ty­ka­cie.

– Nie spo­ty­kamy się.

– Dobra. Sypia­cie ze sobą. – W ciszy, która nastą­piła po tej uwa­dze, Cla­ire wyszła z domu na szary dzień. Mżawka prze­sła­niała drzewa kur­tyną z roz­py­lo­nych kro­pel. Roz­kra­kane wrony poob­sia­dały słupki w pło­cie i druty tele­gra­ficzne.

– Mamo, chodź już! – Mała buzia Ali­son poja­wiła się nad opusz­czoną szybą samo­chodu.

Ojciec wysfo­ro­wał się przed Cla­ire i poca­ło­wał wnuczkę.

Cla­ire kolejny raz spraw­dziła zawar­tość bagaż­nika, po czym wsia­dła i uru­cho­miła sil­nik.

– Jeste­śmy gotowe, Ali-Kotku? Wszystko zabra­łaś?

Ali­son pod­sko­czyła na sie­dze­niu, ści­ska­jąc w obję­ciach pudełko na lunch z kal­ko­ma­nią Mary-Kate i Ash­ley.

– Jestem gotowa! – Plu­szowa orka, Blu­ebell, sie­działa przy­pięta pasami razem z nią.

– W takim razie ruszamy na spo­tka­nie z cza­ro­dzie­jem – powie­działa Cla­ire i wyjeż­dża­jąc na drogę, krzyk­nęła do ojca: – Do widze­nia!

Ali­son natych­miast zaczęła śpie­wać pio­senkę z Bar­ney i przy­ja­ciele. Głos miała wysoki i silny, a śpie­wała tak gło­śno, że zapewne wszyst­kie pudle w doli­nie roz­pierz­chły się ze sko­wy­tem.

– No, mamo, śpie­waj!

Zanim dotarły na szczyt Ste­vens Pass, zaśpie­wały po kolei czter­dzie­ści dwie pio­senki z Bar­ney i przy­ja­ciele oraz sie­dem­na­ście razy Froggy-Went-A-Cour­tin. Kiedy Ali­son otwo­rzyła pudełko z dru­gim śnia­da­niem, Cla­ire wsu­nęła do odtwa­rza­cza kasetę z pio­sen­kami z kre­skó­wek Disneya. Roz­po­czy­nał ją temat muzyczny z Małej Syrenki.

– Szkoda, że nie jestem Ariel. Chcia­ła­bym mieć ogon z płe­twą – stwier­dziła Ali­son.

– Jak w takim razie mogła­byś zostać balet­nicą?

Ali­son spoj­rzała na nią, wyraź­nie zde­gu­sto­wana.

– Mamo, ona na lądzie miała nogi. – Następ­nie odchy­liła się na opar­cie i z przy­mknię­tymi oczami słu­chała histo­rii księż­niczki syrenki.

Poko­ny­wały kolejne kilo­me­try. Wkrótce pędziły po wysu­szo­nej rów­ni­nie we wschod­niej czę­ści stanu.

– Mamo, czy dojeż­dżamy? – zapy­tała Ali­son, ssąc pałeczkę z lukre­cji i pod­ska­ku­jąc w fotelu. Buzię miała wysma­ro­waną na czarno. – Chcia­ła­bym już tam być.

Cla­ire podzie­lała to pra­gnie­nie. Uwiel­biała let­ni­sko Blue Skies Camp­gro­und. Po raz pierw­szy poje­chała tam na waka­cje z przy­ja­ciół­kami kilka lat po ukoń­cze­niu śred­niej szkoły. W począt­ko­wych latach było ich pięć; czas i tra­giczne wyda­rze­nie zre­du­ko­wały liczbę do czte­rech. Każ­dej z nich zda­rzyło się opu­ścić jeden czy dwa wyjazdy, ale prze­waż­nie zja­wiały się w kom­ple­cie. Naj­pierw młode i sza­lone pod­ry­wały miej­sco­wych chło­pa­ków. Potem, kiedy zaczęły wozić ze sobą dzie­cinne łóżeczka i samo­cho­dowe fote­liki, waka­cje nabrały bar­dziej sta­tecz­nego cha­rak­teru. Teraz dzie­ciaki pod­ro­sły na tyle, by pły­wać i same bawić się na placu zabaw, więc dziew­czyny, a wła­ści­wie kobiety, odzy­skały nieco swej daw­nej wol­no­ści.

– Mamo, nie słu­chasz, co mówię.

– Och! Prze­pra­szam, kocha­nie.

