Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Prawdziwe kolory" to skłaniająca do refleksji, poruszająca powieść Kristin Hannah, autorki bestsellerów z listy "New York Timesa". W charakterystycznym lekkim stylu tworząc niezapomniane postaci, opowiada historię trzech sióstr, których dotychczasowy stabilny świat rozpada się na kawałki z powodu zazdrości, zdrady i nieoczekiwanych namiętności, które przynosi życie.
Siostry Grey zawsze sobie bliskie, po śmierci matki zjednoczyły się jeszcze bardziej, stając najbliższymi przyjaciółkami. Ich surowy ojciec, pełen pretensji i wiecznej dezaprobaty, dba raczej o swoją reputację niż o własne dzieci. Dla Henry'ego Greya pozory są wszystkim; przez lata żąda, aby córki zważały na jego pozycję społeczną.
Winona, najstarsza, najbardziej łaknie ojcowskiej aprobaty. Mająca nadwagę i zatopiona w książkach, nigdy nie czująca się dobrze na rozległym końskim ranczu, należącym do jej rodziny od trzech pokoleń, ma świadomość, że nie posiada zalet, które byłyby cenne w oczach jej ojca. Pewnego dnia, będąc najlepszym prawnikiem w mieście, postanawia, udowodnić mu swoją wartość.
Aurora, średnia, jest prawdziwym rodzinnym rozjemcą, kładzie kres wszelkim sporom i stara się wszystkich uszczęśliwić, nawet wówczas, gdy skrywa własny bolesny sekret.
Vivi Ann to niekwestionowana rodzinna gwiazda. Uwielbianej przez wszystkich olśniewająco pięknej marzycielce o sercu otwartym jak rozpościerający się przed jej domem ocean, wszystko przychodzi z łatwością do chwili, gdy w miasteczku pojawia się nieznajomy…
W pewnym momencie wszystko się zmienia. Siostry Grey stają ze sobą w szranki w trudny do wyobrażenia sposób. Ich lojalność wystawiona zostaje na próbę, tajemnice ujawnione, a szokująca zbrodnia podzieli ich rodzinę i ukochane miasteczko.
Podwodny nurt to napisana wartko i z uczuciową wnikliwością niezapomniana opowieść o siostrach, rywalizacji, przebaczeniu, odkupieniu - a wreszcie o tym, co tworzy rodzinę.
KRISTIN HANNAH jest autorką ponad dwudziestu powieści, które trafiały na listę bestselerów "New York Timesa", między innymi "Słowika" oraz "Wielkiej samotności".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
Tytuł oryginału TRUE COLORS
WydawcaGrażyna Smosna
Redaktor prowadzącyBeata Kołodziejska
RedakcjaAnna Kowalska
KorektaEwa Grabowska Jadwiga Przeczek
Copyright © 2009 by Kristin Hannah Copyright © for the Polish translation by Alina Jakubowska, 2014
Świat Książki Warszawa 2014
Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Fabryka.pl
Skład i łamanie MAGiK
Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 email: [email protected] tel. 22 721 30 00www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-813-9642-4
Kobietom, które weszły do naszej rodziny i rozjaśniły nas swoją obecnością:Debrze Edwards John i Julie Gorset John.
Moim przyjaciółkom, Julie Williams i Andrei Schmidt. Rozśmieszałyście mnie w najbardziej szalonych chwilach, dziękuję Wam.
I, jak zawsze, Benjaminowi i Tuckerowi, bez których wiedziałabym o wiele mniej o życiu, miłości i radości.
Część pierwsza
Czym jest namiętność? To z pewnością stawanie się człowiekiem... W namiętności ciało i dusza szukają wyrazu... Im namiętność jest gwałtowniejsza, im intensywniej wyrażana, tym bardziej życie bez niej wydaje się nie do zniesienia. To przywodzi nam na myśl, że gdy namiętność umiera lub zostaje odrzucona, po trosze stajemy się martwi i że wkrótce, tak czy inaczej, całkiem umrzemy.
– John Boorman, reżyser filmowy
1979
Piętnastoletnia Winona Grey przyglądała się położonemu nad morzem ranczu, należącemu do jej rodziny od czterech pokoleń, i szukała jakiejś zmiany. Nieszczęście, które ich dotknęło, powinno pozostawić ślad – nagle uschniętą trawę, kłębiące się ołowiane chmury, drzewo rozłupane przez piorun. Cokolwiek.
Z okna sypialni widziała prawie całą posiadłość. Z tyłu na granicy rosła kępa cedrów, chylących ku ziemi koronkowe gałęzie, a po zielonych pastwiskach wzdłuż płotów przechadzały się konie, wbijając kopytami wysoką trawę w grząskie podłoże. Na szczycie wzgórza widniała wtulona w gęsty las mała chatka, którą zbudował jej pradziadek, gdy wszedł w posiadanie tej ziemi.
Wszystko wyglądało zwyczajnie, ale Winona wiedziała swoje. Kilka lat temu niedaleko stąd w zimnych wodach waszyngtońskiego wybrzeża zginęło dziecko i przez wiele miesięcy rozprawiano o tej tragedii. Mama wzięła wtedy Winonę na stronę, żeby ją ostrzec przed niewidzialnymi niebezpieczeństwami, podwodnymi nurtami, które mogą wciągnąć nawet na płyciźnie, ale dziś Winona była boleśnie świadoma, że pod powierzchnią zwykłego życia czają się inne groźby.
Odwróciła się od okna i zeszła po schodach na dół. Dom od wczoraj wydawał się zbyt duży i cichy. Jej siostra Aurora czytała coś, zwinięta w kłębek na sofie w niebiesko-żółtą kratę. Chuda jak patyk i koścista czternastolatka była w tym trudnym wieku ni to dziecięcym, ni dorosłym. Miała mały, sterczący podbródek i ciemnobrązowe długie włosy, rozdzielone na czubku głowy przedziałkiem.
– Wcześnie wstałaś, Pędusiu – zauważyła Winona.
Aurora podniosła wzrok.
– Nie mogłam spać.
– No tak. Ja też.
– Vivi Ann jest w kuchni. Kilka minut temu słyszałam, że płacze, ale... – Aurora wzruszyła wątłymi ramionami. – Nie mam pojęcia, jak ją pocieszyć.
Winona wiedziała, jak bardzo Aurora potrzebuje spokoju; była rodzinnym rozjemcą, zawsze starającym się wszystko załagodzić i wyprostować. Nic dziwnego, że tak kiepsko wyglądała. Żadne wzniosłe słowa nie mogły jej teraz ukoić.
– Pójdę do niej – odparła Winona.
Znalazła swoją dwunastoletnią siostrę pochyloną nad żółtym laminowanym stołem i z zapałem rysującą jakiś obrazek.
– Hej, Fasolko – zagadnęła Winona, wichrząc jej włosy.
– Cześć, Groszku.
– Co robisz?
– Rysuję dziewczynki, nasz portret. – Odłożyła kredki i z przechyloną głową przyglądała się swojemu dziełu. Choć jej jasnoblond włosy przypominały dziś ptasie gniazdo, a zielone oczy miała czerwone od łez, nadal była piękna jak porcelanowa lalka. – Mama będzie mogła zobaczyć nas z nieba, prawda?
Winona nie wiedziała, jak zareagować. Dotąd wiara przychodziła jej bez wysiłku, tak naturalnie i łatwo jak oddychanie. Ale teraz już nie. Rak, który wtargnął do ich rodziny, rozbił ją na drobne kawałki, a zlepienie ich z powrotem zdawało się niemożliwe.
– Oczywiście – rzekła bezbarwnym głosem. – Zawiesimy rysunek na lodówce.
Odsunęła się od siostry, choć natychmiast się zorientowała, że popełniła błąd. W kuchni wszystko przypominało matkę – ręcznie szyte bawełniane zasłonki w kanarkowo-niebieską kratkę, magnes Mountain Mama przyczepiony do drzwi lodówki, miska z muszelkami na parapecie. Chodź, Winnie, chodźmy na plażę i poszukajmy skarbów...
Ileż to razy tego lata Winona zlekceważyła matkę? Była zbyt zajęta, aby z nią siedzieć, zbyt nowoczesna, by grzebać w piasku w poszukiwaniu wygładzonych szkiełek wśród połamanych muszli ostryg i wyschniętych wodorostów.
Natrętne myśli przywiodły ją do lodówki. Otworzyła drzwi i wyjęła duże opakowanie lodów neapolitańskich. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała, lecz nie mogła się powstrzymać.
Chwyciła łyżkę, pochyliła się nad blatem i zaczęła jeść. Przez kuchenne okno widziała wyżwirowany podjazd przed domem i obdrapaną, ciemnoczerwoną szopę na polanie. Ojciec podjeżdżał obitym pikapem pod zardzewiałą przyczepę do przewozu koni. Wysiadł z samochodu i zajął się mocowaniem zaczepu.
– Nie mów mi, że on jedzie na rodeo – szepnęła Winona, przybliżając się do okna.
– Oczywiście, że jedzie – potwierdziła Vivi Ann, wracając do rysowania. – Wstał o świcie, żeby się przygotować.
– Rodeo? Żartujesz? – Aurora weszła do kuchni i stanęła przy oknie obok Winony. – Ale... jak on może?
Winona wiedziała, że powinna wejść w rolę matki i zapewnić, że ojciec zachowuje się tak, jak powinien, wracając do normalnego życia dzień po pogrzebie żony, lecz nie mogła się zdobyć na takie niewyobrażalne kłamstwo, nawet dlatego, żeby oszczędzić siostrom bólu. A może to wcale nie kłamstwo – może tak na tym świecie zachowywali się dorośli, po prostu żyli dalej – i w jakimś sensie to było nawet bardziej przerażające, jeszcze trudniejsze do wyartykułowania. Przeciągająca się cisza stawiała Winonę w niezręcznej sytuacji; co ma powiedzieć, jak uczynić tę chwilę znośniejszą? Poczuwała się do obowiązku. Starsza siostra powinna zaopiekować się rodzeństwem.
– Po co on ściąga Clem z pastwiska? – spytała Aurora, wyjmując łyżkę z rąk Winony i zatapiając ją w lodach.
Vivi Ann z okrzykiem ni to bólu, ni szlochu podbiegła do drzwi i otworzyła je z takim impetem, że uderzyły o ścianę.
– On chce sprzedać mamy konia – powiedziała ostro Winona, zła, że od razu się nie domyśliła.
– Nie zrobi tego... – szepnęła Aurora, a potem spojrzała na Winonę, szukając potwierdzenia. – Prawda?
Winona nie mogła jej o tym zapewnić. Zamiast tego ruszyła śladem Vivi Ann. Gdy dotarła do parkingu przy szopie, brakowało jej tchu. Poślizgnęła się, przystając obok młodszej siostry.
Ojciec trzymał Clem na uwięzi. Promienie słoneczne paliły denko jego przepoconego kowbojskiego kapelusza, migotały na błyszczącej klamrze pasa przy spodniach. Jego twarz, jak wykuta w skale, przywodziła na myśl pobliskie góry: granitowe ściany i cieniste doliny. Nie było w niej śladu miękkości.
