Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wenezuela jeszcze w drugiej połowie XX wieku była jednym z najzamożniejszych państw Ameryki Południowej. Dziś to kraj pogrążony w głębokim kryzysie politycznym, społecznym i gospodarczym. Szaleje hiperinflacja, brakuje wody pitnej i benzyny, nie ma śladu po dawnych bogactwach.
Tomáš Forró, reporter od lat obserwujący Wenezuelę, wyrusza do kopalni złota w tak zwanym Łuku Górniczym, gdzie ogniskują wszystkie problemy. To tam codziennością są brutalne walki między armią, lewicową partyzantką, tajną policją i broniącymi niezależności Indianami. Opisuje także katastrofalne skutki wydobycia złota i realne zagrożenie zatrucia dopływów największych rzek regionu – Orinoko i Amazonki.
Gorączka złota to wstrząsający reportaż o tym, że do głębokiego upadku całego kraju nie jest potrzebna niszcząca wojna ani wielka katastrofa naturalna – wystarczą zwykłe zaniedbania i rozwiązywanie problemów na skróty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
W serii ukazały się ostatnio:
Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti
Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
W serii ukażą się m.in.:
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału słowackiego Zlatá horúčka. Venezuela – od ropnej veľmoci k úpadku ľudskej civilizácie
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Tomáš Forró
Copyright © by Tomáš Forró, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Andrzej S. Jagodziński, 2023
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Michał Stachowski
Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa d2d.pl
This book was published with a financial support from SLOLIA, Centre for Information on Literature in Bratislava.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-749-0
Justynie
Tę historię można opowiadać na różne sposoby, doszukując się jej początku w wielu różnych zdarzeniach, jakie towarzyszyły upadkowi Wenezueli – kiedyś najbogatszego kraju Ameryki Łacińskiej.
Ale wszystkie te opowieści dochodzą do tego samego punktu – do dnia dzisiejszego. W ostatniej dekadzie ów kraj pojawia się w mediach wyłącznie jako przykład głębokiego kryzysu politycznego, społecznego i gospodarczego. Nie ma nawet śladu po jego niedawnym bogactwie i międzynarodowych wpływach. Wenezuela dziś to po prostu państwo upadłe.
Moje osobiste kontakty z nią zaczęły się przed piętnastu laty i od tego czasu, niezależnie od tego, do jakiego kraju Ameryki Południowej się wybieram, ostatecznie i tak ląduję w Wenezueli. I sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Bo przecież przy każdej kolejnej wizycie widzę tak dramatyczny i bolesny upadek, że wyjeżdżając, zawsze obiecuję sobie: już nigdy więcej. Ten niegdyś wspaniały, rozbawiony i niesforny zakątek wprost na moich oczach zmienił się w depresyjną strefę głodu i apatii, kontrolowaną przez armię i mafię. A właściwie w Wenezueli obie te formacje już dawno tak się ze sobą zrosły, że niemal nie sposób ich odróżnić.
Mimo to wciąż tam wracam, choć niemal wszyscy moi przyjaciele już dawno pouciekali albo są martwi.
Wenezuela zachwyciła mnie od pierwszej wizyty, potem zaś obserwowałem ją jak urzeczony, bo zmieniała się w tak przerażający sposób, że nie potrafiłem oderwać wzroku. Gdy widzi się coś takiego po raz pierwszy i może się człowiekowi wydawać, że chyba już gorzej nie może być, to wystarczy po kilku latach odwiedzić Wenezuelę, aby się przekonać, że jednak może.
Nie inaczej było podczas mojej ostatniej podróży. Ta książka jest przede wszystkim efektem pobytu w tym kraju w lutym i marcu 2020 roku, tuż po wybuchu pandemii koronawirusa. Gdybym tam przyjechał dziś, gdy piszę te słowa, czyli rok później (co jest niemożliwe z powodu zamkniętych granic), moje wyobrażenie o tym, co jeszcze ten kraj może spotkać, trzeba by było poszerzyć o kolejny rozdział: Wenezuela w czasie kryzysu pandemicznego.
Nie byłem w stanie przedstawić świadectwa na temat sytuacji w całym kraju i nawet się o to nie starałem. Wybrałem tylko jeden region. Ostatecznie nawet jego nie udało mi się tym razem przemierzyć wzdłuż i wszerz, ponieważ z każdym dniem sytuacja stawała się coraz gorsza i rozsądek nakazywał zrezygnować z niektórych planów. Spędziłem więc te trzy tygodnie na południu Wenezueli w stanie Bolívar, około pięćdziesięciu kilometrów od granicy z Brazylią.
W czasie pobytu w miasteczku Santa Elena codziennie miałem nadzieję, że jednak uda mi się wjechać bardziej w głąb kraju. Jednak wszystkie próby się nie powiodły i może to dobrze – nie jestem pewien, czy byłbym w stanie wrócić żywy i zdrowy, żeby napisać tę książkę. Zdołałem uciec z Wenezueli tuż przed tym, gdy z powodu koronawirusa zamknięto nagle granice. Gdybym w tym momencie był setki kilometrów w głębi terytorium, to wolę nawet nie myśleć, co by się ze mną stało.
Poruszanie się na małym terenie ma jednak swoje zalety: mogłem dokładnie poznać region, w którym obecnie koncentrują się wszystkie problemy i zagrożenia całego państwa. Mogłem zobaczyć, co dzieje się pod powierzchnią trudnej codzienności, odkrywać wciąż nowe warstwy rzeczywistości i wyciągnąć przykre wnioski z tego, o czym wcześniej nic mi nie mówili miejscowi przyjaciele i rozmówcy.
Ta książka jest zatem opowieścią o całym kraju i moich trzech podróżach, a osobiste doświadczenia przeplatają się z krótkimi wypadami do współczesnej historii Wenezueli, bez których absurd obecnej rzeczywistości byłby niezrozumiały. Jednak opowieść o tym kraju snuję przede wszystkim na przykładzie jednego, geograficznie niewielkiego regionu. Bo właśnie on jest esencją tragedii wszystkich dwudziestu ośmiu milionów mieszkańców Wenezueli.