– Powie­dzia­łam, że w tym roku miesz­kamy w domku dla nowo­żeń­ców, pamię­tasz? – Pod­sko­czyła jesz­cze wyżej. – Hurra! Będziemy miały ogromną wannę! I nie zapo­mnij, że w tym roku ska­czę z pomo­stu. Obie­ca­łaś. Bon­nie ska­kała, kiedy miała pięć lat. – Ali­son wydała z sie­bie dra­ma­tyczne wes­tchnie­nie. – Będę mogła ska­kać z pomo­stu czy nie?

Cla­ire pra­gnęła wyzbyć się swo­jej skłon­no­ści do nado­pie­kuń­czych zacho­wań, ale skoro wzra­stało się w domu, gdzie matka pozwa­lała na wszystko, czło­wiek szybko się uczył, jak łatwo popaść w kło­poty. To budziło lęk.

– Przyj­rzymy się pomo­stowi. I spraw­dzimy, jak pły­wasz. A potem się zoba­czy.

– „Się zoba­czy” zawsze ozna­cza nie. A prze­cież obie­ca­łaś.

– Niczego nie obie­cy­wa­łam. Pamię­tam dobrze, Ali­son Kathe­rine. Weszły­śmy do jeziora. Leża­łaś na ple­cach, obej­mu­jąc mnie nogami. Przy­glą­da­ły­śmy się, jak Willy i Bon­nie ska­czą do wody. Powie­dzia­łaś: „W przy­szłym roku będę miała pięć lat”. A ja na to: „Tak, to prawda”. Wtedy ty pod­kre­śli­łaś, że Bon­nie ma pięć lat. A ja zauwa­ży­łam, że ma pra­wie sześć.

– Ja też mam pra­wie sześć. – Ali­son skrzy­żo­wała ramiona na piersi. – Będę ska­kać.

– Zoba­czymy.

– Nie jesteś moim sze­fem.

To zda­nie nie­zmien­nie roz­śmie­szało Cla­ire. Ostat­nio była to ulu­biona ripo­sta jej córki.

– A wła­śnie, że jestem.

Ali­son odwró­ciła się do okna. Zamil­kła na dłuż­szy czas – nie odzy­wała się pra­wie przez dwie minuty.

– W zeszłym tygo­dniu Mary­beth wyrzu­ciła do ubi­ka­cji gli­niany odcisk ręki Amy – nie wytrzy­mała w końcu.

– Naprawdę? To nie­zbyt ład­nie.

– Wiem. Pani Schmidt kazała jej długo sie­dzieć w kącie. Czy zabra­łaś desko­rolkę?

– Nie, jesteś za mała, żeby na niej jeź­dzić.

– Ste­vie Wain bez prze­rwy jeź­dzi na desko­rolce.

– Czy to ten sam chło­pak, który się prze­wró­cił, stłukł nos i wybił dwa przed­nie zęby?

– To były mle­czaki, mamo. Powie­dział, że i tak się ruszały. Dla­czego cio­cia Meg ni­gdy nas nie odwie­dza?

– Tłu­ma­czy­łam ci już, pamię­tasz? Cio­cia Meg jest taka zapra­co­wana, że ledwo może zła­pać oddech.

– Eliot Zane zsi­niał, kiedy nie mógł zła­pać odde­chu. Przy­je­chała do niego karetka.

– Co innego mia­łam na myśli. Cho­dzi o to, że cio­cia Meg jest nie­sa­mo­wi­cie zajęta poma­ga­niem ludziom.

– Aha.

Cla­ire cze­kała w napię­ciu na następne pyta­nie córki. W przy­padku Ali­son nale­żało spo­dzie­wać się kolej­nego pyta­nia i trudno było prze­wi­dzieć, czego może doty­czyć.

– Czy to już pusty­nia?

Cla­ire ski­nęła głową. Ali­son zawsze nazy­wała wschod­nie tereny stanu Waszyng­ton pusty­nią. Łatwo zro­zu­mieć dla­czego. Po soczy­stej zie­leni Hay­den żół­to­bru­natny kra­jo­braz wyda­wał się opu­sto­szały i wypa­lony słoń­cem. Czarna wstęga szosy wiła się bez końca poprzez pre­rię.

– O, zjeż­dżal­nia wodna! – zawo­łała w końcu Ali­son. Wychy­liła się do przodu i gło­śno liczyła. Kiedy doszła do czter­dzie­stu sied­miu, krzyk­nęła: – Widać jezioro!