– Nie możesz sprzedać konia mamy – oświadczyła, ciężko dysząc.
– Zamierzasz pouczać mnie, co mam robić, Winono? – odparł, spoglądając na lody, które trzymała w ręce.
Winona poczuła, że policzki jej płoną. Musiała przywołać całą swoją odwagę, by się odezwać, ale nie miała wyboru. Nikt nie mógł jej zastąpić w tej roli.
– Ona kocha... kochała tego konia...
– Nie możemy utrzymywać konia, który nie jest ujeżdżany.
– Ja będę na nim jeździć – obiecała Winona.
– Ty?
– Postaram się robić to lepiej... Nie będę się bała.
– Czy w ogóle mamy siodło, które by tobie pasowało?
W przygnębiającej ciszy Winona wysunęła się do przodu i wyrwała linkę z rąk ojca. Czy poruszyła się zbyt gwałtownie, a może mówiła za głośno – tak czy owak, Clementine się spłoszyła, uskakując na bok. Winona, czując palenie w dłoni, gdy lina raptem szarpnęła, potknęła się i niemal upadła.
Wtedy Vivi Ann przyszła jej z pomocą, uspokajając Clementine słowem i dotykiem.
– W porządku? – szepnęła do Winony, kiedy koń stał już potulnie.
Winona z zażenowania nie mogła wydobyć głosu. Czuła, że ojciec zbliża się ku nim, słyszała odgłos jego kowbojskich butów grzęznących w błocie. Razem z Vivi Ann odwróciły się wolno, by spojrzeć mu w twarz.
– Nie masz drygu do koni, Winono – powiedział.
Słyszała to przez całe życie. W ustach kowboja była to najsurowsza przygana.
– Wiem, ale...
Nie słuchał jej. Patrzył na Vivi Ann. Wydawało się, że coś ich połączyło, jakaś niewidzialna nić porozumienia, której Winona nie potrafiła uchwycić.
– To żywiołowa klacz – rzekł. – I młoda. Nie każdy potrafi sobie z nią poradzić.
– Ja potrafię – oświadczyła Vivi Ann z ożywieniem.
To prawda. Winona o tym wiedziała. Daleko jej było do odwagi i zuchwałości dwunastoletniej siostry.
Zazdrość uderzyła ją boleśniej niż strzał z gumki. Wiedziała, że to źle – a nawet podle z jej strony – ale pragnęła, by ojciec zaprzeczył, by podciął swojej najpiękniejszej córce skrzydła ostrymi słowami. On jednak powiedział:
– Twoja matka byłaby z ciebie dumna. – I podał Vivi Ann wystrzępioną niebieską linkę.
Jakby przez mgłę, z dystansu, Winona obserwowała, jak razem odchodzą. Wmawiała sobie, że to bez znaczenia, że przecież chciała tylko uchronić Clem przed sprzedażą, lecz kłamstwo okazało się kiepskim pocieszeniem.
Gdy scena dobiegła końca, usłyszała nadchodzącą Aurorę.
– Dobrze się czujesz? – spytała ją siostra.
– W porządku.
– Ważne, że nie sprzedał Clem.
– Tak – przyznała Winona z wahaniem, naprawdę pragnąc w to uwierzyć. – Co mnie właściwie obchodzi, kto będzie jeździł na tym koniu?
– No właśnie.
Jednak wiele lat później, gdy wspominała ów tydzień po śmierci matki, zrozumiała, że ten gest – podanie liny – zmienił wszystko. Odtąd zazdrość wkradła się w ich życie i wirowała niczym podwodny nurt pod jego powierzchnią. Choć nikt tego nie widział. Przynajmniej wtedy.
1992
Oczekiwanie na ten dzień – dwudziesty piąty stycznia – dłużyło się Vivi Ann niemiłosiernie. Gdy w końcu nadszedł, obudziła się wcześniej niż zwykle. Zanim jeszcze świt rozświetlił nocne niebo, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. W zimnym, ciemnym pokoju ubrała się w roboczy kombinezon i wełnianą czapkę. Chwyciła parę zużytych skórzanych rękawic, włożyła gumiaki i wyszła na zewnątrz.
W zasadzie nie musiała karmić koni. Zrobiłby to świeżo zatrudniony pomocnik. Doszła jednak do wniosku, że skoro z podniecenia nie mogła spać, to przynajmniej zrobi coś pożytecznego.
W bezksiężycową noc nie widziała nic prócz ulotnej srebrzystej pary własnego oddechu, ale znała doskonale topografię ziemi swojego ojca.
Water’s Edge.
Ponad sto lat temu jej pradziadek osiedlił się tutaj i założył pobliskie miasteczko Oyster Shores. Inni wybierali krainy bardziej zaludnione, tereny łatwiej dostępne. On zaś przemierzył niebezpieczne równiny, w potyczce z Indianami stracił jednego syna, drugiego zabrała mu grypa. Jednak Abelard Grey, wciąż wiedziony marzeniem, podążał na zachód, do dzikiego, odosobnionego zakątka tego „wiecznie zielonego stanu”[1]. Ziemia, którą wybrał, sto dwadzieścia pięć akrów wciśnięte pomiędzy ciepłe, niebieskie wody kanału Hood i porośnięte lasami wzgórza, była wyjątkowo piękna.
Droga do stajni, zbudowana dziesięć lat temu, wiodła lekko pod górę. Pod wysoko zawieszonym, drewnianym dachem znajdowała się duża ujeżdżalnia otoczona wysokim na cztery sztachety ogrodzeniem; dwanaście końskich boksów otaczało ją od wschodu i zachodu. Gdy Vivi Ann rozsunęła ogromne drzwi, górne światła zapaliły się z trzaskiem przypominającym pstrykanie palcami; zaniepokojone konie cichym rżeniem oznajmiły, że są głodne. Przez najbliższą godzinę odrywała siano od bel znajdujących się w szopie, wkładała je do zardzewiałej taczki i pchała ją po nierównych cementowych chodnikach. Na ostatnim boksie wisiała zrobiona na zamówienie drewniana tabliczka identyfikująca jej klacz pod rzadko używanym oficjalnym imieniem: Niebieska Wstążka Clementine.
– Cześć, maleńka – powiedziała, odblokowując drewniane drzwiczki i odciągając je na boki.
Clem zarżała i postąpiła ku niej, chwytając trochę siana z taczki. Vivi Ann wrzuciła dwie wiązki do metalowego paśnika i zamknęła za sobą drzwi. Clem jadła, a Vivi Ann stała obok klaczy i głaskała ją po jedwabistej szyi.
– Jesteś gotowa na rodeo, mała?
Klacz szturchnęła ją nosem w bok, omal jej nie przewracając.
Po śmierci matki Vivi Ann i Clementine stały się nierozłączne. Kiedy ojciec przestał się odzywać i zaczął pić, a Winona i Aurora były zajęte nauką w szkole średniej, Vivi Ann spędzała z tym koniem większość czasu. Niekiedy żal i poczucie pustki niemiłosiernie jej doskwierały, wtedy wyślizgiwała się z sypialni i biegła do stajni, gdzie zasypiała na cedrowych trocinach przy kopytach Clem. Nawet później, gdy dorosła i miała towarzystwo, nadal uważała klacz za swoją najlepszą przyjaciółkę. To z nią dzieliła się najgłębszymi sekretami właśnie tu, w słodko pachnącym ostatnim boksie po wschodniej stronie maneżu.
Poklepała Clem po szyi na pożegnanie i opuściła stajnię. Zanim dotarła do domu, słońce wyglądało już jak karmelowożółta plama światła na antracytowym zimowym niebie. Z tego miejsca widziała stalowoszare wody kanału i postrzępione, pokryte śniegiem szczyty odległych gór.
Gdy weszła do pogrążonego w mroku domu i usłyszała charakterystyczne skrzypienie desek podłogowych, domyśliła się, że ojciec już wstał. Nakryła stół na trzy osoby i zaczęła przygotowywać śniadanie. Kiedy w kuchni wkładała placki do piekarnika, usłyszała ojca wchodzącego do jadalni. Nalała mu kubek kawy, posłodziła i podała.
Wziął kubek, nie podnosząc nawet wzroku znad magazynu „Western Horseman”.
Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, jak nawiązać rozmowę.
W codziennym stroju do pracy – flanelowej koszuli i podniszczonych dżinsach, ściągniętych skórzanym paskiem ozdobionym ogromną srebrną klamrą, za który wcisnął skórzane rękawice – wyglądał tak jak zwykle. A jednak dawała się zauważyć pewna zmiana: misterna siateczka linii i zmarszczek, które postarzyły jego twarz.
Lata po śmierci mamy nie były dla niego łaskawe, wyostrzyły mu rysy i przydały cieni zarówno oczom, jak i mięsistym workom pod nimi. Przygarbił się; mówił, że to przypadłość farmera, naturalny rezultat życia spędzonego na podkuwaniu koni, ale strata żony odegrała też swoją rolę. Vivi Ann była tego pewna. Ciężar niespodziewanej samotności wpłynął na tę zmianę tak samo jak godziny, które spędził pochylony przy pracy. Prostował się tylko wtedy, kiedy występował publicznie, lecz Vivi Ann wiedziała, ile bolesnego wysiłku kosztowało go udawanie, że życie go nie przytłoczyło.
Siedział przy stole i czytał gazetę, podczas gdy Vivi Ann przygotowywała śniadanie.
– Clem świetnie się spisywała na treningach w tym miesiącu – zaczęła, siadając naprzeciwko ojca. – Naprawdę myślę, że mamy szansę wygrać rodeo w Teksasie.
– Gdzie są grzanki?
– Zrobiłam placki.
– Do smażonych jajek potrzebne są grzanki. Dobrze o tym wiesz.
– Pomieszaj je ze smażonymi kartoflami. Chleb się skończył.
Tata westchnął ciężko, wyraźnie zirytowany. Popatrzył znacząco na puste nakrycie przy stole.
– Widziałaś dziś rano Travisa?
Vivi Ann zerknęła przez okno w stronę stajni. Nigdzie nie było po nim śladu. Ani pracującego traktora, ani taczki przy drzwiach do stajni.
– Nakarmiłam już konie. On pewnie naprawia ogrodzenie.
– Znowu świetnie wybrałaś. Jeślibyś nie ratowała każdego chorego konia stąd do Yelm, w ogóle nie potrzebowalibyśmy pomocy. A prawda jest taka, że nie możemy sobie na nią pozwolić.
– À propos pieniędzy, tato... Potrzebuję trzystu dolarów na rodeo w tym tygodniu, a pudełko po kawie jest puste.
Nie odpowiedział.
– Tato?
– Musiałem zapłacić rachunek za siano.
– I już nic nie ma?
– Przyszły też podatki.
