Pozwól odejść - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka

Pozwól odejść ebook

Kristin Hannah

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Pokochałaś TullyiKate?

KRISTIN HANNAH, autorka bestsellerów „Słowik” i „Gdzie poniesie wiatr” prezentuje kontynuację powieści „Firefly Lane", na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.

Kiedyś – dawno temu – szła sama pogrążoną w ciemności drogą zwaną Firefly Lane. To była najgorsza noc w jej życiu i właśnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę. „To był nasz początek”. Ponad trzydzieści lat temu. TullyiKate. „Ty i ja kontra cały świat”. Najlepsze przyjaciółki na zawsze.

Ale opowieści mają swój koniec, prawda?

Traci się tych, których się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 499

Oceny
4,5 (2147 ocen)
1349
541
193
54
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgodwa

Nie polecam

Nie odnoszę się do samej książki a do audiobooka, którego chciałam wysłuchać ale nie dałam rady. Czytanie audiobooka nie powinno się odbywać przez łzy, smarkanie i zatkany nos to wręcz obrzydliwe i obleśne było no i jeszcze zawiechy na wzruszenie .Niestety Anna Dereszowska nie podołała temu zadaniu za bardzo,,grała'' czytając, albo nie potrafiła utrzymać własnych emocji na wodzy. I to już kolejna książka w formie audiobooka której nie wysłucham i już wiem, żeby nie siegać po te czytane przez nią. Poprostu ona nie potrafi w audiobooki.
213
Piaskun1988

Dobrze spędzony czas

Polecam przeczytać, a nie słychać. Anna Dereszowska psuje cały odbiór łkając i wciągając gile w smutnych momentach.
92
Elaynaah

Całkiem niezła

Oceniam audiobooka. Faktycznie interpretacja lektorki jest często tak wyraźna, że aż nie można poznać historii samemu. Rozumiem okazywanie emocji, ale tutaj ta linia została już dawno przekroczona. Często łapałam się na przewracaniu oczami, bo przez to wzdychanie i płakanie nie wierzyłam w emocje i zalatywało mi to kiczem. Poza tym historia w miarę OK, chociaż pierwsza część bardziej przypadła mi do gustu.
50
joanna_kucharska

Całkiem niezła

Książka warta uwagi, ale nie polecam wersji audio. Fatalnie przeczytana.
30
GGieniusz

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka o przyjaźni i miłości. Wzruszająca aż do łez. Polecam serdecznie.

Popularność




Pro­log

Pro­log

Jest w kabi­nie toa­lety, sie­dzi na sede­sie, łzy schną jej na policz­kach, roz­ma­zaw­szy tusz, który kilka godzin temu tak sta­ran­nie nało­żyła. Od razu widać, że to nie jej miej­sce, a mimo to jest tutaj.

Żal jest pod­stępny, zawsze przy­cho­dzi i wycho­dzi jak gość, któ­rego się nie zapra­szało, ale któ­rego nie wypada nie wpu­ścić. Pra­gnie go, choć ni­gdy by tego nie przy­znała. Ostat­nio poczu­cie żalu to jedyna rzecz, która wydaje się jej praw­dziwa. Nawet teraz celowo myśli o swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce, pomimo upływu czasu, bo ma ochotę zapła­kać. Jest jak dziecko sku­biące stru­pek. Nie może się powstrzy­mać, choć wie, że będzie bolało.

Pró­bo­wała radzić sobie sama. Naprawdę pró­bo­wała. I na­dal pró­buje, na swój spo­sób, ale cza­sem jedna osoba może pod­trzy­my­wać całe twoje życie, być twoją pod­porą, a gdy zabrak­nie jej krze­pią­cej obec­no­ści, czu­jesz, że spa­dasz, choć­byś miała wcze­śniej wiele sił i choć­byś całą swoją mocą sta­rała się utrzy­mać rów­no­wagę.

Kie­dyś – dawno temu – szła sama pogrą­żoną w ciem­no­ści drogą zwaną Fire­fly Lane. To była naj­gor­sza noc w jej życiu i wła­śnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę.

„To był nasz począ­tek”. Ponad trzy­dzie­ści lat temu.

Tul­ly­iKate. „Ty i ja kon­tra cały świat”. Naj­lep­sze przy­ja­ciółki na zawsze.

Ale opo­wie­ści mają swój koniec, prawda? Traci się tych, któ­rych się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej.

„Muszę odpu­ścić. Powie­dzieć »do widze­nia« z uśmie­chem”.

To nie będzie łatwe.

Jesz­cze nie wie, co wła­śnie uru­cho­miła. Za chwilę wszystko się zmieni.

Roz­dział 1

1

2 wrze­śnia 2010, 22:14

Czuła się lekko oszo­ło­miona. To było przy­jemne, jakby otu­lono ją cie­płym kocem. Jed­nak gdy się zorien­to­wała, gdzie jest, prze­stało być tak miło.

Sie­działa na sede­sie w kabi­nie toa­lety, a na policz­kach schły jej łzy. Ile czasu tu spę­dziła? Wstała powoli i wyszła z łazienki, toru­jąc sobie drogę przez zatło­czone foyer kina i igno­ru­jąc kry­tyczne spoj­rze­nia rzu­cane w jej stronę przez pięk­nych ludzi popi­ja­ją­cych szam­pana pod skrzą­cym się dzie­więt­na­sto­wiecz­nym żyran­do­lem. Seans musiał się już skoń­czyć.

Na zewnątrz ener­gicz­nie zrzu­ciła idio­tyczne lakie­ro­wane szpilki; pole­ciały gdzieś w cień. W dro­gich czar­nych poń­czo­chach ruszyła w sią­pią­cym desz­czu po brud­nych chod­ni­kach Seat­tle w kie­runku domu. To tylko z dzie­sięć prze­cznic. Da radę, a o tej porze i tak nie uda­łoby się zła­pać tak­sówki.

Kiedy zbli­żała się do Vir­gi­nia Street, jej wzrok przy­cią­gnął jaskra­wo­ró­żowy neon MAR­TINI BAR. Przed drzwiami stała grupka ludzi, któ­rzy roz­ma­wiali i palili pod chro­nią­cym ich dasz­kiem.

Choć posta­no­wiła sobie, że omi­nie lokal, to jed­nak skrę­ciła, pode­szła do drzwi i weszła do środka. Wsu­nęła się do ciem­nego, zatło­czo­nego wnę­trza i ruszyła pro­sto ku dłu­giemu maho­nio­wemu barowi.

– Co podać? – zapy­tał szczu­pły, wyglą­da­jący na arty­stę męż­czy­zna o poma­rań­czo­wych wło­sach i takiej ilo­ści żela­stwa w twa­rzy, ile mie­ści się w alejce z nakręt­kami i śru­bami w mar­ke­cie budow­la­nym.

– Tequ­ilę – odpo­wie­działa.

Wypiła pierw­szy kie­li­szek i zamó­wiła następny. Gło­śna muzyka nio­sła pocie­chę. Wypiła tequ­ilę i zaczęła koły­sać się do rytmu. Ludzie dokoła niej śmiali się i roz­ma­wiali. Czuła się odro­binę tak, jakby była czę­ścią tego całego zamie­sza­nia.

Męż­czy­zna w dro­gim wło­skim gar­ni­tu­rze zręcz­nie wci­snął się na miej­sce obok niej. Był wysoki i wyspor­to­wany. Miał jasne, dobrze ostrzy­żone i uło­żone włosy. Pew­nie ban­ko­wiec albo praw­nik z kor­po­ra­cji. I oczy­wi­ście dla niej za młody. Nie mógł mieć wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat. Ile czasu tu spę­dził, cze­ka­jąc na spo­sob­ność, szu­ka­jąc naj­le­piej wyglą­da­ją­cej kobiety w barze? Jeden drink, dwa?

Wresz­cie zwró­cił się ku niej. Widziała po jego spoj­rze­niu, że wie, kim jest, i uwiódł ją ten drobny wyraz uzna­nia.

– Mogę posta­wić pani drinka?

– Nie wiem. Może pan? – Czyżby lekko beł­ko­tała? Nie­do­brze. Jej myśli też nie były kla­rowne.

Jego spoj­rze­nie prze­su­nęło się z jej twa­rzy na piersi, a potem znów spoj­rzał jej w oczy. Wcale nie ukry­wał, że roz­biera ją wzro­kiem.

– Powie­dział­bym, że drinka co naj­mniej.

– Zwy­kle nie zadaję się z nie­zna­jo­mymi – skła­mała.

Ostat­nio w jej życiu byli wyłącz­nie obcy ludzie. Wszy­scy inni, wszy­scy, któ­rzy się liczyli, zapo­mnieli o niej. Mocno odczu­wała dzia­ła­nie xanaksu. A może to była tequ­ila?

Dotknął jej pod­bródka, musnął deli­kat­nie kra­wędź żuchwy, spra­wia­jąc, że prze­szedł ją dreszcz. Takie dotknię­cie jej wyma­gało śmia­ło­ści, nikt już tego nie robił.

– Jestem Troy – przed­sta­wił się.

Spoj­rzała w jego błę­kitne oczy i poczuła cię­żar samot­no­ści. Kiedy ostat­nio pra­gnął jej jakiś męż­czy­zna?

– Tully Hart – odpo­wie­działa.

– Wiem.

Poca­ło­wał ją. Sma­ko­wał słodko, jakimś likie­rem, i papie­ro­sami. A może trawą. Chciała się roz­to­pić w czy­sto fizycz­nym doświad­cze­niu, roz­pu­ścić jak kawa­łek cze­ko­lady. Chciała zapo­mnieć o wszyst­kim, co jej w życiu nie wyszło. I o tym, że skoń­czyła w takim miej­scu jak to. Sama w morzu obcych.

– Poca­łuj mnie jesz­cze raz – powie­działa, choć nie cier­piała tonu żało­snego bła­ga­nia w swoim gło­sie.

Pamię­tała to brzmie­nie z dzie­ciń­stwa, gdy była małą dziew­czynką z nosem przy­ci­śnię­tym do szyby, cze­ka­jącą na powrót matki. „Co jest ze mną nie tak?” – pytała tamta dziew­czynka każ­dego, kto zechciał słu­chać, ale ni­gdy nie uzy­skała odpo­wie­dzi. Tully przy­cią­gnęła do sie­bie nie­zna­jo­mego, ale nawet gdy ją cało­wał i napie­rał na nią cia­łem, poczuła, że zaczyna pła­kać, a gdy łzy popły­nęły, nic już nie mogło ich powstrzy­mać.

3 wrze­śnia 2010, 02:01

Tully wyszła z baru ostat­nia. Drzwi zatrza­snęły się za nią, a neon syk­nął i zgasł. Było po dru­giej w nocy i ulice Seat­tle opu­sto­szały. Uci­chły.

Nie­pew­nie szła śli­skim chod­ni­kiem. Poca­ło­wał ją męż­czy­zna – nie­zna­jomy – a ona się roz­pła­kała.

Żało­sne. Nic dziw­nego, że się wyco­fał.

Lało jak z cebra. Pomy­ślała, że się zatrzyma, odchyli głowę i zacznie poły­kać deszcz, dopóki się nie utopi. To nie byłoby takie złe.

Miała wra­że­nie, że droga do domu trwa całe godziny. W budynku minęła por­tiera, nie patrząc mu w oczy. W win­dzie zoba­czyła swoje odbi­cie w pokry­wa­ją­cych ściany lustrach.

O Boże.

Wyglą­dała kosz­mar­nie. Kasz­ta­nowe włosy – z dłu­gimi odro­stami – two­rzyły pta­sie gniazdo, a tusz spły­wał z rzęs na policzki, roz­ma­zu­jąc się jak akwa­rela.

Drzwi windy otwo­rzyły się i Tully wyszła na kory­tarz. Tak się zata­czała, że dopiero po chwili dotarła do swo­ich drzwi i cztery razy pró­bo­wała tra­fić klu­czem do zamka. Zanim otwo­rzyła, poczuła, że kręci jej się w gło­wie, która znowu ją roz­bo­lała.

Gdzieś pomię­dzy jadal­nią a salo­nem wpa­dła na sto­lik i omal się nie prze­wró­ciła. Ura­to­wała ją sofa. Tully osu­nęła się z wes­tchnie­niem na grubą, białą podu­chę. Sto­lik był zasy­pany pocztą. Rachunki i cza­so­pi­sma.

Zamknęła oczy i pomy­ślała, jakim baj­zlem stało się jej życie.

– A niech cię, Katie Ryan – szep­nęła do naj­lep­szej przy­ja­ciółki, któ­rej nie było.

Ta samot­ność była nie do znie­sie­nia. Lecz jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka ode­szła. Umarła. Od tego wszystko się zaczęło. Od straty Kate. Czy to nie żało­sne? Tully zaczęła opa­dać na dno po śmierci przy­ja­ciółki i nie potra­fiła się od niego odbić.

– Potrze­buję cię – dodała. A potem to wykrzy­czała: – Potrze­buję cię!

Cisza.

Głowa jej opa­dła. Tully zasnęła? Może…

Kiedy z powro­tem otwo­rzyła oczy, zaczęła wpa­try­wać się załza­wio­nym wzro­kiem w stos poczty na sto­liku do kawy. Głów­nie rachunki, kata­logi i cza­so­pi­sma, któ­rych od dawna nie czy­tała. Gdy już miała odwró­cić wzrok, jedno ze zdjęć przy­kuło jej uwagę.

Zmarsz­czyła brwi i nachy­liła się. Odsu­nęła koperty, by wygrze­bać maga­zyn „Star”, który leżał na spo­dzie. W pra­wym gór­nym rogu znaj­do­wało się nie­wiel­kie zdję­cie jej twa­rzy. Nie­zbyt udane. Nie takie, z któ­rego mogłaby być dumna. Pod spodem jedno straszne słowo:

„Uza­leż­niona”.

Chwy­ciła cza­so­pi­smo drżą­cymi dłońmi i otwo­rzyła je. Strony migały jedna za drugą, aż ponow­nie zna­la­zła swoje zdję­cie.

Krótki arty­kuł, nawet nie zaj­mo­wał strony.

PRAW­DZIWA HISTO­RIA, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA PLOT­KAMI

Sta­rze­nie się nie jest łatwe dla zna­nych kobiet, lecz dla Tully Hart, byłej gwiazdy świę­cą­cego nie­gdyś triumfy pro­gramu Dziew­czyń­ska godzina, oka­zuje się wyjąt­kowo trudne. Chrze­śnica pani Hart, Marah Ryan, udzie­liła naszej redak­cji infor­ma­cji na zasa­dzie wyłącz­no­ści. Pani Ryan, l. 20, potwier­dza, że pięć­dzie­się­cio­let­nia Tully Hart zmaga się ostat­nio z demo­nami, które prze­śla­do­wały ją przez całe życie. Według pani Ryan w ostat­nich mie­sią­cach pani Hart „nie­po­ko­jąco przy­tyła”, nad­uży­wa­jąc leków i alko­holu…

O mój Boże!

Marah.

Zdrada zabo­lała tak bar­dzo, że Tully nie była w sta­nie oddy­chać. Doczy­tała arty­kuł do końca, a potem pozwo­liła, by cza­so­pi­smo wypa­dło jej z rąk.

Ból, któ­rego nie dopusz­czała do sie­bie od mie­sięcy, od lat, nagle ożył i zacią­gnął ją w naj­bar­dziej ponure i samotne miej­sce na świe­cie. Po raz pierw­szy Tully nie potra­fiła sobie nawet wyobra­zić, że kie­dy­kol­wiek wygrze­bie się z tej prze­pa­ści.

Wstała chwiej­nie, łzy zamgliły jej wzrok, gdy się­gnęła po klu­czyki do auta.

Nie mogła tak dłu­żej żyć.

Roz­dział 2

2

3 wrze­śnia 2010, 04:16

Gdzie ja jestem?

Co się stało?

Ostroż­nie nabie­ram tchu i pró­buję się poru­szyć, ale nie jestem w sta­nie wpra­wić ciała w ruch. Ani rąk, ani pal­ców.

Wresz­cie otwie­ram oczy. Mam pia­sek pod powie­kami. Moje gar­dło jest tak wysu­szone, że nie mogę prze­łknąć śliny.

Jest ciemno.

Ktoś jest tutaj ze mną. Albo coś. Wydaje łomo­czący dźwięk, jak młoty walące w stal. Wibra­cje peł­zną mi wzdłuż krę­go­słupa, wbi­jają się w zęby, powo­dują ból głowy.

Ten dźwięk – zgnia­tany, miaż­dżony metal – jest wszę­dzie: poza mną, w powie­trzu, obok mnie, we mnie.

Bach-zgrzyt, bach-zgrzyt.

Ból.

Nagle cała go czuję.

Roz­dzie­ra­jący, wyjąt­kowy. Gdy już jestem go świa­doma, świa­doma tego, że go czuję, nie ist­nieje nic poza nim.

Budzi mnie ból: palący, gry­zący ból głowy i łupa­nie w ramie­niu. Coś mam na pewno poła­mane. Pró­buję się poru­szyć, ale boli tak bar­dzo, że tracę przy­tom­ność. Gdy ją odzy­skuję, znów pró­buję, dysząc ciężko, a powie­trze aż grze­cho­cze mi w płu­cach. Czuję zapach wła­snej krwi, czuję, jak spływa mi po szyi.

„Pomocy” – pró­buję powie­dzieć, lecz ciem­ność pochła­nia te marne wysiłki.

OTWÓ­RZO­CZY.

Sły­szę pole­ce­nie, czyjś głos, i ogar­nia mnie ogromna ulga. Nie jestem sama.

OTWÓ­RZO­CZY.

Nie mogę. Nic nie mogę.

ŻYJE.

Kolejne słowa, tym razem wykrzy­ki­wane:

NIE­RU­SZAJ­SIĘ.

Ciem­ność prze­suwa się wokół mnie, zmie­nia, a ból znów eks­plo­duje. Hałas – dźwięk piły łań­cu­cho­wej połą­czony z czymś przy­po­mi­na­ją­cym wrzask dziecka – ota­cza mnie ze wszyst­kich stron. W ciem­no­ści świa­tła migają jak świe­tliki i coś w tym widoku spra­wia, że czuję smu­tek. I zmę­cze­nie.

RAZ­DWA­TRZYW­GÓRĘ.

Czuję, że cią­gną mnie i pod­no­szą chłodne dło­nie, któ­rych nie widzę. Krzy­czę z bólu, ale ten dźwięk zostaje natych­miast pochło­nięty, a może ist­nieje tylko w mojej gło­wie.

Gdzie ja jestem?

Ude­rzam o coś mocno i krzy­czę.

WPO­RZĄDKU.

Umie­ram.

Dociera to do mnie nagle, zatrzy­muje mi oddech w płu­cach.

Ja umie­ram.

3 wrze­śnia 2010, 04:39

Johnny Ryan obu­dził się z myślą: Coś się stało. Usiadł i się rozej­rzał.

Nic nie zoba­czył, nic nie­po­ko­ją­cego.

Był w swoim gabi­ne­cie w domu na wyspie Bain­bridge. Znów zasnął przy pracy. Prze­kleń­stwo pra­cu­ją­cego w domu samot­nego rodzica. Dzień miał za mało godzin, żeby dało się zro­bić wszystko, więc kradł godziny nocy.

Potarł zmę­czone oczy. Na ekra­nie kom­pu­tera wid­niał zatrzy­many, roz­ma­zany obraz. Obszar­pany chło­pak, dziecko ulicy pod miga­ją­cym neo­nem, z papie­ro­sem wypa­lo­nym nie­mal do końca. Johnny włą­czył film.

Kevin na ekra­nie – uliczna ksywka: Frizz – zaczął opo­wia­dać o swo­ich rodzi­cach.

– Ich to nie obcho­dzi – powie­dział, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Skąd ta pew­ność? – roz­legł się głos Johnny’ego z offu.

Kamera zła­pała spoj­rze­nie Frizza – surowy ból i pełen gniewu bunt w jego oczach, gdy chło­pak uno­sił wzrok.

– Jestem tu, no nie?

Johnny widział to nagra­nie co naj­mniej sto razy. Roz­ma­wiał z Friz­zem kil­ka­krot­nie i na­dal nie wie­dział, gdzie on dora­stał, gdzie było jego miej­sce, kto cze­kał na niego do póź­nej nocy, wyglą­da­jąc z tro­ską w ciem­ność.

Johnny rozu­miał nie­po­koje rodzi­ców, to, jak łatwo dziecko może wśli­zgnąć się mię­dzy cie­nie i znik­nąć. Dla­tego był tutaj, pra­cu­jąc dzień i noc nad fil­mem doku­men­tal­nym o dzie­ciach ulicy. Może jeśli będzie uważ­nie patrzył i zada dosta­tecz­nie dużo pytań, to ją znaj­dzie.

Zapa­trzył się w obraz na ekra­nie. Padał wtedy deszcz, więc gdy krę­cił mate­riał, na ulicy było nie­wiele dzie­cia­ków. Mimo to gdy tylko dostrze­gał cień w tle, syl­wetkę, która mogła być młodą kobietą, mru­żył oczy, zakła­dał oku­lary i przy­glą­dał się uważ­niej, myśląc: Marah?

Ale żadna z dziew­czyn, które widział przy krę­ce­niu tego doku­mentu, nie była jego córką. Marah ucie­kła z domu i znik­nęła. Nie wie­dział nawet, czy jest na­dal w Seat­tle.

Zga­sił świa­tła w gabi­ne­cie na pię­trze i wyszedł na ciemny, cichy kory­tarz. Wisiały tu na ścia­nie dzie­siątki rodzin­nych foto­gra­fii, w czar­nych ram­kach i z bia­łym passe-par­tout. Zatrzy­my­wał się cza­sem i przy­glą­dał im, przy­glą­dał się swo­jej rodzi­nie, pozwa­la­jąc, by zabrały go do szczę­śliw­szych cza­sów. Cza­sami sta­wał przed zdję­ciem żony i zatra­cał się w jej uśmie­chu, który kie­dyś roz­świe­tlał jego świat.

Dziś się nie zatrzy­mał.

Zatrzy­mał się przy drzwiach pokoju synów i je uchy­lił. To wła­śnie obse­syj­nie teraz robił – spraw­dzał nie­mal dwu­na­sto­let­nie bliź­nięta. Gdy czło­wiek się prze­kona, jak szybko może się w życiu zadziać coś złego, stara się chro­nić tych, któ­rzy pozo­stali.

Byli w środku, spali.

Johnny wypu­ścił powie­trze, nie­świa­domy, że wstrzy­my­wał oddech, i ruszył do zamknię­tych drzwi pokoju Marah. Ale je minął. Zaglą­da­nie tam wywo­ły­wało zbyt wielki ból. Widok zatrzy­ma­nego w cza­sie, pustego pokoju dziew­czynki, w takim sta­nie, w jakim go zosta­wiła…

Wszedł do swo­jej sypialni i zamknął drzwi. Pełno tu było ubrań, nota­tek i ksią­żek, które zaczy­nał czy­tać i odkła­dał na póź­niej, gdy życie tro­chę zwolni. Wcho­dząc do łazienki, zdjął koszulę i rzu­cił ją do kosza na pra­nie. W lustrze zła­pał swoje odbi­cie. Cza­sem na swój widok myślał: Nie­źle jak na pięć­dzie­się­cio­pię­cio­latka, a cza­sem – jak teraz: Naprawdę?

Wyglą­dał… smutno. Zwłasz­cza oczy. Włosy miał tro­chę za dłu­gie, a ich czerń prze­ci­nały pasma siwi­zny. Cią­gle zapo­mi­nał o fry­zje­rze. Z wes­tchnie­niem wszedł pod prysz­nic i puścił wodę. Pole­ciał nie­mal ukrop. Johnny pozwo­lił, by gorący stru­mień obmył go z myśli. Gdy wyszedł spod prysz­nica, czuł się lepiej, był gotów zmie­rzyć się z kolej­nym dniem. Nie zasnąłby już. Nie teraz. Wysu­szył ręcz­ni­kiem włosy i wło­żył stary T-shirt z Nirvaną, który zna­lazł na dnie szafy, oraz zno­szone dżinsy. Już miał wyjść na kory­tarz, gdy zadzwo­nił tele­fon.

Ten sta­cjo­narny.

Johnny zmarsz­czył brwi. Był rok 2010. W tych nowych cza­sach bar­dzo rzadko ktoś dzwo­nił na stary numer.

A już z pew­no­ścią nie trzy po pią­tej nad ranem. O takiej porze to mogły być tylko złe wie­ści.

Marah.

Rzu­cił się do apa­ratu.

– Halo?

– Czy mogę roz­ma­wiać z Kath­leen Ryan?

Ci prze­klęci tele­mar­ke­te­rzy. Czy oni w ogóle nie uak­tu­al­niają tych swo­ich baz danych?

– Kath­leen Ryan zmarła nie­mal cztery lata temu. Pro­szę ją skre­ślić z listy – odparł sta­now­czo, spo­dzie­wa­jąc się pyta­nia, czy jest osobą decy­zyjną w spra­wach domu. Cisza, która zapa­dła po jego sło­wach, ziry­to­wała go. – Kto mówi?

– Jerry Malone z poli­cji w Seat­tle.

Johnny zmarsz­czył brwi.

– I dzwoni pan do Kate?

– Doszło do wypadku. Ofiara miała w port­felu zapi­sane nazwi­sko Kath­leen Ryan jako osobę do kon­taktu.

Johnny usiadł na kra­wę­dzi łóżka. Tylko jedna osoba na świe­cie mogła na­dal mieć Katie jako osobę do kon­taktu w razie wypadku. Co ona znowu naro­biła? I kto dzi­siaj trzyma taki numer w port­felu?

– To Tully Hart, prawda? Czy cho­dzi o jazdę pod wpły­wem? Bo jeśli ona…

– Nic mi na ten temat nie wia­domo. Panią Hart zabie­rają wła­śnie do szpi­tala Świę­tego Serca.

– To coś poważ­nego?

– Nie umiem powie­dzieć. Będzie pan musiał poroz­ma­wiać z kimś ze szpi­tala.

Johnny się roz­łą­czył, w inter­ne­cie zna­lazł numer do szpi­tala i zadzwo­nił. Dopiero po jakichś dzie­się­ciu minu­tach prze­łą­cza­nia natra­fił na kogoś, kto mógł odpo­wie­dzieć na jego pyta­nia.

– Pan Ryan? – powie­działa kobieta. – Rozu­miem, że jest pan rodziną pani Hart?

Wzdry­gnął się na to pyta­nie. Ile to już czasu nie roz­ma­wiał z Tully?

Kłam­stwo. Dosko­nale pamię­tał, ile czasu minęło.

– Tak – odpo­wie­dział. – Co się stało?

– Nie znam szcze­gó­łów. Wiem tylko, że ją do nas wiozą.

Spoj­rzał na zega­rek. Jeśli się pośpie­szy, zdąży na prom o pią­tej dwa­dzie­ścia i będzie w szpi­talu za nie­wiele ponad godzinę.

– Posta­ram się dotrzeć jak naj­szyb­ciej.

Zauwa­żył, że nie powie­dział do widze­nia, dopiero gdy tele­fon zabu­czał mu przy uchu. Roz­łą­czył się i rzu­cił komórkę na łóżko.

Chwy­cił port­fel i znów pod­niósł tele­fon. Gdy się­gał po swe­ter, jed­no­cze­śnie wybie­rał numer. Usły­szał tyle sygna­łów, że przy­po­mniał sobie, jak jest wcze­śnie.

– Ha… halo?

– Cor­rin, prze­pra­szam, że dzwo­nię o takiej porze, ale to pilne. Czy mogła­byś wstą­pić po chłop­ców i zabrać ich do szkoły?

– Co się stało?

– Muszę poje­chać do szpi­tala Świę­tego Serca. Był wypa­dek. Nie chcę zosta­wiać chło­pa­ków samych, ale nie mam czasu, żeby ich do cie­bie przy­wieźć.

– Nie martw się – odpo­wie­działa. – Będę za pięt­na­ście minut.

– Dzięki – powie­dział. – Jestem twoim dłuż­ni­kiem.

A potem pospie­szył kory­ta­rzem i wpadł do pokoju bliź­nia­ków.

– Ubie­raj­cie się, chłopcy. Migiem.

Usie­dli powoli.

– Co? – powie­dział Wills.

– Ja wycho­dzę. Cor­rin odbie­rze was za pięt­na­ście minut.

– Ale…

– Nie ma żad­nych ale. Jedzie­cie do domu Tommy’ego. Może Cor­rin odbie­rze was też z piłki. Nie wiem, o któ­rej wrócę.

– Co się stało? – zapy­tał Lucas. Na jego zaspa­nej twa­rzy poja­wił się nie­po­kój. Ci chłopcy wie­dzieli, co to są nagłe sytu­acje, i znaj­do­wali pocie­chę w ruty­nie. Szcze­gól­nie Lucas. Był taki jak jego matka, opie­kuń­czy i tro­skliwy.

– Nic takiego – odpo­wie­dział krótko Johnny. – Muszę poje­chać do mia­sta.

– On trak­tuje nas jak dzieci – stwier­dził Wills, odsu­wa­jąc koł­drę. – Chodźmy, Sky­wal­ker.

Johnny nie­cier­pli­wie spoj­rzał na zega­rek. Było osiem po pią­tej. Musiał wyjść teraz, żeby zdą­żyć na prom o pią­tej dwa­dzie­ścia.

Lucas wstał z łóżka, pod­szedł do Johnny’ego i spoj­rzał na niego spod brą­zo­wej czu­pryny.

– Coś z Marah?

Oczy­wi­ście, to ich nie­po­ko­iło. Ileż to razy pędzili zoba­czyć się z mamą w szpi­talu. I Bóg jeden wie, w jakich tara­pa­tach jest dziś Marah. Wszy­scy się o nią mar­twili.

Zapo­mniał, jacy są czujni nawet teraz, nie­mal cztery lata póź­niej. Tra­ge­dia nazna­czyła ich wszyst­kich. Sta­rał się, jak mógł, ale mimo wysił­ków nie był w sta­nie zre­kom­pen­so­wać chłop­com utraty matki.

– Z Marah wszystko w porządku. Cho­dzi o Tully.

– A co się stało Tully? – zapy­tał Lucas. Wyglą­dał na prze­stra­szo­nego.

Tak bar­dzo ją kochali. Ileż to razy w ostat­nich latach bła­gali, żeby się z nią zoba­czyć. I ileż to razy Johnny znaj­do­wał jakąś wymówkę. Poczuł ukłu­cie winy.

– Jesz­cze dokład­nie nie wiem, ale dam wam znać, co się dzieje, jak tylko będę mógł – obie­cał Johnny. – Bądź­cie gotowi do szkoły, zanim Cor­rin przy­je­dzie, okej?

– Nie jeste­śmy dziećmi, tato – oznaj­mił Wills.

– Zadzwo­nisz do nas po tre­ningu? – zapy­tał Lucas.

– Zadzwo­nię.

Poca­ło­wał ich na do widze­nia i zgar­nął klu­czyki do auta ze sto­liczka przy drzwiach. Obej­rzał się jesz­cze raz – dwóch iden­tycz­nych chłop­ców, z za dłu­gimi wło­sami, w bok­ser­kach, za dużych T-shir­tach i z zatro­ska­nym minami. Wyszedł. Mieli pra­wie po dwa­na­ście lat, mogli zostać sami na dzie­sięć minut.

Wsiadł do auta, włą­czył sil­nik i poje­chał na prom. Na pokła­dzie został w samo­cho­dzie i nie­cier­pli­wie stu­kał pal­cami po obi­tej skórą kie­row­nicy przez trwa­jący trzy­dzie­ści pięć minut rejs.

Równo o szó­stej dzie­sięć wje­chał na par­king szpi­tala i zapar­ko­wał w sztucz­nym świe­tle latarni. Słońce miało wzejść dopiero za pół godziny.

Wszedł do budynku, który tak dobrze znał, i ruszył do recep­cji.

– Tal­lu­lah Hart – rzu­cił peł­nym tro­ski tonem. – Jestem z rodziny.

– Pro­szę pana, ja…

– Chcę się dowie­dzieć, w jakim jest sta­nie, i to natych­miast. – Powie­dział to tak ostro, że kobieta aż pod­sko­czyła w fotelu, jakby raził ją prąd.

– Och – powie­działa. – Zaraz wra­cam.

Johnny odszedł od kon­tu­aru recep­cji i zaczął krą­żyć po kory­ta­rzu. Boże, nie­na­wi­dził tego miej­sca, tych wszyst­kich aż za dobrze zna­jo­mych zapa­chów.

Opadł na nie­wy­godne pla­sti­kowe krze­sło i ner­wowo stu­kał stopą o lino­leum. Minuty mijały, z każdą kolejną coraz bar­dziej się dener­wo­wał.

Przez ostat­nie cztery lata nauczył się radzić sobie bez żony, miło­ści swo­jego życia, ale to nie było łatwe. Musiał prze­stać patrzeć w prze­szłość. Wspo­mnie­nia za bar­dzo raniły.

Ale jak miał nie patrzeć w prze­szłość tutaj? Aku­rat tutaj? Przy­jeż­dżali do tego szpi­tala na ope­ra­cje, che­mio­te­ra­pię i naświe­tla­nia. Spę­dzili tu razem wiele godzin, on i Kate, obie­cu­jąc sobie, że ich miłość pokona raka.

Oszu­ki­wali się.

Gdy wresz­cie zmie­rzyli się z prawdą, stało się to tutaj, w tym szpi­talu.

Był rok 2006. Johnny leżał obok niej, obej­mo­wał ją i sta­rał się nie zauwa­żać, jak bar­dzo schu­dła przez ten rok walki o życie. Z iPoda Kate sły­chać było Kelly Clark­son. Some people wait a life­time… for a moment like this.

Pamię­tał wyraz twa­rzy Kate. Ból pło­nął w niej niczym płynny ogień; bolało ją wszystko. Kości, mię­śnie, skóra. Brała tyle mor­finy, ile miała odwagi, ale chciała być przy­tomna, żeby nie wystra­szyć dzieci.

– Chcę do domu – powie­działa.

Gdy na nią spoj­rzał, mógł jedy­nie pomy­śleć: Ona umiera. Prawda była trudna, łzy napły­nęły mu do oczu.

– Moje maleń­stwa – powie­działa cicho, a potem się roze­śmiała. – Cóż, to już nie są maleń­stwa. Rosną im stałe zęby. O, tu masz dolara. Dla wróżki zębuszki. I rób zdję­cia. Marah też. Powiedz jej, że rozu­miem. Ja też byłam dla swo­jej mamy okropna, gdy mia­łam szes­na­ście lat.

– Nie jestem gotowy na tę roz­mowę – odpo­wie­dział, zawsty­dzony wła­sną sła­bo­ścią. Dostrzegł zawód w jej spoj­rze­niu.

– Potrze­buję Tully – powie­działa wtedy, zaska­ku­jąc go.

Jego żona i Tully Hart przez więk­szość życia były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami – aż do kłótni, która je roz­dzie­liła. Nie roz­ma­wiały ze sobą przez ostat­nie dwa lata, a w tym okre­sie Kate musiała zmie­rzyć się z rakiem. Johnny nie mógł wyba­czyć Tully ani samej kłótni (która oczy­wi­ście była jej winą), ani nie­obec­no­ści, gdy Kate potrze­bo­wała jej naj­bar­dziej.

– Nie. Po tym, co ci zro­biła? – rzu­cił gorzko.

Kate przy­su­nęła się do niego odro­binę. Widział, jak boli ją naj­drob­niej­szy ruch.

– Potrze­buję Tully – powtó­rzyła, tym razem łagod­niej. – Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką od ósmej klasy.

– Wiem, ale…

– Musisz jej wyba­czyć, Johnny. Jeśli ja mogę, to i ty możesz.

– To nie takie łatwe. Zra­niła cię.

– A ja ją. Kłót­nia naj­lep­szych przy­ja­ció­łek. Które stra­ciły z oczu to, co się liczy. – Wes­tchnęła. – Wierz mi, teraz wiem, co jest ważne, i potrze­buję jej.

– Sądzisz, że przyj­dzie, jeśli zadzwo­nisz? Minęło sporo czasu.

Kate uśmiech­nęła się mimo bólu.

– Przyj­dzie. – Dotknęła jego twa­rzy, zmu­sza­jąc go, by na nią spoj­rzał. – Musisz się nią… potem… zaopie­ko­wać.

– Nie mów tak – szep­nął.

– Ona nie jest tak silna, jak się wydaje. Wiesz o tym. Obie­caj mi.

Johnny zamknął oczy. Przez ostat­nie lata inten­syw­nie pra­co­wał nad tym, by pora­dzić sobie z żalem i uło­żyć rodzi­nie nowe życie. Nie chciał wspo­mi­nać tam­tego kosz­mar­nego roku, ale jak miał to zro­bić – zwłasz­cza teraz?

Tul­ly­iKate. Były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami przez nie­mal trzy­dzie­ści lat i gdyby nie Tully, Johnny nie spo­tkałby miło­ści swo­jego życia.

Od chwili, gdy Tully weszła do jego skrom­nego biura, Johnny był nią ocza­ro­wany. Miała dwa­dzie­ścia lat i była pełna żaru i pasji. Prze­ko­nała go, by zatrud­nił ją w małej sta­cji tele­wi­zyj­nej, którą wtedy pro­wa­dził. Wyda­wało mu się, że się w niej zako­chał, ale to nie była miłość, tylko coś innego. Uległ jej uro­kowi. Była żyw­sza, jaśniej­sza niż kto­kol­wiek, kogo znał. Gdy stało się obok niej, to jakby czło­wiek zna­lazł się w peł­nym słońcu po mie­sią­cach prze­by­wa­nia w cie­niu. Od razu wie­dział, że będzie sławna.

Gdy przed­sta­wiła go swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce, Kate Mular­key, która wyda­wała się bled­sza i cich­sza i jakby nie­siona przez potężną falę Tully, ledwo zwró­cił na nią uwagę. Dopiero parę lat póź­niej, gdy Katie odwa­żyła się go poca­ło­wać, Johnny dostrzegł w oczach tej kobiety swoją przy­szłość. Pamię­tał pierw­szy raz, gdy się kochali. Byli mło­dzi – on miał trzy­dzie­ści lat, ona dwa­dzie­ścia pięć – ale tylko ona była naiwna.

– Zawsze tak jest? – zapy­tała go cicho.

Miłość przy­szła do niego tak po pro­stu, na długo przed tym, zanim był gotowy.

– Nie – odpo­wie­dział, już wtedy nie umie­jąc jej okła­mać. – Nie zawsze.

Po tym, jak wzięli z Kate ślub, z daleka obser­wo­wał bły­ska­wiczną karierę dzien­ni­kar­ską Tully, a one pozo­stały sobie bliż­sze niż sio­stry. Roz­ma­wiały przez tele­fon pra­wie codzien­nie i Tully przy­jeż­dżała do nich nie­mal na wszyst­kie święta. Gdy zre­zy­gno­wała z pracy w sieci tele­wi­zyj­nej i wró­ciła z Nowego Jorku do Seat­tle, by stwo­rzyć wła­sny talk show, upro­siła Johnny’ego, by go pro­du­ko­wał. To były dobre lata. Pełne suk­ce­sów. Dopóki nowo­twór i śmierć Kate wszyst­kiego nie znisz­czyły.

Teraz mu się przy­po­mniało. Zamknął oczy i odchy­lił się. Wie­dział, kiedy to się zaczęło sypać.

Na pogrze­bie Kate, nie­mal cztery lata temu. Paź­dzier­nik 2006. Sie­dzieli wszy­scy bli­sko sie­bie w pierw­szej ławce kościoła Świę­tej Cecy­lii…

…odrę­twiali, z pod­krą­żo­nymi oczami, bole­śnie świa­domi tego, dla­czego tu są. Byli w tym kościele wiele razy w ciągu ostat­nich lat, na bożo­na­ro­dze­nio­wej pasterce czy w Wiel­ka­noc, ale teraz było ina­czej. Zamiast zło­tych, lśnią­cych deko­ra­cji, wszę­dzie roz­sta­wiono białe lilie. Powie­trze w kościele wyda­wało się obrzy­dli­wie słod­kie.

Johnny sie­dział sztywno jak żoł­nierz, z mocno wypro­sto­wa­nymi ple­cami. Musiał być silny dla swo­ich dzieci, dla ich dzieci, jej dzieci. To była obiet­nica, którą zło­żył, kiedy umie­rała, ale już teraz trudno było jej dotrzy­mać. Czuł, że jest w środku suchy jak piach. Szes­na­sto­let­nia Marah sie­działa obok niego tak samo sztywna, z dłońmi zło­żo­nymi na udach. Nie spoj­rzała na ojca od wielu godzin, a może i dni. Wie­dział, że powi­nien zasy­pać tę prze­paść, zmu­sić córkę do kon­taktu, ale gdy na nią patrzył, tra­cił rezon. Ich wspólny żal two­rzył ciemny, głę­boki ocean. Sie­dział więc z pie­ką­cymi oczami i myślał: Nie płacz. Bądź silny.

Popeł­nił błąd, zer­ka­jąc w lewo, gdzie usta­wiono duże zdję­cie Kate. Przed­sta­wiało ją jako młodą matkę, sto­jącą na plaży przed ich domem na wyspie Bain­bridge, z wło­sami roz­wia­nymi przez wiatr i uśmie­chem pro­mien­nym niczym świa­tło latarni w nocy. Sze­roko roz­po­starła ramiona, by przy­jąć trójkę bie­gną­cych ku niej dzieci. Popro­siła, by zna­lazł dla niej to zdję­cie, pew­nej nocy, gdy leżeli razem w łóżku, objęci. Usły­szał tę prośbę i wie­dział, co ozna­cza. „Jesz­cze nie” – mruk­nął jej do ucha i pogła­skał po łysej gło­wie.

Wię­cej go nie popro­siła.

Oczy­wi­ście. Nawet pod koniec była tą sil­niej­szą, chro­niącą ich wszyst­kich swoim opty­mi­zmem. Ile słów skry­wała w sercu, by nie ranić go wła­snym lękiem? Jak bar­dzo czuła się samotna?

Boże. Ode­szła zale­d­wie dwa dni temu. Dwa dni, a on już pra­gnął to popra­wić. Chciałby przy­tu­lić ją raz jesz­cze i zapy­tać: „Powiedz mi, kocha­nie, czego się boisz?”.

Ksiądz Michael pod­szedł do pul­pitu i obecni w kościele – już bar­dzo cisi – cał­kiem umil­kli.

– Nic dziw­nego, że aż tyle osób przy­szło tu dzi­siaj poże­gnać Kate. Była kimś waż­nym dla wielu z nas…

Była.

– Zapewne nie zasko­czy was, że prze­ka­zała mi ści­słe instruk­cje doty­czące tego nabo­żeń­stwa, a ja nie zamie­rzam jej zawieść. Chciała, żebym powie­dział wam, byście się wza­jem­nie wspie­rali. Chciała, byście zmie­nili swój smu­tek w radość życia. Chciała, żeby­ście zapa­mię­tali dźwięk jej śmie­chu i miłość, jaką darzyła swoją rodzinę. Chciała, żeby­ście żyli – głos mu się zała­mał. – Taka była Kath­leen Mular­key Ryan. Nawet na samym końcu myślała o innych.

Marah cicho jęk­nęła. Johnny się­gnął po jej dłoń. Wzdry­gnęła się pod doty­kiem i spoj­rzała na niego. Ujrzał w jej oczach nie­zgłę­biony żal, kiedy się odsu­wała.

Zagrała muzyka. Naj­pierw zda­wała się dobie­gać z daleka, a może po pro­stu huczało mu w gło­wie. Po chwili roz­po­znał pio­senkę.

– O, nie – powie­dział, czu­jąc wzbie­ra­jące na te dźwięki emo­cje.

To było Crazy for you.

Utwór, do któ­rego tań­czyli na swoim weselu. Zamknął oczy i poczuł ją przy sobie, jak wsuwa się w krąg jego ramion, gdy muzyka ich porywa. Touch me once and you’ll know it’s true.

Lucas – słodki ośmio­letni Lucas, który znów zaczął mieć w nocy kosz­mary i zała­my­wał się, gdy nie mógł zna­leźć kocyka, z któ­rego wyrósł dawno temu – pocią­gnął go za rękaw.

– Mamu­sia mówiła, że można pła­kać, tato. Kazała mnie i Wil­l­sowi obie­cać, że nie będziemy się bali pła­kać.

Johnny nawet nie miał świa­do­mo­ści, że pła­cze. Otarł oczy i ski­nął głową, szep­cząc:

– Słusz­nie, mło­dzień­cze.

Ale nie potra­fił spoj­rzeć na syna. Nie zniósłby widoku jego łez. Zamiast tego wbił wzrok przed sie­bie i wyłą­czył się. Zmie­niał słowa księ­dza w małe, twarde przed­mioty, kamyki rzu­cane o ceglaną ścianę. Stu­kały o nią i upa­dały, a pośród tego wszyst­kiego on sku­pił się na odde­chu i sta­rał nie myśleć o żonie. Pomy­śli o niej w samot­no­ści, w nocy, gdy nikogo wokół nie będzie.

Wresz­cie po upły­wie, jak się zda­wało, wielu godzin, nabo­żeń­stwo się skoń­czyło. Johnny zebrał swoją rodzinę i zeszli do pod­ziemi kościoła na przy­ję­cie. Tam się rozej­rzał i poczuł się jed­no­cze­śnie zdu­miony i zała­many, widząc dzie­siątki nie­zna­nych sobie lub led­wie zna­nych twa­rzy. Zro­zu­miał w tym momen­cie, że życie Kate skła­dało się też z frag­men­tów, o któ­rych on nie miał poję­cia, i przez to nagle wydała mu się odle­gła. Poczuł jakby jesz­cze więk­szy ból. Przy pierw­szej oka­zji wypro­wa­dził dzieci z kościel­nej sali.

Na par­kingu stało mnó­stwo samo­cho­dów, ale nie na to zwró­cił uwagę.

Była tam Tully. Twarz miała zwró­coną w kie­runku chy­lą­cego się ku zacho­dowi słońca. Roz­po­starła ramiona i poru­szała się, koły­sząc bio­drami, jakby sły­szała muzykę.

Tań­czyła. Stała pośrodku ulicy przed kościo­łem i tań­czyła.

Wypo­wie­dział jej imię tak suro­wym tonem, że Marah obok niego aż się wzdry­gnęła.

Tully odwró­ciła się i zoba­czyła, że pod­cho­dzą do samo­chodu. Wycią­gnęła słu­chawki z uszu i ruszyła ku nim.

– Jak było? – zapy­tała ostroż­nie.

Poczuł, że ogar­nia go wście­kły gniew i chwy­cił się go. Wszystko było lep­sze niż ten bez­denny żal. Oczy­wi­ście Tully posta­wiła sie­bie na pierw­szym miej­scu. Pójść na pogrzeb Kate byłoby bole­sne, więc Tully nie poszła. Stała na par­kingu i tań­czyła. Tań­czyła.

Naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Kate może była w sta­nie wyba­czyć Tully jej samo­lub­ność. Dla Johnny’ego to nie było takie łatwe.

Zwró­cił się do swo­jej rodziny:

– Wsia­daj­cie do samo­chodu. Wszy­scy.

– Johnny… – Tully się­gnęła ku niemu, ale on się odsu­nął. Nie chciał być teraz doty­kany, przez nikogo. – Nie mogłam tam wejść – wyznała.

– Taa. A któżby mógł? – odparł gorzko. Spoj­rzał na nią i od razu wie­dział, że popeł­nił błąd. Nie­obec­ność Kate wyda­wała się przy Tully jesz­cze bar­dziej doj­mu­jąca. Te dwie kobiety zawsze były razem, śmiały się, gadały, śpie­wały dys­ko­te­kowe hity.

Tul­ly­iKate. Przez ponad trzy­dzie­ści lat były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami i teraz, gdy patrzył na Tully, ból był nie do znie­sie­nia. To ona powinna była umrzeć. Kate była warta wię­cej niż pięt­na­ście Tully.

– Zbie­ramy się u nas w domu – powie­dział. – Tego chciała. Mam nadzieję, że dasz radę.

Usły­szał świst wdy­cha­nego przez nią powie­trza i wie­dział, że ją zra­nił.

– Jesteś nie­spra­wie­dliwy – rzu­ciła.

Igno­ru­jąc to – igno­ru­jąc ją – zago­nił dzieci do SUV-a i poje­chali do domu wśród bole­snej ciszy.

Blade popo­łu­dniowe słońce oświe­tlało kar­me­lowy dom w stylu arts & cra­fts. Ogród, zapo­mniany przez rok cho­roby Katie, przed­sta­wiał opła­kany widok. Johnny zapar­ko­wał w garażu i pierw­szy ruszył do domu, w któ­rym deli­katny zapach cho­roby na­dal uno­sił się z zasłon i weł­nia­nego dywanu.

– Co teraz, tato?

Nie musiał się odwra­cać, by wie­dzieć, kto zadał to pyta­nie. Lucas, chło­piec, który opła­ki­wał śmierć każ­dej zło­tej rybki i codzien­nie przy­go­to­wy­wał rysu­nek dla swo­jej umie­ra­ją­cej matki; chło­piec, który znów zaczął pła­kać w szkole, który sie­dział cicho na swo­ich ostat­nich uro­dzi­nach i nie zdo­łał uśmiech­nąć się nawet wtedy, gdy roz­pa­ko­wy­wał pre­zenty. Wszystko tak żywo odczu­wał. „Zwłasz­cza Lucas – powie­działa Kate w swą ostat­nią, straszną noc. – Nie będzie wie­dział, jak pora­dzić sobie z tak wielką tęsk­notą. Przy­tu­laj go”.

Johnny się odwró­cił.

Wills i Lucas stali tam, tak bli­sko sie­bie, że doty­kali się ramio­nami. Mieli na sobie takie same czarne spodnie i szare swe­try w serek. Johnny zapo­mniał dziś rano wysłać ich pod prysz­nic, a przy­dłu­gie włosy mieli roz­czo­chrane i pood­gnia­tane od snu.

Oczy Lucasa były sze­roko otwarte i lśniące, a rzęsy mokre. Wie­dział, że jego mamy już nie ma, ale nie rozu­miał tak naprawdę, jak to moż­liwe.

Marah sta­nęła obok braci. Była szczu­pła i blada, w czar­nej sukience wyglą­dała jak duch.

Wszy­scy patrzyli na niego.

To był odpo­wiedni moment, by prze­mó­wić, zaofe­ro­wać słowa pocie­sze­nia, udzie­lić im rady, którą zapa­mię­tają. Jako ich ojciec powi­nien zmie­nić naj­bliż­sze kilka godzin w cele­bro­wa­nie życia swo­jej żony. Tylko jak?

– Chodź­cie, chłopcy – powie­działa Marah z wes­tchnie­niem. – Włą­czę wam Gdzie jest Nemo.

– Nie – jęk­nął Lucas. – Tylko nie Nemo.

Wills pod­niósł wzrok i wziął brata za rękę.

– W tym fil­mie umiera mama.

– Och. – Marah poki­wała głową. – To może Inie­ma­mocni?

Lucas przy­tak­nął ponuro.

Johnny wciąż się zasta­na­wiał, co ma, do cho­lery, powie­dzieć swoim zdru­zgo­ta­nym dzie­ciom, gdy roz­legł się pierw­szy dzwo­nek u drzwi.

Wzdry­gnął się, sły­sząc ten dźwięk. Póź­niej czas mijał, ludzie tło­czyli się wokół niego, a drzwi otwie­rały się i zamy­kały. Słońce zaszło i noc naparła na szyby. Johnny cały czas myślał: Rusz się, podejdź, przy­wi­taj się, ale nie potra­fił się do tego zmu­sić.

Ktoś dotknął jego ramie­nia.

– Tak mi przy­kro, Johnny – usły­szał kobiecy głos i odwró­cił się.

Stała obok niego ubrana na czarno, z przy­kry­tym folią naczy­niem do zapie­ka­nek w dło­niach. Za nic nie mógł sobie przy­po­mnieć, kim ona jest.

– Gdy Arthur zosta­wił mnie dla tej baristki, myśla­łam, że moje życie się skoń­czyło. Ale czło­wiek wstaje co rano i pew­nego dnia uświa­da­mia sobie, że jest okej. Jesz­cze znaj­dziesz znowu miłość.

Potrze­bo­wał całych pokła­dów samo­kon­troli, żeby nie wark­nąć na tę kobietę, że śmierć to co innego niż zdrada, ale zanim zdo­łał sobie przy­po­mnieć jej imię, poja­wiła się kolejna żałob­niczka. Ona też uwa­żała, że teraz jego naj­więk­szym pro­ble­mem jest głód, sądząc po roz­mia­rze owi­nię­tej folią tacy w jej pulch­nych dło­niach.

Usły­szał tylko: „…w lep­szym miej­scu…” i odszedł.

Prze­pchnął się przez tłum i ruszył do baru, który zor­ga­ni­zo­wano w kuchni. Po dro­dze minął parę osób, które wymam­ro­tały do niego te same kom­bi­na­cje bez­u­ży­tecz­nych słów – „tak przy­kro”, „już nie cierpi”, „w lep­szym miej­scu”. Nie zatrzy­my­wał się ani nie odpo­wia­dał. Szedł przed sie­bie. Nie patrzył na foto­gra­fie, które poroz­sta­wiano w pokoju na szta­lu­gach, na oknach i pod lam­pami. W kuchni natknął się na grupkę kobiet o smut­nych oczach, które krzą­tały się spraw­nie, zdej­mu­jąc folię z zapie­ka­nek i prze­szu­ku­jąc szu­flady. Gdy wszedł, zamarły jak ptaki na widok lisa, i pod­nio­sły wzrok. Ich współ­czu­cie – i strach, że to może się kie­dyś przy­da­rzyć im – były nie­mal nama­calne.

Przy zle­wie jego teściowa Mar­gie odsta­wiła dzba­nek, który napeł­niała wodą. Z brzę­kiem stuk­nął o blat. Odsu­wa­jąc włosy z zatro­ska­nej twa­rzy, ruszyła ku niemu. Kobiety roz­stę­po­wały się, by ją prze­pu­ścić. Zatrzy­mała się przy barze, nalała szkoc­kiej z wodą i lodem i podała mu.

– Nie mogłem zna­leźć szklanki – powie­dział. Głu­pio, bo szklanki stały tuż obok. – Gdzie Bud?

– Ogląda tele­wi­zję z Seanem i chłop­cami. Chyba nie bar­dzo mu to wycho­dzi. To zna­czy prze­ży­wa­nie śmierci córki z tymi wszyst­kimi nie­zna­jo­mymi.

Johnny poki­wał głową. Jego teść zawsze był cichym czło­wie­kiem, a śmierć jedy­nej córki go zała­mała. Nawet Mar­gie, któ­rej żywot­ność, ciemne włosy i śmiech zupeł­nie nie odpo­wia­dały metryce, bar­dzo się posta­rzała od czasu dia­gnozy Kate. Przy­gar­biła się, jakby w każ­dej chwili spo­dzie­wała się kolej­nego ciosu od Boga. Prze­stała far­bo­wać włosy i siwi­zna pokryła jej prze­dzia­łek niczym lód rzekę. Oku­lary bez opra­wek powięk­szały jej załza­wione oczy.

– Idź do dzieci – zde­cy­do­wała, zaci­ska­jąc bladą, pokrytą nie­bie­skimi żył­kami dłoń na jego ramie­niu.

– Powi­nie­nem zostać tutaj i ci pomóc.

– Daję sobie radę – odparła. – Ale mar­twię się o Marah. Szes­na­ście lat to trudny wiek na stratę matki i myślę, że ona teraz żałuje, że tak bar­dzo się kłó­ciły, zanim Kate zacho­ro­wała. Słowa pozo­stają w czło­wieku na długo, zwłasz­cza te wypo­wie­dziane w gnie­wie.

Johnny wypił spory łyk drinka, a potem zapa­trzył się w grze­cho­czący lód w szklance, gdy ją odsta­wiał.

– Nie wiem, co im powie­dzieć.

– To nie słowa są ważne. – Mar­gie moc­niej zaci­snęła dłoń na jego ramie­niu i wypro­wa­dziła go z kuchni.

Dom był pełen ludzi, lecz nawet w tłu­mie żałob­ni­ków od razu zauwa­żało się Tully. Przy­cią­gała uwagę. W czar­nej, obci­słej sukience, która zapewne kosz­to­wała tyle co nie­je­den samo­chód zapar­ko­wany na pod­jeź­dzie, udało jej się w żało­bie wyglą­dać pięk­nie. Się­ga­jące ramion włosy far­bo­wała ostat­nio na kolor kasz­ta­nowy i naj­wy­raź­niej zdą­żyła popra­wić maki­jaż od pogrzebu. Oto­czona ludźmi w salo­nie gesty­ku­lo­wała ener­gicz­nie, opo­wia­da­jąc zapewne jakąś aneg­dotę, a gdy skoń­czyła, wszy­scy wokół się roze­śmiali.

– Jak ona może się uśmie­chać?

– Nie zapo­mi­naj, że Tully wie, co to zła­mane serce. Całe życie ukry­wała swój ból. Pamię­tam, kiedy ją pierw­szy raz zoba­czy­łam. Poszłam na drugą stronę Fire­fly Lane do jej domu, bo zaprzy­jaź­niła się z Kate, a ja chcia­łam ją spraw­dzić. W tym zanie­dba­nym, sta­rym domu pozna­łam jej matkę, Chmurę. Cóż, wła­ści­wie jej nie pozna­łam. Chmura leżała roz­wa­lona na sofie, z por­cją mari­hu­any na brzu­chu. Pró­bo­wała usiąść, ale nie udało się jej. Powie­działa: „Ożeż kurwa, uja­ra­łam się” i opa­dła z powro­tem. Gdy spoj­rza­łam na Tully, która miała wtedy z czter­na­ście lat, zoba­czy­łam ten rodzaj wstydu, który zna­czy czło­wieka na zawsze.

– Ty mia­łaś ojca alko­ho­lika i pora­dzi­łaś sobie z tym.

– Zako­cha­łam się i uro­dzi­łam dzieci. Mam rodzinę. Tully uważa, że nikt poza Kate nie umie jej kochać. Wydaje mi się, że ta strata jesz­cze do niej tak naprawdę nie dotarła, a gdy to się sta­nie, będzie bar­dzo źle.

Tully wło­żyła CD do wieży i pogło­śniła dźwięk. Zagrzmiało Born to be wiiiiild. Goście w salo­nie odsu­nęli się od niej. Spra­wiali wra­że­nie zaże­no­wa­nych.

– Chodź­cie – zawo­łała. – Kto chce strze­lić sobie lufę?

Johnny wie­dział, że powi­nien ją powstrzy­mać, ale nie mógł się do niej zbli­żyć. Jesz­cze nie teraz. Za każ­dym razem, gdy spoj­rzał na Tully, myślał: Kate nie ma i rana znów się otwie­rała. Odwró­cił się i poszedł pocie­szać dzieci.

Wej­ście po scho­dach wyma­gało ogrom­nego wysiłku.

Zatrzy­mał się przed poko­jem bliź­nia­ków, żeby zebrać siły.

Dasz radę.

Da. Musi. Dzieci za tymi drzwiami wła­śnie się prze­ko­nały, że życie jest nie­spra­wie­dliwe i że śmierć roz­rywa serca i nisz­czy rodzinę. To on musiał nauczyć je rozu­mieć, utrzy­mać je razem i ule­czyć.

Wziął głę­boki wdech i otwo­rzył drzwi.

Naj­pierw zoba­czył łóżka – nie­za­słane, w nie­ła­dzie, z pościelą z moty­wami z Gwiezd­nych Wojen zwi­niętą w kłąb. Gra­na­towe ściany – poma­lo­wane przez Kate w chmury, gwiazdy i księ­życ – pokryły się z upły­wem lat arty­stycz­nymi dzie­łami chłop­ców i pla­ka­tami z ich ulu­bio­nych fil­mów. Złote puchary z zawo­dów w T-ball i piłkę nożną zdo­biły komodę.

Teść Johnny’ego, Bud, sie­dział w dużym, okrą­głym rata­no­wym fotelu, który mie­ścił obu chłop­ców, gdy grali w gry wideo, a Sean, młod­szy brat Kate, spał na łóżku Wil­lsa.

Marah umo­ściła się na dywa­niku przed tele­wi­zo­rem. Lucas przy­cup­nął obok niej. Wills tkwił w kącie ze skrzy­żo­wa­nymi rękoma. Oglą­dał film, ale wyda­wał się roz­gnie­wany i samotny.

– Hej – powie­dział cicho Johnny, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Tata! – Lucas zerwał się z pod­łogi.

Johnny objął synka i przy­tu­lił go mocno.

Bud z tru­dem wygrze­bał się z poduch fotela i wstał. Miał na sobie wymięty, sta­ro­modny czarny gar­ni­tur, białą koszulę i sze­roki kra­wat z polie­stru. Na jego bla­dej, pozna­czo­nej pla­mami wątro­bo­wymi twa­rzy przy­było w ostat­nich tygo­dniach zmarsz­czek. Oczy pod krza­cza­stymi, siwymi brwiami wypeł­niał smu­tek.

– Zosta­wię was samych.

Pod­szedł do łóżka, szturch­nął Seana w ramię i powie­dział:

– Wsta­waj.

Sean wzdry­gnął się, obu­dził i gwał­tow­nie usiadł. Wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego, dopóki nie dostrzegł Johnny’ego.

– Och, racja.

Wyszedł za ojcem z pokoju.

Johnny usły­szał, że zamknęli za sobą drzwi. Boha­te­ro­wie kolo­ro­wej kre­skówki pędzili wła­śnie przez dżun­glę. Lucas wyśli­zgnął się z ramion ojca i sta­nął obok niego.

Johnny popa­trzył na pogrą­żone w żało­bie dzieci, a one na niego. Ich reak­cje na śmierć matki były tak odmienne, jak różne i wyjąt­kowe były one same. Lucas o czu­łym ser­duszku był przy­bity tęsk­notą za matką i nie do końca rozu­miał, dokąd wła­ści­wie ode­szła. Jego bliź­niak Wills był typem towa­rzy­skiego spor­towca. Już teraz był w szkole bar­dzo lubiany. Ten cios od losu spra­wił, że poczuł się ura­żony i prze­stra­szony. Nie lubił się bać, więc wolał się zło­ścić.

No i Marah. Piękna szes­na­sto­let­nia Marah, któ­rej wszystko zawsze przy­cho­dziło z łatwo­ścią. Przez rok cho­roby matki zamknęła się w sobie, stała się zdy­stan­so­wana i cicha, jakby myślała, że jeśli nie będzie robić hałasu ani zamie­sza­nia, to uda się unik­nąć nie­unik­nio­nego i ten dzień ni­gdy nie nastąpi. Johnny wie­dział, że głę­boko żało­wała tego, jak trak­to­wała Kate przed cho­robą.

Jed­nak w oczach wszyst­kich trojga była ta sama prośba. Spo­glą­dali na niego, by poskła­dał z powro­tem ich roz­bity świat, by zła­go­dził nie­wy­obra­żalny ból.

Tyle że to Kate była ser­cem i duszą tej rodziny, spo­iwem, które trzy­mało ich wszyst­kich razem. To ona zawsze wie­działa, co powie­dzieć. To, co powie on, będzie kłam­stwem. Co mia­łoby ich uzdro­wić? Od czego mia­łoby się zro­bić lepiej? Jak upły­wa­jący bez Kate czas miałby ich pocie­szyć?

Marah wstała nagle i zro­biła to z gra­cją obcą więk­szo­ści dziew­cząt. W żało­bie przy­po­mi­nała nimfę. Z czar­nymi, dłu­gimi wło­sami i w czar­nej sukience była blada, nie­mal ete­ryczna. Jej skóra wyda­wała się prze­zro­czy­sta. Johnny sły­szał, że oddy­cha z tru­dem, jakby zmu­szała się do wcią­ga­nia powie­trza.

– Położę chłop­ców spać – posta­no­wiła, bio­rąc Lucasa za rękę. – Chodź, szkra­bie. Poczy­tam wam coś.

– Wcale nie poczu­li­śmy się lepiej, tato – oznaj­mił Wills i zaci­snął usta.

Ośmio­la­tek o smut­nym wyra­zie twa­rzy doro­słej osoby.

– Z cza­sem będzie lepiej – odpo­wie­dział Johnny. Nie cier­piał swo­jej sła­bo­ści.

– Naprawdę? – zapy­tał Wills. – Niby jak?

Lucas spoj­rzał na ojca.

– Wła­śnie, tato, jak?

Johnny popa­trzył na Marah, która wyda­wała się tak zimna i blada, jakby była wyrzeź­biona z lodu.

– Sen wam pomoże – powie­działa obo­jęt­nym gło­sem, a Johnny poczuł wdzięcz­ność.

To było żało­sne. Wie­dział, że wszystko traci, że zawo­dzi, że powi­nien zapew­nić wspar­cie, a nie je przyj­mo­wać, ale w środku był pusty.

Po pro­stu pusty.

Jutro poczuje się lepiej. I sprawi się lepiej.

Lecz gdy zoba­czył smu­tek i roz­cza­ro­wa­nie na twa­rzach dzieci, wie­dział, że to jest wiel­kie kłam­stwo.

Prze­pra­szam, Katie.

– Dobra­noc – powie­dział ochry­płym gło­sem.

Lucas spoj­rzał na niego.

– Kocham cię, tato.

Johnny powoli osu­nął się na kolana i wycią­gnął ramiona. Syno­wie wpa­dli mu w obję­cia, a on mocno ich przy­tu­lił.

– Ja też was kocham.

Ponad ich gło­wami popa­trzył na Marah, która wyda­wała się nie­po­ru­szona. Stała wysoka i wypro­sto­wana, ze ścią­gnię­tymi łopat­kami.

– Marah?

– Nie trzeba – odpo­wie­działa cicho.

– Mama kazała nam obie­cać, że będziemy silni. Razem.

– Taa – odparła, a jej dolna warga leciutko zadrżała. – Wiem.

– Damy radę – powie­dział, choć sły­szał nie­pew­ność w swoim gło­sie.

– Taa. Oczy­wi­ście. – Marah wes­tchnęła. A potem dodała: – Chodź­cie, chłopcy, szy­kuj­cie się do spa­nia.

Johnny wie­dział, że powi­nien zostać i pocie­szyć córkę, ale nie znaj­do­wał słów.

Wybrał więc drogę tchó­rza i wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi.

Na dole, igno­ru­jąc wszyst­kich, prze­pchnął się przez tłum gości. Wziął płaszcz i wyszedł na zewnątrz.

W środku nocy niebo było zupeł­nie ciemne. Gwiazdy prze­sła­niała cienka war­stwa chmur. Drzewa ota­cza­jące pose­sję szu­miały w chłod­nej bry­zie, poru­sza­jąc gałę­ziami jak w tańcu.

Wysoko w kona­rach wisiały słoje wypeł­nione czar­nymi kamy­kami i świecz­kami. Ileż to razy sie­dzieli z Kate wie­czo­rem pod koroną zapa­lo­nych świec, wsłu­chu­jąc się w fale na plaży i roz­ma­wia­jąc o swo­ich marze­niach?

Zachwiał się i chwy­cił balu­strady ganku.

– Hej.

Jej głos zasko­czył go i ziry­to­wał. Chciał być sam.

– Zosta­wi­łeś mnie w tańcu samą – powie­działa Tully, pod­cho­dząc do niego. Otu­liła się nie­bie­skim weł­nia­nym kocem. Jego kra­niec cią­gnął się po ziemi za jej gołymi sto­pami.

– O, chyba mamy prze­rwę.

– Co masz na myśli?

Wyczuł tequ­ilę w jej odde­chu i pomy­ślał, że musi być mocno pijana.

– W show pod tytu­łem „Tully Hart w cen­trum uwagi”. To pew­nie prze­rwa.

– Kate popro­siła, żebym roz­ba­wiła dziś towa­rzy­stwo – odpo­wie­działa, cofa­jąc się. Drżała.

– Nie mogę uwie­rzyć, że nie przy­szłaś na jej pogrzeb – powie­dział. – To by ją zała­mało.

– Ona wie­działa, że nie przyjdę. Nawet…

– I to spra­wia, że jesteś w porządku? Nie uwa­żasz, że Marah wola­łaby cię tam widzieć? Nie obcho­dzi cię wła­sna chrze­śnica?

Zanim Tully zdą­żyła odpo­wie­dzieć – co zresztą mogła powie­dzieć? – odsu­nął się i wszedł do domu. Płaszcz rzu­cił na pralkę, prze­cho­dząc przez pral­nię.

Wie­dział, że nasko­czył na nią bez powodu. W innym cza­sie, w innym świe­cie, prze­jąłby się i prze­pro­sił ją. Kate by tego chciała, ale w tej chwili nie stać go było na taki wysi­łek. Potrze­bo­wał wszyst­kich sił, by utrzy­mać się na nogach. Jego żona ode­szła czter­dzie­ści osiem godzin temu, a on już był gor­szym czło­wie­kiem.

Roz­dział 3

3

O czwar­tej w nocy Johnny zre­zy­gno­wał z prób zaśnię­cia. Skąd mu przy­szło do głowy, że uda mu się usnąć w noc po pogrze­bie żony?

Odsu­nął koł­drę i wstał z łóżka. Deszcz łomo­tał o kryty gon­tem dach, jego echo nio­sło się po całym domu. Johnny dotknął włącz­nika przy kominku w sypialni, roz­le­gło się stuk­nię­cie i gwizd, a potem ożyły nie­bie­skie i poma­rań­czowe pło­myki, ska­cząc po sztucz­nym pola­nie. Poczuł deli­katny zapach gazu. Stał tak kilka minut, wpa­tru­jąc się w ogień.

Potem zaczął się wałę­sać po domu. To jedyne okre­śle­nie, jakim potra­fił opi­sać spo­sób, w jaki bez­wied­nie prze­cho­dził z pokoju do pokoju. Co pewien czas orien­to­wał się, że stoi gdzieś i wpa­truje się w coś, nie koja­rząc, kiedy tu przy­szedł ani dla­czego przy­sta­nął aku­rat tutaj.

W któ­rymś momen­cie zna­lazł się z powro­tem w sypialni. Jej szklanka na wodę wciąż stała na sto­liku noc­nym. Podob­nie jak oku­lary do czy­ta­nia i ręka­wiczki, w któ­rych pod koniec spała, bo cią­gle było jej zimno. Rów­nie wyraź­nie jak wła­sny oddech usły­szał jej głos: „Byłeś moim jedy­nym, Joh­nie Ryan. Kocha­łam cię z każ­dym swoim odde­chem przez dwa­dzie­ścia lat”. To wła­śnie powie­działa mu w swą ostat­nią noc. Leżeli razem w łóżku, on obej­mo­wał ją, bo ona była zbyt słaba, by przy­tu­lić jego. Pamię­tał, że wtu­lił twarz w zagłę­bie­nie jej szyi i powie­dział: „Nie zosta­wiaj mnie, Katie. Jesz­cze nie teraz”.

Zawiódł ją nawet wtedy, gdy umie­rała.

Ubrał się i zszedł na dół.

Salon zale­wało roz­myte szare świa­tło. Deszcz ska­py­wał z oka­pów, łago­dząc kon­tury kra­jo­brazu. W kuchni zoba­czył cały blat sta­ran­nie umy­tych i wytar­tych naczyń, które roz­ło­żono na ście­recz­kach, i kosz na śmieci pełen papie­ro­wych tale­rzy­ków i ser­we­tek w jaskra­wych kolo­rach. Lodówka i zamra­żarka były wypeł­nione przy­kry­tymi folią pojem­ni­kami. Teściowa zro­biła wszystko, co należy, gdy on krył się samot­nie na zewnątrz, w ciem­no­ściach.

Parząc kawę, pró­bo­wał wyobra­zić sobie nową wer­sję swo­jego życia. Widział jedy­nie puste miej­sce przy stole w jadalni, nie tę osobę za kie­row­nicą, śnia­da­nie robione nie tymi rękoma.

Bądź dobrym ojcem. Pomóż im się z tym upo­rać.

Oparł się o blat, popi­ja­jąc kawę. Gdy nale­wał sobie trze­cią fili­żankę, poczuł, że kofe­ina pod­nio­sła mu poziom adre­na­liny. Ręce zaczęły mu się trząść, więc odsta­wił kawę i wziął sok poma­rań­czowy.

Do kofe­iny jesz­cze cukier. Co w następ­nej kolej­no­ści – tequ­ila? Wła­ści­wie nie pod­jął decy­zji, by się ruszyć. Po pro­stu wywę­dro­wał z kuchni, któ­rej każdy cen­ty­metr przy­po­mi­nał mu o żonie – lawen­dowy krem do rąk, który tak lubiła, tabliczkę z napi­sem JESTE­ŚCIE WYJĄT­KOWI, którą wycią­gała przy naj­drob­niej­szych suk­ce­sach dzieci, dzba­nek na wodę, który odzie­dzi­czyła po babci i któ­rego uży­wała przy spe­cjal­nych oka­zjach.

Poczuł, że ktoś dotyka jego ramie­nia, i się wzdry­gnął.

Jego teściowa, Mar­gie. Była już ubrana – miała na sobie dżinsy z wyso­kim sta­nem, teni­sówki i czarny golf. Posłała mu znu­żony uśmiech.

Obok niej sta­nął Bud. Wyglą­dał na dzie­sięć lat star­szego od żony. Przez ostatni rok jesz­cze bar­dziej ucichł, choć i wcze­śniej nikt nie nazwałby go gada­tli­wym. Zaczął żegnać się z Katie na długo przed tym, jak reszta z nich zaak­cep­to­wała nie­unik­nione, a teraz, gdy ode­szła, jakby stra­cił głos. Podob­nie jak żona był ubrany swo­bod­nie. Miał na sobie wran­glery pod­kre­śla­jące chu­dość nóg i wysta­jący brzuch, wester­nową koszulę w brą­zowo-białą kratę i sze­roki pas ze srebrną sprzączką. Włosy stra­cił już dawno, ale kom­pen­so­wały to gęste brwi.

Bez słowa prze­szli do kuchni, gdzie Johnny nalał im po kubku kawy.

– Kawa. Bogu dzięki – powie­dział szorstko Bud, bio­rąc kubek w swoje spra­co­wane dło­nie.

Popa­trzyli na sie­bie.

– Musimy zawieźć Seana na lot­ni­sko za godzinę, ale potem możemy wró­cić i wam poma­gać – ode­zwała się Mar­gie. – Dopóki będzie­cie tego potrze­bo­wać.

Johnny był jej bar­dzo wdzięczny. Stała mu się bliż­sza niż wła­sna matka, ale musiał być samo­dzielny.

Lot­ni­sko. Tak!

To nie był po pro­stu kolejny dzień. Zoba­czył to wyraź­nie. Nie mógł uda­wać, że to zwy­kły dzień. Nie mógł dać dzie­ciom śnia­da­nia i zawieźć ich do szkoły, a potem pójść do pracy w tele­wi­zji i zająć się pro­duk­cją jakie­goś tan­det­nego pro­gramu roz­ryw­ko­wego albo odcinka audy­cji life­sty­lo­wej, która ni­gdy nie zmie­niła niczy­jego stylu życia.

– Zabie­ram nas stąd – oznaj­mił.

– Och? – powie­działa Mar­gie. – Dokąd?

Powie­dział to, co pierw­sze przy­szło mu do głowy.

– Na Kauai.

Katie uwiel­biała tę wyspę. Od zawsze pla­no­wali zabrać tam dzieci.

Mar­gie przyj­rzała mu się przez swoje nowe oku­lary ze szkłami nie­mal bez opra­wek.

– Ucieczka niczego nie zmieni – mruk­nął Bud.

– Wiem, Bud. Ale ja tutaj po pro­stu tonę. Gdzie­kol­wiek spoj­rzę…

– Tak – wszedł mu w słowo teść.

Mar­gie dotknęła ramie­nia Johnny’ego.

– Jak możemy pomóc?