Jezioro Che­lan, ogromna, krysz­ta­ło­wo­nie­bie­ska tafla w niecce pośród zło­ta­wych wzgórz, wypeł­niło widok po lewej stro­nie. Prze­je­chały przez most pro­wa­dzący do mia­sta.

Dwa­dzie­ścia lat temu mia­steczko skła­dało się z trzech kwar­ta­łów i trudno byłoby w nim zna­leźć jedną z popu­lar­nych sieci han­dlo­wych czy bary szyb­kiej obsługi. W miarę upływu czasu wie­ści o korzyst­nych warun­kach atmos­fe­rycz­nych dotarły na zachod­nie rubieże stanu, do miast o dużej ilo­ści opa­dów, dum­nych z rodo­den­dro­nów o liściach jak tale­rze i kęp paproci wiel­ko­ści samo­chodu. Miesz­kańcy Seat­tle z coraz więk­szą uwagą spo­glą­dali na wschód. Wyprawy przez góry na pła­skie, wysu­szone rów­niny nabrały cha­rak­teru waka­cyj­nej tra­dy­cji. Obec­ność tury­stów wpły­nęła na roz­wój mia­sta. Kom­pleksy kon­do­mi­niów wyra­stały wzdłuż kra­wę­dzi jeziora. Kiedy jedno zosta­wało zasie­dlone, natych­miast budo­wano obok kolejne i tak pod koniec tysiąc­le­cia mia­steczko prze­obra­ziło się w kwit­nący letni kurort ze wszyst­kimi urzą­dze­niami nie­zbęd­nymi dla dzieci – base­nami, par­kami wod­nymi, a także wypo­ży­czal­niami moto­ró­wek.

Droga wiła się wzdłuż nabrzeża. Mijały dzie­siątki kon­do­mi­niów. Potem oko­lica stała się bar­dziej wylud­niona. Jechały dalej. Po mniej wię­cej kilo­me­trze ujrzały tablicę: „Blue Skies Camp­gro­und”. Następny zakręt w lewo.

– Patrz, mamo, patrz!

Reklamę zdo­bił obra­zek przed­sta­wia­jący parę sty­li­zo­wa­nych kona­rów ocie­nia­ją­cych namiot, przed któ­rym stało czółno.

– Jeste­śmy na miej­scu, Ali-Kotku.

Cla­ire skrę­ciła w lewo na szu­trową drogę. Koła wpa­dły w głę­bo­kie dziury, samo­cho­dem zarzu­ciło na prawe pobo­cze.

Dwa kilo­me­try dalej droga skrę­cała ostro na poro­śniętą trawą łąkę, pozna­czoną licz­nymi przy­cze­pami i dom­kami kem­pin­go­wymi. Minęły otwartą prze­strzeń i wje­chały mię­dzy drzewa, gdzie kilka uro­kli­wych dom­ków stało bli­sko sie­bie na brzegu jeziora. Zatrzy­mały samo­chód na żwi­ro­wym par­kingu.

Cla­ire pomo­gła Ali­son wydo­być się z fotela, następ­nie zatrza­snęła drzwiczki i odwró­ciła się do jeziora.

Przez uła­mek sekundy znowu miała osiem lat, była tamtą dziew­czynką w ład­nym różo­wym bikini, sto­jącą na brzegu jeziora Wino­bee. Pamię­tała, jak wbie­gała z piskiem do zim­nej wody, roz­pry­sku­jąc ją na boki.

– Cla­ire, nie dalej niż do kolan! – krzy­czała Meghann z pomo­stu.

– Na miłość boską, Meggy, nie zacho­wuj się jak stara kwoka. – Głos mamy. – Dalej, kotku! – krzyk­nęła zachę­ca­jąco do Cla­ire, śmie­jąc się i macha­jąc men­to­lo­wym papie­ro­sem Vir­gi­nia Slim. – Nie bądź takim tchó­rzem!

Meghann już była przy Cla­ire i trzy­ma­jąc ją za rękę, tłu­ma­czyła, że to nic złego się bać.

– Cla­ire, misiaczku, to tylko świad­czy o zdro­wym roz­sądku.

Cla­ire pamię­tała, że się wtedy obej­rzała. Matka stała na brzegu w ską­pym bikini, z pla­sti­ko­wym kubecz­kiem z wódką w dłoni.

– No, dalej, kotku. Nie ma się co bać. Hulaj, dopóki możesz.

Cla­ire zapy­tała Meghann, co to zna­czy „hulać”.