– A więc mamy kłopoty – skonstatowała Vivi Ann, marszcząc brwi. Oczywiście słyszała o tym przedtem, zawsze wiedziała, że brakuje pieniędzy, ale po raz pierwszy naprawdę to do niej dotarło. Raptem zrozumiała, dlaczego Winona do znudzenia przypominała o oszczędzaniu pieniędzy na podatki. Spojrzała na ojca. Siedział pochylony do przodu z łokciami na stole. Jej siostry uznałyby to za brak elegancji; Vivi Ann wiedziała swoje.
– Znowu cię bolą plecy?
Nie odpowiedział, nawet nie dał po sobie poznać, że słyszał.
Wstała, poszła do kuchni, wzięła opakowanie ibupromu i dyskretnie położyła na stole.
Ojciec przykrył je rozpostartą dłonią.
– Znajdę sposób na zdobycie pieniędzy, tato. I w tym tygodniu wygram. Może nawet dwa tysiące dolców. Nie martw się.
Resztę posiłku zjedli w milczeniu, ojciec czytał gazetę. Gdy skończył, odsunął się od stołu i wstał.
– Postaraj się, żebym był z ciebie dumny – powiedział, zdejmując z haka przy drzwiach przepocony, brązowy filcowy kapelusz.
– Będziesz. Cześć, tato.
Wyszedł, pozostawiając Vivi Ann mocno zaniepokojoną.
Przez większość swojego dwudziestoczteroletniego życia czuła się jak liść na wodzie, po prostu unosiła się, biernie ulegając prądom. Kilka razy usiłowała zmienić kierunek, ale każda próba (choćby wyjazd do miejscowego college’u) szybko kończyła się powrotem na tę ziemię.
Kochała tutejsze proste i zwyczajne życie. Kochała przebywać wśród koni, trenować je i przekazywać swoje doświadczenie dziewczętom, które podziwiały jej umiejętności jeździeckie z zachwytem w oczach. Kochała okolicznych mieszkańców, którzy ją znali i szanowali jej rodzinę. Kochała nawet tutejszą pogodę. Mnóstwo ludzi skarżyło się na szare, ponure dni ciągnące się monotonnie od listopada do kwietnia, jej zaś one nie przeszkadzały. Bez deszczu nie ma tęczy. Takie było jej motto od czasu, gdy jako dwunastoletnia dziewczynka stała nad świeżo wykopanym grobem, próbując zrozumieć niepojętą stratę. Powiedziała sobie wtedy, że życie jest krótkie i należy się w nim dobrze bawić.
Nadszedł jednak czas, żeby dorosnąć. Tym razem to Water’s Edge jej potrzebuje. Nie była jeszcze pewna, jak tego dokona. Biznes i planowanie nie należały do jej mocnych stron, choć była inteligentniejsza, niż powszechnie sądzono. Musi się tylko zastanowić.
A najpierw pożyczy trzysta dolarów od jednej ze swoich sióstr.
Przekona ją, że to dobra inwestycja.
Winona lubiła zarządzać. Wszystkim bez wyjątku. I to nie zza kulis. W college’u wystarczyła jedna lekcja prawa konstytucyjnego, aby dostrzegła swoją przyszłość. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, jej życie toczyło się w zasadzie tak, jak chciała. Oczywiście nie do końca, bo nie miała męża ani dzieci, nie spotykała się z nikim i walczyła z nadwagą. Była za to bez wątpienia najbardziej uznanym prawnikiem w Oyster Shores. Uchodziła za sprawiedliwą, upartą i inteligentną. Wszyscy mówili, że dobrze ją mieć po swojej stronie. Winona ceniła swoją reputację na równi z wykształceniem. Podczas gdy tata i Vivi Ann klęczeli przed swoją ziemią jak przed ołtarzem, ona miała szersze horyzonty. Dla niej liczyła się społeczność i tworzący ją ludzie. Podczas gdy Vivi Ann uchodziła za złote serce miasta, Winona dążyła, żeby być jego sumieniem.
Nacisnęła guzik interkomu na biurku.
– Zebranie zacznie się za dziesięć minut, Liso. Zaparz wystarczająco dużo kawy.
– Już się robi – natychmiast odpowiedziała recepcjonistka.
– Dobrze. – Winona skierowała uwagę na cienki plik papierów. Leżały tam dwa raporty dotyczące środowiska naturalnego, proponowana mapa ewidencyjna oraz przygotowana przez nią umowa sprzedaży nieruchomości.
To powinno ocalić Water’s Edge.
No może była w tym lekka przesada; ranczo nie znajdowało się na krawędzi finansowej ruiny ani nic podobnego. Bardziej przypominało jednego z tych nieszczęsnych, wygłodzonych koni, które ciągle ratowała Vivi Ann: kulało. Co miesiąc tata i Vivi Ann ledwie wiązali koniec z końcem, a podatki nieustannie rosły. Tajemniczy zakątek stanu Waszyngton nie został jeszcze „odkryty” przez yuppies, którzy zamieniali ziemię nad wodą w złoto, ale to tylko kwestia czasu. Nadejdzie taki dzień, gdy jakiś deweloper zauważy, że ich senne miasteczko leży na spektakularnym pasie plaży z widokiem na Olympic Mountain Range, przypominającym szwajcarskie Alpy, a wtedy okaże się, że tata siedzi na stu dwudziestu pięciu akrach niezwykle atrakcyjnego terenu. Podwyżka podatków zmusi go w końcu do sprzedaży ziemi, w przeciwnym razie ją straci. Wydawało się, że nikt prócz niej nie widzi nieuchronnie nadciągającej przyszłości. Tak działo się już w całym stanie.
Pospiesznie zanotowała coś na żółtych kartkach notatnika, słowa, których powinna użyć w rozmowie z nim. Koniecznie musi zrozumieć, jakie to ważne, że znalazła sposób, aby go ocalić i chronić. I równie ważne, że to ona rozwiąże problem. Może wreszcie ojciec będzie z niej dumny.
Zadźwięczał interkom.
– Już są, Winono.
– Zaprowadź ich do pokoju konferencyjnego.
Winona wsunęła dokumenty do beżowej koperty i sięgnęła po swój niebieski blezer. Wkładając go, zauważyła, że zrobił się bardziej opięty na biuście. Z westchnieniem pospieszyła do pokoju konferencyjnego.
Jej kancelaria mieściła się w centrum Oyster Shores, w dużym wiktoriańskim narożnym domu. Kupiła go cztery lata temu i odnawiała po kolei wszystkie pomieszczenia. Na razie wykończyła dół. Nie mogła dopuścić, aby pomieszczenia odwiedzane przez klientów źle wyglądały. W przyszłym roku rozpocznie remont mieszkania na górze. Oszczędziła już sporo pieniędzy.
W holu przystanęła na chwilę, aby ocenić swoje odbicie w lustrze: pulchna, ładna twarz, ciemnobrązowe oczy pod wygiętymi, czarnymi brwiami, pełne usta, ramiona futbolisty i biust, którym można by obdarzyć trzy kobiety. Jej jedyny przykuwający uwagę walor – długie czarne włosy tym razem były ściągnięte do tyłu i związane biało-niebieską ozdobną gumką.
Z przyklejonym do ust uśmiechem udała się do pomieszczenia, które kiedyś było werandą. Całą jego ścianę od podłogi do sufitu wypełniały okna oraz starodawne tarasowe drzwi. Przez prostokątne tafle szkła widziała brunatny o tej porze roku ogród, a za nim ceglano-drewniane budynki wzdłuż Front Street. Pośrodku pokoju stał długi dębowy stół. Wokół niego siedzieli członkowie rady miejskiej Oyster Shores, wśród nich jej ojciec, który w zasadzie nie był członkiem rady, jednak dostawał zaproszenia na wszystkie spotkania.
Winona zajęła swoje stałe miejsce u szczytu stołu.
– W czym mogę dziś pomóc? – zagaiła.
Siedzący obok dentysta Ken Otter uśmiechnął się szeroko. Zawsze tak się uśmiechał, traktując to jak darmową reklamę.
– Chcemy porozmawiać o tym, co się dzieje w rezerwacie.
A więc znów rezerwat.
– Mówiłam już wcześniej: nie możemy ich powstrzymać. Myślę...
– Ale to... kasyno – wtrąciła Myrtle Michaelian, na samą myśl dostając rumieńców. – Na pewno łączy się z prostytucją. Indianie są...
– Przestań – ucięła Winona stanowczym tonem. Zanim znów przemówiła, obrzuciła każdego z uczestników uważnym spojrzeniem. – Pamiętajcie, że są to rdzenni Amerykanie i nie mamy żadnych prawnych możliwości zabronienia im budowy kasyna. Włożycie w tę walkę mnóstwo pieniędzy, a i tak przegracie.
Spierali się jeszcze przez kilka minut, ale wzmianka o pieniądzach podcięła im skrzydła. W rezultacie spór wygasł jak zadławiony silnik i wszyscy wstali, dziękując jej za dbałość o ich finanse oraz pomoc.
– Tato – powiedziała – czy mógłbyś na chwilę zostać?
– Za czterdzieści pięć minut muszę być w Shelton.
– Nie zajmę ci dużo czasu.
Skinął nieznacznie głową, właściwie tylko poruszył podbródkiem, i czekał ze skrzyżowanymi ramionami, aż członkowie rady opuszczą salę. Gdy nie było już nikogo, Winona wróciła na swoje miejsce za stołem, usiadła i otworzyła dużą beżową kopertę. Zerkając na papiery, nie mogła opanować przypływu dumy. To był dobry plan.
– Chodzi o Water’s Edge – odezwała się, podnosząc wzrok. Nie zawracała sobie głowy proszeniem go, aby usiadł. Przerobiła już tę lekcję; Henry Grey zawsze robił, co chciał. Koniec i kropka. Rozmówca starający się mu coś zasugerować zwykle wychodził na głupka.
Burknął coś pod nosem. Raczej nie było to słowo.
– Wiem, że masz teraz kłopoty finansowe, a wiele rzeczy w Water’s Edge wymaga naprawy. Ogrodzenie jest w złym stanie, szopa zaczyna się przechylać i pewnego dnia ktoś utonie w błocie na parkingu, jeśli go nie wyrównamy i nie posypiemy żwirem. Że nie wspomnę o podatkach. – Popchnęła ku niemu mapę ewidencyjną. – Moglibyśmy sprzedać dziesięć akrów wzdłuż drogi... Bill Deacon jest gotów od ręki zapłacić pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów... Albo można podzielić ziemię na dwuakrowe parcele i podwoić cenę. Tak czy inaczej, można zarobić dość pieniędzy, żebyś przez lata nie odczuwał trudności. Bóg wie, jak musisz być zmęczony oporządzaniem siedmiu koni dziennie. – Uśmiechnęła się do niego. – Doskonały pomysł, nieprawdaż? Zresztą rzadko oglądasz tę ziemię. Wcale nie będziesz jej żałował...
Ojciec wyszedł z pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.
Winona wzdrygnęła się na ten dźwięk. Dlaczego pozwoliła sobie na nadzieję? Kolejny raz. Potrząsała głową, wpatrzona w zamknięte drzwi. Zastanawiała się, dlaczego taka inteligentna kobieta jak ona ciągle wchodzi do tej samej błotnistej kałuży w przekonaniu, że będzie sucha. Była idiotką, gdyż ciągle liczyła na ojcowską pochwałę.
– Jesteś chora psychicznie – mruknęła do siebie. – I żałosna.
Interkom na jej biurku zadźwięczał głośno, przerywając jej myśli.
– Luke Connelly na linii, Winono.
Nacisnęła czerwony guzik.
– Powiedziałaś: Luke Connelly?
– Tak. Na jedynce.
Winona wzięła głęboki, uspokajający oddech, podniosła słuchawkę i powiedziała:
– Winona Grey.
– Hej, Win, tu Luke Connelly. Pamiętasz mnie?
– Oczywiście, że cię pamiętam. Co słychać w Montanie?
– Teraz zimno i biało, ale nie ma mnie tam. Jestem tu, w Oyster Shores. Chciałbym się z tobą zobaczyć.
Wstrzymała oddech.
– Naprawdę?
– Wszyscy mówią, że jesteś najlepszym prawnikiem w mieście, co mnie zresztą nie dziwi. Zastanawiam się nad kupnem udziałów w gabinecie weterynaryjnym doktora Moormana i chciałbym porozmawiać z tobą o warunkach. Zgoda?
– Och, potrzebujesz prawnika. – Starała się nie okazać rozczarowania. – Oczywiście.
– Możesz wpaść do mnie jutro? Siedzę po uszy w robocie. Ostatni najemcy zostawili tu spory bałagan. A więc, co ty na to? Strzelimy sobie piwko. Będzie jak dawniej.
– Może około czwartej? To chyba odpowiednia pora na małego millera.
– Doskonale. I wiesz, Win... Nie mogę się doczekać spotkania z tobą.
Powoli odłożyła słuchawkę; miała wrażenie, jakby powietrze nagle stężało i stawiało opór jej ruchom. Nie mogę doczekać się spotkania z tobą. Wstała i wyszła z pokoju konferencyjnego. W holu za okazałym, stylowym stołem siedziała Lisa, pisząc list na swojej dużej, zielonej maszynie IBM Selectric.
– Wychodzę – oznajmiła Winona. – Nagła sprawa.
– Przesunę termin spotkania z Ursulą.
– Dobrze.
Winona opuściła swoje zaciszne biuro i udała się pieszo do położonego dwie przecznice dalej ceglanego ranczerskiego domu swojej siostry.
Otworzyła elegancką furtkę do ogródka z tyłu i podeszła do drzwi pralni, żeby zapukać.
Otwarcie drzwi zajęło Aurorze wieczność, a gdy w końcu to zrobiła, wyglądała na udręczoną. Na biodrach trzymała swoje czteroletnie dzieci; na jednym chłopca, na drugim dziewczynkę.
– Właśnie minęłaś się z Vivi Ann. Pożyczyła ode mnie trzysta dolarów na rodeo. Powiedziała, że to świetna inwestycja.
– Z kamienną twarzą?
Aurora uśmiechnęła się.
– Znasz Vivi. Jej zawsze dopisuje szczęście.
Winona przewróciła oczami; obydwie wiedziały, że to prawda. Ich najmłodszą siostrę nieustająco opromieniało słońce, omijając wszystkich pozostałych.
– Wyjechała już do Teksasu?
– Właśnie przed chwilą. Mam nadzieję, że ten stary pikap się dotelepie.
– Jeśli się popsuje, na pewno spotka Toma Cruise’a na stacji benzynowej. – Winona prześlizgnęła się obok siostry i weszła do małej pralni zawalonej stertami ubrań. – Czy możemy dla odmiany porozmawiać o mnie?
– Chodźcie, dzieci – powiedziała Aurora za jej plecami. – Ciocia Winona jest dziś wściekła. Zróbcie jej dużo miejsca. Nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie.
– Bardzo śmieszne.
Aurora zabrała Ricky’ego i Janie na górę i położyła ich spać albo posadziła przed telewizorem; jak to robią matki z czterolatkami późnym popołudniem. Za piętnaście minut pojawiła się znów na dole.
– A więc, co się dzieje? – spytała, stając pośrodku salonu. Dzisiaj była ubrana w ciasne, czarne dżinsy i długi żakiet z wywatowanymi ramionami. Proste włosy miała ściągnięte we francuski warkocz. Kosmyki tworzyły na jej czole maleńką grzywkę.
Teraz, gdy Aurora spytała wprost, Winona pomyślała z niechęcią o wyjawieniu prawdziwego powodu swojej niespodziewanej wizyty.
– Powiedziałam ojcu – zaczęła z pewnym wahaniem – że powinien sprzedać te dziesięć akrów położone z tyłu albo podzielić je na działki.
– Cóż, masz mentalność leminga.
– Water’s Edge tonie. A z jakiego innego powodu Vivi Ann pożyczałaby pieniądze? Nie zauważyłaś, jak jest zaniedbane?
Aurora usiadła na swojej nowej szarofioletowej sofie.
– Nie możesz mu mówić, żeby sprzedał ziemię, Win. To facet, który prędzej sprzeda własną spermę.
– To kilka akrów, których nawet nie ogląda, a zabezpieczyłby się finansowo.
Aurora pochyliła się do przodu, stukając długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami po lśniącym blacie mahoniowego stolika.
– Wiesz, że powinnaś porozmawiać z Vivi albo ze mną, zanim zrobisz coś takiego.
– Nie muszę.
– Wiem. Myślisz, że jesteś od nas mądrzejsza, ponieważ jesteś najstarsza, i że na tobie spoczywa odpowiedzialność za wszystko, ale szczerze mówiąc, Win, jeśli coś przyjdzie ci do głowy, nie widzisz istoty rzeczy, bo poświęcasz zbyt wiele czasu szczegółom.
– Próbowałam tylko pomóc. – Winona przysiadła na ceglanym kominku w kolorze łososia. Chwilę później wstała i podeszła do okna. Widziała stąd podwórko Aurory przystosowane dla dzieci, a za nim domy.
Aurora zmarszczyła brwi.
– Nie widziałam cię tak podenerwowanej, odkąd Tony Gibson zaprosił cię na weekendowy wypad.
– Obiecałyśmy, że nie będziemy o tym wspominać.
– Ty obiecałaś. Trudno zapomnieć o facecie rozebranym do damskich majtek.
Winona nie mogła dłużej tego znieść.
– Zadzwonił dzisiaj do mnie Luke Connelly! – wybuchła.
– Ooch! To powiew przeszłości. Ostatni raz o nim słyszałam, gdy wyjeżdżał na studia weterynaryjne.
– Wrócił do miasta i zamierza kupić udziały w klinice doktora Moormana. Chce, żebym przejrzała dokumenty.
– Zadzwonił do ciebie jako do prawnika?
– Tak właśnie powiedział. – Winona westchnęła głęboko i w końcu odwróciła się twarzą do siostry. – I jeszcze to, że z niecierpliwością czeka na nasze spotkanie.
– Czy on wie, że byłaś w nim zadurzona?
Zadurzona. Zbyt łagodne określenie tego, co czuła, lecz na pewno nie powie tego Aurorze.
– Mamy się spotkać jutro o czwartej – oświadczyła. – Pomożesz mi się wyszykować? Wiem, że to herkulesowa praca, ale...
– Oczywiście. – Aurora nagle spoważniała.
– O co chodzi? – spytała Winona. – Patrzysz na mnie, jakbym zrobiła coś niestosownego.
– Nic więcej nie powiem. Okej, zadam ci tylko jedno pytanie. Chodzi o Luke’a, tak? Tylko o Luke’a?
– Co masz na myśli?
– Tata zawsze chciał mieć ziemię Connellych. Nie udawaj, że tego nie wiesz. I lubił ich.
– Myślisz, że spotykałabym się z kimś, żeby zyskać aprobatę ojca?
– Czasem myślę, że zrobiłabyś wszystko, by ją zyskać.
Winona chciała zmusić się do śmiechu, ale to jej nie wyszło. Niekiedy sama się tym martwiła. Jak daleko byłaby zdolna się posunąć, żeby zasłużyć na jego pochwałę?
– Nasza rozmowa i tak nie ma sensu. Jestem za gruba. Luke nie zechce się ze mną spotykać. Nigdy nie chciał.
Aurora obdarzyła ją smutnym, znajomym spojrzeniem.
– Wiesz, co mnie w tobie zadziwia, Win?
– Mój głęboki intelekt?
– Jak bardzo się mylisz, gdy patrzysz w lustro.
– I to mówi dawna cheerleaderka, rozmiar trzydzieści sześć. – Winona podniosła się. – Wpadnij do mnie jutro o trzeciej, dobrze?
– Będę.
– I, Auroro... Nie mów o tym nikomu. A szczególnie Vivi Ann. Od tego głupiego zadurzenia minęło już tyle czasu. Nie chcę, żeby ktokolwiek myślał, że ono ma teraz jakieś znaczenie. Do diabła, on jest pewnie żonaty i dzieciaty.
– Twoje sekrety są zawsze u mnie bezpieczne, Win.
Nazajutrz po południu w sypialni Winona przyglądała się swojemu odbiciu w długim lustrze. Moda nie rozpieszczała kobiety o jej rozmiarach: poduszki na ramionach, wysokie, obcisłe dżinsy i kowbojskie buty raczej nie były dla niej korzystne.
Aurora zrobiła, co w jej mocy i Winona doceniała te wysiłki. Cóż, niektóre starania były skazane na porażkę; próba wysmuklenia jej do takich należała. Kopnięciem ściągnęła buty i poczuła pewną satysfakcję, gdy z głuchym odgłosem uderzyły o ścianę. Zamiast nich włożyła parę rozchodzonych płaskich pantofli.
– Pomyśli, że odkąd wyjechał, nie przestałam jeść.
W drodze do samochodu i podczas jazdy przez miasto powtarzała sobie, że to tylko biznesowe spotkanie z mężczyzną, którego kiedyś znała. Absolutnie nie powinna mieszać przeszłości z teraźniejszością. Zadurzenie w nim było dziecinadą, która nie miała szans przetrwać.
Przejechała nad wodą, minęła ciągnące się wzdłuż kanału sklepy dla turystów i przy wylocie z miasta skręciła w lewo. Tu znajdowała się granica posiadłości Water’s Edge. Nie omieszkała zauważyć, jak zniszczone było ogrodzenie. Wróciła myślami do wczorajszego spotkania z ojcem. Przejechała główną drogą pół kilometra na południe, po czym skręciła na posesję Luke’a. Ziemie Greyów i Connellych sąsiadowały ze sobą, ale posiadłość Luke’a była od lat niezamieszkana; nawet zimą tonęła w wysokiej i gęstej trawie. Przez ostatnie lata olchy rozsiały się jak chwasty, nadając ziemi zaniedbany wygląd. Stary, zbudowany w latach siedemdziesiątych ranczerski dom w kształcie litery L naprawdę wymagał odnowienia; wokół piętrzyły się istne chaszcze: jałowce splątane z rododendronami, a tu i ówdzie azalie.
Zaparkowała obok dużego pikapa i wyłączyła silnik.
On tylko da ci dokumenty, powie, że miło cię widzieć po tak długim czasie. A potem przedstawi cię swojej żonie i dzieciom...
Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu.
Trawa przed domem była rozmiękła i brunatna. Idąc, zostawiała ślady, które od razu nasiąkały mętną wodą.
Przed drzwiami poprawiła dłonią włosy, które Aurora tak pieczołowicie układała i lakierowała. Zapukała.
Otworzył prawie natychmiast – i od razu wiedziała, że zaczynają się kłopoty.
W szkole średniej był wysoki, ale chudy i trochę niezgrabny. To już minęło. Teraz zrobił się szeroki w ramionach i wąski w pasie; wyglądał, jakby ćwiczył na siłowni. Miał nadal gęste, brązowe włosy, które świetnie pasowały do zielonych oczu.
– Win – powiedział.
To było to: uśmiech, który zawsze przyprawiał ją o gwałtowne bicie serca.
– Lu... Luke – zająknęła się. – Przyjechałam po te dokumenty...
Objął ją ramionami i tak mocno uściskał, że zaparło jej dech.
– Myślisz, że pozwoliłbym swojej najlepszej szkolnej przyjaciółce tak po prostu zabrać dokumenty i wyjść?
Wziął ją za rękę i wprowadził do domu. Znalazła się w pokoju, który przez minione lata tak mało się zmienił, że przypominało to wejście do wehikułu czasu. Miała pod stopami ten sam ostro pomarańczowy dywan, pod ścianą stała sofa w brązową, złotą i pomarańczową kratę, na małych stolikach te same szklane lampy w kolorze bursztynu z ozdobnymi włącznikami w kształcie paciorków.
– Brakuje tylko świetlówek, prawda? – zauważył z uśmiechem, szeroko otworzył lodówkę koloru avocado i wyjął dwa piwa.
– Trochę tu cuchnie stęchlizną. Sądzę, że najemcy musieli palić. Może usiądziemy na zewnątrz?
– Nie pierwszy raz. – Wyszła za nim na dużą betonową werandę, która ciągnęła się wzdłuż domu. Po lewej stronie zardzewiały grill powoli rozpadał się na kawałki, a tuziny zeschniętych pelargonii zwisały smętnie z doniczek wzdłuż barierki, nie przesłaniając jednak widoku. Podobnie jak z Water’s Edge widać stąd było kanał – spokojny i srebrzysty tego późnego popołudnia – a na przeciwległym brzegu wyraziste, pokryte śniegiem Olympic Mountain Range. Gąszcz drzew rozdzielał posiadłości, zapewniając obu stronom całkowitą prywatność. Usiedli na podwójnej ogrodowej huśtawce, która kiedyś była ulubionym miejscem Winony.
– Przypuszczam, że powinniśmy zacząć od początku – powiedział, otwierając swoje piwo i odchylając się do tyłu, żeby pociągnąć łyk. – Gdy wyprowadziliśmy się do Montany, poszedłem na Uniwersytet Stanu Waszyngton, żeby zostać weterynarzem. Od dużych zwierząt. A ty gdzie studiowałaś?
– Prawo na Uniwersytecie Waszyngtońskim.
– Myślałem, że uciekniesz stąd w szeroki świat. Byłem zaskoczony, gdy usłyszałem, że wróciłaś.
– Potrzebowali mnie w domu. A co z tobą? Nie pojechałeś do Australii?
– Nie. Za dużo szkolnych długów.
– Wiem, co masz na myśli. – Roześmiała się, ale gdy śmiech wybrzmiał, zrobiło się nagle zbyt cicho. – Ożeniłeś się? – spytała cicho.
– Nie. A ty?
– Nie.
– Zakochałaś się kiedyś?
Nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć mu w oczy.
– Nie. A ty?
Pokręcił głową.
– Chyba nigdy nie spotkałem odpowiedniej dziewczyny.
Winona odchyliła się do tyłu i podziwiała widok.
– Twoja matka pewnie nie jest zadowolona, że się wyprowadziłeś.
– Wcale nie. Caroline ma czworo dzieci i nie ma męża. Mama zajęta jest przy wnukach. A poza tym widziała, że kręcę się tam niespokojnie.
– Niespokojnie?
– Czasem trzeba wyjechać, żeby zacząć nowe życie. – Wypił łyk piwa. – A jak tam twoje siostry?
– Dobrze. Aurora kilka lat temu poznała Richarda, tutejszego lekarza, i mają czteroletnie bliźniaki. Ricky’ego i Janie. Myślę, że dobrze im się układa, ale z Aurorą nigdy nic nie wiadomo. Chce, żeby wszyscy byli szczęśliwi, a więc niewiele mówi o własnych kłopotach. Vivi Ann ciągle jest taka sama. Spontaniczna. Uparta. Najpierw skacze do wody, a myśli później.
– W porównaniu z tobą nikt wystarczająco nie myśli.
Winona nie mogła pohamować śmiechu.
– Cóż mogę powiedzieć? Zawsze jestem najmądrzejsza z całej wsi.
Zapadła przyjazna cisza. Wpatrywali się w zaniedbane pola, pili piwo, wreszcie Luke odezwał się półgłosem.
– Chyba wczoraj widziałem Vivi Ann na stacji benzynowej.
Winona usłyszała coś w jego głosie, jakieś małe zająknięcie, które wzbudziło w niej czujność.
– Wyjechała do Teksasu. Zarabia pieniądze na weekendowych rodeo. I poznaje przystojnych kowbojów.
– To mnie nie dziwi – odparł. – Jest piękna.
Winona przez całe życie słyszała to zdanie od mężczyzn; zazwyczaj po nim następowało: „Myślisz, że się ze mną umówi?”. Czuła, że sztywnieje, chowając wszystkie macki nadziei, które nieopatrznie pozwoliła sobie wypuścić.
– Ustaw się w kolejce – mruknęła pod nosem.
Co sobie wyobrażała? Przecież okazał się dla niej za bardzo przystojny. W ogóle oczekiwanie czegokolwiek stało się niebezpieczne. Szczególnie teraz, gdy zobaczył piękną Vivi Ann.
– Dobrze jest wrócić – rzekł, stukając ją ramieniem, tak jak wtedy, gdy byli dzieciakami i najlepszymi przyjaciółmi.
Nagle niepomna własnych ostrzeżeń, odrzuciła obawy.
– Tak – przyznała, nie ośmielając się na niego spojrzeć. – Dobrze mieć cię w domu.
1The Evergreen State – tak nazywany jest stan Waszyngton. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Przez cały następny dzień Winona powtarzała sobie, że Luke na pewno nie zadzwoni, niemniej jednak spoglądała tęsknie na telefon, podskakując za każdym razem, gdy się odzywał.
Jeden dzień.
Tyle czasu minęło, odkąd siedziała wieczorem na huśtawce na ganku ze swoim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa. Jeden dzień. To oczywiste, że jeszcze nie zadzwonił. Albo nie zadzwoni wcale. Ostatecznie była wielka jak stodoła. Dlaczego tak przystojny facet jak Luke Connelly miałby się z nią umówić?
– Skup się, Winono – powiedziała, przeglądając dokumenty, które wczoraj od niego dostała. Zrobiła mnóstwo notatek: sprawy do przedyskutowania, środki ostrożności, które powinien podjąć dla ochrony swoich interesów. Oprócz prawniczej opinii miała pewne przemyślenia dotyczące ryzyka wchodzenia w spółkę z Woodym Moormanem, który znany był z pijaństwa i przez lata stracił wielu klientów.
Gdy zrobiła wszystkie notatki, zamknęła teczkę Connelly’ego i zajęła się pismem procesowym w sprawie Smithsona. Przez najbliższe kilka godzin pilnie pracowała, aż w końcu o piątej zamknęła biuro i poszła na górę.
Zazwyczaj lubiła oglądać wieczorne wiadomości, ale dziś czuła się zbyt niespokojnie, raz po raz przyłapując się na oczekiwaniu na dzwonek telefonu, i w końcu, nie mogąc tego znieść, włożyła dżinsy, biały sweter z golfem i długą, czarną kamizelkę.
Szybko sprawdziła pogodę. Był to jeden z tych rzadkich styczniowych wieczorów, gdy bezchmurne niebo przybierało kolor śliwkowy. Ciepło ubrana, postanowiła pójść na spacer do Water’s Edge. Czyste powietrze ją trochę ostudzi, a poza tym na pewno przyda jej się trochę ruchu. Spod jej domu do Water’s Edge to zaledwie niecałe dwa kilometry.
Zadowolona ze swojej decyzji (to o wiele lepsze od samotnego oglądania telewizji), pomaszerowała Main Street.
Oyster Shores, podobnie jak wiele miejscowości na zachodzie stanu Waszyngton, było zabudowane w kształcie litery T. Na końcu miasta wzdłuż szarej linii brzegowej kanału ciągnęła się długa ulica pocięta czterema przecznicami. Znajdowały się tu turystyczne przybytki – wypożyczalnia kajaków, lodziarnia, bar rybny i kilka sklepików z pamiątkami. Pośród tych czterech ulic i kolejnych siedmiu przecznic upłynęła większość dzieciństwa Winony. Dużo czasu w młodości spędzała w bibliotece, czytając Nancy Drew i Laurę Ingalls Wilder; w Grey Park uczyła się gry w piłkę nożną i softball; a w ciepłe, letnie dni wraz z siostrami chodziła na King’s Market po cukierki pop rocksy i tabsy.
Mimo że widziała go milion razy, nie mogła się powstrzymać, aby nie przystanąć przy Shore Drive i nie napawać się tym wspaniałym widokiem. W innych częściach świata, w miejscach bardziej zasiedlonych i mniej dzikich, kanały są wąskimi paskami wolno płynącej wody, po których można pływać w wolnym czasie w płaskodennych łódkach. Ale nie tutaj; tu była szeroka i dzika niebieska zatoka, odnoga cieśniny Puget, która wdzierała się w ląd na długość stu kilometrów, stanowiąc jedyny prawdziwy fiord w czterdziestu ośmiu stanach.
Winona skręciła w lewo i wyszła z miasta. Kiedy mijała restaurację Waves, zapaliły się lampy uliczne, rzucając ładne, złotawe plamy na szary chodnik i czarną nawierzchnię jezdni. O tej chłodnej porze roku, gdy nieczęsto widziało się łódki, a turystów jeszcze rzadziej, ulica była spokojna, może nawet trochę opustoszała. Syrena wskazująca kierunek wiatru zwisała bezwładnie z masztu stojącego przed Canal House Bed and Breakfast. W czerwcu na tych ulicach kłębili się turyści, zajmując wszystkie parkingi i tłocząc się na nabrzeżu w wypożyczalniach łodzi, ale teraz było spokojnie. Miasto należało do trzynastu tysięcy ludzi, którzy nazywali je domem.