Dowiemy się, jak i dlaczego ten kiedyś bajecznie bogaty kraj zmienił się de facto w wojskową dyktaturę, która stopniowo zrastała się z międzynarodową przestępczością zorganizowaną i z organizacjami terrorystycznymi.
Głównym bohaterem będzie niewielka tubylcza grupa etniczna Indian Pemonów, o istnieniu której ludzie na drugim końcu Wenezueli mogą nawet nie wiedzieć. Właśnie oni stanowią klucz do zrozumienia, jak to możliwe, że mimo wielkich nacisków z zewnątrz, a przede wszystkim strasznego chaosu i potężnych problemów gospodarczych, obecny rząd Nicolása Maduro wciąż jeszcze utrzymuje się u władzy.
Bo chodzi o złoto. Znajduje się w kopalniach i na dnie świętych rzek Pemonów. To ono stało się nowym źródłem przemocy i głównym zastrzykiem finansowym dla rządu i armii. Zobaczymy, jak wspólnoty tubylcze stopniowo ulegają militaryzacji, jak pod naciskiem różnych formacji zbrojnych tracą własną tożsamość, kontrolę nad terytorium, a często także życie. Bo dziś w Wenezueli wszyscy ulegli gorączce złota.
Problem Pemonów jest zatem problemem wszystkich mieszkańców Wenezueli. W ciągu ostatnich wieków na tym kontynencie taki sam los spotkał wszystkie pozostałe rdzenne społeczności.
Jest jednak coś jeszcze. Jeśli czytelnik dotrwa do końca tej książki, dowie się rzeczy zaskakujących. Byłem zapewne ostatnim zagranicznym dziennikarzem, któremu udało się odwiedzić ten region przed jego zamknięciem. Zdobyta w ten sposób wiedza może rzucić inne światło nawet na informacje światowych mediów oraz na ekspertyzy analityków, którzy od dłuższego czasu zajmują się tą problematyką. Już choćby więc z tego powodu chciałem dać świadectwo i przedstawić historię, której mieszkańcy Wenezueli nie mogą opowiedzieć, bo groziłoby im za to przynajmniej więzienie, a może nawet śmierć.
Kiedy Yesika ze swoimi towarzyszami wychodzi polną dróżką na otwartą sawannę, zauważa ich oddalony o kilkaset metrów wojskowy patrol i otwiera ogień. Wystraszeni przewodnicy dają jej wybór: jeśli chce się ratować ucieczką, musi albo pozbyć się swoich bagaży, albo córki. Yesika bez zastanowienia rzuca na ziemię cały swój dobytek, chwyta w ramiona wyczerpaną Evangelínę i biegnie.
Dramat młodej aktywistki, uciekającej przez zieloną granicę do Brazylii 25 lutego 2019 roku, opisuje opozycyjny portal informacyjny „El Estímulo”1. W poprzednich dniach reporterzy zdołali jeszcze nakręcić z Yesiką materiał w jej rodzinnym mieście Santa Elena. Była jedną z niewielu osób, które odważyły się pokazać twarz do kamery podczas tamtejszych ulicznych protestów.
Protestów zdławionych przez wenezuelskie siły zbrojne salwami ostrej amunicji. Na ulicach zostały dziesiątki rannych i zabitych obywateli tego kraju.
„Proszę, nie rozłączajcie się! Nie odchodźcie! Pomóżcie, proszę!” Dziennikarze nie mieli możliwości pomocy, ale przynajmniej utrzymywali z nią kontakt przez aplikację WhatsApp. Obserwowali, gdzie się znajduje i jak szuka bezpiecznego miejsca.
Potem połączenie z Yesiką urwało się.
Przybyłem do tego regionu dokładnie rok po tych wydarzeniach, w lutym 2020 roku. Miasto Boa Vista w Brazylii leży niemal na równiku, na końcu Wielkiej Sawanny (Gran Sabana), gdzie wyschnięte południowoamerykańskie stepy powoli bierze w objęcia niekończąca się, wilgotna Amazonia. Tę wielką pustynną przestrzeń czuło się już z samolotu, a podczas kilkugodzinnego nocnego lotu nad nią nie widać było na ziemi ani jednego światła. W końcu na horyzoncie pojawił się samotny oświetlony obiekt o dziwnym pierścieniowatym kształcie i samolot zaczął powoli opadać w jego stronę.
Podobnie jak inne miasta na kontynencie również Boa Vista jest próbą wtłoczenia racjonalności i porządku geometrycznego do otaczającej dzikiej przestrzeni, jakimś przykładem zwycięstwa nowej cywilizacji, która w XIX wieku wyzwoliła się spod wpływów europejskiego kolonializmu. Urbaniści inspirowali się przykładem Paryża, więc pośrodku pustynnych równin wyrosły szerokie, półkoliste bulwary, poprzecinane promieniami ulic, pomiędzy którymi rozciągały się regularne, prostokątne bloki mniejszych uliczek. Wszystkie osie zbiegały się przy centralnym budynku miejscowych władz, skąd postęp miał promieniować poza granice miasta – na tysiące kilometrów kwadratowych niegościnnych terenów wokół.
Na tym jednak kończą się podobieństwa do Paryża. Już dawno skończył się też wiek nadziei na tym kontynencie. Miejsce zdobywców z Europy zajęły pokolenia ich potomków, a niefunkcjonującą administrację kolonialną zastąpił równie skorumpowany aparat niepodległych republik, który od siebie dołożył jeszcze nacjonalizm.