– To wła­śnie robi tak zwana aktorka, kiedy pochło­nie za dużo drin­ków. Nie przej­muj się.

Biedna Meg. Zawsze sta­rała się uda­wać, że pro­wa­dzą nor­malne życie.

Jakże ono mogło być nor­malne? Cza­sem Bóg prze­zna­cza czło­wie­kowi matkę, przy któ­rej to, co nor­malne, jest nie­moż­liwe. Jasną stroną są okresy bez­tro­ski i przy­ję­cia tak gło­śne i sza­lone, że ni­gdy się ich nie zapo­mni, ciemną… źle się dzieje, kiedy bra­kuje kon­troli.

– Mamo! – Głos Ali­son wyrwał ją z prze­szło­ści. – Chodźmy już!

Cla­ire skie­ro­wała się do sta­rego wiej­skiego domu, w któ­rym mie­ściła się admi­ni­stra­cja. Opa­su­jąca go weranda była świeżo odma­lo­wana. Ciemna zie­leń balu­strad i tra­lek współ­grała ze ścia­nami w kolo­rze orze­cha. Duże dwu­skrzy­dłowe okna bie­gły wzdłuż par­teru, nato­miast na pię­trze, gdzie miesz­kali wła­ści­ciele, zacho­wano ory­gi­nalne, mniej­sze okna.

Dom od jeziora oddzie­lała połać zie­leni wiel­ko­ści boiska do fut­bolu. Mie­ścił się tam plac zabaw z huś­taw­kami, teren do gry w kry­kieta, kort do bad­min­tona, basen oraz han­gar z moto­rów­kami. Nieco na ubo­czu, z lewej strony, stały cztery domki z oknami od pod­łogi do sufitu, oto­czone weran­dami.

Ali­son ruszyła przo­dem. Wbie­gła lekko i nie­mal bez­gło­śnie po stop­niach. Ener­gicz­nym szarp­nię­ciem otwo­rzyła drzwi z meta­lo­wej siatki. Zamknęły się za nią z trza­skiem.

Cla­ire uśmiech­nęła się i przy­spie­szyła kroku. Otwie­ra­jąc ażu­rowe drzwi, usły­szała, jak Happy Parks mówi:

– …nie może być mała Ali-Kotek Cave­naugh. Ty jesteś na nią za duża.

Ali­son zachi­cho­tała.

– Idę do pierw­szej klasy. Umiem liczyć do tysiąca. Chcesz posłu­chać? – I natych­miast zaczęła odli­cza­nie. – Jeden. Dwa. Trzy…

Pogodna, piękna siwo­włosa kobieta, która pro­wa­dziła to let­ni­sko od ponad trzy­dzie­stu lat, uśmiech­nęła się do Cla­ire ponad głową Ali­son.

– Sto jeden. Sto dwa…

Happy nagro­dziła Ali­son okla­skami.

– Świet­nie, Ali! Cla­ire, miło was znowu widzieć. Co sły­chać w Kuror­cie nad Brze­giem Rzeki?

– Dosta­wi­li­śmy jeden domek. Mamy ich teraz osiem. Liczę, że nie dotkną nas zmiany w gospo­darce. Mówi się, że ben­zyna ma pójść w górę

– Dwie­ście. Dwie­ście jeden…

– Zde­cy­do­wa­nie nie widać, żeby spa­dała – zauwa­żyła Happy. – Dzia­łamy podob­nie do was – sami stali goście. Rok w rok. A wła­śnie, skoro o tym mowa. Gina już jest. I Char­lotte. Bra­kuje jedy­nie Karen. W tym roku wam przy­pada domek dla nowo­żeń­ców.

– Tak jest. Ostat­nim razem, kiedy tam miesz­ka­ły­śmy, Ali­son spała jesz­cze w prze­no­śnym łóżeczku.

– Będziemy miały tele­wi­zor! – zawo­łała dziew­czynka, pod­ska­ku­jąc. – Przy­wio­złam tony fil­mów.

– Godzina oglą­da­nia dzien­nie – przy­po­mniała Cla­ire, wie­dząc, że w nad­cho­dzą­cym tygo­dniu ta uwaga sta­nie się man­trą powta­rzaną co naj­mniej dzie­sięć razy na dzień. Jej córka mogła oglą­dać Małą Syrenkę przez sie­dem dni w tygo­dniu.

Za ich ple­cami zaskrzy­piały drzwi z siatki. Do środka wpa­dła gro­madka roze­śmia­nych dzieci, a za nimi weszło sze­ścioro doro­słych.

