Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwójka nowych znajomych postanawia… rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Szybko jednak okazuje się, że ich podróż niewiele będzie miała wspólnego z sielankowymi feriami. Intensywne opady śniegu zmuszają bohaterów do zatrzymania się w przypadkowym pensjonacie, w którym, wbrew zapewnieniom właścicieli, najwyraźniej wcale nie są jedynymi gośćmi…
Tam Tomasz i Natalia staną twarzą w twarz ze swoimi najgorszymi lękami – tylko po to, aby zaraz przekonać się, że w obliczu prawdziwej grozy są one zaledwie dziecinną igraszką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Marcin Majchrzak, Głód, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja: Barbara Mikulska
Projekt okładki: Marcin Majchrzak
Wydanie II
Kto to widział, żeby pierwszy śnieg spadał dopiero w lutym? Trochę późno, zdawałoby się, jak na manifestację zimy.
A może wcale nie późno? Może to taki nowy standard, że w świecie przeoranym globalnym ociepleniem śnieg spada dopiero w lutym? Pamiętałem czasy, gdy w Wigilię chodziło się na sanki, a z białego puchu lepiło bałwany, ale ostatnio coraz częściej te wspomnienia wydawały mi się dziwnie zakłamane. Jakby w ogóle nie należały do mnie, jakby były zaledwie przypadkowo zarejestrowanym fragmentem jakiegoś starego filmu.
Czyżby na tym właśnie polegały pierwsze oznaki starzenia się, że usilnie próbujesz porównywać własne reminiscencje do prawideł współczesności i nie znajdujesz zbyt wielu punktów wspólnych? Słowo daję, że w tej nowej rzeczywistości momentami czułem się bardziej jak gość niż jak pełnoprawny uczestnik wydarzeń.
Śnieg przykrył rozdrapane trzewia tego świata chłodną kołdrą, spod której nie wystawały już żadne okropieństwa, żadne rozkute bruki, dziury w asfalcie, żadne paczki po chrupkach, porozrzucane papiery i psie odchody. Stare pety, puszki i butelki w spokoju mogły gnić sobie pod warstwą puchu, a ja nie musiałem ich oglądać.
Dobrze dla mnie, bo przez całe życie mieniłem się człowiekiem estetycznie wrażliwym. Dlatego poszedłem na studia na ASP i nawet udało mi się je skończyć, choć z perspektywy czasu nie wydawało się to już takim poważnym osiągnięciem. Nie wspominając o praktycznych aspektach całej sprawy. Praktyczne aspekty całej sprawy były zaś takie, że człowiek musi jeść.
Po skończeniu studiów przez cztery miesiące szukałem pracy. Rozsyłałem wszędzie CV, ale efektem były jedynie narastająca frustracja i skrzynka mailowa powoli zapychająca się spamem. A potem, gdy już okazało się, że jedzenie jednak nie pojawia się samoistnie w lodówce, a czynsz to coś więcej niż rodzaj kabla do plejstejszyn, wylądowałem tam, gdzie duża część reszty absolwentów – w pośredniaku.
Było mi wstyd, nie powiem. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Nie taką wizję życia przedstawiały nam te nadęte pizdy w liceum, straszące łopatą i fabrykami, przed którymi uchronić nas miała jedynie dobrze zdana matura i magisterka na dokładkę. Zapieprzaliśmy więc, a przynajmniej ja zapieprzałem, a potem coś pomieszało mi się w głowie. Stwierdziłem, że pójdę na malarstwo, bo nic innego w życiu nie dawało mi takiej frajdy. W amerykańskich filmach mówili, żeby zawsze iść za głosem serca, a wtedy wszystko będzie dobrze i cały świat będzie się do nas uśmiechał, rzucając płatki róż pod nogi.
Kłamali. Może gdybym miał w życiu kogoś, kto w porę trzepnąłby mnie w łeb i powiedział, że malarstwo to nie jest najlepszy wybór kariery, jak się nie ma tatusia w zarządzie spółki państwowej i matki w dobrej kancelarii – to bym się opamiętał. Ale to jak w tym słynnym powiedzeniu o biedzie:
Czemuś biedny? Boś głupi. A czemuś głupi? Boś biedny.
Dlatego rodzice też, na dobrą sprawę, nie mogli świecić dla mnie przykładem i w skomplikowanych meandrach wyboru ścieżki kariery orientowali się jeszcze gorzej ode mnie, czyli wcale. Uosabiali sobą to, przed czym ostrzegały nas nauczycielki ze szkoły średniej. O jakichkolwiek studiach wiedzieli co najwyżej tyle, że istnieją, więc nie mogę mieć im niczego za złe. Bieda rodzi biedę. Dlatego wracamy do pośredniaka.
Tam zaoferowali mi do tej pory stanowiska w sortowni śmieci i na produkcji plastikowych butelek. Chyba już się pochwaliłem, że jestem estetycznie wrażliwy, więc dwa razy pokazałem urzędasom środkowy palec. Oni w zamian pokazali mi dokumenty, z których wynikało, że jak po raz kolejny odrzucę ofertę pracy, to mi każą spierdalać i pożegnać się z pięcioma stówami miesięcznie, dzięki którym mnie i moją dziewczynę stać było jeszcze na żarcie z półki z przecenami. Rozumiecie powagę sytuacji, prawda? Gdy więc pojawiła się kolejna opcja na robotę – staż na magazynie za minimalną krajową – przyjąłem z pocałowaniem rączki.
Od tamtej pory przerzucam butelki z wódką w kartonowych pudłach. Dwadzieścia cztery pudła na paletę, dziewięćdziesiąt sześć na godzinę, siedemset sześćdziesiąt osiem na dzień. Dzięki temu dorobiłem się nie byle jakich bicepsów i pierwszych oznak zwyrodnienia kręgosłupa. No ale, jak już wspomniałem, człowiek musi jeść.
* * *
Stałem na przystanku, masowałem obolałe plecy i gapiłem się na powoli rosnący na asfalcie biały dywan. Po wyjściu z roboty marzyłem już tylko o dwóch rzeczach: o prysznicu i o łóżku.
W końcu podjechał żółty autobus z naklejonym zielonym jamnikiem, a ja wszedłem do środka, chuchając na dłonie. Rozgościłem się na miejscu zaraz za przegubem. I znów przez lasy, pola, kręte wiejskie drogi, potem małe miasteczka, blokowiska opuszczone przez Boga i ludzi. Żółty bus na każdym wirażu skrzeczał jak stare łóżko, jak zarzynane zwierzę. Na kanapie z tyłu trzech facetów walczyło o butelkę taniej wódki, przekrzykując się wzajemnie. Wyrywali ją sobie z rąk brudnymi pazurami.
Śląsk.
Śląsk to stan umysłu. Jestem przekonany, że gdzieś tutaj, głęboko pod powierzchnią, znajduje się wielkie czarne serce. To serce pompuje równie czarną krew, która obmywa całą krainę, dostaje się podziemnymi arteriami w każdy najdrobniejszy zakątek ziemi, pulsuje plugawym rytmem, wtłacza mroczną energię w ciała mieszkańców. Od tej brudnej posoki niektórzy zdążyli już zatracić ludzkie cechy, bardziej przypominają teraz drążące podziemne korytarze koboldy. Na przestrzeni wieków Ślązacy byli posiadani i wykorzystywani przez trzy nacje, wyrywani z rąk do rąk jak ta butelka wódki na tyłach autobusu. Potwornie skrzywdzony naród i potwornie skrzywdzone miejsce.
Nie da się go pomylić z żadnym innym. Obserwowałem przez okno mijane bloki i niskie ceglane domy, osiedla familoków poprzecinane wąskimi uliczkami. Gdzieniegdzie na rogu pojawiał się mały sklep. „U Bożenki” albo „U Jadzi”, bez różnicy, wszystkie wyglądały tak samo ze swoimi zakratowanymi oknami, przewróconym śmietnikiem i stałym gronem pochylonych nad puszkami bywalców.