Okazałe centrum i bulwary w Boa Vista w ciągu dnia niemal zioną pustką, a w nocy budzą grozę. Ludzie zostawili geometrię na pastwę palącego słońca, a sami uciekli na przedmieścia – do bogatych osiedli, skrytych za betonowymi ogrodzeniami zwieńczonymi żyletkowym drutem, albo do kolonii biedoty. Mimo to sto trzydzieści lat po powstaniu Boa Vista jest w całej okolicy jedynym ośrodkiem, który zasługuje na miano miasta. Prowadzi do niego kilka dróg, a nieopodal leniwie płynie piaszczysta, płytka rzeka. Moja gospodyni wspomina, jak mały synek jej poprzednich lokatorów przybiegł do domu w kąpielówkach z pogryzioną nogą, bo w rzece zaatakowały go drapieżne piranie. Bez odrobiny współczucia mówi, że w całym mieszkaniu musiała wycierać jego krew, i z przepraszającym uśmiechem nalewa mi następną szklankę chłodnego soku owocowego.
Boa Vista jest oddalone od Wenezueli o ponad dwieście kilometrów, lecz mimo to jest jej bramą wjazdową. Stąd bowiem prowadzi droga do jedynego oficjalnego przejścia granicznego między tymi państwami, choć wspólna granica liczy sobie 2199 kilometrów. Cała reszta to nieprzenikniona puszcza, sawanna i piękne góry stołowe, w których orientują się tylko Indianie, przemytnicy i żołnierze obu krajów.
Ale co najistotniejsze, w Boa Vista utknęły tysiące uciekinierów z Wenezueli, w ciągu kilku lat gwałtownie zwiększając liczbę mieszkańców. Pieniądze przeważnie wystarczyły im tylko na dotarcie tutaj, bo musieli opłacić przemytników i skorumpowanych wenezuelskich żołnierzy z rozsianych po całym kraju punktów kontrolnych.
Kiedyś ci uchodźcy należeli do klasy średniej, mieszkali na strzeżonych osiedlach, a ich dzieci kształciły się w szkołach w USA i w Europie. Potem w kraju zaczął się kryzys, przerwy w dostawach benzyny, wody i prądu, a w końcu także braki w zaopatrzeniu w artykuły żywnościowe. Nastąpiła erupcja przemocy i ulice miast zalała przestępczość. Historie uchodźców są do siebie podobne jak dwie krople wody: kiedy już zupełnie nie dało się wytrzymać, rodziny sprzedały, co mogły, zamknęły swoje apartamenty na osiedlach i uciekły. Ci, którzy mają szczęście, zaczynają nowe życie u krewnych gdzieś w świecie. Ale większość dociera tylko do sąsiedniej Kolumbii lub Brazylii i tam ich podróż się kończy.
Z każdą nową falą uchodźców w Boa Vista natychmiast zapełniają się pensjonaty i hotele. Uciekinierzy z Wenezueli na razie kurczowo trzymają się swojego statusu społecznego i usiłują żyć jak dawniej. Ale w miarę topnienia środków spuszczają z tonu i stopniowo przenoszą się do tańszych mieszkań czy domków. Jeśli szybko nie uda im się znaleźć jakiejś pracy, zaczynają się przeprowadzki do coraz odleglejszych dzielnic, a w końcu do slumsów.
Najbiedniejsi trafiają do obozu dla uchodźców i zajmują miejsca w brudnych namiotach, niedaleko dworca autobusowego, pod strażą brazylijskiego wojska.
W Boa Vista spotykam dziewczynkę o wielkich migdałowych oczach. Nawet na krok nie rusza się od swojej matki. Kiedy częstuję ją europejskim cukierkiem, jak spłoszone zwierzątko chwyta się matczynej sukni i patrzy na mnie bojaźliwie.
Kobieta jest nieziemskiej urody. Długie krucze włosy i wystające kości policzkowe zdradzają indiańskich przodków. W jej doskonałej figurze niepokoją tylko oczy, w których widać głęboki smutek.
Ośmiela córkę uśmiechem i delikatnie dotyka jej szyi: „Tylko nie zapomnij podziękować”. Evangelína ostrożnie bierze dwa cukierki: jeden podaje Yesice, a drugi wkłada sobie do ust. „Hello, thank you!”
One też dotarły tylko tutaj. Trzy godziny drogi od granicy, przez którą przed rokiem uciekły ze swego miasta leżącego po tamtej stronie. Udało im się zdążyć dosłownie w ostatniej chwili, zanim Yesikę przyszli zabić członkowie bolívarskiej tajnej służby, z jednostki zwanej eskadrą śmierci.
Wjeżdżam do Wenezueli z kraju jej południowego sąsiada. Tu właśnie mieszkają tysiące wenezuelskich uciekinierów. Część z nich to zwyczajni ludzie, którzy w nowym kraju próbują zacząć życie od nowa. Inni należą do elity narodu i, jak później zobaczymy, byli ważnymi uczestnikami wydarzeń zmieniających historię południowej Wenezueli. Brazylia to jednocześnie ostatnie miejsce, w którym bezpiecznie i z pełnym talerzem jedzenia w otwartej restauracji mogę próbować zrozumieć świat z drugiej strony granicy. Bo wszystko, co stałe i pewne na tym świecie, natychmiast zniknie w momencie, gdy ruszę do celu mojej podróży.
Nieznośny upał, który wpija się w całe ciało i błyskawicznie wysysa z niego całą wilgoć. Temperatura w Boa Vista przekracza czterdzieści stopni w cieniu. Bez wody można tutaj przejść najwyżej kilkaset metrów. Potem pojawia się odwodnienie, ospałość, zawroty głowy.
Droga wśród kostek niskich domów i tropikalnej roślinności w pustym centrum w pierwszym dniu mojego pobytu doprowadza mnie do rzeki, którą otacza wąski pas dżungli. Na drugim brzegu zaczyna się pustynia porośnięta rzadką trawą. Jest tu puste molo, a z oddali widać most. Szybko uciekam z powrotem, z płucami wypełnionymi duszącym, suchym, gorącym powietrzem, w którym czuje się zapach spalin, kurzu i gnijących śmieci. To charakterystyczny zapach tropików Ameryki Łacińskiej. Wryje się w moją pamięć jak widok tutejszej czerwonej ziemi, smak duszonej fasoli z ryżem i świadomość wprost przepastnych różnic społecznych.