Happy pchnęła w stronę Cla­ire klucz leżący na biurku.

– Sprawy papier­kowe zała­twimy póź­niej. Mam prze­czu­cie, że to grupa łow­ców kwa­ter. Objeż­dżają wszyst­kie miej­sca po kolei i foto­gra­fują, zanim coś wybiorą.

Cla­ire dobrze to rozu­miała. Kurort nad Brze­giem Rzeki dys­po­no­wał mini­malną liczbą kwa­ter kem­pin­go­wych – miał ich zale­d­wie dzie­więt­na­ście – i bar­dzo dbała o te naj­lep­sze. Jeżeli gość przy­padł jej do gustu, wska­zy­wała mu miej­sce w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od sani­ta­ria­tów i jeziora. Jeśli nie… cze­kał go długi spa­cer do toa­lety w desz­czowy dzień.

– Wpad­nij na drinka któ­re­goś wie­czoru. – Pokle­pała dło­nią wysłu­żony sosnowy blat kon­tu­aru.

– Do was, sza­lo­nych kobi­tek? – Happy uśmiech­nęła się rado­śnie. – Za żadne skarby nie prze­pusz­czę takiej oka­zji.

Cla­ire wrę­czyła klucz Ali­son.

– Pro­szę bar­dzo, Ali-Kotku. Ty tu rzą­dzisz. Pro­wadź nas.

Dziew­czynka rzu­ciła się do wyj­ścia z rado­snym okrzy­kiem. Klu­cząc mię­dzy ludźmi, prze­bie­gła przez zatło­czony kory­tarz i wypa­dła na dwór. Tym razem jej stopy zadud­niły o stop­nie.

Cla­ire pospiesz­nie podą­żyła za córką. Gdy tylko wyjęły bagaże z samo­chodu, bie­giem poko­nały traw­nik, minęły han­gar dla łodzi i wpa­dły mię­dzy drzewa. Tu twardy, ubity piach pokry­wała stu­let­nia war­stwa sosno­wych igieł. Wresz­cie dotarły na polankę. Posi­wiały, drew­niany pomost koły­sał się łagod­nie na falu­ją­cej, nie­bie­skiej wodzie. W oddali, na prze­ciw­le­głym brzegu, kom­pleks bia­łych kon­do­mi­niów stał w niecce pośród zło­tych zbo­czy wzgórz.

– Clara Bella!

Cla­ire osło­niła dło­nią oczy i rozej­rzała się wokół.

Gina machała do niej z brzegu jeziora.

Pomimo dzie­lą­cej je odle­gło­ści Cla­ire dostrze­gła, jak wysoka jest szklanka z drin­kiem, którą trzyma w dłoni.

To będzie tydzień reso­cja­li­za­cji Giny. Zazwy­czaj to ona, naj­bar­dziej zacho­waw­cza, była ostoją dla pozo­sta­łych, ale parę mie­sięcy temu prze­żyła roz­wód i stra­ciła grunt pod nogami. Samotna kobieta w świe­cie par. W zeszłym tygo­dniu jej eks­mąż wpro­wa­dził się do młod­szej kobiety.

– Ali, pospiesz się! – krzyk­nęła Bon­nie, sze­ścio­let­nia córka Giny.

Ali­son rzu­ciła na piach ple­ca­czek w kształ­cie Misia Puchatka i bły­ska­wicz­nie się roze­brała.

– Ali­son…

Z dumą zapre­zen­to­wała żółty kostium kąpie­lowy.

– Mamuś, jestem gotowa.

– Chodź tu, złotko! – zawo­łała ją Gina, się­ga­jąc po mon­stru­alną tubę kremu do opa­la­nia. Bły­ska­wicz­nie wysma­ro­wała Ali­son i puściła wolno.

– Nie wchodź powy­żej pępka – ostrze­gła Cla­ire, upusz­cza­jąc walizki na pia­sek.

Ali­son zro­biła nie­za­do­wo­loną minę.

– Och, mamo! – jęk­nęła, po czym pobie­gła do jeziora, roz­pry­sku­jąc wodę, i dołą­czyła do Bon­nie.

Cla­ire usia­dła obok Giny na zło­ci­stym pia­sku.

– O któ­rej przy­je­cha­łaś?

– Oczy­wi­ście punk­tu­al­nie. – Gina się zaśmiała. – Uświa­do­mi­łam sobie w tym roku, że życie może ci się roz­paść, roz­pie­przyć na drobne kawałki, ale na­dal pozo­sta­jesz sobą. A nawet jesz­cze bar­dziej się sta­rasz. Należę do punk­tu­al­nych kobiet.