Wejście na ranczo pokazywał topornie wykonany znak, wyrzeźbiony jeszcze przez pradziadka Winony w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku. Minęła go i skręciła na długi, wyżwirowany podjazd. Po obu jego stronach za zniszczonym ogrodzeniem z czterech sztachet ciągnęły się zielone pastwiska. Rowy wypełnione brunatną wodą okalały drogę. Na żwirze przetykanym dziurami ziejącymi szarą deszczówką poniewierały się uschnięte, czarne liście klonów. To miejsce wymagało nakładów.
Dlaczego do ojca nie docierało, że mogłaby mu pomóc? Wróciła myślami do ostatniej, upokarzającej z nim rozmowy, gdy wtem zauważyła samochód Luke’a.
Zatrzymała się i rozejrzała wokół.
Stali na ganku; Luke i jej ojciec rozmawiali jak starzy przyjaciele. Szła w ich kierunku mokrym, błotnistym podjazdem obok stajni.
Zbliżając się, usłyszała, że Luke śmieje się z jakichś słów ojca.
Winona, widząc uśmiech na twarzy ojca, raptownie się zatrzymała. To było równie zaskakujące jak widok oceanu, który by nagle poczerwieniał, albo zielonego księżyca.
– Cześć – odezwała się, wchodząc na pierwszy stopień schodków. Stare drewno ugięło się pod jej ciężarem, przypominając, że jest gruba i że schody wymagają naprawy.
Luke wyciągnął rękę, objął ją ramieniem i przygarnął do siebie, co tak ją oszołomiło, że potknęła się, wyzwalając z jego uścisku.
– Gdyby nie Winona – zwrócił się do ojca – nigdy nie zostałbym weterynarzem. W szkole średniej odrabiała za mnie prace domowe z angielskiego.
– Tak, ona jest mądra, rzeczywiście. Jej ostatni wspaniały pomysł to nakłanianie mnie do sprzedaży mojej rodzinnej ziemi.
Winona nie mogła uwierzyć, że mówi o tym przy Luke’u.
– Próbowałam zapewnić ci przyszłość.
Ojciec zignorował ją i popatrzył na Luke’a.
– Gdy Abelard opuścił Walię, miał w kieszeni czternaście dolarów.
– Daj spokój, tato. Nikt nie chce słuchać tych starych opowieści.
– Elijah stracił nogę na wojnie, a gdy wrócił, jego żona nie żyła, syn umierał, a ziemia była zbyt mokra, by coś na niej urosło, ale zdołał utrzymać każdy jej akr podczas Wielkiego Kryzysu. Przekazał synowi w całości ziemię, którą odziedziczył.
– Dawne czasy, tato. Wiemy wszystko. Nie obchodzi nas, czy zostawisz nam tyle samo ziemi, ile odziedziczyłeś.
– Skąd wiedziałem, że to powiesz?
– Co innego miałam na myśli. Chciałam, żebyś był zabezpieczony. Tylko to się liczy.
– Nie potrafisz zrozumieć miłości do ziemi, jaką czujemy z Vivi Ann. W tobie jej nie ma.
Z jaką łatwością odciął ją od stada i odsuwał na bok.
– To miejsce wygląda wspaniale, Henry – powiedział Luke, przerywając niezręczną ciszę. – Dokładnie tak, jak je pamiętam. I dziękuję ci za naprawę ogrodzenia. A przy okazji, chciałbym ci zapłacić. Mama i ja zapomnieliśmy...
Tata skinął głową.
– Nie wziąłbym od ciebie ani centa, synu. Ot, sąsiedzka przysługa.
Synu.
Słysząc, z jaką łatwością ojciec włączył Luke’a do rodziny, odczuła lekkie ukłucie bólu, jakby włożyła rękę do wody z mydlinami i natrafiła na ostrze noża. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że się zranił, aż cofnie dłoń i zobaczy na skórze krople krwi.
– To w większości dzieło Vivi Ann i jakiegoś pomocnika, którego skądś wytrzasnęła. Ta ziemia jest całą jej duszą. – Ojciec wymownie spojrzał na Winonę.
– Słyszałem, że jest świetna w jeżdżeniu wokół beczek.
– Najlepsza w całym stanie – powiedział tata.
– Wcale mnie to nie dziwi. Ilekroć sięgam pamięcią wstecz, zawsze widzę ją śmigającą na tej klaczy Donny z prędkością światła.
– Tak – przyznał. – Ona i Clem to zgrana para.
Winona trzymała język na wodzy, podczas gdy ojciec opowiadał i opowiadał o Vivi Ann. Jakim jest wspaniałym jeźdźcem, jak wszyscy przychodzą do niej po pomoc, jak mężczyźni stoją w kolejce, żeby się z nią umówić, ale ona jeszcze nie znalazła właściwego.
W końcu Winona, nie mogąc dłużej tego znieść, przerwała jego wywód.
– Lepiej już pójdę – powiedziała. – Wpadłam tylko, żeby...
– Och nie, nie odchodź – zaprotestował Luke, biorąc ją pod ramię. – Zapraszam ciebie i Henry’ego na kolację w mieście.
– Ja nie mogę – odparł Henry. – Umówiłem się z kumplami w Eagles. Ale dzięki.
Luke odwrócił do niej głowę.
– A ty, Winono?
Tylko sobie nic nie wyobrażaj. On zaprosił też twojego ojca – pomyślała. Dzwonek ostrzegawczy zadźwięczał wyraźnie w jej głowie, lecz gdy spojrzała na Luke’a, zwyciężyła najgorsza z możliwych emocji: nadzieja.
– Oczywiście.
– Gdzie pójdziemy? – spytał.
– Waves jest dobra. Na rogu First i Shore Drive.
– A więc chodźmy. – Luke wyciągnął rękę i potrząsnął dłonią ojca. – Jeszcze raz dziękuję za wszystko, Henry. I nie zapomnij o mojej propozycji: jeśli chcesz korzystać z mojego pastwiska, po prostu powiedz.
Henry skinął głową i wrócił do domu, głośno zamykając za sobą drzwi.
– Palant – wymamrotała Winona.
Luke uśmiechnął się do niej z góry.
– Kiedyś nazywałaś go durniem.
– Poszerzyłam swoje słownictwo. Potrafię wymyślić jeszcze kilka określeń, jeśli chcesz. – Z uśmiechem przemierzyła podwórze i wsiadła do jego pikapa. Kiedy uruchomił silnik, automatycznie włączyło się stereo. Rozległy się Schody do nieba.
Spojrzała na Luke’a i zrozumiała, że pomyśleli o tym samym: o wspólnym tańcu pod srebrną dyskotekową kulą w Sadie Hawkins Dance.
– Pokazaliśmy wtedy całej reszcie, jak się tańczy, prawda? – rzucił.
Czuła, że zaczyna się uśmiechać. Podniecona z powodu jego powrotu, zapomniała, jak wówczas, w pierwszym roku po śmierci jej matki, byli sobie bliscy – ona, gruba piętnastolatka żyjąca marzeniami i niezgrabny pryszczaty chłopak, który dekadę wcześniej stracił ojca w wypadku na łodzi. „Z czasem będzie ci łatwiej”. To jego pierwsze słowa, które zapamiętała, odkąd zauważyła go naprawdę. Przedtem był tylko synem najlepszej przyjaciółki mamy.
Przez następne dwa lata prawie wszystko, co powiedział, stawało się ważne. A potem się wyprowadził, nawet bez pożegnalnego pocałunku, i nigdy nie zadzwonił. Pisywali do siebie od czasu do czasu, choć powoli i to ustało.
Zatrzymał się przed restauracją Waves i zaparkował przy krawężniku. Latarnia obok frontowych drzwi oświetlała podwórko pełne ceramicznych krasnali, które w letnim słońcu wyglądały nawet zabawnie, lecz w ten zimowy wieczór sprawiały trochę makabryczne wrażenie. Winona poprowadziła go do wiktoriańskiego domu, w którym urządzono restaurację. Byli dziś jedynymi gośćmi przed sześćdziesiątką; hostessa zaprowadziła ich do stolika w rogu z widokiem na kanał. Spłowiała gródź oddzielała wodę, odsłaniając pasek szarego piasku, pokrytego połamanymi muszlami ostryg i kosmykami brązowych wodorostów. Stado portowych fok wylegiwało się na drewnianym pomoście przed restauracją.
Przyniesiono drinki – dla niego piwo, dla niej margaritę.
– Za starą przyjaźń – wzniósł toast.
– Za starą przyjaźń.
Potem spytał:
– Udało ci się przejrzeć dokumenty?
– Tak. Z prawnego punktu widzenia wszystko jest w porządku. Naniosłam tylko kilka niewielkich poprawek. – Popatrzyła na niego przez stół i ściszyła głos. – Ale jako twoja przyjaciółka muszę cię ostrzec, że Moorman nie ma najlepszej reputacji. Od lat boryka się z problemem alkoholowym, a właściwie wcale z nim nie walczy. W zasadzie się poddał. Kilka lat temu wciągnął młodego weterynarza do spółki i ostatecznie nieźle go wyrolował.
– Naprawdę?
– Tak, Luke, myślę, że lepiej byłoby, gdybyś otworzył własną firmę. Ludzie naokoło przyjęliby cię z otwartymi ramionami. Mógłbyś urządzić gabinet w domu i przystosować tę stajnię z czterema boksami, którą masz na terenie posiadłości. A za kilka lat może zdołasz wybudować nowe zaplecze.
Luke wyprostował się.
– Czuję się trochę rozczarowany.
– Przykro mi. Prosiłeś o moją opinię.
– Przykro? Chyba żartujesz? Zawsze kochałem twój rozsądek. I wiem, że mogę ci zaufać. Dzięki.
Nie usłyszała już nic po słowie „kochałem”.
Vivi Ann oczekiwała na swoją kolej w krótkiej rundzie. Razem z nią stało w pogotowiu czternaście dziewczyn i kobiet, wszystkie na koniach; stanowiły najlepszą piętnastkę. Czasy przejazdu, mierzone elektronicznie, stale aktualizowano i wyświetlano na tablicy, od najwolniejszego wzwyż.
Przebywała w Teksasie prawie tydzień; to rodeo uważała za jedno z najlepszych w swoim życiu. Nachyliła się i pogłaskała spoconą szyję klaczy.
– Hej, maleńka – szepnęła. – Gotowa na zwycięstwo?
Serce Clem waliło jak młot pneumatyczny. Była gotowa.
Chwilę później Vivi Ann usłyszała swoje nazwisko dochodzące z ogromnych czarnych głośników i poczuła skok adrenaliny, zacierający w jej umyśle wszystko poza tą chwilą.
Naciągnęła mocno kapelusz na czoło. Clem rzuciła się do bramki. Vivi Ann ściągnęła wodze, powstrzymując klacz, aż znalazły się dokładnie naprzeciwko pierwszej beczki.
Następnie zgięła się do przodu, popuszczając wodze, i z pochylonymi głowami minęły linię startową, pędząc na arenę tak szybko, że wszystko wokół wirowało niczym zamazana plama dźwięku i koloru. Vivi Ann w tumanie kurzu widziała tylko trzy beczki, ustawione w jaskrawożółty trójkąt. Przez cały wyścig ściskała boki Clem, nakłaniając ją do szybszego biegu. Sekundy mijały z przerażającą prędkością, ale Vivi Ann zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie; Clem okrążyła pierwszą beczkę, potem drugą i pognała do przodu, do ostatniej, prześlizgnęła się wokół niej i popędziła z powrotem do mety. Mijając stoper, Vivi Ann delikatnie ściągnęła wodze, sprowadzając klacz do kłusa.
Gdy usłyszała przez megafony czas, uśmiechnęła się szeroko, a potem roześmiała w głos.
14.09.
Wynik trudny do pobicia. Próbowała w myślach dokonać obliczeń, sprawdzić, czy wygrała, lecz to okazało się zbyt skomplikowane. Już zwyciężyła w jednym z dwóch głównych przejazdów. Tylko dwie zawodniczki miały szansę ją pokonać, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Była bliska ustanowienia nowego rekordu areny.
– Dobra robota, Clem – szepnęła, pochylając się do przodu, aby pogłaskać klacz po szyi. Zsunęła się z siodła i odprowadziła Clem. Dała jej wiadro wody i trochę owsa namoczonego w melasie, rozsiodłała ją i przywiązała do boku zardzewiałej, starej przyczepy.
Z uśmiechem, prawie biegnąc, pospieszyła na trybuny. Niektóre z zawodniczek już tam były, zwłaszcza te, którym tym razem nie udało się zakwalifikować do pierwszej piętnastki. Pam. Red. Amy.
– Niezły wyścig, Vivi – powiedziała Holly Bruhn, posuwając się, żeby zrobić jej miejsce.
Vivi Ann uśmiechnęła się.
– Clem nieźle sobie radzi jak na starą kobyłę, prawda?
– No pewnie. – Holly sięgnęła do torby-lodówki i podała koleżance zimne piwo. – Proszę. Ale możesz wypić, dopiero gdy wygrasz.
– Ha! – Vivi Ann wzięła piwo i przechyliła do ust.
Holly podsunęła Vivi Ann ulotkę.
– Dla ciebie.
Vivi Ann popatrzyła na folder reklamowy, który trzymała w dłoniach. Widziała podobne setki razy, a może więcej. Terminarz wyścigów wokół beczek. Jedyną nowością było to, że odbywały się w każdy weekend, a zwycięzca otrzymywał naprawdę dużą nagrodę.
– Staramy się zorganizować zimową turę – wyjaśniła Holly. – Teraz, gdy nasza stajnia podźwignęła się z kryzysu i działa, musi zacząć przynosić zyski. Chciałabym, żebyś do nas dołączyła. Powiedz swoim dziewczynom z organizacji 4H[2].
To było to: pomysł. Przyszedł do niej w kompletnej postaci; rozwiązanie wydawało się tak oczywiste, że zachodziła w głowę, dlaczego wcześniej go nie dostrzegła.
– Ile osób się zaangażowało?
– Do tej pory około dziewięćdziesięciu. Jak widzisz, są różne nagrody. I mamy też kategorię dziecięcą. Musisz wziąć udział przynajmniej w czterech z ośmiu wyścigów, byś mogła otrzymać nagrodę, a więc powinnaś wystartować we wszystkich najbliższych imprezach, żeby się zakwalifikować... No bo zaczynasz później.
– Rozdajesz pieniądze i nagrody?
Holly skinęła głową.
– Nagrody na końcu, pieniądze przez cały czas.
– Nadal organizujesz zawody w zapędzaniu bydła do zagród i drużynowym pętaniu wołów?
– W każdy piątek. Rozkręca się powoli, ludzie właśnie odkrywają tę arenę, ale z tygodnia na tydzień idzie nam lepiej.
Od tej chwili Vivi Ann nie mogła skupić myśli na niczym innym. Nawet po południu, gdy wzięła wygrane siodło oraz pieniądze, była zbyt podekscytowana, aby z kimkolwiek rozmawiać. Zamiast pójść z koleżankami na westernowe tańce do miejscowego baru, wpakowała Clem do przyczepy i odjechała do domu. Podczas długiej drogi z Teksasu, słuchając piosenek Gartha Brooksa, rozpatrywała ten pomysł pod każdym kątem, starając się znaleźć w swoim rozumowaniu jakiś szkopuł. Ale go nie znalazła. A więc nareszcie ma plan, którego potrzebował jej ojciec.
I to ona na niego wpadła! Uśmiech nie schodził z jej twarzy.
Och, wiedziała, co ludzie o niej myślą. Nawet jej siostry, które ją kochały, widziały w niej tylko ładną dekorację, dziewczynę, która potrafi pędzić na koniu jak wiatr, lecz nie jest dobra w dźwiganiu ciężarów życia.
Nareszcie pokaże wszystkim, widzącym w niej tylko ładną buzię, na co ją stać.
Ta nadzieja towarzyszyła jej podczas samotnej drogi do domu. Gdy w sobotę o północy dojechała do Water’s Edge, miała przemyślany cały plan. Pozostało zaprezentować go rodzinie.
Nie mogła się doczekać. Ależ będą z niej dumni.
Zatrzymała się na parkingu, zgasiła silnik, wysiadła z samochodu i okrążyła go, żeby otworzyć przyczepę.
– Hej, Clemmie! – Poklepała klacz po potężnym zadzie. – Czy jesteś tak samo zmęczona jak ja, maleńka?
Clem odwróciła się, szturchnęła ją nosem i cicho zarżała.
Vivi Ann odpięła uwiąz od nylonowego kantara i wypchnęła klacz z przyczepy.
– Już nie pójdziesz do boksu – powiedziała, prowadząc ją na pastwisko. Zdjęła klaczy kantar, poklepała ją po zadzie i obserwowała, jak galopuje. Po chwili wielka kobyła tarzała się w trawie.
Pozostawiła na razie przyczepę na dworze i ruszyła w stronę domu, aż zauważyła otwarte drzwi stajni.
Gdy weszła sprawdzić, czy wszystko w porządku, zastała tam potworny bałagan. Boksy były brudne, a niektóre konie nawet nie miały wody.
Zaklęła pod nosem i pomaszerowała zaśmieconą trawiastą ścieżką do starego domku jej dziadków. Przez lata służył jako barak dla kowbojów, których zatrudniali do pomocy w gospodarstwie. Zapukała kilka razy, a gdy nikt się nie odzywał, otworzyła drzwi.
W środku panował jeszcze większy rozgardiasz niż w stajni. W małej kuchni piętrzył się stos brudnych naczyń oraz garnków z zaschniętymi resztkami jedzenia. Na stole poniewierały się puste pudełka po pizzy i puszki po piwie, a ubrania leżały na sofie i krześle.
Z sypialni dochodziło chrapanie mężczyzny. Wpadła jak burza do małego saloniku, potem z impetem otworzyła drzwi do sypialni i zapaliła światło.
Travis leżał rozwalony na mosiężnym łóżku, spał w ubraniu. Nawet nie zdjął kowbojskich butów, więc pobrudził błotem bawełnianą, ozdobioną jedwabnym kordonkiem kapę jej babci.
– Travis! – rzuciła ostro. – Obudź się.
Musiała kilka razy powtórzyć jego imię, zanim przewrócił się na bok i popatrzył na nią zamglonymi i nabiegłymi krwią oczami.
– Cześć, Vivi. – Przesunął ręką po krótko obciętych włosach, stawiając je na sztorc. Policzki miał blade jak kreda, oczy podkrążone. Niewątpliwie przyłapała go na kacu po dwudniowej popijawie.
– Boksy są brudne, a konie nie mają wody. Nakarmiłeś je chociaż?
Z trudem usiadł.
– Przepraszam. Ja... Sally ma nowego chłopaka... – Wyglądał, jakby miał zamiar się rozpłakać.
Vivi Ann, nie będąc w stanie się gniewać, usiadła obok niego na łóżku. Travis i Sally chodzili ze sobą od szkoły średniej.
– Może wszystko się jeszcze ułoży – powiedziała łagodnie.
– Nie sądzę. Ona po prostu... już mnie nie kocha.
Vivi Ann nie wiedziała, co powiedzieć. W gruncie rzeczy nie znała takiej rozdzierającej serce miłości, chociaż w nią nadal wierzyła.
– Jesteśmy młodzi, Travis. Znajdziesz kogoś innego.
– Dwadzieścia pięć lat to już nie młodość, Vivi. I ja nie chcę nikogo innego. Co ja teraz zrobię?
Vivi Ann bardzo mu współczuła. Wiedziała, co powinna teraz zrobić, jak zachowałby się ojciec i Winona, lecz ona nie była taka. Nie potrafiła po prostu mu powiedzieć, żeby wziął się w garść i wrócił do pracy. Wcześnie w życiu nauczyła się jak każda dziewczynka pozbawiona matki, że złamane serce należy traktować delikatnie.
– Dziś nakarmię je i napoję, ale jutro chcę, żebyś wyczyścił boksy, okej? W szopie są świeże wióry. Mogę na ciebie liczyć?
– Oczywiście, Vivi – zapewnił ją, po czym opadł na łóżko i zasnął. – Dzięki – zdążył jeszcze wymamrotać.
Wiedziała, że nie może na niego liczyć. Cóż miała począć? Wzdychając, opuściła domek, po drodze gasząc światła. Gdy, walcząc z wyczerpaniem, szła z powrotem do stajni, zaczęło padać.
– No, wspaniale.
Podniosła kołnierz kurtki, schowała głowę i resztę drogi pokonała biegiem.
W pierwszą niedzielę miesiąca rodzina Greyów chodziła do kościoła pieszo. Tę tradycję kultywowali od pokoleń; kiedyś wynikało to z konieczności ze względu na drogi, które zimą zamieniały się w błotniste trzęsawiska. Dziś to już wybór. Deszcz czy słońce, zbierali się rano na farmie i wyruszali do miasta. Dla ojca było to ważne, a nawet kluczowe, żeby Greyów szanowano w mieście i zapamiętano ich wkład w stworzenie Oyster Shores. A więc raz w miesiącu szli do kościoła, aby przypomnieć ludziom, że ich rodzina była tu, zanim jeszcze samochody pokonywały pokryte trocinami zimowe drogi.
Tej pierwszej niedzieli lutego Vivi Ann wstała godzinę wcześniej, aby nakarmić konie, ponieważ nie chciała, by ojciec dowiedział się o ostatnim wyczynie Travisa. Zwłaszcza dziś nie miała ochoty wysłuchiwać utyskiwań na temat jej zdolności do zatrudniania ludzi albo raczej ich braku.
Nie dziś, gdy zamierzała zaskoczyć go swoim perfekcyjnym planem.
Po zakończeniu uciążliwych obowiązków wróciła do domu, wzięła prysznic i szykowała się do kościoła. Gdy zbiegła na dół, ubrana w białą, kloszową spódnicę z szerokim pasem oraz w solidne kowbojskie buty, cała rodzina zgromadziła się już na ganku.
Aurora i Richard starali się opanować rozdokazywane bliźniaki, a Winona, oparta o barierkę, przyglądała się uroczym dzwonkom wietrznym ze szkła i drewna, wykonanym przez ich matkę.
Tata jak zawsze wyszedł na podwórko, żeby sprawdzić pogodę.
– Chodźmy – zarządził.
Ustawili się w szyku, ojciec swoim zwyczajem wysforował się kilka metrów do przodu. Richard i dzieci próbowali dotrzymać mu kroku. Dziewczyny szły na końcu, ramię w ramię, tak jak przez całe życie.
– Widzę, że ojciec nabiera swego zwykłego tempa, jak w bataańskim marszu śmierci – zauważyła Winona.
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego muszę przyjechać samochodem do domu, żeby potem iść pieszo do kościoła – narzekała Aurora. Co miesiąc zresztą wygłaszała podobne komentarze. – Jak tam rodeo?
– Wspaniale. Wygrałam siodło i tysiąc pięćset dolarów.
– Brawo! – pochwaliła siostrę Winona. – Bóg widzi, że temu domowi przyda się trochę gotówki.
Vivi Ann uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie swój triumf, kiedy wyjawi im plan zarobienia pieniędzy. Może wreszcie Winona dostrzeże bystrość umysłu najmłodszej siostry.
– Wydarzyło się coś interesującego, gdy mnie nie było?
Na krótką chwilę zapadło milczenie. Potem odezwała się Aurora.
– Luke Connelly wrócił do miasta.
– To ten dzieciak sąsiadów? Czy on z wami nie chodził do średniej szkoły? – Vivi Ann próbowała pogrzebać w pamięci, ale bez skutku. – Co on teraz robi?
– Jest weterynarzem – odpowiedziała Aurora. – Winona...
– Pomagam mu – dokończyła Winona.
Vivi Ann zmarszczyła czoło; trochę to dziwne, ale odnosiła wrażenie, że jej siostry skrywają przed nią jakąś tajemnicę. Zerknęła na jedną i drugą, a potem wzruszyła ramionami. Och, miała zbyt wiele na głowie, żeby zajmować się drobiazgami.
– Właściwie go nie pamiętam. Jest przystojny?
– Godne ciebie pytanie – rzekła szorstko Winona.
Przez resztę drogi prowadziły spokojną pogawędkę. Vivi Ann rozpierała chęć podzielenia się swoim pomysłem, lecz powściągała emocje i czekała.
Po mszy jak zwykle z przyjaciółmi i sąsiadami spotkali się w podziemiach na kawie i muffinkach. Powrót Luke’a Connelly’ego stanowił główny temat rozmów. Jego niespodziewane pojawienie się wskrzesiło dawne dzieje – czasy, gdy matka Vivi Ann i matka Luke’a były najładniejszymi dziewczynami w mieście. Kiedy indziej Vivi Ann z ogromną chęcią słuchałaby tych opowieści – każde wspomnienie o matce miało dla niej szczególnie znaczenie – ale dziś myślała o czym innym i nie potrafiła odprężyć się i cieszyć rozmową, a skoro Luke’a nie było w kościele, szybko straciła nim zainteresowanie.
Skłoniła rodzinę do powrotu do domu nieco wcześniej niż zazwyczaj. „Zanim zacznie padać” – przekonywała, a to wystarczyło. Zdarzało się, że wracali do domu w deszczu, co naprawdę nie należało do przyjemności.
W takim samym szyku przeszli przez miasto i skręcili we własną drogę. Po obu jej stronach ciągnęły się zielonkawe pastwiska otoczone ogrodzeniem z czterech drągów. Na końcu podjazdu stał ładny, żółty dom, opleciony białym gankiem. Widoczny za nim kanał, niebo i odległe góry spowite mgłą przybrały szary kolor i przypominały gmatwaninę cieni.
Ujrzawszy Vivi Ann, Clementine zarżała cicho i podbiegła do niej galopem.
Vivi Ann podciągnęła szeroką spódnicę i prześlizgnęła się pomiędzy drągami ogrodzenia.
– Znów to samo – usłyszała za sobą karcący głos Winony.
Śmiejąc się, Vivi Ann wskoczyła na konia. Bez liny czy uzdy nie miała nad nim kontroli, ale jej zaufanie do Clem było bezgraniczne. Ścisnęła łydkami boki klaczy, a ta ruszyła galopem do domu. Vivi Ann, pochylona do przodu, trzymała się grzywy. Prędkość zamgliła jej oczy, włosy smagały ją po twarzy.
Jakżeż to kochała. W każdej chwili Clem mogła ją zrzucić – nagle przystanąć albo uskoczyć w bok tak szybko, że Vivi Ann nie utrzymałaby równowagi.
Kiedy zbliżyły się do domu, szepnęła:
– Stop, maleńka! – I pogłaskała Clem po miękkiej szyi.
A potem z uśmiechem witała rodzinę na ganku.
– Ładny mi wzór do naśladowania – powiedziała Aurora. – Mam nadzieję, że z tym skończysz, gdy Jamie rozpocznie lekcje.
– Już powinna je zacząć – stwierdziła Vivi Ann. – Miałyśmy trzy lata, kiedy mama zaczęła nas uczyć, pamiętasz?
– Ty miałaś trzy lata – sprostowała Aurora. – Wyjątkowy talent. Ja miałam pięć, a Winona...
– Tylko nie mówmy o Winonie i koniach – poprosiła Winona.
Śmiejąc się, we trójkę weszły do domu i podjęły swoje zwykłe w takich razach obowiązki: Vivi Ann jako gospodyni zarządzała, Winona wcielała się w rolę pomocy kuchennej – zazwyczaj kroiła warzywa i przyrządzała sałatę – podczas gdy Aurora nakrywała do stołu. Dzieci poszły na górę oglądać film na wideo, a ojciec i Richard stali w milczeniu w salonie, pijąc piwo i zerkając na jakąś transmisję sportową.
Przez następne dwie godziny, przygotowując posiłek, dziewczyny rozmawiały, żartowały, raz po raz wybuchając śmiechem. Zanim wołowina w warzywach była gotowa, skończyły jedną butelkę chardonnay i otworzyły następną.
Niedzielny późny obiad zaczął się tak jak zawsze modlitwą zainicjowaną przez ojca. Zaraz potem popłynęły swobodne rozmowy o wszystkim. Vivi Ann próbowała zaczekać na chwilę naturalnej ciszy, by obwieścić swój pomysł, ale tak długo już czekała, że nie była w stanie usiedzieć spokojnie. Roznosił ją entuzjazm.
– Zastanawiałam się nad czymś – wypaliła. – Co zrobić, żeby nasze ranczo zarobiło trochę pieniędzy.
Wszyscy podnieśli wzrok.
Winona zmarszczyła brwi. Właśnie o czymś rozprawiała, lecz Vivi Ann zdawała się tego nie zauważać.
– W Teksasie spędziłam dużo czasu z Holly i Geraldem Bruhnem. Wybudowali dużą arenę w Hood River, pamiętacie? No w każdym razie Holly organizuje serię zimowych wyścigów wokół beczek. Co sobota, przez osiem tygodni. Rozdają pieniądze i nagrody.
– Zawsze wygrywałaś tę konkurencję – zauważyła Aurora.
– Nie o to chodzi – niecierpliwiła się Vivi Ann. – Chcę zorganizować coś podobnego w Water’s Edge.
Ojciec wzruszył ramionami.
– Może ci się uda.
Vivi Ann szerokim uśmiechem przyjęła te słowa zachęty.
– Pomyślałam, że w przyszłości moglibyśmy rozszerzyć naszą działalność, organizując zawody w zespołowym zaganianiu bydła do zagród i pętaniu wołów. Holly powiedziała, że w zeszłym tygodniu na zawodach w pętaniu wystartowało ponad czterysta drużyn.
Ojciec teraz naprawdę się zainteresował.
– Ale to kosztuje.
– Sprawdziłam tu i tam. Trzeba by zainwestować około stu tysięcy dolarów.
Winona wybuchnęła kpiącym śmiechem.
– Tylko tyle?
Vivi Ann poczuła się dotknięta.
– Możemy dostać pożyczkę. Obciążyć hipoteką.
Zapadła cisza.
– Nigdy nie zaciągaliśmy pożyczki hipotecznej – rzekł ojciec.
– Czasy się zmieniają, tato – przekonywała Vivi Ann. – Naprawdę uważam, że moglibyśmy to zorganizować. Potrzebujemy tylko kilku młodych wołów, stajennego, nowego traktora...
Winona już się nie uśmiechała.
– Żartujesz, prawda?
– Bóg jeden wie, jak bardzo jestem zmęczony podkuwaniem koni przez cały dzień i martwieniem się o pieniądze na podatki – rzekł ojciec – a teraz, gdy wrócił Luke Connelly, możemy skorzystać z jego ziemi. Możemy tam trzymać woły, tak że nie będzie nam potrzebna duża obora.
Winona teatralnie przewróciła oczami.
– Jeśli nie będziecie w stanie spłacać rat, stracisz posiadłość. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
– Nie jestem głupi.
– Wcale tego nie sugeruję – powiedziała Winona. – Ale to szaleństwo. Nie możesz...
– Zamierzasz znowu mnie pouczać, Winono? – Wstał od stołu, poszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– Zachowujesz się podle – zwróciła się Vivi Ann do Winony. – Jesteś wściekła, ponieważ to nie twój pomysł. Panna Mądralińska nie może sobie tego darować, czyż nie?
– A co będzie, jeśli na tym polegniecie, Vivi? Co będzie, jeśli nikt się nie zgłosi, a ojciec będzie musiał płacić tysiąc dolarów miesięcznie na pokrycie tej nowej pożyczki? Będziesz stała u jego boku i patrzyła, jak traci ziemię? To wszystko, co ma.
– A jeśli już ją traci? – Vivi Ann broniła swoich racji.
– Zachowujesz się jak Clem – wymamrotała Winona, lecz Vivi Ann nie zrozumiała, co siostra ma na myśli.
– Jesteś zazdrosna, że to mój pomysł, ot co – stwierdziła Vivi Ann.
– No tak, jestem zazdrosna o twój intelekt – odgryzła się Winona.
– Dajcie już spokój – wtrąciła się Aurora. – Nie tędy droga. – Spojrzała na jedną i na drugą. – To dobry pomysł. Czy mogę poznać szczegóły?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
2 4H – organizacja edukacyjna przeznaczona dla dzieci i młodzieży; nazwa pochodzi od pierwszych liter słów w jęz. ang.: Head – głowa, Heart – serce, Hands – ręce i Health – zdrowie. Działalność ruchu 4H opiera się na pracy młodych ludzi w lokalnym klubie 4H.