Stopniowo przyzwyczajam się do klimatu nizinnej sawanny i miejscowego rytmu życia. W ciągu dnia siedzę w klimatyzowanym pokoju i czekam na miłosierny zmierzch. Wtedy ruch w mieście zagęszcza się, otwierają się sklepy i kawiarnie, a zamiast słońca ulice opanowują ludzie i karaluchy. Rozmawiam ze sprzedawcami z ulicznych kramów, kelnerami, taksówkarzami i włóczęgami. Przeważnie nie jest mi nawet potrzebny portugalski, którym mówi się w Brazylii, wystarczy hiszpański, królujący w Wenezueli. Prawie wszyscy pochodzą właśnie stamtąd: kobiety sprzedające karty telefoniczne, sprzątacze, robotnicy. Wieczorem spotykam moich nowych znajomych: Yesikę, jej przyjaciół oraz tych wszystkich, których w ciągu ostatnich tygodni widziałem tylko na ekranie komórki.
Tutaj, w obcym kraju, starają się rozpocząć nowe życie – ze swoim wykształceniem i karierami, które jednak nikogo nie interesują. Wstają codziennie z nadzieją i strachem, uczą się języka i z CV kolejno obchodzą wszystkie urzędy, szkoły, sklepy i warsztaty. Wieczorem zrezygnowani wracają do domów – zazwyczaj znów z pustymi rękami. Ci, którym udało się znaleźć jakąś pracę, w skromnym mieszkanku przy stołowym wentylatorze przeliczają wypłaty – większość pieniędzy trzeba odłożyć na następny miesiąc na czynsz i jedzenie. Obiecują sobie, że jutro już na pewno poproszą szefa, żeby płacił im tyle samo, co brazylijskim kolegom. Ale do rana ta odwaga i tak wyparuje.
Zabieram ich na kolację, gdzie przy hamburgerach, frytkach, ryżu, miseczkach lodów i kuflach piwa opowiadają o swoim poprzednim życiu w kraju, w którym przez całe dni musieli siedzieć w pustym mieszkaniu bez prądu, najwyżej z butelką letniej wody w ręku. O obcych ludziach z długą bronią na ulicach, o pustych sklepach i aptekach. O głodzie, gwałtach i zabójstwach. Wspominają całe to piekło i swoje domy, do których nigdy już nie wrócą, nawet gdyby w Brazylii mieli koczować na ulicach. A i tak płaczą z tęsknoty – nawet teraz, przy stołach z talerzami niedojedzonych potraw i pustych szklanek. Dorośli mężczyźni i samotne matki. Nie wrócą do domów, choć wciąż wracają do nich w snach.
Henry ma około sześćdziesiątki. W poprzednim życiu był profesorem uniwersytetu na północnym wschodzie kraju. Tutaj też chciałby znaleźć taką pracę, ale wie, że ma na to niewielkie szanse. Uciekli z żoną dwa tygodnie przed moim przyjazdem. W kraju została jeszcze część jego rodziny, w tym wnuki. Miał taki plan, żeby w Brazylii szybko znaleźć pracę, wysyłać im pieniądze i jak najszybciej wszystkich ich ściągnąć tutaj, gdzie jest bezpiecznie.
Po dwóch tygodniach pobytu ten plan jest wciąż aktualny, ale Henry stara się znaleźć jakieś zajęcie przede wszystkim po to, żeby w ogóle móc utrzymać siebie i żonę, zanim całkiem stopnieją ostatnie oszczędności i zostaną wyrzuceni z ciasnego mieszkanka, w którym mieszkają wraz z Yesiką, Evangelíną i brazylijskim studentem.
Henry zdołał się już pogodzić z losem i mówi, że ostatnie lata życia może spędzić nawet w takim mieszkaniu. Podczas mojego pobytu ochoczo pomaga mi jako tłumacz, choć wciąż gubi się w mieście, którego nie zna, a jednocześnie pisze coraz to nowsze listy motywacyjne i wysyła je na różne uniwersytety. Jego żona szyje w domu i marzy o salonie fryzjerskim, takim jaki prowadziła w rodzinnym mieście na karaibskim wybrzeżu.
To, co przeżyli i widzieli podczas ucieczki przez cały kraj, sprawiło, że Henry zrozumiał smutną prawdę: ludzie, którzy rządzą Wenezuelą, zniszczyli dużo więcej niż tylko gospodarkę. Jego zdaniem to głęboka i nieodwracalna zapaść instytucji, rozpad struktury społecznej i śmierć zasad moralnych.
Na kuchence gazowej w ich kuchni przygotowałem proste jedzenie środkowoeuropejskie z warzyw i pieczonych ziemniaków; przyniosłem też kupioną na lotnisku butelkę rumu. Jednak tego wieczoru przy stole panowało przede wszystkim skrępowane milczenie. Zrozumiałem, że jest chyba jeszcze za wcześnie na przełamywanie lodów. Dopiero kilka dni później Yesika przyznała mi, że wszystkich opanowała wtedy nostalgia. Dawniej w Wenezueli spotykali się tak z przyjaciółmi w swoich kuchniach czy na werandach domów niemal co wieczór. Od kiedy jednak są na obczyźnie, przyjemne i beztroskie wieczory całkiem wyparli z pamięci. Kiedy więc po długim czasie znów nagle odżyły wspomnienia, dla wszystkich było tego zbyt wiele naraz.
Wracam do domu przed północą, kiedy życie na ulicach powoli zamiera. Teraz aż do rana miasto będzie należało do taksówkarzy, patroli policyjnych i włamywaczy. A potem, o świcie, ich miejsce zajmą śmieciarze i zamiatacze ulic.