– Nie ma w tym nic złego.

– Rex by się z tobą nie zgo­dził. Cią­gle powta­rzał, że bra­kuje mi spon­ta­nicz­no­ści. Myśla­łam, że być może cho­dzi mu o seks po połu­dniu. Oka­zało się, że miał na myśli akro­ba­cje na spa­do­chro­nie. – Krę­cąc głową, uśmiech­nęła się gorzko do Cla­ire. – Teraz z przy­jem­no­ścią wypchnę­ła­bym go z samo­lotu.

– A ja bym mu odpo­wied­nio pod­ra­so­wała spa­do­chron.

Obie się roze­śmiały, cho­ciaż to wcale nie było zabawne.

– Jak Bon­nie sobie radzi?

– To wła­śnie w tym wszyst­kim naj­smut­niej­sze. Wydaje się niczego nie zauwa­żać. I tak Reksa ni­gdy nie było w domu. Nie wyja­wi­łam jej, że prze­pro­wa­dził się do innej kobiety. Jak można coś takiego powie­dzieć dziecku? – Gina oparła się o Cla­ire, a ona objęła ją ramie­niem. – Boże, jak bar­dzo potrze­bo­wa­łam tego tygo­dnia!

Mil­czały przez chwilę. Ciszę zakłó­cał jedy­nie plusk wody o pomost i piskliwy śmiech dziew­czy­nek.

– Jak dawa­łaś sobie radę przez te wszyst­kie lata? – Gina odwró­ciła się do Cla­ire. – Mam na myśli życie w poje­dynkę.

Od naro­dzin Ali­son Cla­ire nie zasta­na­wiała się nad swoją samot­no­ścią. Tak, była sama – w tym sen­sie, że ni­gdy nie wyszła za mąż ani nie zamiesz­kała z męż­czy­zną, ale w zasa­dzie nie czuła się samotna. Natu­ral­nie cza­sem doskwie­rał jej brak kogoś, z kim mogłaby dzie­lić życie, ale już dawno doko­nała wyboru. Nie chciała pójść w ślady matki.

– Jasną stroną jest to, że nie masz pro­blemu ze zna­le­zie­niem pilota do tele­wi­zora, nikt nie każe ci myć samo­chodu ani nie mówi, gdzie go masz zapar­ko­wać.

– Poważ­nie, Cla­ire. Potrze­buję rady.

Cla­ire spoj­rzała na Ali­son, która sto­jąc po pępek w wodzie, pod­ska­ki­wała i śpie­wała pio­senkę o alfa­be­cie. Poczuła ucisk w piersi. Zale­d­wie wczo­raj Ali mie­ściła się w zgię­ciu jej ramie­nia. Nie­długo może zażą­dać kol­czyka w brwi. Wie­działa, że kocha córkę zbyt zabor­czą miło­ścią; to nie­bez­pieczne tak despe­racko potrze­bo­wać obec­no­ści dru­giej osoby, ale nie znała innej miło­ści. Dla­tego ni­gdy nie wyszła za mąż. Nie­wielu męż­czyzn darzyło żony bez­wa­run­kową miło­ścią. Szcze­rze mówiąc, zasta­na­wiała się, czy praw­dziwa miłość ist­nieje. Ta wąt­pli­wość sta­no­wiła część dzie­dzic­twa prze­ka­za­nego córce przez matkę, na podo­bień­stwo zakaź­nej cho­roby.

Dla mamy roz­wią­za­niem był roz­wód; u Cla­ire pew­ność, że ni­gdy nie powie „tak”.

– Otrzą­śniesz się z samot­no­ści. Będziesz żyć dla dzieci – powie­działa cicho, zdzi­wiona żalem brzmią­cym w jej gło­sie. Tyle było rze­czy, po które ni­gdy nie odwa­żyła się się­gnąć.

– Cla­ire, Ali nie powinna prze­sła­niać ci całego świata.

– To wcale nie tak, że nie pró­bo­wa­łam się zako­chać. Uma­wia­łam się z każ­dym samot­nym face­tem w Hay­den.

– Z każ­dym tylko jeden raz. – Gina się uśmiech­nęła. – A Bert Shu­bert na­dal się w tobie kocha. Pani Hau­ser uważa, że musisz być nie­spełna rozumu, skoro puści­łaś go wolno.