Teraz, gdy Johnny miał plan – choć nie­do­sko­nały i tym­cza­sowy – poczuł się lepiej.

– Ja zajmę się rezer­wa­cjami. Nie mów­cie nic dzie­ciom. Niech się wyśpią.

– Kiedy wyjeż­dża­cie?

– Mam nadzieję, że dzi­siaj.

– Lepiej zadzwoń do Tully i powiedz jej. Pla­no­wała być tu o jede­na­stej.

Johnny poki­wał głową, ale Tully była w tej chwili naj­mniej­szym z jego zmar­twień.

– Okej – powie­działa Mar­gie, skła­da­jąc dło­nie. – Wyczysz­czę lodówkę i prze­niosę wszyst­kie zapie­kanki do zamra­żarki w garażu.

– A ja odwo­łam dostawy mleka i dam znać na poli­cję – dodał Bud. – Żeby mieli wasz dom na oku.

Johnny w ogóle o tym nie pomy­ślał. To Kate zawsze wszystko przy­go­to­wy­wała przed ich wyjaz­dami.

Mar­gie pokle­pała go po ramie­niu.

– Idź zro­bić te rezer­wa­cje. Zaj­miemy się resztą.

Podzię­ko­wał im obojgu i poszedł do swo­jego gabi­netu. Usiadł do kom­pu­tera i w nie­spełna dwa­dzie­ścia minut doko­nał rezer­wa­cji. Za dzie­sięć siódma miał już kupione bilety, wyna­jęty samo­chód i dom. Zostało tylko powia­do­mie­nie dzieci.

W pokoju chłop­ców pod­szedł do pię­tro­wego łóżka i zna­lazł obu bliź­nia­ków na dol­nej czę­ści, wtu­lo­nych w sie­bie niczym para szcze­nia­ków.

Poczo­chrał brą­zową czu­prynę Lucasa.

– Hej, Sky­wal­ker, wsta­jemy.

– Ja chcę być Sky­wal­ke­rem – wymam­ro­tał Wills przez sen.

Johnny się uśmiech­nął.

– Ty jesteś Zdo­bywcą, pamię­tasz?

– Nikt nie wie, kim był Wil­helm Zdo­bywca – odparł Wills, sia­da­jąc na łóżku. Miał na sobie czer­wono-nie­bie­ską piżamę ze Spi­der-Manem. – Musia­łaby być o nim jakaś gra.

Lucas usiadł, roz­glą­da­jąc się nie­przy­tom­nie.

– Już pora do szkoły?

– Nie idzie­cie dzi­siaj do szkoły – stwier­dził Johnny.

Wills zmarsz­czył brwi.

– Bo mama umarła?

Johnny się wzdry­gnął.

– Wła­ści­wie tak. Jedziemy na Hawaje. Nauczę was sur­fo­wać.

– Ty nie umiesz sur­fo­wać – stwier­dził wciąż marsz­czący brwi Wills. Już był scep­tyczny.

– A wła­śnie że umie. Prawda, tato? – zapy­tał jego brat spod swo­jej dłu­giej grzywki. Pełen wiary Lucas.

– Za tydzień będę umiał – powie­dział Johnny, a oni roz­ch­mu­rzyli się i zaczęli pod­ska­ki­wać na łóżku. – Umyj­cie zęby i ubierz­cie się. Wrócę za dzie­sięć minut spa­ko­wać wasze rze­czy.

Chłopcy bły­ska­wicz­nie pobie­gli do łazienki, sztur­cha­jąc się po dro­dze łok­ciami. Johnny wyszedł powoli z ich pokoju i ruszył kory­ta­rzem. Zapu­kał do drzwi córki i usły­szał znu­żone:

– Co?

Zanim wszedł do jej pokoju, wstrzy­mał powie­trze. Wie­dział, że namó­wie­nie popu­lar­nej w szkole nasto­latki do wyjazdu nie będzie łatwe. Nic nie liczyło się dla Marah bar­dziej niż przy­ja­ciółki. Szcze­gól­nie teraz.

Stała przy nie­po­sła­nym łóżku i cze­sała swoje dłu­gie i lśniące czarne włosy. Ubrała się do szkoły w spodnie z komicz­nie niskim sta­nem i roz­sze­rza­nymi nogaw­kami oraz T-shirt jak dla nie­mow­laka. Jakby się wybie­rała w trasę z Brit­ney Spe­ars. Johnny stłu­mił iry­ta­cję. To nie był moment na kłót­nie o modzie.

– Hej – powie­dział, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Hej – odpo­wie­działa, nawet na niego nie spoj­rzaw­szy. Jej głos miał w sobie pewną ostrość, któ­rej nabrał w cza­sie doj­rze­wa­nia.

Johnny wes­tchnął. Wyglą­dało na to, że nawet żałoba nie zmięk­czyła Marah. O ile nie uczy­niła jej jesz­cze bar­dziej gniewną.

Córka odło­żyła szczotkę i zwró­ciła się ku niemu. Teraz już rozu­miał, dla­czego Kate tak czę­sto raniło jej osą­dza­jące spoj­rze­nie. Marah miała bar­dzo prze­ni­kliwy wzrok.

– Prze­pra­szam za wczo­raj­szy wie­czór – zaczął.

– Wszystko jedno. Mam dzi­siaj po lek­cjach tre­ning pił­kar­ski. Mogę wziąć auto mamy?

Usły­szał, że głos jej się zała­mał na ostat­nim sło­wie. Usiadł na skraju łóżka córki i cze­kał, żeby się przy­sia­dła. Gdy tego nie zro­biła, poczuł, że ogar­nia go fala znu­że­nia. Marah była taka kru­cha. Wszy­scy byli teraz deli­katni, ale Marah przy­po­mi­nała Tully. Obie nie potra­fiły oka­zać sła­bo­ści. Marah dostrzeże jedy­nie to, że prze­rwał jej przy­go­to­wa­nia do szkoły, a poświę­cała im wię­cej czasu niż mnich poran­nym modłom.

– Lecimy na Hawaje na tydzień. Możemy…

– Co? Kiedy?

– Wyjeż­dżamy za dwie godziny. Kauai jest…

– Nie ma mowy! – wrza­snęła.

Jej wybuch był tak nie­spo­dzie­wany, że Johnny zapo­mniał, co chciał powie­dzieć.

– Co?

– Nie mogę opu­ścić szkoły. Muszę zadbać o koń­cowe oceny. Obie­ca­łam mamie, że będę się dobrze uczyć.

– To godne pochwały, Marah. Ale potrze­bu­jemy tro­chę czasu razem jako rodzina. Żeby sobie to wszystko poukła­dać. Możesz zabrać ze sobą pod­ręcz­niki, jeśli będziesz chciała.

– Jeśli będę chciała?! – Aż tup­nęła nogą. – Nie masz zie­lo­nego poję­cia, jak jest w liceum. Wiesz, jaka jest kon­ku­ren­cja? Jak się dostanę do dobrego col­lege’u, jeśli zawalę ten semestr?

– Przez jeden tydzień nic się nie sta­nie.

– Ha! Mam roz­sze­rzoną mate­ma­tykę. I WOS. I gram w tym roku w repre­zen­ta­cji pił­kar­skiej.

Zda­wał sobie sprawę, że może to zała­twić dobrze albo źle. Tylko nie wie­dział, jaki jest ten dobry spo­sób, i szcze­rze mówiąc, był zbyt zmę­czony i zestre­so­wany, żeby się przej­mo­wać.

Wstał.

– Wyjeż­dżamy o dzie­sią­tej. Spa­kuj się.

Chwy­ciła go za ramię.

– Pozwól mi zostać z Tully!

Spoj­rzał na nią i dostrzegł, że ze zło­ści dostała czer­wo­nych plam na bla­dej skó­rze.

– Tully? Jako opie­kunka? Och… Nie.

– Bab­cia i dzia­dek zostaną ze mną w domu.

– Marah, jedziemy. Musimy pobyć razem, tylko we czwórkę.

Znów tup­nęła nogą.

– Nisz­czysz mi życie.

– Nie sądzę.

Wie­dział, że powi­nien powie­dzieć coś mądrego i ponad­cza­so­wego. Ale co? Zdą­żył znie­na­wi­dzić te wszyst­kie banały, które ludzie roz­dają niczym mię­tówki po czy­jejś śmierci. Nie wie­rzył, że czas ule­czy tę ranę ani że Kate jest teraz w lep­szym miej­scu, ani że nauczą się żyć dalej. W żaden spo­sób nie umiałby skie­ro­wać takich pustych słów do Marah, która naj­wy­raź­niej tak jak on ledwo utrzy­my­wała się na powierzchni.

Odwró­ciła się, weszła do łazienki i zatrza­snęła drzwi.

Wolał nie cze­kać, aż zmieni zda­nie. W swo­jej sypialni chwy­cił tele­fon i wybrał numer, wcho­dząc do gar­de­roby, by poszu­kać walizki.

– Halo? – Po gło­sie Tully można było poznać, jak kiep­sko się czuje.

Johnny wie­dział, że powi­nien prze­pro­sić za miniony wie­czór, ale za każ­dym razem, gdy o tym myślał, czuł przy­pływ gniewu. Nie daro­wał więc sobie wypo­mnie­nia jej roz­cza­ro­wu­ją­cego zacho­wa­nia, ale już gdy o tym wspo­mi­nał, wie­dział, że ona będzie się bro­nić, i fak­tycz­nie to zro­biła.

– Kate tego chciała – powie­działa Tully.

Wku­rzył się. Na­dal mówiła, ale prze­rwał jej, oznaj­mia­jąc:

– Jedziemy dziś na Kauai.

– Co?

– Musimy spę­dzić tro­chę czasu razem. Sama tak mówi­łaś. Wyla­tu­jemy o dru­giej Hawa­iian Air­li­nes.

– Nie­wiele czasu na przy­go­to­wa­nia.

– Tak. – Też go to mar­twiło. – Muszę lecieć.

Na­dal coś mówiła, pytała chyba o pogodę, ale on się roz­łą­czył.

W tamto popo­łu­dnie w środku tygo­dnia w paź­dzier­niku 2006 mię­dzy­na­ro­dowy port lot­ni­czy SeaTac był zaska­ku­jąco zatło­czony. Przy­je­chali wcze­śniej, żeby pod­rzu­cić na samo­lot brata Kate, Seana, który wra­cał do domu.

Johnny ode­brał karty pokła­dowe z auto­matu, a potem popa­trzył na dzieci. Każde z nich wpa­try­wało się w jakieś elek­tro­niczne urzą­dze­nie. Marah wysy­łała ese­mesa na swo­jej nowej komórce. Nie miał poję­cia, co to jest ese­mes, i nie obcho­dziło go to. To Kate chciała, żeby ich szes­na­sto­let­nia córka miała tele­fon komór­kowy.

– Mar­twię się o Marah – powie­działa Mar­gie, pod­cho­dząc do niego.

– Wygląda na to, że nisz­czę jej życie, zabie­ra­jąc ją na Kauai.

Mar­gie cmok­nęła.

– Jeśli nie nisz­czysz szes­na­sto­latce życia, to zna­czy, że jej nie wycho­wu­jesz. Nie tym się mar­twię. Myślę, że ona żałuje tego, jak trak­to­wała matkę. Zwy­kle się z tego wyra­sta, ale jeśli matka umiera…

Auto­ma­tyczne drzwi za nimi otwarły się z sykiem i do hali wbie­gła Tully. Miała na sobie let­nią sukienkę, san­dałki na nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach i biały kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Cią­gnęła za sobą walizkę Louis Vuit­ton.

Zatrzy­mała się przed nimi bez tchu.

– Co? No co? Chyba zdą­ży­łam?

Johnny gapił się na Tully. Co ona tu, do dia­bła, robi? Mar­gie powie­działa coś cicho, a potem potrzą­snęła głową.

– Tully! – zawo­łała Marah. – Bogu dzięki.

Johnny wziął Tully pod rękę i odcią­gnął na bok.

– Nie jesteś zapro­szona na ten wyjazd, Tul. Jedziemy tylko we czwórkę. Nie wie­rzę, że pomy­śla­łaś…

– Och – szep­nęła to tak cicho, że zabrzmiało jak wes­tchnie­nie. Widział, jak bar­dzo ją zra­nił. – Powie­dzia­łeś „my”. Myśla­łam, że mnie też masz na myśli.

Wie­dział, ile razy w życiu została porzu­cona, zosta­wiona przez matkę, ale nie miał siły mar­twić się teraz o Tully Hart. Tra­cił kon­trolę nad wła­snym życiem i mógł myśleć jedy­nie o swo­ich dzie­ciach i o tym, żeby jakoś wytrwać. Mruk­nął coś pod nosem i odwró­cił się od niej.

– Chodź­cie, dzieci – powie­dział szorstko, dając im zale­d­wie chwilę na poże­gna­nie się z Tully. Objął teściów i szep­nął: – Do zoba­cze­nia.

– Pozwól jej lecieć z nami – jęczała Marah. – Pro­szę…

Johnny ruszył dalej. Nie był w sta­nie zare­ago­wać ina­czej.

Przez sześć godzin, zarówno w powie­trzu, jak i na lot­ni­sku w Hono­lulu, córka cał­ko­wi­cie igno­ro­wała Johnny’ego. Na pokła­dzie samo­lotu niczego nie zja­dła, nie obej­rzała filmu ani nie czy­tała. Sie­działa po dru­giej stro­nie przej­ścia niż on z chłop­cami, miała zamknięte oczy i kiwała głową do muzyki, któ­rej nie sły­szał.

Powi­nien dać jej znać, że choć czuje się samotna, nie jest sama. Powi­nien się upew­nić, że córka wie, że on jest obok, że na­dal są rodziną, choć ta kon­struk­cja wydaje się teraz tak chwiejna. Lecz na to musiał przyjść odpo­wiedni moment. Przy nasto­lat­kach trzeba ostroż­nie wybie­rać chwilę na kon­takt, bo ina­czej można takiej próby gorzko żało­wać.

Wylą­do­wali na Kauai o czwar­tej po połu­dniu czasu hawaj­skiego, ale Johnny miał wra­że­nie, że podróż trwała wiele dni. Wycho­dzili z samo­lotu ręka­wem, chłopcy pierwsi. W zeszłym tygo­dniu śmia­liby się w takim momen­cie, teraz byli cicho.

Zrów­nał krok z Marah.

– Hej.

– Co?

– Nie można powie­dzieć „hej” do wła­snej córki?

Prze­wró­ciła oczami, nie zwal­nia­jąc kroku.

Minęli taśmy do odbie­ra­nia bagażu, gdzie kobiety w tra­dy­cyj­nych hawaj­skich sukien­kach wrę­czały czer­wone i białe gir­landy z kwia­tów gościom, któ­rzy mieli wyku­piony pakiet wcza­sowy.

Na zewnątrz słońce mocno pra­żyło. Różowe bugen­wille w peł­nym roz­kwi­cie opla­tały ogro­dze­nie ota­cza­jące park. Johnny popro­wa­dził wszyst­kich na drugą stronę ulicy, do punktu wynajmu samo­cho­dów. Po dzie­się­ciu minu­tach jechali srebr­nym mustan­giem kabrio­le­tem na pół­noc jedyną auto­stradą na wyspie. Zatrzy­mali się w skle­pie Safe­way, naku­pili jedze­nia, a potem wsie­dli z powro­tem do auta.

Po pra­wej roz­cią­gała się nie­koń­cząca się linia wybrzeża z pla­żami o zło­tym pia­sku, zale­wa­nymi pie­ni­stymi, błę­kit­nymi falami i poprze­ci­na­nymi wysep­kami czar­nej wul­ka­nicz­nej skały. Im dalej na pół­noc, tym kra­jo­braz sta­wał się buj­niej­szy i bar­dziej zie­lony.

– Ach, jak tu ład­nie – powie­dział do Marah, która sie­działa obok w fotelu pasa­żera zgar­biona i wpa­trzona w komórkę. Znów te ese­mesy.

– Taa – odpo­wie­działa, nie pod­no­sząc wzroku.

– Marah – rzu­cił ostrze­gaw­czym tonem. Jakby mówił: „Stą­pasz po cien­kim lodzie”.

Spoj­rzała na niego.

– Ash­ley prze­syła mi pracę domową. Mówi­łam ci, że nie powin­nam opusz­czać szkoły.

– Marah…

Zer­k­nęła w prawo.

– Fale. Pia­sek. Grubi biali ludzie w hawaj­skich koszu­lach. I skar­pet­kach do san­da­łów. Wspa­niałe waka­cje, tato. Od razu zapo­mnia­łam, że mama dopiero co umarła. Dzięki.

I wró­ciła do ese­me­so­wa­nia na moto­roli Razr.

Pod­dał się. Droga przed nimi wiła się wzdłuż wybrzeża, opa­da­jąc w dół wśród zie­leni doliny Hana­lei.

Mia­steczko Hana­lei two­rzyła wesoła mie­szanka drew­nia­nych budyn­ków, kolo­ro­wych szyl­dów i sta­no­wisk z lodami shave ice. Johnny skrę­cił w drogę wska­zaną przez MapQu­est i natych­miast musiał zwol­nić z powodu rowe­rzy­stów i sur­fe­rów zaj­mu­ją­cych obie strony ulicy.

Dom, który wyna­jęli, był sta­ro­świec­kim hawaj­skim bun­ga­lo­wem przy Weke Road. Johnny wje­chał na pod­jazd wysy­pany kru­szo­nymi kora­lami.

Chłopcy natych­miast wysie­dli z auta. Byli zbyt pod­eks­cy­to­wani, by choćby jesz­cze chwilę wytrzy­mać w zamknię­ciu. Johnny zaniósł dwie walizki na schodki od frontu i otwo­rzył drzwi. Na drew­nia­nych pod­ło­gach stały bam­bu­sowe meble w stylu lat pięć­dzie­sią­tych, z gru­bymi, kwie­ci­stymi podusz­kami. Kuch­nia z drewna koa i kącik jadalny znaj­do­wały się po lewej stro­nie głów­nego holu, a wygodny salon po pra­wej. Spo­rej wiel­ko­ści tele­wi­zor ucie­szył chłop­ców, któ­rzy natych­miast popę­dzili przez dom, wrzesz­cząc:

– Ja wybie­ram pierw­szy!

Johnny pod­szedł do prze­suw­nych drzwi tarasu wycho­dzą­cego na ocean. Traw­nik docho­dził do zatoki Hana­lei Bay. Johnny pamię­tał ostatni raz, gdy byli tu z Kate. „Zabierz mnie do łóżka, Johnny Ryanie. Nie poża­łu­jesz…”.

Wills wpadł na niego z całym impe­tem.

– Jeste­śmy głodni, tato.

Lucas wyha­mo­wał tuż przy nich.

– Umie­ramy z głodu.

Oczy­wi­ście. W domu była już pra­wie dzie­wiąta wie­czo­rem. Jak mógł zapo­mnieć o tym, że dzie­ciom należy się kola­cja?

– Jasne. Pój­dziemy do baru, który z mamą uwiel­biamy.

Lucas zachi­cho­tał.

– My nie możemy iść do baru, tato.

Johnny poczo­chrał mu włosy.

– W sta­nie Waszyng­ton pew­nie nie, ale tutaj jak naj­bar­dziej może­cie.

– Ale faj­nie – powie­dział Wills.

Johnny usły­szał, że Marah roz­pa­ko­wuje w kuchni zakupy. Uznał, że to dobry znak. Nie musiał jej o to pro­sić ani nic naka­zy­wać.

W nie­całe pół godziny wybrali pokoje, roz­ło­żyli rze­czy i prze­brali się w szorty i T-shirty, a potem ruszyli spo­kojną ulicą do sta­rego, przy­po­mi­na­ją­cego ruderę drew­nia­nego budynku bli­sko cen­trum mia­steczka. Tahiti Nui.

Kate uwiel­biała sta­ro­świecki poli­ne­zyj­ski kicz tego miej­sca, który był tu czymś wię­cej niż deko­ra­cją. Podobno wystrój baru nie zmie­nił się od ponad czter­dzie­stu lat.

We wnę­trzu peł­nym tury­stów i miej­sco­wych, łatwych do odróż­nie­nia po stro­jach – zna­leźli nie­wielki bam­bu­sowy sto­lik nie­opo­dal „sceny” – pod­wyż­sze­nia o powierzchni metr na pół­tora z dwoma tabo­re­tami i dwoma mikro­fo­nami.

– Faj­nie tu jest! – oznaj­mił Lucas, ener­gicz­nie koły­sząc się na krze­śle.

Johnny bał się, że krze­sło się prze­wróci i w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach coś by powie­dział, posta­rał się poha­mo­wać chłop­ców, lecz ich entu­zjazm był wła­śnie tym, po co tutaj przy­je­chali, więc dał spo­kój i zajął się swoją butelką corony. Zmę­czona kel­nerka wła­śnie nio­sła im pizzę, gdy poja­wił się zespół – dwóch Hawaj­czy­ków z gita­rami. Pierw­szym utwo­rem, który zagrali, było Some­where over the rain­bow Isra­ela Kama­ka­wiwo’ole’a na uku­lele.

Johnny miał wra­że­nie, jakby Kate poja­wiła się na ławce obok, oparła o niego i śpie­wała cicho, fał­szu­jąc, ale gdy się odwró­cił, zoba­czył tylko Marah, która natych­miast zmarsz­czyła brwi.

– Co? Wcale nie ese­me­suję.

Nie wie­dział, co powie­dzieć.

– Nie­ważne – rzu­ciła Marah, ale wyglą­dała na roz­cza­ro­waną.

Zaczął się kolejny utwór. When you see Hana­lei by moon­li­ght…

Piękna kobieta o roz­ja­śnio­nych słoń­cem blond wło­sach i pro­mien­nym uśmie­chu weszła na maleńką scenę i zaczęła tań­czyć hula do tej pio­senki. Gdy muzyka się skoń­czyła, pode­szła do ich sto­lika.

– Pamię­tam cię – zwró­ciła się do Johnny’ego. – Twoja żona chciała się zapi­sać na lek­cje hula, gdy tu ostat­nio byli­ście.

Wills obrzu­cił ją spoj­rze­niem.

– Mama nie żyje.

– Och – powie­działa tan­cerka. – Tak mi przy­kro.

Boże, jak Johnny miał dość tych słów.

– To miłe, że ją pani pamięta – odarł znu­żo­nym tonem.

– Miała piękny uśmiech – powie­działa kobieta.

Johnny poki­wał głową.

– Cóż. – Pokle­pała go po ramie­niu, jakby byli przy­ja­ciółmi. – Mam nadzieję, że ta wyspa wam pomoże. Jeśli jej na to pozwo­li­cie. Aloha.

Póź­niej, gdy wra­cali do domu w gasną­cym świe­tle dnia, chłopcy byli już tak zmę­czeni, że zaczęli się kłó­cić, a Johnny zbyt wykoń­czony, by się tym prze­jąć. W domu pomógł im przy­szy­ko­wać się do snu, przy­krył ich i poca­ło­wał na dobra­noc.

– Tato? – zapy­tał Wills sen­nym gło­sem. – Będziemy się jutro kąpać?

– Pew­nie, Zdo­bywco. Po to tu jeste­śmy.

– Ja na pewno wejdę pierw­szy. Lucas to tchórz.

– Wcale nie.

Johnny poca­ło­wał ich jesz­cze raz i wstał. Idąc przez dom w poszu­ki­wa­niu córki, prze­cze­sał włosy dło­nią i wes­tchnął. Zna­lazł ją na oka­la­ją­cej cały dom weran­dzie. Sie­działa na leżaku. Zatoka ską­pana była w księ­ży­co­wym bla­sku. W powie­trzu czuć było sól, morze i kwiaty plu­me­rii. Osza­ła­mia­jący, słodki i uwo­dzi­ciel­ski zapach. Wzdłuż trzy­ki­lo­me­tro­wej linii plaży roz­siane były ogni­ska, wokół któ­rych stały i tań­czyły cie­nie ludzi. Ich śmiech uno­sił się ponad szu­mem fal.

– Powin­ni­śmy byli tu przy­je­chać, kiedy jesz­cze żyła – ode­zwała się Marah.

Jej głos wyda­wał się taki młody, smutny i odle­gły.

Zabo­lało. Mieli taki zamiar. Ileż to razy pla­no­wali wyjazd, żeby odwo­łać go z jakie­goś zupeł­nie dziś nie­istot­nego powodu? Wydaje ci się, że masz na wszystko mnó­stwo czasu, i nagle się oka­zuje, że to nie­prawda.

– Może patrzy na nas teraz.

– Taa. Na pewno.

– Wielu ludzi w to wie­rzy.

– Żałuję, że do nich nie należę.

Johnny wes­tchnął.

– Taa. Ja też.

Marah wstała. Spoj­rzała na niego. Smu­tek, który ujrzał w jej oczach, był doj­mu­jący.

– Nie mia­łeś racji.

– W czym?

– Ten widok niczego nie zmie­nia.

– Pra­gną­łem odmiany. Możesz zro­zu­mieć?

– No cóż… Ja pra­gnę­łam zostać.

Po tych sło­wach odwró­ciła się i weszła do domu. Drzwi się zasu­nęły. Johnny stał, wstrzą­śnięty jej sło­wami. Tak naprawdę nie pomy­ślał, czego potrze­bują jego dzieci. Wetknął ich potrzeby mię­dzy swoje i uznał, że tak wszyst­kim będzie lepiej.

Kate byłaby roz­cza­ro­wana. Już. Znowu. Co gor­sza, wie­dział, że córka ma rację.

Ten widok niczego nie zmie­niał.

Roz­dział 4

4