Z Wenezueli do sąsiednich krajów uciekają przed przemocą i głodem nie tylko zwykli, zdesperowani ludzie – choć z pięciu milionów uchodźców (co stanowi piętnaście procent całej populacji), którzy opuścili kraj przed końcem 2020 roku2, tacy stanowią zdecydowaną większość. Na każdym szczeblu społecznej drabiny Wenezuela odczuwa niedostatek fachowców, niezbędnych do funkcjonowania kraju. Strasznie brakuje nauczycieli, menadżerów, artystów, a przede wszystkim lekarzy3. Dlatego w ramach „bratniej pomocy” wysłała ich do Wenezueli Kuba, a wraz z nimi tajnych agentów i wojskowych ekspertów. Ale to całkiem inna historia.
Druga istotna grupa uciekinierów to ludzie należący do politycznej i społecznej elity. Ci, którzy z różnych powodów znaleźli się w konflikcie z miejscową czy centralną władzą i którym groziła śmierć albo poważne kłopoty, w każdej chwili mogli zniknąć lub zostać zamordowani, a w lepszym przypadku trafić na wiele lat do więzienia.
Ricardo Delgado przez ostatnie dwadzieścia lat odnosił sukcesy jako lokalny polityk i nieformalny lider Pemonów – tubylczego plemienia z południa Wenezueli. Władze zaczęły zwracać na niego uwagę w 2018 roku, kiedy po zbrojnej napaści „nieznanych sprawców” na wspólnotę Canaima bardzo aktywnie udzielał się w mediach społecznościowych, domagając się szczegółowego śledztwa i ukarania winnych. A potem przyszedł 22 lutego 2019 roku i następna masakra w Santa Elenie oraz okolicznych wioskach – to wtedy było głośno o Yesice, która z tego powodu ledwo uszła z życiem.
Kilka tygodni wcześniej Ricardo pomagał organizować międzynarodową pomoc humanitarną i sprowadzić do kraju setki ton jedzenia, lekarstw i artykułów higienicznych. Wraz z innymi Pemonami protestował, gdy rząd postanowił nie wpuścić humanitarnego konwoju na terytorium kraju. Przygotowywał też alternatywne sposoby transportu pomocy i aktywizował ludzi, żeby nie dali sobie odebrać nadziei na poprawę własnej sytuacji. Jednak wszystkie te starania skończyły się niepowodzeniem, bo rząd wysłał na granicę wojsko z ostrą amunicją i Ricardo na własne oczy widział rzeź niewinnych ludzi w swojej wiosce. Musiał uciekać, ponieważ sam straciłby życie. Dlatego podobnie jak Yesika znalazł się w brazylijskim mieście Boa Vista.
Nie zapomniał jednak o własnym kraju, a zwłaszcza o swoim plemieniu. Stał się istotną postacią walczącej z reżimem wenezuelskiej emigracji politycznej. Jeździ do USA i sąsiednich krajów, opowiadając o tragicznym losie Pemonów, aby wenezuelskie władze znalazły się pod jak największym naciskiem z zewnątrz. Jest dobrze wykształcony, zna świetnie angielski i potrafi przemawiać, więc wśród rodaków i zagranicznych partnerów cieszy się coraz większym poważaniem.
Toñito miał siedemnaście lat, kiedy zaczął pracować w kopalni złota. Od tego czasu jego życie kilkukrotnie dramatycznie się zmieniało. Stopniowo stał się szanowanym przedsiębiorcą, należał do elity nadgranicznego miasteczka Santa Elena i całego regionu. Był właścicielem restauracji, barów i dyskoteki oraz oczywiście kopalń złota. Bo ponad połowa mieszkańców miasteczka żyje z wydobycia tego kruszcu albo z biznesu z nim związanego.
Siedzę teraz z sympatycznym czterdziestolatkiem przy basenie dość skromnego hotelu w Boa Vista. W Wenezueli Toñito miał luksusową rezydencję, w której dawniej odwiedzali go najważniejsi przedstawiciele rządów Cháveza i Maduro. Cieszył się szacunkiem miejscowych mieszkańców i tutejszych Indian. Ze wszystkimi robił interesy, płacił władzom podatki, a oprócz tego pomagał, jak mógł. Gdy z winy miejscowej biurokracji ugrzązł jakiś nowy biznes, gdy kogoś oszukał miejscowy handlarz złotem albo indiańska szkoła potrzebowała nowych mundurków dla dzieci, wystarczyło przyjść do Toñita, a on natychmiast dzwonił do właściwego urzędnika lub przynajmniej poradził, do kogo trzeba się zwrócić. Jak było trzeba, sam z uśmiechem wyciągał portfel, żeby indiańscy uczniowie mogli pojechać autobusem na wymarzoną wycieczkę. W Santa Elenie do dziś krążą o nim legendy.
Jego kopalnie złota pracowały legalnie tak długo, jak tylko było to możliwe. Dawniej wystarczyło w ministerstwie hutnictwa zdobyć koncesję na wydobycie, a jeśli kopalnia znajdowała się na terenach indiańskich, potrzebna była ponadto zgoda samorządu. Każdy był zadowolony. Państwo dostawało część zysków, a miejscowi Indianie mieli w kopalni pracę lub przygotowywali noclegi i jedzenie dla górników. Z kolei indiański samorząd miał pieniądze na budowę wspólnotowych domów czy naprawę gliniastych dróg, a górnicze kolektywy na czas dostawały wypłaty i inne świadczenia.
Upadek zaczął się po śmierci Hugo Cháveza, którego nawet najlepsi kubańscy lekarze nie potrafili wyleczyć z raka. Najpierw o siedemdziesiąt procent spadły światowe ceny ropy, od której eksportu Wenezuela była uzależniona od dziesiątków lat. Nadszedł kryzys, a wraz z nim chaos – wszystko to, co dotąd udało się w kraju stworzyć, zaczęło się walić w gruzy. Nie pozostało to bez wpływu na interesy Toñita i sytuację miasteczka. W 2017 roku ten człowiek sukcesu ostatecznie popadł w niełaskę władz i podobnie jak Ricardo musiał ratować się ucieczką z kraju.
Ale ludzie tacy jak on już dawno nie są tylko pasywnymi ofiarami losu. Z Wenezueli uciekły też setki wysokich oficerów armii czy innych formacji zbrojnych – żeby uniknąć czystek albo po prostu dlatego, że nie mogli już bezczynnie patrzeć na korupcję i przestępczość we własnych szeregach. W Brazylii i Kolumbii stopniowo się organizują, koordynują swoje działania i budują na emigracji efektywną opozycję. Zdobywają finansowe i medialne wpływy, a także poparcie milionowej wspólnoty wenezuelskiej w USA, o której głosy ubiegają się nawet amerykańscy kongresmeni i kandydaci na prezydenta.
Część tych politycznych uchodźców wytrwale organizuje pomoc humanitarną dla Wenezueli, druga część – planuje interwencje zbrojne.
– Bandyci! Mój kraj całkiem opanowali gangsterzy – mówi mi Toñito na pożegnanie, zaciskając dłoń w pięść. – Ale jeszcze popamiętają. My tu jeszcze żyjemy.
W miasteczku Pacaraima po brazylijskiej stronie granicy, pośrodku ulicy pełnej ludzi, samochodów i kramów, stoi dwóch policjantów. Jeden trzyma za kark zapłakanego, przerażonego dzieciaka i bezlitośnie wali go pałką po głowie. Drugi na przemian mierzy z karabinu do jego matki, rozpaczliwie usiłującej pomóc synowi, albo do zgromadzonych wokół rozwścieczonych ludzi. Wyglądają tak, jakby za moment mieli się rzucić na strażników i przemocą uwolnić chłopca.
Nasza taksówka przejeżdża jednak obok i po chwili scena znika mi z oczu. Nigdy się nie dowiem, jak to się skończyło ani czy dziecko coś ukradło, czy też może jego wina polegała tylko na tym, że nie dość szybko zeszło z drogi mundurowym. Tutaj, na granicy, przez którą wciąż przewalają się tłumy uciekinierów, pozbawionych środków do życia i wszelkich praw obywatelskich, takie przypadki są po prostu na porządku dziennym.
Wraz ze mną siedziała też w aucie Yesika z córeczką i oglądała to wszystko bez żadnych oznak emocji. Dopiero widząc moje zdumione spojrzenie, powiedziała, że zdążyła się już przyzwyczaić do takich scen z udziałem uchodźców z jej kraju. Jej zdaniem policjanci z pewnością mieli powody. W nocy z winy rodaków boi się chodzić ulicami nie tylko ona, ale i wszyscy miejscowi. Od początku exodusu, który nabrał wyjątkowego tempa w 2017 roku, w tym nadgranicznym regionie Brazylii gwałtownie wzrosła przestępczość i przemoc.
To druga strona medalu kryzysu humanitarnego w Wenezueli – jego społeczne i cywilizacyjne konsekwencje występujące w krajach sąsiednich. W samej tylko Pacaraimie, kiedyś sennej, przemytniczej dziurze z kilkoma ulicami na krzyż, w ostatnich trzech latach z powodu napływu uchodźców liczba mieszkańców zwiększyła się ponad dwukrotnie i w mieście już prawie nie słychać portugalskiego.
Krytyczny był rok 2018, kiedy wybuchły tu narodowościowe zamieszki. Miejscowi podpalali wenezuelskie samochody i budynki własnej administracji, brutalnie pobili dziesiątki uchodźców, a tysiące innych wypędzili z powrotem do ich kraju. Wszystko to działo się przy pełnej bezczynności wojska, a według świadków nawet z pomocą miejscowej policji.
Jeden z brazylijskich mieszkańców skarży mi się, że w ciągu ostatnich lat życie w miasteczku zmieniło się w piekło. Nie puszcza już swojej żony i dzieci do centrum, gdzie grasują bandy wenezuelskich bezdomnych. W nocy śpią na chodnikach, bez wstydu się załatwiają, biorą narkotyki i kopulują.
– Naszego rządu ani wojska to nie interesuje – mówi. – Napychają sobie kieszenie dzięki dotacjom na pomoc humanitarną i zostawili nas w gównie z tymi przybłędami.
Odpowiedź rządu brazylijskiego przyszła w marcu 2018 roku w postaci humanitarnej akcji wojskowej „Witajcie”, która miała sytuację ustabilizować. Początkowo wyglądało to kiepsko, bo przybyło tylko represji wobec uchodźców, a żołnierze na kilka dni całkiem zamknęli granicę. Potem jednak zmienili metody: postawili duże, czyste namioty, wzmocnili administrację, żeby przyspieszyć rejestrowanie cudzoziemców i umożliwić udzielanie im pomocy żywnościowej, a także lekarskiej, czego najbardziej potrzebowali.
Dzięki temu rząd brazylijski uznaje akcję „Witajcie” za humanitarny sukces własnej administracji. Rzeczywistość jest jednak nieco inna, ponieważ z powodu różnych formalności asymilacja cudzoziemców może trwać latami. Przybysze muszą bowiem okazać dokumenty i potem dodatkowo uzasadnić, dlaczego opuścili Wenezuelę. Dla większości Indian, którzy ledwie potrafią czytać i pisać, te wymagania są często nie do spełnienia.
Brazylijska Pacaraima to mieszanka zjawisk, jakie są też obecne w Wenezueli. W spokoju i względnym bezpieczeństwie można obserwować tutaj różne procesy i sytuacje charakterystyczne dla życia codziennego po tamtej stronie. W tym miasteczku mieszkają miejscowi, uciekinierzy, przemytnicy, Indianie i wojsko – całkiem różne grupy społeczne, które ze sobą często rywalizują i zabierają sobie nawzajem przestrzeń życiową, choć jednocześnie się potrzebują.