Ekipa z tyłu autobusu upiła się już dokumentnie, absolutnie i doszczętnie. Wnioskując po dobiegających stamtąd zapachach, potrafiłem stwierdzić, że przynajmniej jeden z nich ulżył sobie w spodnie. Na szczęście wytoczyli się na kolejnym przystanku, zdjęci resztkami poczucia godności lub może raczej kolejnym napadem pijackiej sraczki.
Na ich miejsce wskoczyła grupa rozwrzeszczanych dzieciaków z energetykami w dłoniach. Każdy z nich w drugiej ręce trzymał telefon; gromadnie puszczali sobie patostreamerów z YouTube’a i jakieś idiotyczne piosenki o narkotykach i nie sprzedawaniu ziomków na komisariacie. Kurwy i chuje latały teraz nawet częściej i gęściej niż przed chwilą, tyle tylko że tym razem dobiegały z małych głośniczków i kwitowane były za każdym razem wybuchami śmiechu. Smród wódki i szczyn zastąpił kwaśny odór nastoletniego potu, przyprawiony cukierkowym zapachem rozlanych na podłogę energetyków.
Droga była pełna dziur, autobus wił się więc po niej niczym gigantyczny stalowy wąż, omijając co większe otwory w asfalcie. Po kilku minutach zostawiliśmy za sobą małe miasteczka, wyjechaliśmy w pusty teren, na którym tylko od czasu do czasu kierowca zatrzymywał się przy pozbawionym wiaty przystanku. Niekiedy nawet nie miałem pewności, że w istocie jest to przystanek. Dopiero po dokładniejszej inspekcji dało się zauważyć wystającą z ziemi, uciętą rurkę, która kiedyś mogła być stojącym tu znakiem z rozkładem jazdy, dawno temu zamienionym na kilka miedziaków w miejscowym skupie złomu.
Na każdym z tych postojów do autobusu wsiadały kolejne osoby. Z reguły pojedynczo, jakby były ostatnimi przedstawicielami ludzkiego gatunku w swoich małych, zabitych dechami wioskach.
Wkrótce potem okolica znów zmieniła się na nieco bardziej zurbanizowaną, a na horyzoncie zamajaczył także i mój przystanek. Wygrzebałem się ze swojego siedzenia – jakaś stojąca obok stara kobieta nie omieszkała zwyzywać mnie pod nosem – i ruszyłem do domu lub może raczej miejsca, które nazywałem domem z racji braku lepszych określeń w ubogim słowniku.
– Cześć – rzuciłem jeszcze na progu, zanim na dobre udało mi się pozbyć niewygodnego roboczego obuwia z twardymi noskami.
– Jak w pracy?
Magda siedziała przed komputerem, przeglądała jedną z miliona stron z internetowymi memami; scroll, scroll, scroll.
– Chujowo, a jak miało być?
– Chcesz coś do żarcia?
– No.
– To sobie zrób.
Kochana dziewczyna.
Przez chwilę przyglądałem się jej plecom, zasłaniającym większość ekranu laptopa. Stałem w przedpokoju, pokryty zasychającą skorupą brudu i pyłu, gapiąc się na plecy Magdy niczym najbardziej obrzydliwy czubek i zboczeniec. Musiała coś wyczuć – nie tak trudno znowu zorientować się, że ktoś wierci nam spojrzeniem dziurę – odwróciła się więc i zapytała:
– Co? Coś nie tak? Coś się stało?
– Nic, tak tylko… Odpoczywam – wyjęczałem i skierowałem kroki do łazienki, gdzie zrzuciłem z siebie przepocone robocze ubranie, które powoli zaczynało cuchnąć popsutym mięsem.
Pod prysznicem zwaliłem sobie dwa razy, za każdym razem myśląc o dziewczynach innych niż ta, która siedziała za ścianą. Nie muszę chyba elaborować na temat tego, że układa nam się ostatnio raczej kiepsko, prawda?
Wiem, że ją zawiodłem. Gdy poznaliśmy się dwa lata temu, nie wracałem do domu w roboczych ciuchach i nie śmierdziałem kurzem i wódką, a przynajmniej nie codziennie. Wpadało trochę kasy od rodziców, trochę ze stypendium, jeszcze trochę za fuchy na boku. Wówczas jeszcze nie mieszkaliśmy razem, a gdy nie przebywa się z kimś nieustannie w jednym niewielkim pomieszczeniu, to nieco łatwiej zachować pozory. Pozory, że jest się fajnym, luźnym gościem, któremu wszystko przychodzi z łatwością.
Ostatnie miesiące wszystko boleśnie zweryfikowały. Mnie zweryfikowały. Już nie byłem taki wyluzowany, przeciwnie, ostatnio chodziłem spięty, obolały i słaniający się jak stary dziad. Kto nie przerzucił w ciągu dnia pięciu ton towaru, ten nigdy nie zrozumie, o czym mowa, więc nie ma nawet sensu tłumaczyć.
Magda miała prawo czuć się zawiedziona tą niezbyt dobrą inwestycją, dlatego w ogóle jej się nie dziwiłem, że ostatnio całe dnie spędza wgapiona w monitor, jedynie z rzadka zaszczycając mnie zdaniem składającym się z więcej niż trzech wyrazów. Jakby od razu związała się z robolem-profesjonalistą, to wyszłoby na to samo, a nie musiałaby się szczypać o pieniądze.
Wiem, że gdybym zdobył trochę kasy, wszystko wyglądałoby inaczej. Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają, a miłość nie wybiera i takie tam pierdolety, ale po paru miesiącach miłość przestaje być tak szaleńczo głupia i zaczyna wymagać, tym bardziej gdy prostokątne pudełko z dostępem do Internetu co rusz pokazuje nam jako punkt odniesienia szczęśliwych ludzi pijących kolorowe drinki na jachtach.
Ja zresztą też zacząłem zauważać, że Magda się zmienia. Przed chwilą, gdy wgapiałem jej się w plecy, podświadomie dokonywałem pomiarów. Trochę jej się przez ostatnie miesiące urosło. Kiedyś była szczuplejsza, bardziej gibka, bardziej opalona. Teraz, gdy patrzyłem na jej blade, obciążone zbędnymi kilogramami ciało, nie mogłem powstrzymać nasuwających się skojarzeń z jakimś morskim stworzeniem. Manatem, morświnem czy inną białuchą. Proces transformacji już się rozpoczął, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Teraz będzie coraz gorzej. Czasem, gdy przypadkowo udało mi się zobaczyć Magdę nago, z przerażenia natychmiast odwracałem wzrok, jakby widok jej sylwetki miał wypalić mi dziury w mózgu lub zamienić w kamień jak po spojrzeniu na grecką Meduzę.
Po wyjściu spod prysznica skierowałem się od razu do łóżka. Dochodziła osiemnasta, za oknem dawno już zrobiło się ciemno. Byłem głodny, ale nie dość głodny, by nadwyrężać plecy kolejnymi minutami stania w kuchni. Słuchałem spod kołdry, jak Magda klika w klawiaturę: click, clack, click, scroll, scroll.
Mantra internetowego uzależnienia. Słuchając jej, odpłynąłem w niebyt. Kilka godzin później przebudziłem się na moment, czując ruch na materacu. Magda weszła do łóżka z drugiej strony. Nie odezwała się, po prostu odwróciła do mnie plecami i zasnęła.
* * *
Jeszcze przed świtem obudziłem się z takim bólem kręgosłupa, że byłbym się pewnie rozpłakał, gdyby nie fakt, że wypadał akurat piątek i perspektywa wolnego od noszenia butelek z wódką weekendu nieco poprawiła mi humor.
Rano zawsze miałem problemy z jedzeniem – od razu chciało mi się rzygać, gdy tylko przełknąłem cokolwiek innego niż łyk kawy – ale wmusiłem w siebie dwie kanapki z szynką, żeby nie zemdleć w robocie lub po prostu nie zdechnąć na palecie, nawet jeśli ostatnia opcja wydawała mi się momentami wyjątkowo kusząca. Gdy wychodziłem, Magda jeszcze spała. Obudzi się pewnie około dziesiątej i pójdzie na parę godzin do roboty w lokalnej kawiarni, gdzie na napiwkach niejednokrotnie wyciągała więcej, niż ja przy przerzucaniu ważących tony kartonów. Pieprzyć takie życie.
Śnieg zdążył już stopnieć, ukazując w pełnej krasie szpetotę krajobrazu, który nieodłącznie kojarzył mi się z ekshumowanymi zwłokami. Ubrany w robocze ciuchy wsiadłem do autobusu, czując na sobie krytyczne spojrzenia nastolatków, słysząc ich urwane śmiechy. Brzydzili się mną. Brzydzili się mną, bo moje ubrania śmierdziały jeszcze wczorajszą zmianą, ale nie tylko dlatego. Brzydzili się mną również dla zasady, jako kimś z niższej warstwy społecznej, potencjalnym kretynem i menelem. Miałem ochotę złapać ich za te wypięknione mordy; za te elegancko ułożone fryzury; za te pierdolone ubranka z napisem Supreme, kupione za wypłatę tatusia, po czym wykrzyczeć im wszystkim w twarz: „Jestem magistrem malarstwa, wy ludzkie śmiecie!”, a potem dodać: „Wy też tak skończycie, wyżelowane pizdy, więc nie ma się z czego śmiać”. Jednocześnie wiedziałem, że wcale tak nie skończą, a przynajmniej nie większość z nich. Jeśli ich rodziców było stać na Supreme albo Vetements, to nie musieli obawiać się kariery na produkcji.
Zakład, w którym pracowałem – broniłem się rękami i nogami przed pomyśleniem o nim, jako o moim zakładzie pracy – stał na uboczu, nieopodal rzeki, w specjalnej strefie wydzielonej na mapie miasta; robotniczym getcie, ogrodzonym z każdej strony wysokim płotem. Był gigantyczną stalową halą, w której zimą temperatura spadała do ledwie kilku stopni Celsjusza powyżej zera. Podejrzewałem, że latem sprawa ma się dokładnie na odwrót i hala zamienia się w szklarnię. Ogrzewania ani klimatyzacji nie zamontowano, najwyraźniej wychodząc założenia, że byłby to zbędny luksus, być może pierwszy kamień milowy na drodze do potraktowania pracowników jak ludzi, czego zarząd starał się unikać jak diabeł wody święconej.
Nieco na lewo od wejścia na teren przedsiębiorstwa, w betonowej zatoczce, gdzie składowano śmieci i specjalne wózki do ich wywozu, postawiono także wiatę dla palaczy. Kilkanaście osób cisnęło się tam, przytulało do siebie jak pingwiny podczas zamieci. Wysupłałem z paczki przedostatniego papierosa i dołączyłem do grupy. Praca zaczynała się za piętnaście minut, miałem więc jeszcze trochę czasu na odbicie karty i stawienie się przy linii produkcyjnej.
Dzisiaj dominującym tematem był nadchodzący weekend – jak co piątek – i wynik jakiegoś meczu, który obchodził mnie mniej niż… mógłbym powiedzieć, że zeszłoroczny śnieg, ale w zeszłym roku też zbytnio nie padało. W tłumie zauważyłem Joannę, jedną z liderek. Na moje nieszczęście ona też mnie dostrzegła.
Joanna to jedna z tych osób, które darzyłem nieskończoną niechęcią, a wbrew pozorom wcale nie ma takich ludzi wielu. Była niską blondynką z krótko obciętymi włosami, która całe życie spędziła w zakładzie, dorabiając się stanowiska liniowej. Nie grzeszyła intelektem, ale gdy chodziło o złośliwość, nieustępliwość i ślepą nienawiść do wszystkiego, co wymykało się jej zrozumieniu, Joanna wiodła absolutny prym. Kojarzyła mi się z wypuszczonym z klatki pitbullem, głodzonym, bitym i przygotowywanym do walki przez sadystycznego opiekuna; lepiej: sama była tym opiekunem, szturchającym psa długim kijem, gdy ten chociaż na chwilę spuścił łeb i zamknął oczy.
Naszą trwającą dwa tygodnie relację przepełniła obustronna niechęć tak skrajna, że aż niemal nie do wyobrażenia. Kojarzycie to zdjęcie, na którym Joseph Goebbels wpatruje się w obiektyw trzymany przez żydowskiego fotografa, Alfreda Eisenstaedta? Gdyby ktoś sfotografował sposób, w jaki Joanna patrzyła na mnie – a ja na nią – wyglądałoby to niemal identycznie. Nieustannie czekała na okazję, by się mnie pozbyć lub chociaż upokorzyć, ja zaś permanentnie szukałem możliwości zrobienia jej na złość.
Nasze charaktery jak gdyby stworzono do wzajemnej nienawiści. Ja byłem indywidualistą, ona pragnęła podporządkowania sobie każdej żyjącej istoty. Miała nade mną przewagę wynikającą ze stanowiska i uwielbiała to zaznaczać przy dowolnej nadarzającej się okazji. Gdy przerywałem na chwilę pracę, bo pot zalewał mi oczy, a płuca nie wyrabiały już ze śmiercionośnym tempem przerzucania butelek, Joanna natychmiast pojawiała się obok, krzycząc: „szybciej, szybciej!” i nie miałem innego wyjścia jak podwoić wysiłki.
– Chodź no tu na chwilę. – Joanna pokazała palcem, aby nie było żadnej wątpliwości, że chodzi o mnie.
Posłusznie podszedłem, zaciskając pięści w kieszeniach. Pewnego dnia, marzyłem, urwę jej głowę. Urwę jej łeb i nasram do środka.
– Dzisiaj robisz na oblepiarce – nakazała, a ja posłusznie kiwnąłem głową. Było mi wszystko jedno. Zamiana jednego piekła na drugie nie miała znaczenia; jedyna różnica dotyczyła tego, które partie mięśni będą boleć bardziej po zaangażowaniu ich w tę nieludzką robotę.
Odbiliśmy zakładowe karty, a przed pracą poszedłem się jeszcze wysrać, bo jak co rano zjadał mnie stres, od którego jelita przewracały się na nice. Gdy wszedłem do kabiny, zorientowałem się, że nie jestem w toalecie sam. Ktoś był obok. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk przeszukiwania kieszeni i sam nie wiem, dlaczego wspiąłem się na brudny sracz, by zobaczyć, kto zajmuje przyległą kabinę.
Z góry dostrzegłem Majkela, bo taką miał ksywkę, nachylającego się nad deską, na której rozsypał sobie kreskę białego proszku. Majkel miał prezencję faceta żywcem wyjętego z filmu o gangsterach. Łysy, niskie czoło, tatuaż z tribalem za uchem. Nie chciałbym z tym typem spotkać się wieczorem w ciemnej uliczce.
Niemniej jego widok tak mnie zaskoczył, że straciłem równowagę, zakołysałem się niebezpiecznie.
Majkel od razu zauważył, że jest obserwowany. Poderwał się, złapał mnie za rękę, którą przerzuciłem przez ścianę działową.
– Co ty robisz, gościu? – zapytał grzecznie. – Wypierdolić ci w ten głupi łeb?
– Nie no, spoko, sorry, nie chciałem. Nic nikomu nie powiem – zacząłem się tłumaczyć.
– No ja myślę. Chcesz szczura? – Pokazał na kreskę. Nastrój zmienił mu się momentalnie w ciągu sekundy.
– Nie, dzięki.
– Co? Nie chcesz? Pizda jesteś?
– Chyba tak – przyznałem. – Nie biorę.
Nie była to do końca prawda. Na studiach wciągałem tyle białych kresek, że do dzisiaj moje zatoki sporadycznie wybuchały bólem i tryskały krwią.
– Już nie biorę – poprawiłem się.
– Chuj, jak tam chcesz. Ale jak mnie sprzedasz, to będziesz klepany.
– Spoko, nic nie powiem – przysiągłem, stojąc na sraczu.
Potem poczekałem, aż Majkel wyjdzie, zrobiłem swoje, umyłem ręce nad umywalką, w której na zmianę leciała lodowata woda i wrzątek, i w sam raz zdążyłem na rozpoczęcie pracy.
Wewnątrz, to jest na hali, jak zwykle śmierdziało alkoholem i potem. Posłusznie ustawiłem się w linii prowadzącej do oblepiarki, czyli maszyny drukującej etykiety na butelki. Zadaniem pracującej tu ekipy było jak najszybsze porywanie wydrukowanych etykiet i naklejanie ich na pędzące po taśmie butle. Wydawało się, że to robota lepsza niż dźwiganie kartonów na palety.
Wydawało się.
Po godzinie moje dłonie były w całości pokryte pęcherzami, skaleczeniami i klejem, a utrzymywanie zawrotnego tempa sprawiało, że ścięgna i kości palców pulsowały bólem. Po kolejnych trzech godzinach praktycznie nie wiedziałem już, gdzie jestem. Gdy ogłoszono przerwę obiadową, nie byłem w stanie wyciągnąć z plecaka zupy w plastikowym pojemniku, nie mówiąc już o utrzymaniu w dłoni dołączonej do niej łyżki, więc darowałem sobie posiłek.
Zastanawiałem się, jakim cudem ludzie są w stanie wytrzymać to tempo, odpowiedź przyszła jednak sama: nie są. Gdy po przerwie ponownie podjąłem pracę i rozejrzałem się po sali, okazało się, że pracują tu dziś zupełnie inni ludzie niż jeszcze wczoraj. Dopiero teraz mnie oświeciło. W tym piekle rotacja była tak duża, że praktycznie codziennie pojawiało się nowe ludzkie mięso. W poprzednim tygodniu nie zwróciłem na to uwagi, bo niemal nieustannie byłem zbyt wykończony robotą na paletach, żeby rozglądać się po hali. Teraz, gdy pracowałem, stojąc w miejscu, dotarło do mnie, że nie poznaję większości z tych ludzi. A więc tak to działa. Niekończący się dopływ świeżej krwi. Ciekawe, czy nie zostałem przypadkiem rekordzistą, jeśli chodzi o staż pracy wynoszący w moim przypadku dwa tygodnie.
Zamyśliłem się, nie skoordynowałem ruchów. To wystarczyło.
Butelki posypały się, jedna za drugą, jak domino. Najpierw każda z nich położyła się na linii, a potem, wiedzione siłą odśrodkową, zaczęły wypadać z taśmy jak szklane pociski. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta; zanim znalazłem przycisk zatrzymujący maszynę, na podłodze leżało już ponad tuzin flaszek. Dodatkowo, gdy linia nagle stanęła, fizyka znów zadziałała, posyłając w powietrze te butelki, które jeszcze znajdowały się w obrębie pasów.
Smród wódki był obezwładniający.
Joanna dobiegła do mnie szybciej, niż zdążyłbym chociażby schylić się po kawałek szkła.
– Co ty robisz? To jest żałosne, po prostu porażka. Co jeden z urzędu pracy to głupszy.
– Ja… – zacząłem się tłumaczyć, ale nie było mi dane powiedzieć niczego więcej.
Liderka wyczuła krew.
– Wszystko to pozbierasz i wyrzucisz! Potrącimy ci z pensji za każdą z tych butelek – ostrzegła, choć wiedziałem, że blefuje.
– Wyrzucę.
– No to do roboty. Gdzie masz miotłę? Już! Podłoga ma błyszczeć.
– Już się błyszczy – rzuciłem od niechcenia, patrząc na kałużę wódki.
– Co powiedziałeś?
– Już się błyszczy – powtórzyłem, sam nie wiedząc dlaczego.
Coraz więcej osób gapiło się na nas. Gdzieś z drugiej linii, która na moment przerwała pracę, dobiegł mnie czyjś głos:
– Te, magister, a wiesz, jak się robi miotłą?
Zaraz za nim poszła fala śmiechów.
Liderka stała zdenerwowana; nie, nie była zdenerwowana, była po prostu wkurwiona. Jednym okiem łypała na mnie groźnie, drugim wertowała listę z obowiązkami do wykonania na dziś. Liczyła szkody. Wiedziała już, że utrata tuzina butelek i zatrzymanie pracy choć na moment będzie oznaczało spadek w statystykach.
Właściwie to zaczęło mnie to nawet bawić. Zignorowałem uwagę o magistrze i poszedłem szukać miotły, powoli, żeby zrobić Joannie na złość.
– Szybciej! – rzuciła za moimi plecami, a ja ruszyłem truchtem do schowka.
Oblepiarka ruszyła pół godziny później.
Pod koniec zmiany, gdy pakowałem swoje rzeczy i odbijałem kartę na czytniku, zagadał do mnie uśmiechnięty facet w koszuli i krawacie, który pośród ubrudzonych, pokrytych kurzem i pyłem robotników, wyglądał jakby urwał się z zupełnie innej bajki.
– Pan Tomasz B[…]? – zapytał, zasłaniając się kwestionariuszem.
– Tak – potwierdziłem, wiedząc już, co się kroi.
– Usiądźmy może tutaj. – Wskazał stolik w kantynie, znajdujący się za szybą z pleksiglasu.
Podążyłem za nim do jadalni. Trzeba było mu przyznać, że nie owijał sprawy w bawełnę:
– No niestety, ale chyba się rozstaniemy. Nie musi pan przychodzić do pracy w poniedziałek.
– Nie muszę, czy nie mogę? – zapytałem, szczerząc się głupkowato.
– Nie powinien pan. Zdecydowaliśmy się rozwiązać umowę.
– Kto zdecydował? – pytałem jedynie po to, żeby przeciągnąć tę rozmowę. Byłem pewien, że się z tego nie wykaraskam. Zresztą w ogóle mi nie zależało. Oczami wyobraźni widziałem już, jak ściągam z siebie robocze ciuchy i wrzucam je do kosza.
– Dział haer.
– Dział haer może mnie pocałować w dupę.
Sam siebie zaskoczyłem. Na dobrą sprawę nie miałem pojęcia, dlaczego akurat to powiedziałem.
– No skoro tak, to może pan zostawić identyfikator.
– Mogę czy muszę?
– Musi pan.
– Ojej. No dobra.
Wyciągnąłem identyfikator i podsunąłem facetowi w koszuli – tylko po to, żeby zaraz zabrać go z powrotem i wyrzucić za siebie.
– Nie musi się pan zachowywać jak dziecko. – Mężczyzna uśmiechnął się zażenowany.
Ja też byłem zażenowany i sam nie wiem, czy bardziej swoim zachowaniem, czy tą rozmową i całą sytuacją, w której się znalazłem.
– Nie muszę, czy nie mogę? – Po raz kolejny zagrałem tą samą kartą, ale pracownik z działu haer już się nie odezwał.
Siedział tylko i wpatrywał się we mnie z ironicznym uśmieszkiem.
– Coś wam powiem – zacząłem. – Jesteście gnidy, a nie ludzie. Codziennie rotacja, codziennie drenowanie pracowników ponad siły, żeby karmić bożka pieniądza. Gdyby ten kutas na samej górze, jakkolwiek się nazywa, nie był idiotą, to by wiedział, że taka organizacja pracy się nie sprawdza. W tym zasranym kraju nikt nie potrafi myśleć. Jakbyście w tym całym haer wiedzieli, czym tak naprawdę się zajmujecie, to traktowalibyście ludzi lepiej.
– Skończył pan?
– Skończył. Wy też się skończycie, prędzej czy później – powiedziałem, wstając od stołu.
Opuściłem kantynę, porywając ze sobą jedynie plecak i butelkę wody, bezczelnie ukradzioną na oczach krawaciarza.
Odpaliłem ostatniego papierosa w drodze do bramy, nie zważając na porozwieszane wszędzie zakazy palenia. Z budki dla palaczy, którą teraz miałem za plecami, dobiegł mnie głos tego samego faceta, który wcześniej próbował mnie sprowokować na hali:
– Te, magister! Wyjebali cię? Miotłą nie umiałeś machać? Co teraz będziesz robił?
Nie odwracając się nawet, odkrzyknąłem:
– Idę do twojej starej, będę ją ruchał za pieniądze!
Wyszedłem przed bramę; przystanek znajdował się jakieś dwieście metrów dalej. Ruszyłem do domu. Powłóczyłem nogami, zastanawiając się, co powiem Magdzie. Lepiej: co Magda powie mi, gdy już ją zapoznam z faktem utraty pracy.
Może gdybym nie był tak zamyślony, usłyszałbym, że ktoś biegnie za mną. Może zdążyłbym się odwrócić, ale nie zdążyłem.
Cios nadszedł od tyłu i trochę z boku, trafiając mnie prosto w łuk brwiowy. Momentalnie poczułem, że krew zalewa mi twarz. Facet za mną nie czekał, aż się ocknę. Kilka kolejnych ciosów spadło na nos i szczękę, a gdy upadłem, do kolekcji doszedł szereg kopnięć po żebrach. Butem z metalowym noskiem. Bolało jak jasna cholera, ale jedyne, co mogłem zrobić, to przybrać pozycję embrionalną. Głowę schowałem między ramionami. Tamtemu już jednak znudziło się walenie we mnie jak w worek treningowy, a może po prostu wiedział, że jeszcze kilka kopnięć i będzie musiał się tłumaczyć z zabójstwa. Dla mnie było bez różnicy, po prostu leżałem na asfalcie, wyobrażając sobie, że tak naprawdę leżę w łóżku. Szereg ciosów bolał, ale przyjemnie odwracał uwagę od przemęczonego kręgosłupa, który momentalnie boleć przestał.
– Masz coś jeszcze do powiedzenia, magister? Coś o mojej matce?
– Nie… – wysapałem. – Ale mam o psie.
– Jakim psie?
– Tym, co rucha twoją matkę, jak mnie nie ma.
Bardziej usłyszałem niż zobaczyłem, że facet bierze kolejny zamach do kopnięcia, ale w porę dobiegło kilku pracowników, którzy powstrzymali go przed zakatrupieniem mnie na chodniku.
– Zostaw go, bo go zabijesz! – wrzasnął ktoś, może nawet parę osób.
Jeden z nich splunął, a ślina spadła mi na plecy. Całe towarzystwo rozeszło się, a ja leżałem jeszcze przez moment, myśląc jedynie, że jest mi wygodnie, że w końcu mogę odpocząć.
Zebrałem się kilkanaście minut później. Żebra bolały i już zaczęły pojawiać się pierwsze siniaki, rozbita warga wciąż delikatnie krwawiła, ale poza tym czułem się doskonale. Byłem człowiekiem kompletnym – brudny strój robola, smród wódki, zakrwawiony pysk; brakowało jeszcze, abym sfajdał się w spodnie.
Tym razem ludzie w autobusie unikali moich spojrzeń. Żaden nastolatek się nie roześmiał, a nawet jeśli, to wyjątkowo dyskretnie. Do domu wróciłem godzinę później niż zwykle, gdy więc otworzyłem drzwi, Magda miała gotowy pretekst do kłótni.
– Gdzie byłeś tak długo? – zapytała z pokoju, nie odwracając się. Głos pełen napięcia i pasywnej agresji.
Odwróciła się dopiero wówczas, gdy usłyszała, że jestem zasapany jak parowóz. Wzrok najpierw przylepiła do mojej zakrwawionej twarzy, a potem do kolejnych plam czerwieni, które rozlały się na ciuchach.
– Biłeś się z kimś… – bardziej stwierdziła, niż spytała.
– Mnie bili.
– Czemu?
Patrzyliśmy na siebie jak dwie obce osoby. Przestrzeń między nami powoli wypełniała się gęstniejącym powietrzem. Wzruszyłem ramionami.
– Nie spodobał im się mój dowcip.
– Dowcip?!
– Kawał o psie.
– Psie?
– Tak.
Absurd, do diabła, absurd. Marzyłem, aby Magda podeszła bliżej i pomogła mi zdjąć brudne ubranie, ale ona po prostu patrzyła na mnie, jakbym był gościem w jej domu, kurierem, listonoszem, świadkiem Jehowy nierozważnie wpuszczonym za próg.
Zacząłem więc rozbierać się bez pomocy, chociaż żebra tłukły się nieznośnym tępym bólem. Ubranie włożyłem do czarnego worka na śmieci i wyrzuciłem przed drzwi, żeby nie psuło swoim smrodem powietrza w mieszkaniu. Potem je wywalę.
Wziąłem długą kąpiel, podczas której dokładnie obejrzałem się z każdej strony, ścierając brud i krew szorstką gąbką. Wiedziałem już, że dzisiejsza noc będzie bolesna na bardzo wiele sposobów, niezależnie od tego, na którym boku się położę.
Magda już na mnie czekała przed drzwiami do łazienki, przybrała na twarz swoją minę pod tytułem „lepiej mi się wytłumacz”, ale ja nie miałem ochoty na podchody. Rzuciłem po prostu:
– Wywalili mnie z roboty.
Gdybym mógł wrócić do tamtego momentu, pewnie inaczej bym to rozegrał. Nie strzelasz z największego kalibru do wkurwionych dziewczyn, no chyba że jesteś idiotą. Najwyraźniej byłem idiotą.
Magdę zamurowało.
– Za co…? – wyrzuciła z siebie, a ja, słusznie chyba, podejrzewałem, że wcale nie chodzi jej o powód mojego wylania. To pytanie domyślnie miało być dłuższe, miało kończyć się słowami „…będziemy teraz żyć?”.
– Nie wiem – odpowiedziałem profilaktycznie.
Zresztą, co za różnica. Już od tygodni, jeśli nie miesięcy, spodziewałem się, że ta relacja zmierza ku końcowi. Znaków było aż nadto i nawet gdybym nie był szczególnie spostrzegawczy, nie mógłbym ich przegapić.
Dziś już nie pamiętam, co dokładnie odpowiedziała mi Magda. Wydaje mi się, że w jej słowach nie było żadnej złości, żadnego kobiecego wyrachowania. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, z których każde zawierało w sobie słowo „koniec”.
Koniec to koniec. Rozstania się zdarzają. Uzgodniliśmy, że będziemy mieszkać razem, dopóki jedno z nas nie znajdzie sobie innego lokum, choć, prawdę mówiąc, to z mojej strony nie było żadnego uzgadniania. Po prostu potakiwałem Magdzie, która zarzucała mnie milionami słów, podczas gdy ja stałem półnagi, przepasany jedynie ręcznikiem, ociekający wodą, która zbierała się w kałużę u moich stóp. Wówczas jeszcze przez moment miałem nadzieję, że to wszystko się odwróci, że ostatecznie nie będzie żadnego rozstania, że to zwykła kłótnia, jakich w związkach przecież wiele. Dopiero wieczorem, gdy trafiłem do pustego łóżka, świadomość ta spadła na mnie jak młot. Rozstanie.
Niby taka pierdoła, a jednak życie przewrócone do góry nogami. Magdzie pogratulować można było wyczucia czasu. Nie wątpię, że zbierała się do tego od tygodni, ale żeby tak zaraz dorzucać kolejną kiepską wiadomość do informacji o zwolnieniu? I tak sobie myślałem przez parę pierwszych godzin, a potem doszedłem do wniosku, że nie można jej winić. Każdy ma granice wytrzymałości. Jedna cegiełka więcej i człowiek ma dość, rozpada mu się cały schemat rzeczywistości, musi coś zrobić, żeby nie oszaleć. Musi powiedzieć: stop.
Z początku chciałem od razu zacząć szukać nowej pracy, zacząć jeszcze w nocy, ale przypomniałem sobie o swojej skrzynce nadawczej na Gmailu, gdzie dalej wisiało ponad dwieście wysłanych wiadomości bez odpowiedzi. Czy kolejnych dziesięć miałoby coś zmienić? Może tak, może nie. Dość szybko przestałem o tym myśleć i po prostu zasnąłem, żegnany bólem pleców, twarzy, żeber, a także tym najdotkliwszym – bólem serca, które czuło się niesprawiedliwie potraktowane.
* * *
Rano zrozumiałem, że nie ma już tu dla mnie miejsca. Nie w tym mieszkaniu i nie w tym towarzystwie. Na widok pustych ścian poczułem bolesne, niemal fizyczne ukłucie zawodu, gdy jednak zdałem sobie sprawę z tego, że prędzej czy później Magda wróci, uczucie zawodu zamieniło się w bezbrzeżną panikę. To jeden z tych życiowych absurdów, który wymyka się podstawowym kategoriom rozumowania. Brak Magdy był okropny, ale jej obecność – jeszcze gorsza. Dlatego spakowałem podstawowe rzeczy w podręczną walizkę i wyszedłem z domu, popełniając wcześniej krótki list.
Zostawiam swoje rzeczy, bo nie mam ich póki co gdzie zabrać. Jak znajdę jakieś lokum, to wyślę Ci adres do przesyłki. T.
Pomyślałem, że to powinno załatwić sprawę.
Na zewnątrz przywitał mnie odzierający z ciepła mróz, któremu nie potrafiły zaradzić nawet grube warstwy ubrań. Śnieg znów padał, a ja zacząłem zastanawiać się, czy w tym roku nie jest on dla mnie przypadkiem prywatnym zwiastunem nieszczęść.
Długo wędrowałem po chodnikach miasta, nie mogąc wybrać żadnego sensownego celu podróży. Dopiero wówczas, gdy bijące od ziemi zimno dało mi się we znaki – nie ma co ukrywać, że na nowe buty nie było mnie obecnie stać – przestałem myśleć w kategoriach włóczęgi, a zacząłem myśleć w kategoriach poszukiwania.
Pomyślałem o hotelu, wszak to chyba najbardziej typowe, najbardziej filmowe, najbardziej spodziewane rozwiązanie. Bezrobotny, poniekąd wyrzucony z domu facet znajduje sobie pokój w hotelu, a wkrótce potem kolejną chujową robotę, jak u Bukowskiego. Brakowałoby tylko butelek wódki toczących się po podłodze, ale dwa tygodnie pracy w rozlewni alkoholu skutecznie wyleczyły mnie z nałogu, z jakim wcześniej nie radziła sobie żadna terapia. Po czymś takim byłem w stanie uwierzyć, że na depresję faktycznie pomaga bieganie i makaron.
Broniłem się jednak długo przed przyznaniem do tego, że nawet spłukany amerykański menel ma nieco lepsze możliwości bytowe niż wylany z pracy Polak, na koncie którego nieśmiało majaczy trzycyfrowa kwota. To zbyt mało, żeby ulokować się na parę dni w hotelu, nawet w takim najtańszym. Niestety, ale czekało mnie przeproszenie się ze starymi i powrót do rodzinnego gniazda w roli syna marnotrawnego, dwudziestokilkulatka, któremu zamarzyło się dorosłe życie, ale poległ na pierwszym prawdziwym egzaminie z dojrzałości.
Świadomość, że czekają mnie najpewniej długie miesiące użerania się ze starzejącymi się, coraz mniej rozumiejącymi rzeczywistość rodzicami, bolała nawet bardziej niż rozstanie z Magdą. To był mój osobisty regres, krok w tył, który zamienił się w paskudny upadek. Znów byłem dzieckiem, które nie potrafiło poradzić sobie z najprostszą, wydawałoby się, czynnością pod słońcem – przetrwaniem. Żenujące.
Gdy już zaczęło się ściemniać, wyruszyłem na dworzec kolejowy. Na tym etapie niedługa podróż nie przypominała już niewinnego spacerku; po całym dniu dreptania w śniegu czułem się wyniszczony fizycznie i psychicznie. Marzyła mi się gorąca zupa lub chociaż kubek taniej lury udającej herbatę. A więc to tak wygląda bezdomność. Błyskawicznie mnie dopadła, pomyślałem, oczami wyobraźni widząc siebie w towarzystwie podstarzałych meneli, moich braci w niedoli.
Szybko się ściemniło i wkrótce szedłem w mroku, który rozmazywał kontury świata wokół. Wymęczenie i ciemność zamieniły zwykłą przechadzkę w oniryczną podróż po krainie rodem z mrocznej baśni. Czułem się jak ta dziewczynka z zapałkami, głodna i wymarznięta, ledwo widząca na odległość dłoni.
Wrażenie to umacniały światła latarni, które w padającym śniegu traciły ostrość, zamieniały się w bezkształtne kule, wodzące na pokuszenie jak błędne ogniki. Po dotarciu na dworzec byłem wykończony. Zwaliłem się na ławkę, westchnąłem jak stary człowiek, rzuciłem okiem na rozkład jazdy. Najbliższy pociąg do mojej rodzinnej miejscowości odjeżdżał nieco po godzinie piątej. Zegarek pokazywał wpół do ósmej. Wieczorem. Niech to szlag. Cały dzień zmarnowałem na szlajanie się po mieście, a teraz czekał mnie jeszcze nocleg na dworcu. Naprawdę doskonale wpasowywałem się w stereotyp bezrobotnego bezdomnego.
Odsapnąłem trochę i zabrałem się za szukanie czegoś do żarcia. Pod jedną ze ścian stał automat z gorącymi napojami. Wybrałem zupę pomidorową, zastanawiając się, ile szczurów utopiło się już w pojemniku na wodę wewnątrz maszyny, wrzuciłem pieniądze i nie stało się absolutnie nic. Automat porwał moje dwa złote, zżarł je bezczelnie, mechaniczny gnojek, nie dając niczego w zamian.
Rozejrzałem się jeszcze raz; może gdzieś postawili budkę z żarciem. Faktycznie, po drugiej stronie dworca stała buda z kebabem. Podszedłem tam i zamówiłem najtańszą opcję w bułce, którą zjadłem ze smakiem pomimo faktu, że zalatywało od niej zjełczałym tłuszczem. Głód jest najlepszą przyprawą. Powinno się o tym pamiętać, szczególnie dziś, gdy relatywnie ciężko jest umrzeć z głodu na ulicy.
Chciałem wrócić na ławkę, ale tę już zajęła jakaś para z dziećmi, które teraz biegały dookoła i wydzierały się wniebogłosy. Ruszyłem więc głębiej w dworzec, w kierunku peronów. Wybrałem sobie przyjemną, w cudzysłowie oczywiście, zatoczkę, gdzie nikt nie zachodził. Obok była kawiarenka internetowa i przez moment rozważałem kupienie sobie kilku godzin ciepła wewnątrz, ale myśl o komputerach sprowadziła ze sobą obraz klikającej w klawiaturę Magdy i od razu mi się odechciało.
Padłem więc na posadzkę, torbę postawiłem obok i rozpocząłem oczekiwanie na godzinę piątą rano. Szybko poszło, nie ma co. Byłem wtedy, a przynajmniej czułem się, bardzo stereotypową postacią. Wszystko to pasowało, zupełnie jak odrysowane od najdokładniejszego wzorca. Utrata pracy, utrata dziewczyny, utrata domu, zimno, śnieg, dworzec kolejowy. Kolejnym elementem układanki byłby ochroniarz w odblaskowej kamizelce, który powinien pojawić się znikąd i pomachać mi pałą przed oczami, a potem poinformować, że mam wypierdalać na mróz, choć przecież wcale nie wyglądałem aż tak tragicznie, by odstraszać ludzi.
Dziś każdy dworzec kolejowy jest dworcem z przypadku, galerią z pociągami w tle, klatką na gołębie zamkniętą na komunikację miejską, bo przecież musiały się zmieścić haendemy, kropy, zary, pizzahuty, starbaksy, makdonaldy, bez których człowiek współczesny pozostawał osamotnioną wyspą na oceanie życia. Bezdomnych wyrzucono na mróz, by swoimi zarośniętymi mordami nie odstraszali innych ludzi, nie przypominali im, że istnieje jeszcze coś poza uśmiechniętymi modelkami na plakatach z przeceną. Bezdomność kiepsko się sprzedaje. Proza życia w swoim najsmutniejszym wydaniu nijak nie zachęca do wydawania pieniędzy na ubrania z modnych sieciówek, szyte, notabene, za miskę ryżu, za dwa dolary dziennie, za miejsce do spania, gdzieś w kraju bez nazwy.
Żaden ochroniarz się nie pojawił, pojawił się jednak ktoś inny. Gdybym wtedy wiedział, jak się to wszystko potoczy, w tym właśnie momencie porwałbym swoją walizkę i czym prędzej ruszył przed siebie, gdziekolwiek, byle dalej, ale skąd mogłem wiedzieć? Wiele razy już przecież pokazałem, że potrafię wpadać w tarapaty.
Najpierw usłyszałem głuche tupnięcia, zbliżające się do mnie szybkie kroki, a potem zza rogu wyłoniła się dziewczyna. Nie zauważyła mnie nawet, po prostu padła na podłogę, podkurczyła kolana i objęła je rękoma. Tkwiłem nieruchomo, zaskoczony tą nagłą zmianą w krajobrazie, tym bezprecedensowym wejściem w moją dworcową prywatność.
Dziewczyna miała blond włosy i równo ściętą grzywkę, opadającą trochę za nisko, bo aż na sam nos. To, w połączeniu z niesamowicie bladą, alabastrową wręcz skórą, nadawało jej wygląd porcelanowej lalki. Oniemiałem na jej widok. Była… dziwna.
Jasne, nie jest to najlepsze ze znanych określeń używanych do opisywania ludzi, ale w tym wypadku naprawdę słownik na niewiele by się przydał. Siedząca przede mną dziewczyna wyglądała trochę jak bogata szlachcianka, co podkreślała jej blada cera i zadarty nos, ale jednocześnie miała też całkowicie nieeuropejskie, azjatyckie wręcz rysy. Oczy? Zupełnie nieazjatyckie; wielkie na połowę twarzy brązowe sarnie ślepia, jakby żywcem wyciągnięte z postaci stworzonej przez Tima Burtona. Senne, matowe, rozmarzone spojrzenie, z którego wyzierało coś bajkowego i onirycznego.
W końcu zauważyła moją obecność, jak i fakt, że gapię się na nią niczym cielę na malowane wrota. Opatuliła się ciaśniej długim brązowym płaszczem, odwzajemniła spojrzenie. Patrzyliśmy tak w milczeniu przez długie sekundy, może nawet minuty. Nie wiem, bo zupełnie straciłem orientację w czasie.
– Cześć – wypaliła w końcu.
– Cześć – odparłem.
Potem kilka następnych długich sekund, minut, eonów.
– Wyglądasz jak bezdomny – poinformowała mnie.
– Jestem bezdomny.
– A to dziwne. Bo, wiesz, chciałam powiedzieć, że wyglądasz jak bezdomny, ale na pewno nim nie jesteś. Gdybyś naprawdę był bezdomnym, to bym tego nie powiedziała.
– Naprawdę jestem bezdomnym.
– A to faktycznie dziwne.
– Od dzisiaj – dodałem.
– O. – Jej usta ułożyły się w perfekcyjne koło.
– O?
– Dlatego pomyliłam cię z prawdziwym bezdomnym. Czemu nie masz domu?
– Dziewczyna mnie zostawiła.
– Przykro mi. Ona ci zrobiła te sińce pod oczami? – zapytała.
– Nie, to koledzy z pracy.
– Rzuciłabym taką pracę.
– Wywalili mnie, też dzisiaj.
– O.
– A ty?
– Co ja?
– Co tu robisz? – Bardzo chciałem to wiedzieć.
Dopiero teraz zauważyłem, że też ma ze sobą walizkę na kółkach. Małą, różową. Kto by się spodziewał, że akurat różową.
– Siedzę.
– Czemu?
– Bo na zewnątrz piździ, koleś.
– No tak, ale dokąd jedziesz? Wiesz, ja jestem bezdomny, mam jakąś wymówkę na siedzenie na dworcu.
– Jeszcze nie wiem dokąd, coś się wymyśli.
– Ile ty w ogóle masz lat? – zapytałem, bo do tej pory kwestia ta w ogóle nie przyszła mi na myśl. Równie dobrze mogła mieć piętnaście, jak i dwadzieścia kilka.
– Wystarczająco dużo. – Uśmiechnęła się krzywo.
– Wystarczająco dużo na co?
– Na siedzenie na dworcu, koleś.
Chwilę pomyślałem, dodałem dwa do dwóch.
– Uciekłaś z domu.
– Wcale nie uciekłam. – Przewróciła oczami. – Po prostu wyszłam.
– Rodzice wiedzą, że wyszłaś?
– Pewnie już wiedzą, a co? Chcesz mnie sprzedać?
– A ile dostanę?
– Dużo, mój ojciec jest bogaty.
– Co robi?
– Ma firmę. Transportową. Przewożą bułki, wędliny, itepe.
– Mogę cię sprzedać, czemu nie?
– Ja bym tego nie robiła na twoim miejscu.
– Dlaczego? – spytałem z przekorą.
– Bo wtedy cię nie poczęstuję piwem – powiedziała, wyciągając ze swojej torby dwie puszki taniego browara. – To jak będzie?
Wyciągnąłem dłoń po piwo.
– No dobra, nie sprzedam cię, ale musisz mi coś powiedzieć.
– Co takiego, co?
– Nie jesteś stąd, prawda?
Przyjrzałem się dokładnie jej płaszczowi, butom i całej reszcie garderoby. Zwróciłem uwagę na to, jak układa słowa. Coś mi w niej nie pasowało. Nie pasowało do tego miasta, do okolicy, do całego województwa. Dało się wyczuć w niej obcość. Wierzcie lub nie, ale każdy Ślązak potrafi wyczuć gorola na kilometr. Nawet taki niewydarzony jak ja.
– No pewnie, że nie, koleś. Jestem stamtąd.
– Czyli skąd?
– Spod Warszawy. A co za różnica? Czy teraz sobie pójdziesz, bo już ci się nie podobam?
– A skąd wiesz, że w ogóle mi się podobałaś?
– Bo jestem ładna, a do tego widzę, jak się na mnie gapisz.
W oczywisty sposób miała rację. Otworzyłem sobie puszkę z piwem, pociągnąłem parę łyków. Nie pachniało spirytusem, na szczęście, inaczej pewnie bym zwymiotował na posadzkę.
– Czemu uciekłaś, znaczy… czemu wyszłaś z domu?
– O, to w sumie zabawna historia.
– No to zamieniam się w słuch.
– Ukradłam ojcu auto i pojechałam sobie nad morze. Tylko słabo mi idzie kierowanie, więc urwałam mu oba lusterka i trochę obtarłam karoserię.
– Nie masz prawka, nie? – Pytanie było retoryczne, zatem dziewczyna zignorowała je. – I co, boisz się, że cię zajebie? Ojciec, znaczy.
– Już dawno po sprawie, to było dwa tygodnie temu. Tylko jak wróciłam, to się zrobiło nieprzyjemnie.
– Bił cię?
– Nie, po prostu zabronił mi wychodzić z domu i postraszył kuratorem czy czymś takim.