– To smutne, że pięć­dzie­się­cio­trzy­letni hydrau­lik w oku­la­rach jak denka od bute­lek i z rudą kozią bródką jest uwa­żany za ide­al­nego kan­dy­data na męża tylko dla­tego, że ma sklep AGD.

Gina wybu­chła śmie­chem.

– Jeśli kie­dy­kol­wiek ci wyznam, że cho­dzę z Ber­tem, bar­dzo cię pro­szę, zastrzel mnie. – Powoli jej śmiech prze­szedł w płacz. – Niech to dia­bli! – wes­tchnęła, przy­tu­la­jąc się do przy­ja­ciółki.

– Wszystko będzie dobrze – szep­tała Cla­ire, gła­dząc Ginę po ple­cach. – Wyj­dziesz z tego, mówię ci.

– Nie wiem – odparła cicho Gina, a spo­sób, w jaki to powie­działa, być może miękki ton głosu, zazwy­czaj sta­now­czego, spra­wił, że Cla­ire poczuła w sobie pustkę. Osa­czyła ją samot­ność.

Powró­ciła myślami do dnia, który odmie­nił jej życie. Dowie­działa się wtedy, że miłość ma trwa­łość towa­rów na półce; jest ter­min waż­no­ści, który nagle wygasa, i pozo­staje jedy­nie gorycz.

„Zosta­wiam cię” – oznaj­miła sio­stra. Do tam­tej chwili Meg była naj­lep­szą przy­ja­ciółką Cla­ire, jej całym świa­tem. Lep­szą mamą niż rodzona matka.

I Cla­ire też się roz­pła­kała.

Gina pocią­gnęła nosem.

– Nic dziw­nego, że nikt nie chce ze mną prze­by­wać. Jestem księż­niczką ciem­no­ści. Dzie­sięć sekund w moim towa­rzy­stwie i cał­ko­wi­cie szczę­śliwi ludzie zaczy­nają pła­kać.

Cla­ire wytarła oczy. Nie ma sensu roz­pa­czać nad prze­szło­ścią. Nie­mniej zdzi­wiła się, że jesz­cze stać ją na łzy. Uwa­żała, że dawno pogo­dziła się z odej­ściem Meg.

– Pamię­tasz tamte waka­cje, kiedy Char spa­dła z pomo­stu, bo taka była zapła­kana, że nic nie widziała?

– Kry­zys wieku śred­niego u Boba. Posą­dzała go o romans z gospo­sią.

– A oka­zało się, że w tajem­nicy robił sobie prze­szczepy wło­sów.

Gina moc­niej objęła Cla­ire.

– Dzięki Bogu za Blu­eserki. Od czasu porodu nie potrze­bo­wa­łam was tak bar­dzo jak dziś.

Roz­dział 4

4

Zabrzę­czał inter­kom.

– Przy­szła Jill Sum­me­rville.

– Wpro­wadź ją.

Meghann wyjęła z szafki nad głową świeży notat­nik z żół­tymi kart­kami i pióro. Zanim Jill weszła do sali kon­fe­ren­cyj­nej, Meghann zdą­żyła wró­cić na miej­sce i przy­brać uprzejmy uśmiech.

– Witaj, Jill! – powie­działa, pod­no­sząc się. – Jestem Meghann Don­tess.

Jill, wyraź­nie skrę­po­wana, przy­sta­nęła w pobliżu drzwi. Była ładną kobietą. Szczu­pła, około pięć­dzie­siątki. W dro­gim popie­la­tym kostiu­mie i kre­mo­wej jedwab­nej bluzce.

– Pro­szę, usiądź – zachę­ciła ją Meghann, wska­zu­jąc fotel po swo­jej lewej stro­nie.

– Nie jestem pewna, czy chcę roz­wodu.

Meghann cią­gle sły­szała podobny tekst.

– Poroz­ma­wiajmy. Mogła­byś mi opo­wie­dzieć o swoim mał­żeń­stwie.

Jill usia­dła sztywno w fotelu. Poło­żyła dło­nie na stole, roz­su­wa­jąc palce, jakby w oba­wie, że blat może lewi­to­wać.

– Nie jest dobrze – wyznała cicho. – Nasze mał­żeń­stwo trwa dwa­dzie­ścia sześć lat, a ja już nie mogę. Dłu­żej nie wytrzy­mam. W ogóle nie roz­ma­wiamy. Sta­li­śmy się jedną z tych par, które jedząc obiad w restau­ra­cji, sie­dzą naprze­ciw sie­bie i mil­czą. Podobną sytu­ację obser­wo­wa­łam u rodzi­ców. Przy­się­głam sobie, że u mnie tak nie będzie. W przy­szłym roku koń­czę pięć­dzie­siąt lat. Czas, bym zaczęła żyć po swo­jemu.