Wszystko to można zobaczyć na żywo tuż przy samej granicznej linii oraz na jedynej, przeludnionej głównej ulicy. Proponują mi tu wenezuelską walutę boliwar, kokainę, żywność, seks oralny, a nawet swoje nieletnie dzieci.
Niemal każdy, kto tu mieszka, w jakimś stopniu bierze udział w nielegalnym biznesie. Najlżejsza praca, jaką można zdobyć, to przemyt towarów oraz okazja zarobienia na uchodźcach. W całym przerzucie kontrabandy pomagają miejscowi, ale na przepuszczenie jej przez granicę muszą jednak wyrazić zgodę żołnierze. Pozostali sprzedają te towary (albo przynajmniej je kupują), karmią i kwaterują przemytników oraz uchodźców albo dostarczają im różnych usług.
Z całej tej ludzkiej zbieraniny zgromadzonej na głównej ulicy już na pierwszy rzut oka wyróżniają się Pemonowie – przede wszystkim swoim wyglądem. Są z reguły niżsi i najchętniej trzymają się razem na uboczu, w małych grupkach, jakby tu nie całkiem pasowali. Prawda jest jednak taka, że to właśnie oni są najbardziej doświadczonymi przemytnikami. Najlepiej znają tutejsze tereny, bo w końcu przecież należą one do nich. Ich wspólnoty zamieszkują po obu stronach granicy, a braterstwo między nimi jest ważniejsze od państwowej przynależności.
Pemonowie, którzy muszą uciec z Wenezueli, rzadko kiedy proszą o status uchodźców albo dach nad głową i wsparcie żywnościowe. Na dodatek brazylijska administracja często nawet nie dowiaduje się o ich istnieniu. W razie potrzeby znajomi czy dalecy krewni z drugiej strony przeprowadzają ich przez zieloną granicę, a potem zajmują się nimi w swoich wioskach.
Ale przez Pacaraimę przepływa nie tylko nielegalna kontrabanda – złoto i pieniądze z Wenezueli, broń z Brazylii oraz narkotyki w obydwu kierunkach. Prowadzony jest tu także inny handel, który sam w sobie nie jest sprzeczny z prawem, chociaż odbywa się po cichu i bez zbędnych świadków. Wysoko postawieni wenezuelscy bonzowie wywożą stąd całe konwoje artykułów żywnościowych i paliwa, a po przekroczeniu granicy – oficjalnej czy zielonej – kierują je do sklepów, supermarketów, stacji benzynowych czy do szarej strefy. Oczywiście nie jest to żadna misja humanitarna. Towary z Brazylii sprzedawane są w Wenezueli za wielokrotnie wyższe ceny, a konsumenci, którzy jeszcze mogą sobie na nie pozwolić, i tak chętnie płacą każde pieniądze, by nie stać przez całe dni i noce w niekończących się kolejkach.
W takich kolejkach przed sklepami wenezuelskich miast co jakiś czas wybuchają uliczne zamieszki i bijatyki, a żołnierze rozpędzają ludzi pałkami, gazem łzawiącym lub ostrą bronią.
Ten szczególny fenomen zainteresował mnie o wiele później, gdy po moim powrocie porządkowałem notatki i wrażenia z tamtego pobytu. Właśnie wtedy zacząłem się zastanawiać, jak taki system może istnieć i się nie zawalić. I jak to się dzieje, że urzędnicy, którzy spowodowali cały ten chaos i wszystkie problemy, mogą wciąż na tym pasożytować i się bogacić, a normalni ludzie posłusznie godzą się na rolę ofiar i dają się wykorzystywać oszustom, choć kiedyś byli zdolni do obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Zanim jednak coś pojąłem, czekała mnie długa droga – podróż do Wenezueli. Żeby poznać mentalność społeczeństwa i rządzącej ekipy, więzi i układy władzy, przyczyny całego chaosu, a także na własnej skórze przekonać się, jak wielka jest społeczna rezygnacja i jak głęboki upadek porządku publicznego.
Dopiero po tym wszystkim byłem w stanie zrozumieć, że istnieje jakaś granica wytrzymałości, po przekroczeniu której człowiek przestaje już dostrzegać przyczyny swego stanu i traci zdolność do skutecznej reakcji. Bo sytuacja w Wenezueli osiągnęła już taki poziom niestabilności, że władze traktują go jako status quo i jakąkolwiek próbę naprawy uważają za katastrofę. Jedyne, co im pozostaje, to czerpanie osobistych korzyści, dopóki się tylko da, ostrożnie balansując na samej krawędzi i nie myśląc o tym, że kiedyś to wszystko z całą pewnością musi runąć.
Wenezuela to znacznie więcej niż upadłe państwo. To obraz społeczeństwa tuż przed jego zagładą, społeczeństwa, które samo pozbawiło się swoich życiowych źródeł. To kraj, w którym wszechobecna i powszechna bieda stała się nie tylko materialną rzeczywistością, ale wręcz stanem świadomości.
W przededniu mojego wyjazdu do Wenezueli stanąłem na poboczu szosy, na granicy miasteczka Pacaraima. Jest tu kamienna mozaika z godłami obu krajów, a obok maszty z ich flagami. Widziałem to miejsce na dziesiątkach zdjęć i materiałów wideo z lutego 2019 roku. Na filmach wśród obłoków gazu łzawiącego migały postaci uciekających ludzi i było słychać strzały. Był to materiał z nieudanej akcji rządów kilku krajów, aby wysłać do Wenezueli pomoc humanitarną. Cywilny konwój z lekami i żywnością został zaatakowany przez wenezuelskie siły zbrojne.
Za granicznymi pagórkami rozpościera się gęsta sieć nielegalnych trochas – polnych ścieżek, przez które dzień i noc płynie przez granicę kontrabanda. Tam też padło wiele ofiar wojskowego terroru – przeważnie Indian z pobliskich wiosek – a potem masakra szybko rozprzestrzeniła się na całą okolicę.
Dziś na skraju drogi siedzą obok mnie dwie rodziny z dziećmi i całym dobytkiem, upchniętym w kilka plastikowych toreb. Granica jest całkiem nieprzejezdna, ale oczywiście tylko w jednym kierunku. Prawy pas, prowadzący z Brazylii do Wenezueli, jest zupełnie pusty. Za to z przeciwnej strony powoli przesuwa się niekończący się sznur autobusów i samochodów osobowych, szczelnie wypełnionych ludźmi i rzeczami.
To był przerażający widok, który odbierał mi odwagę, aby ruszyć tam, skąd wszyscy pozostali właśnie uciekają. W końcu jednak wziąłem się w garść – nie miałem już czasu na zastanawianie. Najadłem się w małej rodzinnej restauracji niedaleko głównej szosy, a potem wrzuciłem podróżną torbę do kabiny dżipa mojego przyjaciela Ewertona – brazylijskiego konsula w Santa Elenie. Przewiezie mnie przynajmniej przez granicę, do miasta. Dalej już będę musiał radzić sobie sam.
Po brazylijskiej stronie urzędnicy próbują stwarzać jakieś problemy i mają nadzieję na łapówkę. Jednak Ewerton załatwia wszystko w kilka sekund, nie podnosząc nawet głosu. Kilometr dalej, w kompleksie wenezuelskiej służby celnej, obsługuje mnie uśmiechnięta kobieta i życzy mi przyjemnego dnia. W rubryce „cel wizyty” wpisuję „turystyczny”, a ona nawet nie mrugnie okiem.
– No, to był twój ostatni przyjazny kontakt z tutejszą władzą. Witaj w Hellezueli.
Ewerton zapala następnego papierosa i wymija pierwszy patrol Bolívarskiej Gwardii Narodowej (GNB), której członkowie pilnują granicy z automatami w rękach, w brudnych mundurach i kamizelkach odblaskowych. Przypominają bardziej bandytów niż żołnierzy.
Zbliża się wieczór. Niekończący się sznur aut z uciekinierami, który w ciągu dnia powoli sunął do Brazylii, teraz gdzieś zniknął. Wyruszamy przez Wielką Sawannę do odległej o jakieś dziesięć kilometrów Santa Eleny. Na niemal pustej szosie, na tle panoramy wspaniałych zielonych pagórków i zachodzącego słońca, co kilka kilometrów stoją jacyś mundurowi i kontrolują samochody. Kierowca musi pokazać im całe auto, a oni dokładnie sprawdzają każdy bagaż, czepiając się najmniejszych drobiazgów, ale w końcu puszczają szofera wolno, zatrzymując sobie część jego rzeczy. Część patroli, które w ten sposób przy okazji się „zaopatrują”, wyraźnie nie ma magazynków w automatach, a inne – nawet w ogóle broni.
– Wyglądają na nieszkodliwych, ale uważaj na nich, bo to straszne zakapiory – ostrzega mój towarzysz. Członkowie miejskiej policji na naszych oczach właśnie zatrzymali jakieś auto i siłą wyciągają kierowcę ze środka. – Ukradną ci wszystko, co tylko się da.
Gdy wjeżdżamy do miasta, całkiem już zapadł zmrok. Przy drodze stoją posępni mężczyźni i uważnie obserwują przejeżdżające auta. Wszędzie wokół brud i śmieci, wiele domów wygląda na opuszczone. Myślę o tym, jakie to szczęście, że siedzę z Ewertonem w samochodzie dyplomatycznym, który wszyscy tu dobrze znają. Dopóki zajmuje się sobą i nie wtrąca się w nie swoje sprawy, nikt tutaj nawet go nie dotknie.
Po raz pierwszy odwiedziłem Santa Elenę przed piętnastu laty jako turysta. Szykowałem się do jednej z najwspanialszych wypraw mojego życia – do Parku Narodowego Canaima, żeby zobaczyć góry stołowe, skrywające się w wiecznej mgle i deszczowej puszczy. Wtedy wszędzie w centrum było pełno turystów i przewodników górskich, słychać było muzykę i śpiewy.
Dziś zamiast nich są handlarze złotem i grupki ciemnych typków. Mijamy hostel, w którym wtedy mieszkałem. Jest całkiem wymarły, ma zabite okna i zniszczoną werandę. Całe centrum przypomina dzielnicę nędzy.
Wystarczyło kilka minut na ulicach miasta, żebym nie miał żadnej wątpliwości: Santa Elena stała się dziś jednym wielkim slumsem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Omar Lugo, La odisea de una mujer para huir de bandas chavistas en Santa Elena, 25.02.2019, elestimulo.com, bit.ly/41pw7wO, dostęp: 24.02.2023.
2 Dane według oficjalnych informacji wenezuelskiego rządu z marca 2020 roku. Inne źródła sprzed pandemii koronawirusa oceniały liczbę uciekinierów na koniec 2020 roku nawet na sześć milionów. International Organization for Migration, Venezuelan Refugee and Migrant Crisis, www.iom.int, bit.ly/3kwHrGV, dostęp: 24.02.2023. Ezra Fieser, Venezuela Exodus Is as Big as Syria’s, Yet Got 1.5% of the Aid, 20.09.2019, bloomberg.com, bit.ly/41hdxXX, dostęp: 24.02.2023.
3 Antonio Maria Delgado, Venezuela agobiada por la fuga masiva de cerebros, 26.08.2014, otrzymane 14.01.2021, Wayback Machine, web.archive.org, bit.ly/3SsR71C, dostęp: 24.02.2023.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I