– A matka?
– Matka ma to w dupie, pardon my french. Rozumiesz, że po czymś takim nie mogłam zostać w domu? Przecież nie będę siedzieć pod klamką jak ćwok. No to sobie wyszłam, pojechałam do dziewczyny, ale wychodzi na to, że jednak uciekłam, skoro mi zabronił wychodzić.
– Do dziewczyny? – jęknąłem żałośnie.
Musiała wyczuć mój delikatny zawód, bo zaraz dodała:
– Tak, ale już nie jesteśmy razem. Poza tym, jestem bi. Ładnych chłopców też lubię.
– Czemu się rozstaliście?
– A wy?
– Nie wyszło z robotą – wyznałem.
– Aha, to chyba zła kobieta była. Zostawić faceta, bo mu nie wyszło z robotą. Przykra sprawa. My… No cóż, trochę się już sobą znudziłyśmy.
– Długo byłyście razem?
– Z tydzień.
Parsknąłem, a potem spojrzałem na zegarek. Czas szybko leciał, dobrze mi się z nią siedziało. Minęły już dwie godziny, odkąd przyszedłem na dworzec. Jeszcze siedem.
– To gdzie w końcu jedziesz?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, a ty?
Wstyd było mi się przyznać, ale postanowiłem być szczery wobec niej i wobec siebie.
– Do rodziców. Jestem teraz spłukany.
– Ile ty właściwie masz lat?
Oho, zaczyna się.
– A ty? Możemy odpowiedzieć jednocześnie.
– Okej.
– Trzy, czte…
– Szes…DWA…naś…DZIEŚ…CIA…cie…TRZY.
Pokiwała głową.
– Nie jest źle – stwierdziła, gniotąc puszkę po piwie. Moja była jeszcze w połowie pełna (lub w połowie pusta, w zależności od upodobań).
– No nie wiem, mi się nie podoba. Jak masz dwójkę z przodu, to pora zacząć się martwić.
– Może pojedziemy gdzieś razem? – wypaliła, zaskakując mnie bez reszty. Miała szesnaście lat. Na dobrą sprawę to nie wiedziałem, czy to nie jest karalne. Pewnie jest. Jak się zgodzę, to posadzą mnie za uprowadzenie jak nic.
– Nie mam pieniędzy. Już mówiłem, że jestem spłukany.
Postanowiłem, że to będzie moja linia obrony przed propozycją, która wcale nie wydawała mi się taka zła. Dobrze nam się rozmawiało, z jakiegoś powodu nie miałem ochoty tego zmieniać, a przede wszystkim zamieniać jej towarzystwa na towarzystwo ojca i matki.
Kolejny absurd. Siedziałem na dworcu, rozmawiałem z małolatą poznaną nieco ponad godzinę temu i zastanawiałem się, czy chcę z nią wyruszyć w podróż życia. W rzeczywistości przecież tak się nie robi. W rzeczywistości zbierasz pieniądze na koncie, a potem jedziesz na wakacje all-inclusive w Egipcie. Zaplanowane ze stosownym wyprzedzeniem. W rzeczywistości masz dom, do którego możesz potem wrócić. Ja nie miałem nic, nie licząc resztek bezpieczeństwa i gotówki do stracenia.
– Jestem spłukany – powtórzyłem.
– Ja nie jestem. Mam trochę kasy od ojca.
– Ile?
– Parę stówek.
Prychnąłem.
– Za parę stówek to daleko nie zajedziemy.
– No nie, ale przecież możemy kogoś obrabować, co nie? – Mrugnęła do mnie.
Przyjrzałem jej się w zdziwieniu.
– Ty mówisz serio, prawda?
– Oczywiście, że tak – przyznała.
– Gdzie…? Skąd…? Jak w ogóle…?
W jakim świecie ty żyjesz? – chciałem spytać. Może jak się ma szesnaście lat, to wszystko jest tak zajebiście proste i logiczne, ale jak masz dwadzieścia trzy, to obrabowanie kogoś przestaje być nastoletnim wybrykiem, a zaczyna być przestępstwem. Dziesięć lat w najgorszym wypadku. Jak jeszcze dorzucą do tego uprowadzenie nieletniej, to dziesiona siądzie jak nic. O czym ja w ogóle myślę?
Właśnie w tym momencie rozległ się charakterystyczny pisk w głośnikach i monotonny, jednostajny głos megafonistki oznajmił:
Pociąg osobowy ze stacji Wrocław Główny do stacji Zagórz wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim. Wagony numer…
Dziewczyna spojrzała na mnie, uniosła brwi. Pytanie zawisło w powietrzu.
– To chyba będzie mój pociąg, tak czuję – oznajmiła, podnosząc się powoli z posadzki dworca. – Miło było poznać.
– Jak ty w ogóle masz na imię? – zapytałem, również wstając. Noga zupełnie mi odrętwiała i zasyczałem z bólu.
– Denatka.
– Co to za głupie imię?
Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami.
– Jak ci się nie podoba, to może być Natalia, ale wolałabym zostać przy Denatce. No to cześć – rzuciła, po czym poszła w kierunku drugiego peronu.
Odprowadziłem ją wzrokiem, próbując jednocześnie rozruszać zdrętwiałą kończynę, która piekła i rwała jak zła.
– Te, Denatka! – zawołałem.
Odwróciła się, pochyliła głowę, ponownie uniosła brwi w niemym pytaniu. Wahałem się tylko chwilę.
– Poczekaj, jadę z tobą! – Pokuśtykałem w jej stronę, podczas gdy Denatka, Natalia, czy jak jej tam naprawdę było, z uśmiechem obserwowała moje próby poruszania się.
– Zabawne – skwitowała.
– Noga mi zdrętwiała, nie jestem żadnym kaleką – wysyczałem.
– No ale lepiej się pośpiesz, bo nam ucieknie.
Zaczęliśmy się wspinać na schody, z początku szło mi topornie, ale już po chwili odzyskałem pełną władzę w kończynach i wbiegłem na peron, w sam raz, by dopaść drzwi starego ekspresu, jeszcze zanim konduktor użył gwizdka. Poszliśmy w lewo, mniej więcej na koniec pociągu, gdzie Denatka znalazła zupełnie wolny przedział.
Cały czas w głowie świdrowało mi pytanie: co ja tak właściwie robię? Gigantyczny, podświetlony na czerwono slogan, zakończony setką pytajników, pulsował mi przed oczami jak halucynacja zatrutego umysłu. Wparowaliśmy do przedziału, Denatka-Natalia zaciągnęła za nami zasłony, po czym wyjęła z kieszeni specjalną klamkę i zamknęła nas od środka, przy okazji blokując możliwość otwarcia drzwi z zewnątrz.
– Jak się zorientują, to będziemy mieli przejebane – stwierdziłem, patrząc na jej wysiłki w barykadowaniu przesuwnych drzwi.
– Jak się zorientują, to nic nie zrobią, bo nie będą mogli otworzyć drzwi. Testowałam to już.
– Nie wątpię. Ale będą tu stać i czekać na stację końcową, a tam nas sokiści wyruchają pałami.
– Będziemy nasłuchiwać. Nie bądź takim znowu pesymistą.
Najzabawniejsze jest to, przeszło mi przez myśl (choć tylko przez krótki moment), że żadne z nas nie pomyślało o kupieniu biletu. Byliśmy buntownikami z wyboru; to były nasze ustawienia domyślne systemu operacyjnego. Przekonanie, że jeśli można coś zrobić inaczej niż wszyscy, to tak właśnie zrobimy.
Mniej więcej tyle wyniosłem z mojej trwającej nieco ponad dwie godziny znajomości z Denatką, zanim nie położyłem dupy na ciepłym fotelu, nie oparłem głowy o szybę i nie odpłynąłem w niebyt. Do snu kołysały mnie stukot kół, a także dźwięki śniegu z deszczem, uderzającego o dach i okno pociągu.
Jechaliśmy. Ale dokąd?