Powód roz­wodu – ostat­nia szansa na odmianę w życiu. Numer dwa tuż po naj­częst­szym, sakra­men­tal­nym: „Oszu­kuje mnie”.

– Wszy­scy mają prawo do szczę­ścia – pod­su­mo­wała Meg, czu­jąc się dziw­nie nie­obecna. Auto­ma­tycz­nie wyrzu­ciła z sie­bie serię pytań i stwier­dzeń, które miały wydo­być grun­towne infor­ma­cje oraz zaskar­bić zaufa­nie klientki. Meg widziała, że osią­gnęła oba cele. Jill zaczy­nała się odprę­żać. Od czasu do czasu nawet się uśmie­chała.

– A mają­tek? Wiesz, jaką war­tość netto przed­sta­wia?

– Beatrice DeMille uprze­dziła mnie, że o to zapy­tasz. – Otwo­rzyła dyplo­matkę od Fen­diego, wycią­gnęła plik spię­tych razem doku­men­tów i prze­su­nęła go w stronę Meghann. – Razem z mężem zało­ży­li­śmy firmę inter­ne­tową Embla­zon. Sprze­da­li­śmy ją AOL, gdy noto­wa­nia poszły w górę. Doda­jąc do tego war­tość kilku pomniej­szych firm oraz domów, nasz mają­tek jest wart około sie­dem­dzie­się­ciu dwóch milio­nów.

Sie­dem­dzie­siąt dwa miliony dola­rów.

Meghann siłą woli utrzy­mała zawo­dowy uśmiech w oba­wie, żeby przy­pad­kiem nie otwo­rzyć ust z wra­że­nia. To była naj­więk­sza sprawa, jaka dotąd wpa­dła jej w ręce. Na coś takiego cze­kała przez całe zawo­dowe życie. To będzie rekom­pen­sata za wszyst­kie bez­senne noce spę­dzone na zamar­twia­niu się pro­ble­mami klien­tek, któ­rych nie było stać na zapła­ce­nie hono­ra­rium. Jej ulu­biony pro­fe­sor prawa zwykł mawiać, że prawo jest jedno bez względu na liczbę zer. Meg wie­działa swoje. Sys­tem pre­fe­ro­wał takie kobiety jak Jill.

Praw­do­po­dob­nie powinny zatrud­nić rzecz­nika do kon­taktu z mediami. Takie sprawy zazwy­czaj nabie­rają roz­głosu.

Per­spek­tywa pro­cesu powinna ją pod­nie­cić, dać zastrzyk ener­gii. O dziwo, czuła obo­jęt­ność. A nawet lekki smu­tek. Wie­działa, że pomimo milio­nów Jill nie wyj­dzie z tego bez szwanku.

Meg się­gnęła po słu­chawkę i jed­no­cze­śnie naci­snęła przy­cisk inter­komu.

– Rhono, przy­nieś mi listę adwo­ka­tów. Seat­tle. Los Ange­les. San Fran­ci­sco. Nowy Jork i Chi­cago.

Jill ścią­gnęła brwi.

– Ale… – zamil­kła, gdy do biura weszła sekre­tarka z wydru­kiem w ręce.

– Dzięki. – Meghann podała kartkę Jill. – Ta dwu­dziestka to naj­lepsi adwo­kaci w kraju.

– Nie poj­muję.

– Od chwili kiedy się z nimi skon­tak­tu­jesz, nie będzie im wolno repre­zen­to­wać two­jego męża. Kon­flikt inte­re­sów.

Jill prze­bie­gła listę wzro­kiem, po czym powoli pod­nio­sła głowę.

– Rozu­miem. To taka stra­te­gia roz­wo­dowa.

– Zwy­kłe pla­no­wa­nie z wyprze­dze­niem. Na wszelki wypa­dek.

– Czy to etyczne?

– Oczy­wi­ście. Jako klientce przy­słu­guje ci prawo do zaczerp­nię­cia dodat­ko­wych opi­nii. Potrzebna mi będzie zaliczka – powiedzmy jakieś dwa­dzie­ścia pięć tysięcy dola­rów, z czego dzie­sięć tysięcy pój­dzie na opła­ce­nie naj­lep­szych bie­głych księ­go­wych w Seat­tle.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki