Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Donieck to miasto jak każde inne – pod warunkiem że nie weźmie się pod uwagę wojny na jego przedmieściach, pustek na ulicach i strachu z tyłu głowy”.
Mamuka jako czternastoletni chłopiec brał udział w wojnie w Gruzji, po latach wylądował na froncie w Donbasie, gdzie strzelał do Rosjan z automatu, walczył z nimi wręcz i namierzał ich pozycje przed ostrzałem z moździerzy. Jura to przestępca, który trafił w szeregi prorosyjskich bojowników. Liza żyła na przedmieściach Ługańska. Kiedy wyjechała na kilka tygodni, żeby schronić się przed atakami separatystów, nie podejrzewała, że już tam nie wróci.
Tomáš Forró opowiada o wojnie w Donbasie z samego serca konfliktu. Rozmawia z ludźmi po obu stronach frontu, niejednokrotnie naraża życie i potajemnie jeździ tam, dokąd nie zapuszcza się żaden dziennikarz. Wnikliwie opisuje sytuację polityczną na wschodzie Ukrainy i rosyjską taktykę wojny hybrydowej, w której walka konwencjonalna miesza się z partyzantką, a fakty z propagandą. Jego analizy są nieodłącznie związane z historiami ludzi, dla których wojna i jej skutki są bolesną codziennością. Wielka polityka przeplata się tutaj z małą, a losy żołnierzy z losami zwykłych rodzin, którym konflikt odebrał wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
W serii ukazały się ostatnio:
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru
Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio
Drauzio Varella Więźniarki
Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)
Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)
Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)
Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
W serii ukażą się m.in.:
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału słowackiego Donbas. Svadobný apartmán v hoteli Vojna
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Tomáš Forró
Copyright © by Tomáš Forró, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Andrzej S. Jagodziński, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Michał Stachowski
Korekta Justyna Sadurska, Elżbieta Krok
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Mapy d2d.pl
The book has received a subsidy from SLOLIA Committee, the Centre for Information on Literature in Bratislava, Slovakia
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-380-5
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2021
Wydanie I
Matkom, które wychowały morderców i ich ofiary – po obu stronach frontu
Od ostatnich wydarzeń opisanych w tej książce do chwili jej publikacji po polsku upłynęły mniej więcej dwa lata. W dynamice standardowych konfliktów zbrojnych to bardzo długi okres, który mógłby sprawić, że treść książki stałaby się już niezbyt aktualna.
Jednak na wschodzie Ukrainy nie rozgrywa się żaden standardowy konflikt, a ja nie starałem się opisywać jego aktualnego przebiegu czy najświeższych wydarzeń. Tę historię, której fragmenty przez trzy lata cierpliwie zbierałem w strefie wojny w Donbasie, rozmawiając z setkami jej uczestników i dokonując analiz, najchętniej nazywam anatomią wojny. To z jednej strony spojrzenie od wewnątrz, bo opowiedziane przez losy ofiar konfliktu, ale z drugiej rzeczywistość widziana oczami polityków i żołnierzy odpowiedzialnych za los tych ofiar. W dodatku wykracza ono poza czarno-białą propagandę obu stron konfliktu i wciąż przeskakuje przez linię frontu. Już celem pierwszej mojej podróży do Donbasu w 2016 roku były tereny okupowane, czyli tak zwana Doniecka Republika Ludowa, której granice stolicy tworzą okopy i pola minowe.
Wszystko to naturalnie miało swoje konsekwencje. Kiedy po ukraińskiej stronie weryfikowałem swoje informacje, często spotykałem się z nieufnością, niechęcią, a czasem nawet z jawną wrogością. To dość oczywiste, że jako reporter byłem wielokrotnie przesłuchiwany przez ukraińską tajną służbę SBU. Musiałem się też przyzwyczaić do niezrozumienia i różnych zarzutów ze strony ukraińskich obywateli, aktywistów obywatelskich, a nawet moich kolegów dziennikarzy. Już nie wspominam o drugiej stronie – dziś mam już zakaz wstępu na tereny kontrolowane przez siły prorosyjskie, a groźby śmiercią dostaję nie tylko stamtąd, lecz także od prorosyjskich sympatyków z krajów Europy Środkowej. Co ciekawe, ani jednym, ani drugim nie udało się przekonująco podważyć informacji zawartych w tej książce. A właściwie nawet tego nie próbowali.
Pytanie o aktualność reporterskiego tekstu dwa lata po jego premierowej publikacji jest jednak uzasadnione, bo od tego czasu doszło do wielu drobnych i kilku poważniejszych zdarzeń. Nastąpiła zmiana na stanowisku prezydenta Ukrainy i USA, nadeszła pandemia, dla której nie ma różnic między pokojem a wojną czy między światem cywilizowanym a tonącymi w błocie okopami. W efekcie wielu kryzysów dochodziło do nowych eskalacji walk i kolejnych nieudanych prób zawieszenia broni. Zawsze wtedy z napięciem śledziłem sytuację i czasem wracałem do strefy walk, żeby wszystko zobaczyć na własne oczy.
Na początku 2020 roku ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski przedstawił ambitny plan ostatecznego zakończenia wojny i rozpoczęcia procesu pojednania. Ale wkrótce potem jego administracja wystąpiła z koncepcją budowy muru, który na zawsze odseparowałby od siebie obie zwaśnione strony. Z kolei rok później, wiosną 2021 roku, armia rosyjska rozpoczęła wielkie manewry wojskowe bezpośrednio na granicy z Donbasem. Wszyscy moi przyjaciele – ukraińscy weterani – stanęli wtedy w długich kolejkach przed punktami mobilizacyjnymi armii ukraińskiej, tak jak na początku wojny.
W moim prywatnym mikroświecie też rozegrało się kilka dramatów związanych z Donbasem. Po publikacji tej książki i innych reportaży prasowych do czeskiej policji dotarło wreszcie, że obywatele tego kraju nie tylko jeżdżą na front strzelać do Ukraińców, lecz także przygotowują ataki zbrojne na swoim własnym terytorium. Kilku epizodycznych bohaterów tej opowieści trafiło zatem do aresztu śledczego pod zarzutem terroryzmu i grożą im długoletnie wyroki. Podobny los czeka zapewne kilku innych ze Słowacji. Dlatego przez pewien czas wizyty w Pradze i niektórych słowackich regionach odbywałem pod nadzorem policji obu krajów. Można się jednak do tego jakoś przyzwyczaić.
Mimo tych wszystkich zdarzeń szanowny polski czytelnik trzyma w ręku książkę, która w niczym nie straciła na swojej aktualności. Mógłbym być z tego dumny, ale w istocie fakt ten napełnia mnie pesymizmem i smutkiem. Znacznie chętniej opowiadałbym tę historię już tylko jako koszmarne wspomnienie czasów niszczenia i mordowania – z nadzieją, że życie na stepach Donbasu powoli wraca do jakiejś normalności.
Jest jednak całkiem odwrotnie. Tam już od dawna „normalnością” jest wszystko to, o czym przed dwoma laty napisałem na kartach tej książki: pełzająca, bezsensowna wojna w okopach (nazywana też „zamrożonym konfliktem”), podczas której wciąż giną żołnierze i cywile. Tam codzienna rzeczywistość to wciąż nocne bombardowania i ostrzeliwania zakazaną bronią, snajperzy, zburzone przyfrontowe miasta, nienawiść. To rozpacz, beznadzieja, rezygnacja. I politycy po obu stronach, którym ten stan rzeczy w istocie pomaga mobilizować obywateli do walki ze swymi przeciwnikami i usprawiedliwiać własne błędy. „Przecież jest wojna, czego od nas chcecie?”
Wspaniałe niegdyś kopalnie Donbasu zalewa woda, zniszczone i rozkradzione fabryki powoli porastają krzewy. Na linii przerwania ognia korytarzami humanitarnymi wciąż płyną rzeki wynędzniałych starców, przemytników i szpiegów. Tylko na przejściu do Ługańskiej Republiki Ludowej społeczność międzynarodowa wreszcie zbudowała nowy most, więc ludzie nie muszą przechodzić przez rzekę po gruzach poprzedniego. To chyba jedyna zmiana.
Obawiam się więc, że ta książka będzie aktualna nie tylko przez następne dwa lata, ale przynajmniej przez dziesięć czy dwadzieścia kolejnych. Strasznie chciałbym się mylić, lecz trzydzieści lat istnienia podobnych, separatystycznych regionów w Gruzji czy Mołdawii niestety nie może napawać optymizmem.
Tomáš Forró
Chłopiec ma czternaście lat, przemoczone buty i kałasznikowa z resztką nabojów. Kryje się w na wpół zburzonym budynku, a wokół słychać ogłuszającą kanonadę karabinów i moździerzy.
Mamuka jest już ósmy miesiąc na froncie. Jeszcze niedawno chodził do szkoły podstawowej w Tbilisi i na terenie jednostki wojskowej, w której służył jego ojciec, wraz z synami innych oficerów chyłkiem palił pierwsze papierosy. Aż któregoś dnia zobaczył w domu płaczącą matkę – ojciec pakował się na wojnę. Już drugi region Gruzji zbuntował się przeciw władzom centralnym, a kiedy wojsko chciało tam zaprowadzić porządek, niespodziewanie napotkało zbrojny opór i broń pochodzącą z magazynów armii rosyjskiej. Na ulicach miasteczek pojawili się jacyś brodaci ludzie z karabinami, którzy nie pili gruzińskiego wina i nie modlili się do chrześcijańskiego Boga. Czeczeni z drugiej strony gór.
Jednostka pod dowództwem ojca Mamuki wkrótce wyruszyła do zbuntowanego regionu zwanego Abchazją. Ale w jaki sposób znalazł się tam nieletni syn dowódcy, na zawsze pozostanie ich tajemnicą. Faktem jest, że kiedy po prawosławnym Bożym Narodzeniu w styczniu 1993 roku koledzy Mamuki wrócili do szkoły, on wraz z oddziałem ojca sypiał na śniegu w okopach, na własne oczy widział śmierć i strzelał do obcych po drugiej stronie.
Na początku lata wojna powoli ma się ku końcowi, ale ani dla ojczyzny Mamuki, ani dla jego oddziału ten koniec nie wygląda różowo. Armia gruzińska cofa się pod naporem nieznanych bojowników i jeszcze bardziej anonimowych nalotów, które zawsze dokonywane są od tej strony, gdzie znajdują się rosyjskie bazy wojskowe. W czerwcu 1993 roku jednostka ojca Mamuki wpada w kocioł i wycofuje się do lasów wokół elektrowni wodnej niedaleko Suchumi. Załoga obiektu uciekła albo dołączyła do separatystów i został tam tylko gruziński dyrektor wraz z rodziną.
Ostatni bój toczy się przy samej hydroelektrowni i trwa osiem godzin. Naprzeciwko nich stoi uzbrojony po zęby pułk liczący ponad trzystu ludzi, a pod komendą ojca Mamuki pozostało zaledwie pięćdziesięciu mocno wyczerpanych żołnierzy i praktycznie pozbawionych amunicji. Reszta poległa w walce. Gruzini starają się przebić do dyrektora elektrowni i jego rodziny, zanim ci wpadną w ręce napastników. Przybywają jednak za późno. Dyrektor z przestrzeloną piersią umiera na oczach Mamuki, wcześniej zdążył jeszcze tylko wyszeptać, że żonę i dzieci uwięziono jako zakładników.
Warunki atakujących są proste: albo Gruzini się poddadzą, albo zostaną wycięci w pień, a na pierwszy ogień pójdzie rodzina dyrektora. Jeśli jednak złożą broń, rosyjski dowódca gwarantuje im humanitarne traktowanie. Po dwóch godzinach ojciec Mamuki z białą szmatą w ręku opuszcza zniszczony budynek. Towarzyszy mu tylko jego syn.
Wokół wciąż jeszcze panuje bitewny chaos. Zanim zdążyli się poddać, atakuje ich inny oddział, bo po stronie napastników każda jednostka mówi innym językiem, więc tamci nie zrozumieli, że ustalono zawieszenie broni. Ojciec Mamuki jest nieuzbrojony, ale jego czternastoletni syn, w przemoczonych butach, wciąż jeszcze ma kałasznikowa z resztką nabojów. Strzela tak, jak się tego nauczył w koszarach ojca – krótkimi, celnymi seriami. Dwaj napastnicy padają martwi, trzeci jest ciężko ranny.
Walka się skończyła. W powietrzu czuje się woń mandarynek i eukaliptusów, która miesza się z zapachem ludzkiej krwi i strachu. Mamuka zbiera z placu boju ciała poległych towarzyszy. Wrogowie są wściekli z powodu ogromnych strat i początkowo nie chcą się zgodzić na pochowanie zabitych Gruzinów, a bezbronnym jeńcom grożą nawet linczem. Ojciec Mamuki wpatruje się w zabitych druhów, wśród których są dwaj jego kuzyni, i wpada w szał. Z gołymi rękami rzuca się na oślep na obcych przybyszów.
W rosyjskim dowódcy budzi się jednak sumienie żołnierza i – tak jak obiecywał – bierze gruzińskich jeńców w obronę. Mamuka milczy i czeka, co będzie dalej. Takim go zapamiętali weterani walk o hydroelektrownię w Suchumi: czternastoletni chłopiec w zbyt dużym, zakrwawionym mundurze, strzegący ciał zabitych żołnierzy przy stercie gruzu przed zbombardowanym budynkiem administracji. Chłopak jest bosy, bo przemoczone buty zabrali mu już napastnicy. Przez deszczowe chmury przebija się kilka promieni zachodzącego słońca.
Dziecięcy żołnierze, w odróżnieniu od dorosłych, przeważnie nie czują strachu. Później Mamuka będzie wiele razy pytany, czy sceny przemocy, które widział w dzieciństwie, nie spowodowały u niego ciężkiej traumy. Twierdził, że nie. Ani traumy, ani strachu, ani nawet smutku. Za to tego dnia w jego głowie utkwiła jedna myśl, która powracała przez dwadzieścia pięć lat w trakcie każdej kolejnej wojny: że Rosjan jednak można zabić, że można ich pokonać.
Myśl o walce z Rosjanami całkiem opętała jego umysł, zakończyła dzieciństwo Mamuki, powracała w snach i zdecydowała o dalszych losach chłopca. Od tego momentu będzie strzelał do Rosjan z automatu, zabijał ich nożem w walce wręcz i namierzał ich pozycje tuż przed ostrzałem z moździerzy. Ciągle ta sama wojna doprowadzi go w końcu na rozległe stepy ukraińskiego Donbasu.
Na razie jednak wciąż jeszcze stoi przy zniszczonej elektrowni wodnej, ma czternaście lat, czeka go niewola i szybkie dojrzewanie. Na ziemi leżą jego pierwsze ofiary, ich krew wsiąka w ziemię, która należała do ojczystej Gruzji, lecz teraz – po przegranej wojnie – opanował ją wróg, który wkrótce ogłosi niepodległość tej prowincji i utworzy Republikę Abchazji. Hydroelektrownia, którą musieli oddać napastnikom, leży na skraju przyszłej stolicy marionetkowego państwa – Suchumi.
Mamuka jeszcze nie wie, że stał się świadkiem nowej, nie do końca dopracowanej koncepcji wojennej, w której mieszają się walka konwencjonalna i partyzancka, żołnierze i cywile, fakty i propaganda. Będzie na własnej skórze odczuwał jej skutki w kolejnych konfliktach, będzie się uczył na jej przykładzie i obserwował, jak coraz skuteczniej niszczy całe państwa. Koncepcja ta po kilkudziesięciu latach stanie się wyrafinowanym i niezwykle efektywnym systemem, a eksperci zachodni nazwą ją wojną hybrydową.
Ale pierwszy paradoks takiej wojny dostrzega już w tym momencie. Choć oddział jego ojca miał walczyć z niedoświadczonymi abchaskimi separatystami, to naprzeciwko nich stanęła uzbrojona po zęby i świetnie zorganizowana armia. Jednostka, która ich pokonała, liczyła setki żołnierzy – jednak Mamuka naliczył w niej zaledwie pięciu Abchazów.
Jest ciepły, pachnący czerwiec. Kanonada dawno ucichła. Pada drobny deszcz1.
Kto zna jeden hybrydowy konflikt rosyjskiego typu, to jakby znał je wszystkie. Zmieniają się tylko daty i nazwy krajów.
Kiedy Mamuka po raz pierwszy przyjedzie na Ukrainę, będzie miał trzydzieści pięć lat i cztery konflikty wojenne za sobą, a piąty – w Donbasie – właśnie stanie się faktem. Z chłopca, który niegdyś uciekł ze szkoły podstawowej, aby wraz z ojcem walczyć na abchaskim froncie, wyrósł twardy, milczący bojownik i dowódca.
Na podstawie nieprzyjacielskiej kanonady i rodzaju prowadzonej taktyki potrafi ustalić, czy ma do czynienia z separatystami, czy też regularną armią rosyjską. Z odległości kilku kilometrów bezbłędnie określi rodzaj i kaliber używanej amunicji. Ale na prywatne pytania, które nie dotyczą wojska, odpowiada zdawkowo i z niechęcią, słowami wyzutymi z emocji. Tak jakby ta część jego osobowości uciekła przed wszystkimi bombardowaniami i schroniła się gdzieś głęboko w bunkrze podświadomości.
Sprawia wrażenie żołnierza doskonałego, który nigdy nie wyłamie się z szeregu. Ale to tylko pozory. Mamuka przeszedł wielką metamorfozę i w niczym nie przypomina chłopca, jakim był w dzieciństwie. Kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych wrócił do domu po dwóch wojnach w Czeczenii z ciężko poranionymi nogami, ojciec namówił go do nauki. Skończył szkołę średnią, zapisał się na uniwersytet i kilka lat później we Francji pracował już nad doktoratem z dyplomacji i prawa międzynarodowego. Zarabiał na życie, walcząc zawodowo w pokazach sztuki bojowej, a jednocześnie poznawał życie i mentalność ludzi Zachodu. Powoli się aklimatyzował, znalazł przyjaciół i pierwszą prawdziwą miłość.
Przez dwa lata mieszkał w Paryżu z modelką pochodzącą ze znanej francuskiej rodziny, a ich rozstanie było dla niego ciosem, który zapoczątkował kolejne problemy w związkach z kobietami. Kilka lat później założył w Gruzji rodzinę, szukał też szczęścia w różnych związkach na Ukrainie, ale wszystkie te próby kończyły się katastrofą. Kobiety uświadamiały sobie bowiem, że ich partner już dawno związał się z inną, z którą nie miały żadnych szans. Jej imię brzmiało „wojna”.
Następna wojna dopadła go po powrocie z Francji. Jego najbliżsi myśleli już, że doświadczenia Mamuki z dzieciństwa pozostaną tylko w sferze nieprzyjemnych wspomnień i najwyżej będą stanowić inspirację do snucia nieprawdopodobnych historii. Ale on nawet w czasie tych ośmiu lat relatywnego spokoju i stabilizacji nie potrafił wyrzucić z głowy pragnienia zemsty. To ponoć jak odłamki szrapnela, które zostały w głowie i których nie można usunąć chirurgicznie, więc wciąż w niej tkwią. Wojna z Rosją całkiem opętała jego myśli.
Rosja znów zaatakowała. Podczas tak zwanej wojny pięciodniowej pomiędzy Gruzją a Osetią Południową w 2008 roku interweniuje armia rosyjska i omal nie zdobywa gruzińskiej stolicy Tbilisi. Mamuka czuje wielki gniew i upokorzenie, ale następny przegrany konflikt pomaga mu zrozumieć, że do zwycięstwa w wojnie nie wystarczy dobrze strzelać, mieć zapał i odwagę do walki z przeważającymi siłami wroga. Polityka okazuje się bowiem potężniejsza od każdej broni.
Dzięki swojej reputacji bojowej, inteligencji i zdobytym kontaktom Mamuka w okresie rządów prezydenta Micheila Saakaszwilego zostaje doradcą ministra obrony ds. kontaktów z USA. Gruzja już od kilku lat stara się o wejście do NATO, a największa armia świata – również dzięki wysiłkom Mamuki – wysyła do Gruzji swoich instruktorów i ekspertów, a wraz z nimi techniki wojskowe i know-how. Skoro wojna to kontynuacja dyplomacji, tylko innymi środkami, dla Mamuki nastaje teraz czas, aby wypróbować to twierdzenie w praktyce. Swoje taktyczne zdolności bojowe poszerza o sztukę negocjacji, logistykę i strategię geopolityczną.
Mija kolejnych kilka lat i wiosną 2014 roku „nieznane zielone ludziki” – a w istocie rosyjscy żołnierze bez dystynkcji – zajmują budynki rządowe i inne obiekty strategiczne na ukraińskim półwyspie Krym. Mamuka jest już w tym czasie gotowy. Ukraina to dla niego znacznie więcej niż tylko kolejne miejsce walki z Rosją i jej miejscowymi sprzymierzeńcami. W odróżnieniu od Gruzji to duży kraj z liczną armią, a w dodatku leżący na granicy Unii Europejskiej. Jeśli kiedyś ma się pojawić szansa, że Zachód pomoże którejś dawnej republice radzieckiej w walce z rosyjską agresją, to tylko tu i teraz.
Jednak w obcym kraju Mamuka musi zaczynać od zera i z polityka staje się znów zwykłym żołnierzem. Ale godzi się na to. Ściąga swoich dawnych gruzińskich towarzyszy broni, zdobywa kontakty na Ukrainie i koordynuje dalsze działania. Emocje ustąpiły, a wojna stała się dla niego kwestią techniczną i problemem logistycznym.
Przekracza ukraińską granicę na początku kwietnia 2014 roku, tuż przed tym, jak niepokoje społeczne przybierają charakter hybrydowego konfliktu. Rząd w Kijowie stopniowo traci kontrolę nad wschodem kraju. Miasta i wioski w Donbasie zajmują zbrojni cywile z rosyjskim akcentem, którzy zapowiadają oderwanie go od Ukrainy i utworzenie niepodległego kraju. Na ulicach słychać strzały z broni automatycznej, giną ludzie, a na drogach dojazdowych stopniowo wyrastają stanowiska kontroli zrobione z betonowych płyt, starych opon i worków z piaskiem. Miejscowi mówią na nie blokposty i z czasem stają się one głównymi elementami tworzącej się linii frontu.
Mamuka wraz z pięcioma innymi Gruzinami przyjeżdża do Doniecka, metropolii Donbasu. Miasto oficjalnie wciąż jeszcze znajduje się pod kontrolą władz ukraińskich, ale panuje tu już chaos. Separatyści zajęli główny budynek administracji i stworzyli tam własny sztab. Korytarze okupują miejscowi górnicy i bandy agresywnych bandytów zwanych tituszkami, w ubłoconych tenisówkach oraz nieodłącznych dresach i ortalionowych kurtkach.
Mamuka w Doniecku spotyka się z miejscowymi etnicznymi Gruzinami, których uwadze nie uszły tajne transporty broni, przemycane w ogromnych ilościach z Rosji. Oficerowie rosyjskich tajnych służb rozdają ją cywilom na Ukrainie i tak przygotowują operację, która zmieni historię Europy Wschodniej. Ale dla Mamuki w ten sposób zostaje rozwiązany istotny problem logistyczny dotyczący uzbrojenia. Bierze na cel jeden z magazynów, który tego wieczoru jest pilnowany przez członków paramilitarnej, prorosyjskiej grupy „Opłot”. Zanim strażnicy zdążą się ocknąć, Mamuka wraz ze swoimi ludźmi wynosi z niego ogromną liczbę automatów, granatów i amunicji.
12 kwietnia 2014 roku po zsynchronizowanym natarciu Ukraina traci dwa leżące blisko siebie miasta – Słowiańsk i Kramatorsk. Kiedy z odsieczą przychodzą im ukraińskie jednostki specjalne, są zaskoczone precyzją ostrzału z moździerzy oraz przemyślaną obroną. Do tej pory nikt na Ukrainie nie znał takiej taktyki walki. Zdziesiątkowana armia ukraińska nie ma żadnego doświadczenia bojowego, a w Słowiańsku czeka na nią świetnie wyszkolony przeciwnik, który pod każdym względem jest lepszy. Ukraińscy żołnierze i milicjanci giną jeden po drugim, więc wszyscy stopniowo sobie uświadamiają, że stanęli w obliczu czegoś, co przekracza ich siły. Ale Mamuka nie jest zaskoczony.
W Donbasie zaczynają się już organizować ukraińscy ochotnicy. Zdobywają broń w podobny sposób jak Mamuka i improwizując, usiłują podjąć się konfrontacji z prorosyjskimi okupantami. Choć są w swoim kraju, mogą liczyć jedynie na własne siły, ponieważ armia ukraińska jest w tym czasie całkiem sparaliżowana, dokładnie spenetrowana przez rosyjskich agentów i niezdolna do efektywnej walki. Mamuka pewnego dnia przekonuje się o tym na własne oczy, gdy obserwuje rozpaczliwe próby komandosów z ukraińskiej jednostki specjalnej Służby Bezpieczeństwa Ukrainy „Alfa”, starającej się oczyścić z separatystów małe miasteczko Izium. Pod gradem kul Ukraińcy tracą kilku ludzi i ostatecznie muszą się stamtąd wycofać.
Mamuka decyduje się dołączyć do ukraińskich ochotników. Mają silną motywację do walki, ale brakuje im dyscypliny i wyszkolenia. Uczy ich zatem tego, co sam potrafi: rosyjskiej taktyki hybrydowej oraz rosyjskiego sposobu myślenia i wszystkiego tego, czego nauczył się w trakcie poprzednich wojen. Walczy ramię w ramię z Ukraińcami i stopniowo planuje stworzenie własnej jednostki bojowej.
Poznaliśmy się, kiedy wojna już rozgorzała na dobre. Mamuka uczestniczy w bojach niemal na całej linii frontu. Jego doświadczenia z tych dni mrożą krew w żyłach, ale jeszcze straszniejsze są opowieści o wojnach, w których brał udział w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Na pytanie, czym różniły się one od dzisiejszej, Mamuka nie ma jasnej odpowiedzi. Uważa, że niczym, lecz nie potrafi tego wytłumaczyć.
Twierdzi jednak, że gdy człowiek przeżył jedną wojnę hybrydową, to zna je wszystkie. Podczas naszych rozmów często powtarza, że dzięki swym wcześniejszym doświadczeniom przepowiadał ukraińską wojnę już w grudniu 2013 roku, kiedy zobaczył w telewizji informacje o pierwszych zamieszkach w Kijowie. Przecież w tym czasie jeszcze nikt na Ukrainie nie mógł przypuszczać, że zaledwie za kilka miesięcy dojdzie do aneksji Krymu i konfliktu w Donbasie.
Początkowo nie bardzo rozumiem Mamukę, ale potem spotykamy się częściej, przy każdej mojej kolejnej wizycie na Ukrainie. Zapisuję jego własne wspomnienia z gruzińskich wojen, a następnie konfrontuję je z relacjami innych uczestników, analizami dziennikarzy i międzynarodowych obserwatorów. Z tych dawno już zapomnianych konfliktów stopniowo wyłaniają się powtarzalne historie, które nadają słowom gruzińskiego weterana całkiem inne znaczenie. Zaczynam rozumieć, że Mamuka wcale nie musiał być jasnowidzem, żeby przewidzieć ukraińską wojnę, i że jego zdanie podzielało wiele innych osób.
Podstawowa cecha wojny hybrydowej to zdolność do prowadzenia i koordynowania działań bojowych w taki sposób, żeby nie dało się łatwo rozpoznać ich prawdziwego charakteru ani odpowiednio na nie zareagować2. Do tego celu służą metody niewojskowe w rodzaju dezinformacji czy prowokowania społecznej presji oraz scenariusze bojowe prowadzące do wywołania zbrojnych rebelii lub wykorzystujące anonimowe jednostki wojskowe[1]. Wszystko to Mamuka nieraz widział na własne oczy w Gruzji. Nic zatem dziwnego, że gdy w styczniu 2014 roku na kijowskim Majdanie proeuropejscy demonstranci zagrozili interesom Rosji i wkrótce zaczęli ginąć w ogniu snajperów, w głowie Mamuki zapaliło się czerwone światełko.
Późniejsza eskalacja kryzysu następowała już dokładnie według tego samego scenariusza, jaki znał z własnego kraju. W efekcie takich konfliktów od początku lat dziewięćdziesiątych Gruzja w trzech wojnach z separatystami utraciła dwadzieścia procent swojego terytorium. Na oderwanych terenach powstały dwa fikcyjne państwa – Abchazja i Osetia Południowa – które niczego nie produkują i nie potrafią zadbać o zaspokojenie nawet podstawowych potrzeb swoich obywateli, a ich istnienie jest zależne wyłącznie od łaski Federacji Rosyjskiej. Są przyrodnim rodzeństwem „bliźniaków”, które narodziły się po pierwszych bojach w Donbasie i noszą nazwy Doniecka oraz Ługańska Republika Ludowa.
Kraje rosyjskiego świata dzielą los kolonii moskiewskiego imperium. Historia Kaukazu świadczy o tym na równi z okopami separatystycznego Donbasu.
Ulice miasteczka Popasna na początku 2017 roku są całkiem wyludnione, hula po nich mroźny wiatr, a z oddali dobiega dudnienie dział. Jeszcze niedawno Popasną okupowali prorosyjscy separatyści, ale Ukraina ją odbiła, a gruzińscy bojownicy przebili się jeszcze dalej. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia udało się im przesunąć linię frontu o trzy kilometry.
Przy pętli autobusowej zatrzymuje się wojskowy jeep, który zabiera mnie do środka. Na oknie widać rysunek dwóch wilków z flagą gruzińską i ukraińską, które rozszarpują na kawałki rosyjskiego niedźwiedzia. Żołnierze w samochodzie przeważnie milczą, a gdy się już odezwą, trudno ich zrozumieć. Ich twardy, koślawy rosyjski, z typowym akcentem kaukaskim, robi jednak wrażenie nawet przez radio, dzięki czemu przekraczamy bez choćby jednej kontroli kilka wojskowych blokpostów. Wybuchy za oknami słychać coraz wyraźniej.
Zostaję przez kilka dni w gruzińskim legionie Mamuki. Jego oddział funkcjonuje w ramach armii ukraińskiej i walczy u jej boku w Donbasie. Stacjonuje mniej więcej trzysta metrów od linii frontu, na ziemi niczyjej. Po bombardowaniach zostało w osadzie jedenaście jako tako całych domów. Jeden z nich zajmuje starzec, który nie chciał uciec razem z resztą mieszkańców. W sześciu mieszkają Gruzini, a pozostałe cztery stoją puste. Zostały zaminowane przez ustępujące prorosyjskie oddziały, a kiedy podczas próby ich oczyszczenia jednemu z ukraińskich żołnierzy wybuch miny urwał głowę, Gruzini pozostawili je na łasce losu. Ponury obraz okolicy wzmacnia przenikliwe zimno, walające się wszędzie śmieci oraz łyse pola i pagórki, z których osadę często ostrzeliwują snajperzy.
Mieszkam w brudnej norze, w której z powodu zaciemnienia panuje zawsze głęboka noc. Moimi współlokatorami są Bondo, facet w średnim wieku, i młody Ramini, którego jakiś rok później spotkam w Kijowie już jako inwalidę wojennego. Po naszym pierwszym spotkaniu trafi go w brzuch pocisk rozrywający i po skomplikowanej operacji straci znaczną część trzewi.
Wszyscy członkowie gruzińskiego oddziału mają za sobą karierę żołnierzy zawodowych i doświadczenie bojowe w międzynarodowych misjach. Mamuka dokonuje bardzo surowej selekcji i wymaga od swoich ludzi ideowej motywacji, praktyki oraz zobowiązania do alkoholowej abstynencji. Na razie zgromadził około setki ochotników, ale docelowo ma ich być w pułku siedmiuset.
W ciągu dnia osada sprawia senne wrażenie. Jej mieszkańcy z reguły siedzą w domach, palą papierosy i czyszczą broń. Snajperzy Gela i Giorgi przegryzają gruzińską słoninę, dowódca Jabal drzemie w domku sztabowym, a kilku żołnierzy zmienia wartę w pobliskim frontowym bunkrze. Ruch zaczyna się dopiero wieczorem. W wiosce zjawia się kilka obtłuczonych jeepów bez świateł i z wyciszonymi silnikami, z domków wybiegają uzbrojeni po zęby ludzie i wtedy auta po cichu kierują się w stronę linii frontu.
Nikt mi niczego nie tłumaczy w szczegółach, wiem jednak, że specjalnością Gruzinów są działania zwiadowcze na tyłach wroga. W małych grupkach rozpraszają się za linią frontu i szukają w niej słabych punktów, dogodnych do ataku. Gdy takie znajdą, przygotowują operację, potem zaś atakują od tyłu, w chwili gdy w nieprzyjacielskim bunkrze brakuje posiłków albo gdy połowa jego załogi leży w środku pijana. Wtedy likwidują taką jednostkę, jej otoczenie okłada ogniem artyleria, a przez powstały wyłom atakuje ukraińska piechota, która zajmuje cały teren.
Czasem też wyruszają na łowy. Gdy natkną się na rosyjskiego oficera lub inną ważną osobę, Gruzini potrafią cierpliwie przez kilka dni w obcym terenie śledzić jego ruchy i przyzwyczajenia, aby we właściwej chwili Jabal mógł z bliska władować w niego cały magazynek ze swojego pistoletu z tłumikiem. Albo zrobi to snajper Dmitrij, bez zbędnych ceregieli i z odległości pół kilometra. Jeśli pochwycą go żywcem, przez najbliższe dni będzie mógł tylko pomarzyć o miłosiernej kuli.
Ukraina i Gruzja zaczęły dzielić podobny los już w 1921 roku, kiedy powstający Związek Radziecki starał się wymyślić jak najlepszy model kontrolowania zdobytych terenów. Od początku istnienia tego imperium istotny problem stanowiła chwiejna równowaga między władzą centralną a poddanymi narodami i grupami etnicznymi.
Powstał kolos zajmujący jedną szóstą powierzchni ziemskiego globu, w którym zderzały się interesy i potrzeby poszczególnych narodów, wzajemnie pilnujących się przed działaniami odśrodkowymi i walczących o przychylność centrali, która dzięki temu łatwiej trzymała je w garści3. Ten system w politologii nazywa się etnofederalizmem.
Narody w ZSRR znalazły się w strukturze hierarchicznej. Najwyżej sytuowały się republiki federacyjne, którym podporządkowane były republiki autonomiczne, a najmniejszymi jednostkami administracyjnymi były obwody.
Owe jednostki „autonomiczne” odgrywały niezwykle ważną rolę w utrzymaniu całej struktury. Gdy bowiem któraś z republik federacyjnych próbowała realizować plany niezgodne z wytycznymi Kremla – do czego formalnie w ramach federacji były uprawnione – miała przeciwko sobie nie tylko władzę centralną, lecz także regiony autonomiczne, które broniły swoich interesów. W ten sposób republiki radzieckie i ich mniejsze części trzymały się nawzajem w szachu.
Taki etnofederalizm do dziś kształtuje charakter Eurazji i stanowi pierwotną przyczynę wszystkich konfliktów narodowościowych na terenie byłego Związku Radzieckiego.
Z frontowej osady wyjechali jeepami niemal wszyscy żołnierze i został tylko Bondo. Przy ledwo świecącej żarówce kończy czyszczenie broni, zakłada tłumik i czeka. Mniej więcej po godzinie przez dziurę w kuchni przeciska się pierwszy szczur. Z broni Bondy wystrzela płomień i rozlega się głuchy wybuch, a zadymione od papierosów pomieszczenie wypełnia jeszcze bardziej gryząca woń. Z trafionego gryzonia tryskają wnętrzności.
– Mołodiec[2] – chwali sam siebie Bondo i skupia się na ekranie swej poobijanej komórki.
Co dokładnie zdarzyło się dzisiejszej nocy prócz rozstrzelania szczura, tego chyba nigdy się nie dowiem. Jakieś dwa kilometry od nas rozpętała się gwałtowna strzelanina. Słychać było salwy miotaczy min i wybuchy granatników. Łuna na niebie płonęła prawie dwie godziny. Nad ranem wrócili żołnierze, tak jak odeszli – bez słowa wyjaśnienia i jak najciszej. Potem o brzasku przyjechała stara holenderska karetka z opatrzonymi rannymi. Snajper Gela ma postrzał prawej ręki. Zapewnia jednak, że czuje się zupełnie dobrze.
Po południu Bondo wrzuca do pieca kilka szczap drewna, dokłada plastikowe butle i wlewa do środka pół litra nafty, aby na tym wszystkim upiec szaszłyki. Z głośnika jego komórki słychać melancholijny gruziński baryton. Do naszej chałupy powoli schodzą się legioniści. Muzyka, woń szaszłyków i zmęczenie – wszystko to wprowadza ich w sentymentalny nastrój. Nie ma wątpliwości, że walczą tu nie tylko z Rosją, lecz również z ogromną tęsknotą za swoim krajem. Nabożnie biorą w dłonie skręty z moim belgijskim tytoniem i między jednym a drugim zaciągnięciem po kolei dorzucają nowe fragmenty ukraińsko-gruzińskiej historii.
Bliskość obu krajów to nie tylko wspólna historia w ramach ZSRR, kiedy ich losy kształtował dyktat etnofederalizmu. Dla Gruzji Ukraina to też wspólne emocje i doświadczenia z wojen domowych, które miały niemal identyczny przebieg i tego samego agresora, a różnią się w nich jedynie nazwy regionów i daty rosyjskich inwazji. To jest właśnie owo doświadczenie, o którym wspominał Mamuka w swym proroctwie na temat wojny na Ukrainie.
Dlatego jego żołnierze, walcząc o wolność Ukrainy, walczą zarazem o wolną Gruzję. Są też przekonani, że Rosję będzie tutaj łatwiej pokonać, bo Ukraina ma przy swoich granicach znacznie silniejszą armię i zachodnich sojuszników. A co może jeszcze ważniejsze, wielu z nich walczyło w swoim kraju w ostatniej wojnie o Osetię Południową w 2008 roku, a starsi pamiętają nawet wojnę o Abchazję z lat dziewięćdziesiątych, w której brał udział Mamuka.
Ich zdaniem od tego czasu mają dług wobec Ukrainy, bo podczas pierwszej wojny abchaskiej armię gruzińską wsparło stu pięćdziesięciu ukraińskich ochotników, spośród których siedmiu zginęło4. Polski reporter Wojciech Górecki opisuje zaciekłe boje Ukraińców z tego czasu, do których doszło w trakcie odwrotu armii gruzińskiej z Abchazji we wrześniu 1993 roku5. Znana jest też ewakuacja gruzińskich żołnierzy i cywilów z obleganych terenów przez ukraińskie lotnictwo. Dlatego właśnie bez żadnego patosu Gruzini Mamuki są dziś gotowi spłacić w Donbasie ten dług wobec Ukrainy w taki sam sposób – własną krwią.
Nie trzeba w ogóle dodawać, że więzi obu krajów z przeszłości i teraźniejszości mają wspólny mianownik: Rosję. Ironią z czasu istnienia ZSRR jest to, że choć koncepcja etnofederalizmu powstała na Kremlu, to nigdy nie dotyczyła Rosji. Oficjalnie była ona tylko jedną z piętnastu republik i mieszkał w niej największy naród całego imperium, jednak absolutnie nikt nie miał prawa ograniczać Rosjan w wywieraniu wpływu na pozostałe narody.
Etnofederalizm miał utrzymywać w szachu wyłącznie ambicje innych narodów i w ogóle nie odnosił się do rosyjskiej kulturalnej ekspansji w całym Związku Radzieckim. A przecież obie koncepcje nawzajem się wykluczają. Rusyfikacja zakłada fizyczną i kulturową hegemonię jednej, konkretnej grupy etnicznej, gdy tymczasem etnofederalizm opowiada się za wielonarodową równowagą opartą na sile i liczebności konkretnych narodów.
To tylko jeden z dowodów na to, że etnofederalizm nie miał nic wspólnego ze wzniosłą ideą braterstwa między narodami, jak twierdziła komunistyczna propaganda, lecz był wyłącznie jednym z instrumentów władzy centralnej. Inne to choćby osiedlanie Rosjan na terenach odmiennych grup etnicznych, mniej lub bardziej przymusowe wprowadzanie języka rosyjskiego i indoktrynacja za pomocą kultury rosyjskiej.
Zarówno Ukraina, jak i Gruzja stawiały opór tym naciskom, ale każdy z tych krajów robił to na swój własny sposób. W przypadku Gruzinów rusyfikacyjne naciski były wyraźnie mniejsze, ale i tak w czasach komunizmu rosła ogólnonarodowa awersja do języka rosyjskiego. W jej wyniku dzisiejsza młoda generacja Gruzinów często nawet nie rozumie rosyjskiego.
Natomiast wschód Ukrainy ostatecznie uległ rosyjskim wpływom – na tych terenach naciski były nieporównanie bardziej brutalne, a głód w latach dwudziestych i trzydziestych oraz czystki i deportacje Stalina pochłonęły miliony ofiar wśród etnicznych Ukraińców. Na ich miejsce – zwłaszcza do Donbasu – przybyły setki tysięcy Rosjan, którzy zaczęli osiedlać się na tych terenach. Dlatego w Donbasie po rosyjsku mówi miażdżąca większość obywateli, a ukraińskojęzyczne grupy, którym w tym regionie udało się uniknąć rusyfikacji, są rozproszone przede wszystkim po wsiach. Jednak nawet one nie posługują się czystym ukraińskim, tylko tak zwanym surżykiem – mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego, z typowo ukraińskim akcentem.
Te różnice w mentalności i języku między Gruzinami a Ukraińcami czuje się też tutaj na froncie. Umocnionego wzgórza, odległego o kilka minut marszu od wioski, oprócz Gruzinów bronią również Ukraińcy. Ci drudzy w razie potrzeby potrafią płynnie przechodzić na rosyjski, nawet gdy akurat rozmawiają po ukraińsku. Życie w dwujęzycznym regionie nauczyło ich językowej empatii. Gruzini natomiast ostentacyjnie rozmawiają w ich obecności w swoim języku ojczystym – ich ukraińscy koledzy siedzą wtedy jak na tureckim kazaniu.
Wkrótce sam na własnej skórze przekonuję się o nieudanej rusyfikacji Gruzji. Któregoś dnia gruziński oddział przeprowadza mnie przez ziemię niczyją obok linii frontu i żołnierz idący jako pierwszy w szeregu reaguje na jakiś ruch o sto metrów od nas. Musieliśmy chyba spłoszyć snajpera albo zwiadowcę drugiej strony.
Rozpętała się strzelanina. Gruzini mają jednak przede wszystkim za zadanie, aby mnie ochronić, więc wycofują się pod osłoną ognia. Zanim zdążyłem się zorientować, że na otwartej przestrzeni jestem sam, czyjaś ręka z tyłu chwyciła mnie za kamizelkę kuloodporną i pociągnęła do siebie.
Adrenalinę w powietrzu można by było kroić. Żołnierz krzyczy do mnie coś po gruzińsku.
– Głuchy jesteś? – tłumaczy mi Giorgi. – Wrzeszczał do ciebie z pięć razy, żebyś się cofał.
– Ale ja nie znam ani słowa po gruzińsku. Niech krzyczy po rosyjsku.
– W języku okupanta? Nigdy!
O ile problemy obu narodów w okresie ZSRR można tłumaczyć tym, że wynikały z reżimu totalitarnego, to na początku lat dziewięćdziesiątych sytuacja uległa zmianie. Po rozpadzie Związku Radzieckiego wydawało się, że oba państwa – Ukraina i Gruzja – leżące w bardzo różnych regionach, pójdą swoją drogą.
Prawda jest jednak taka, że po odzyskaniu niepodległości paralele między ich sytuacją jeszcze się umocniły. Ujawniają one anatomię rosyjskich nacisków, które od rozpadu imperium w ogóle się nie zmieniły. Dziś dotyczą już co prawda suwerennych krajów, więc jawne użycie siły w przestrzeni międzynarodowej jest dużo bardziej ryzykowne. Dlatego właśnie stworzono ukrytą taktykę konfliktów hybrydowych, a mechanizm pozostał ten sam i służy jako potężny instrument umacniania rosyjskich wpływów w krajach postradzieckich.
Jeśli chce się zrozumieć, jak ten mechanizm działa, należy wrócić do początków konfliktu na Ukrainie – do czasu, gdy zaczął się proces, który doprowadził mieszkańców jednego regionu do zakwestionowania swojej przynależności państwowej.
Na początku nie było rosyjskiej inwazji ani najazdu ukraińskich nacjonalistów. Najpierw Donbas podpalili jego ówcześni władcy.
Peryferia Europy, biedny postkomunistyczny kraj, w nim zapomniany region, a na jego krańcach depresyjne, nadgraniczne miasto. To Ługańsk. Upadające kopalnie minerałów i węgla kamiennego, opuszczone fabryki, odrapane bloki z epoki komunizmu. A piętnaście kilometrów dalej granica rosyjska. Tutaj do cudzoziemców mówi się: Co wy, z tej dalekiej Europy, możecie wiedzieć? Tak, jakby oni tutaj żyli już na Księżycu.
Ługańsk to biedniejsza część upadającego Donbasu – kiedyś dumy radzieckiego przemysłu. Od zawsze nieco ospała, prowincjonalna metropolia z półmilionową populacją, pozbawiona większych ambicji, za to z nostalgicznymi wspomnieniami dawnej sławy z czasów komunizmu. A mimo to – albo właśnie dlatego – wszystko zaczęło się właśnie w Ługańsku. Misza wtedy nie tylko tam mieszkał, ale nawet dosłownie był przy tym, jak wzniecono pierwszą iskrę, która zapaliła cały Donbas. Miał pecha.
W lutym 2014 roku Misza pracował w ługańskiej fabryce części samochodowych. Nie był zwykłym robotnikiem, tylko ambitnym młodym szefem wydziału. Nie zdradzi nazwy firmy ani swego wydziału, bo wciąż ma jeszcze w Ługańsku rodzinę, której nie chce zaszkodzić – przecież od tego czasu minęło zaledwie kilka lat.
Cały ten okres to lata wojny, którą pomagał rozkręcać jego ówczesny szef.
Misza żył tak, jak na Ukrainie żyje typowa warstwa średnia. Mógł sobie pozwolić na używane auto i mieszkanie w bloku po skromnym remoncie. Czyli z oszklonym balkonem, plastikowymi oknami, parkietem oraz nową łazienką. Skromne symbole sukcesu. I jeszcze narzeczona, plany ślubu, w weekend piłka i siłownia, a wieczorem wódka i trochę trawy. Kiedy wszystko się zacznie, Misza straci ochotę na alkohol i miękkie narkotyki.
A zacznie się niedługo. W telewizji już trzeci miesiąc pokazują Majdan i płonący Kijów. Tam początkiem wszystkiego były pokojowe protesty na centralnym placu Niepodległości, nazywanym Majdanem, w sprawie integracji z Unią Europejską, na co rząd odpowiedział użyciem policyjnych pałek i działek wodnych. To z kolei doprowadziło do jeszcze większych demonstracji. Pojawiły się pierwsze koktajle Mołotowa, a po nich pierwsze strzały, pierwsza krew i snajperzy na dachach w centrum Kijowa, którzy całymi tuzinami zaczęli mordować ludzi na placu6. Do dziś nikt nie wie, kto ich wysłał. Obie strony twierdzą, że chodziło o prowokację tych drugich.
Dziewięćset kilometrów dalej na wschód, w ługańskiej fabryce, też już zaczyna się coś dziać. Misza ma biuro niedaleko swojego szefa. Wystarczy zostawić otwarte drzwi i widać coś bardzo charakterystycznego, co od początku wydarzeń na Majdanie powtarza się niemal codziennie. Sam najwyższy szef fabryki zatrudniającej tysiąc pięćset osób gromadzi robotników w hali produkcyjnej na jakieś szkolenia polityczne. Najpierw cierpliwie tłumaczy im sytuację w kraju, a potem straszy ich potworną przyszłością. Że jak bunt z Majdanu ogarnie cały kraj, to faszyści z zachodu Ukrainy już za chwilę zajmą stolicę, a jutro Donbas. Że zabiorą im język rosyjski, kulturę i ziemię, a potem wszystko sprzedadzą cudzoziemcom.
Misza widzi ich codziennie, gdy idzie do pracy i kiedy z niej wychodzi. Robotnicy z jego fabryki demonstrują wspólnie z przywożonymi tu autobusami górnikami i ludźmi z okolicznych, jeszcze biedniejszych terenów. Organizatorzy przynoszą demonstrantom wódkę i kiełbasę. A gdy ktoś jest robotnikiem w fabryce szefa Miszy i nie wykrzykuje na placu, że nie chce Europy, Majdanu i faszystów, to następnego dnia może stracić pracę albo nie dostać pensji.
Wyższy sens tych kontrdemonstracji nie jest żadną tajemnicą. Na masowych protestach w Kijowie ludzie żądają ustąpienia prorosyjskiego prezydenta Janukowycza, który nie zgodził się na prozachodni kurs kraju i na dodatek stanowi ucieleśnienie najgorszego od upadku komunizmu mafijnego systemu korupcji. Ale w Donbasie od rosyjskiej gospodarki i Janukowycza uzależnieni są miejscowi przedsiębiorcy, a od tych z kolei – tutejsi robotnicy i górnicy. Każdy biznesmen jest tutaj jednocześnie partnerem handlowym prezydenta lub przynajmniej wspiera jego potężną Partię Regionów. Na wschodzie wszędzie obowiązuje ten sam schemat: albo jesteś z Partią Regionów, albo przeciw. Dlatego takie wystąpienia przeciw Majdanowi i na rzecz poparcia prezydenta to cichy obowiązek przedsiębiorców i ich pracowników. Misza nikogo więc nie potępia, bo zarówno jego szefowi, jak i pracownikom chodzi o ich własne życie.
W Kijowie zatem protestuje Majdan, a w Ługańsku powstaje Antymajdan. Stopniowo protesty rozszerzają się na wszystkie miasta wschodniej Ukrainy, w których ma coś do powiedzenia Partia Regionów. Robotnicy wychodzą na ulice również w Doniecku, Charkowie, Mariupolu, Odessie i wielu innych miastach. Najbardziej zdecydowanych wożą do Kijowa, żeby bili prodemokratycznych demonstrantów na Majdanie.
Na początku 2014 roku demonstruje zarówno zachód, jak i wschód kraju. Pierwsi mają jasny cel i ideę: żeby Ukraina wreszcie stała się częścią Zachodu. Żeby już nie trzeba było mówić: Co wy tam wiecie w tej dalekiej Europie? Bo oni też uważają, że są w Europie. Zachodnia Ukraina ma po dziurki w nosie tak zwanego rosyjskiego świata – rzeczywistości postkomunistycznej, w której panuje korupcja, mafie oraz wszechmocny Kreml. Dlatego tłumy na Majdanie wymachują flagami europejskimi, a po każdym wycofaniu się jednostek policyjnych wybucha euforia.
Drudzy, ze wschodu, w ogóle nie są przyzwyczajeni do protestów. Gdy pytałem mieszkańców Donbasu, co sądzą o wydarzeniach tamtych tygodni, słyszałem zazwyczaj odpowiedzi w stylu: „My nie mamy czasu na politykę, musimy pracować”.
Tania, typowa mieszkanka Ługańska, matka dwójki dzieci, dodała: „Na Majdanie stały tylko nieroby. Władza powinna była ich rozpędzić działkami wodnymi i byłoby po krzyku”.
Uświadomiła sobie, że sytuacja stała się poważna dopiero wtedy, gdy zaczęła się strzelanina. Spotkało ją to któregoś ranka na ługańskim dworcu autobusowym. W tamtej chwili pomyślała: „Do diabła, jak teraz dostanę się do roboty?”. Dziś przyznaje, że to było strasznie głupie, ale do tego momentu polityka jej nie interesowała, podobnie jak wszystkich z jej otoczenia. Aż do czasu, gdy przez tę politykę zaczęli umierać.
Krótko mówiąc, w Donbasie tamtych czasów powszechna była mentalność radzieckiego robotnika, który poświęcał całe życie swojej pracy i oczekiwał za to spokoju, bezpieczeństwa i zagwarantowania podstawowych potrzeb życiowych. Tutejszych ludzi na demonstracje Antymajdanu nie wyprowadzają żadne idee ani wielkie cele, jak to się dzieje w Kijowie. Ich gna konsekwentnie podsycany strach, że ci z zachodu Ukrainy wystąpili przeciwko nim – przeciw językowi (rosyjskiemu) i kulturze, „ich” prezydentowi i dziedzictwu socjalizmu. Protesty na Majdanie nie kojarzą się im z reformami ekonomicznymi i walką o Europę, lecz z obrazem ukraińskich nacjonalistów niszczących pomniki Lenina i Stalina.
Ludzie w Donbasie prawdziwy gniew poczują dopiero wtedy, gdy z Kijowa przywiozą ich chłopców. Przypadek sprawił, że pierwsi milicjanci z jednostki specjalnej Berkut, którzy zginęli na Majdanie podczas starć z demonstrantami, pochodzili właśnie z Donbasu. Miejscowi pochowali ich jak bohaterów. W prorosyjskim Donbasie do gniewu dołącza strach. Czyli jednak ci z zachodu naprawdę są przeciwko nam, czyli to jednak prawdziwi faszyści.
Jest już koniec lutego i sprawy zaczynają gwałtownie przyspieszać. Ówczesny ukraiński prezydent Janukowycz ucieka przed kijowskimi demonstrantami do Donbasu, a stamtąd do Moskwy. Krótko potem, 23 lutego, w Sewastopolu na Krymie nagle odbywa się wielka prorosyjska demonstracja, będąca zapowiedzią czegoś nadzwyczajnego.
Owo „coś” nadchodzi już 27 lutego, kiedy na Krymie pojawiają się nieokreśleni żołnierze z bronią rosyjskich wojsk specjalnych i zajmują lokalny parlament. Ukraina jest w szoku. Kijowski Majdan ze zgrozą i niedowierzaniem obserwuje, jak zaczyna się okupacja ukraińskiego terytorium przez armię rosyjską.
Spotykam Miszę w 2018 roku. Z kierownika wydziału wielkiej firmy stał się obecnie uchodźcą wojennym. Uciekł z ogarniętego wojną Ługańska podobnie jak niemal trzy miliony mieszkańców Donbasu, którzy nie potrafili się pogodzić z bombardowaniami, okupacją i całą tą beznadzieją codzienności w strefie wojennej.
Gdy skończyły mu się oszczędności, wyjechał z Ukrainy. W jednym z zachodnich krajów pracuje na czarno jako szofer i ciężko zarobione pieniądze wysyła do kraju żonie, która opiekuje się ich starzejącymi się rodzicami. Znów zaczyna od zera, bez domu i bez przyszłości. Czy uda mu się jeszcze kiedyś wrócić do Ługańska?
– Może na kilka dni, jakbyś odwiedzał zoo – uśmiecha się smutno, a po chwili wilgotnieją mu oczy. Żeby to zamaskować, zapala papierosa.
Ma rację. W czasie gdy się poznaliśmy, Ługańsk jest już miastem duchów, z pustymi ulicami, po których czasem przejedzie wojskowy jeep albo rozklekotana łada. Centrum pilnują transportery opancerzone, większość sklepów jest zamknięta, a na każdym rogu wiszą potężne billboardy propagandowe separatystycznych władz.
W Ługańsku mieszka jednak nadal były szef Miszy. Nazywa się Andrej Nedowes, a jego srebrny lexus na tle zbombardowanych domów wygląda jak pojazd z innej planety. Ludzie tacy jak on zawsze znajdą sobie miejsce w każdym reżimie. W 2014 roku był posłem miejscowego parlamentu z ramienia Partii Regionów prezydenta Janukowycza. Dziś, gdy Ługańsk stał się stolicą separatystycznej Ługańskiej Republiki Ludowej, demokrację parlamentarną zastąpiła wojskowa dyktatura, a Partia Regionów jest już tylko wyblakłym wspomnieniem, też jest posłem.
Siedzimy razem w pustej ługańskiej kawiarni, pijemy herbatę, a Nedowes wspomina ten niespokojny rok. Po co to wszystko było? Mężczyzna w średnim wieku nosi zachodnie sportowe ubranie, na jakie jego robotnikom nie wystarczyłaby nawet trzymiesięczna pensja, ale upiera się, że Antymajdan organizował dla ich dobra. Miejscowi ludzie są związani z narodem i kulturą rosyjską, a ukraińscy nacjonaliści chcieli im to wszystko zabrać. Kijowski Majdan to był tylko wierzchołek góry lodowej, za którą kryły się europejskie pieniądze, różne zachodnie organizacje pozarządowe i amerykańskie tajne służby. Konspiracja – dodaje.
A Rosja? Rosja rzekomo przyszła dopiero potem. Na początku byli miejscowi, wszechmocni ojcowie Donbasu, tacy jak on. A oni tylko bronili własnych interesów przed „tamtymi”. Łatwo można sobie przetłumaczyć, co dokładnie znaczą jego słowa. Proeuropejski Majdan dla miejscowych oligarchów, powiązanych z rosyjskim biznesem i mafią, stanowił całkiem konkretne zagrożenie ekonomiczne.
– Jaka część waszej produkcji szła na wschód?
– Prawie cała – odpowiada bez wahania Nedowes. – Do Rosji eksportowały wszystkie moje fabryki.
Nedowes dyskretnie przemilcza własną rolę w tym, co się stało po Antymajdanie, gdy on i jemu podobni zaktywizowali tysiące ludzi i doprowadzili do katastrofy. Przecież nie może przyznać, że przygotowali grunt pod coś, co było wtedy całkiem poza granicami ich wyobraźni i możliwości. Bo gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, scenariusz zaczął wtedy pisać już ktoś zupełnie inny.
Misza pamięta, że po aneksji Krymu stało się w Ługańsku coś ważnego. Ludzie już nie przychodzili na demonstracje ze strachu przed ukraińskimi faszystami, ale dlatego, że oni też odkryli swój wielki cel, podobnie jak ci w Kijowie.
Ługańsk zaczął marzyć. A gdy to się zaczęło, już nic nie było takie jak przedtem.
Skoro Majdan marzył o Europie, to o czym marzył Antymajdan? Oczywiście o Rosji. O tym, że będzie jak na Krymie i że pewnego dnia prorosyjscy ludzie obudzą się w innym kraju, który mówi ich językiem, który podniesie im pensje i emerytury, w którym nie niszczy się komunistycznych pomników, który ma lepsze drogi i opiekę zdrowotną. Donbas uwierzył, że Rosja to nowa forma Związku Radzieckiego i że już mają ją na wyciągnięcie ręki.
Znaczna część populacji Donbasu nigdy bowiem nie pogodziła się z upadkiem komunizmu, wraz z którym odeszły też wszystkie gwarancje socjalne, bezpłatne obozy pionierskie i jedność wszystkich narodów w największym kraju na świecie. A w politycznie niestabilnym państwie ukraińskim, wciąż poszukującym własnej tożsamości, przez ostatnie lata czuli się jak cudzoziemcy. Nie zmieniło tego dwadzieścia pięć lat niepodległości i kruchej demokracji, bo Donbas – region górników, robotników, a także zwolnionych z więzień przestępców z różnych zakątków radzieckiego imperium – wcale nie marzył o wolności. Marzył za to o silnej ręce państwa, o jego opiekuńczej roli, a zwłaszcza o godności. Słowo „godność” powtarzali wciąż mówcy na trybunach Antymajdanu oraz rosyjskie media. Inne kluczowe pojęcia z tamtego czasu to: „ukraińscy faszyści”, „Rosja” i „Putin”.
Po wydarzeniach na Krymie ani w Ługańsku, ani w całym Donbasie nie protestuje już Antymajdan. Jego organizatorzy, wywodzący się spośród miejscowych oligarchów, nagle zorientowali się, że całkiem utracili kontrolę nad ruchem, który stworzyli, opłacili i którym kierowali. Rósł on z każdym dniem. Na placu przed budynkiem miejscowej administracji wciąż stali ich robotnicy i górnicy, ale w rękach nie trzymali teraz już tylko drewnianych pałek, lecz rosyjskie flagi i broń palną7.
Kto nad nimi panuje? Pewnego dnia Misza siedział ze swoją przyszłą żoną w centrum Ługańska i obserwował, jak do obywatelskiej straży Antymajdanu podjeżdża kolumna samochodów osobowych na rosyjskich tablicach rejestracyjnych. Wysiadają z nich mężczyźni w czarnych mundurach i kamizelkach kuloodpornych, z automatami w rękach, i zupełnie otwarcie rozdzielają zadania miejscowym robotnikom, rozmieszczają ich w mieście i wypłacają im żołd. Misza zadzwonił do znajomego milicjanta.
– Zamknij się i spadaj stamtąd. To FSB – słyszy w słuchawce przytłumiony głos kolegi.
Pamięta też jeszcze jedną z ostatnich rozmów ze swoim szefem.
– Misza, myśmy nie chcieli w taki sposób – mówi jego szef.
Chcieli rzekomo zostać na Ukrainie, a tamtych w Kijowie trochę tylko postraszyć. Niechby się otwierali na tę swoją Europę, a im tutaj w Donbasie dali autonomię. Mogliby wtedy dalej robić interesy z Rosją, a jednocześnie z Zachodem. Ale potem wykorzystał to Putin i to on do nich przyszedł. A teraz wszystko szlag trafił – Ukrainę i Donbas.
Chyba tego akurat faktycznie nie chcieli. Po latach wojny główny ługański oligarcha Jefremow siedzi w ukraińskim więzieniu, a po byłym prezydencie Janukowyczu, przebywającym na emigracji w Rosji, już nawet pies nie zaszczeka. Natomiast Nedowes stracił przez wojnę klientów, pieniądze i perspektywy dalszego rozwoju. W dodatku za finansowe wspieranie grup, które kijowski rząd uważa za terrorystów, na Ukrainie wydano na niego nakaz aresztowania i grozi mu piętnaście lat więzienia.
Żyje w zbombardowanym i wyludnionym Ługańsku – w piekle, w którym przecież sam kiedyś ułożył i podpalił pierwsze kawałki drewna. Biedniejący książę wśród głodnych poddanych, nieobliczalnych oficerów i starszych braci zza wschodniej granicy, którzy teraz rozdają tutaj karty.
On jednak przetrwał Janukowycza i poradzi sobie także w tych czasach. Jego srebrny lexus ma już swoje lata, a on sam musi znosić ciągłe przerwy w dostawach wody czy prądu, ale na każdy ból istnieje jakieś lekarstwo. Kilka razy w roku Nedowes wyjeżdża sobie przez Rosję do kapitalistycznej Europy, aby odpocząć od nocnej godziny policyjnej i bombardowań. Gdy wraca do Ługańska, ma w bagażu kolekcję markowych zachodnich ciuchów, żeby nawet u siebie mógł się czuć jak człowiek.
W marcu pojawia się prorosyjski faszysta Gubariew, wraz z nim pierwsze akty przemocy, a wkrótce potem najemnicy zza rosyjskiej granicy. W taki sposób zaczyna się wojna hybrydowa.
Jeśli Ługańsk to peryferia peryferii, to Donieck jest ich metropolią. Donbas to pozbawiony lasów step z polami i wieżami kopalń, kominami fabryk i ulicami nieprzytulnych przemysłowych miast. Ale Donieck jest całkiem inny – jego przyjazne centrum, supernowoczesne lotnisko i piłkarski stadion Donbas Arena jeszcze w 2012 roku podczas piłkarskich mistrzostw Europy były dla kibiców futbolu symbolami może nieco obszarpanej i egzotycznej, ale wciąż jeszcze europejskiej Ukrainy, będącej częścią pokojowego i cywilizowanego świata. Na donieckich bulwarach i w parkach spacerowicze czuli się równie przyjemnie i bezpiecznie jak w Warszawie czy Wrocławiu, które gościły Euro 2012 wspólnie z innymi polskimi i ukraińskimi miastami.
Niecałe dwa lata później z donieckich bulwarów unosi się dym, a na centralnym placu wśród tłumu leży nieruchomo człowiek. Z ran kłutych cieknie mu krew i wsiąka w topiący się śnieg i błoto. Nazywa się Dmitrij Czerniawski i jest uważany za pierwszą ofiarę szybko rozprzestrzeniającego się konfliktu w Donbasie. Działo się to 13 marca 2014 roku podczas masowej demonstracji poparcia dla Ukrainy – demonstracji zaatakowanej przez prorosyjskie bojówki8. Kiedy o ten wieczór spytać mieszkańców Doniecka, większość z nich wzruszy tylko ramionami i powie, że Czerniawski i inni ukraińscy faszyści z Prawego Sektora[3] po prostu wreszcie dostali nauczkę.
Ale przemoc zaczęła się w Doniecku dwa tygodnie wcześniej na tym samym placu Lenina, na którym nieco później prorosyjscy bojówkarze zadźgali Czerniawskiego, członka proukraińskiej nacjonalistycznej partii Swoboda. Chodzi o wydarzenia z 1 marca. Zapis wideo z demonstracji9 pokazuje tłum skandujący „Berkut! Berkut!” i kobiety z fotografiami członków tej jednostki milicji, zabitych podczas walk na kijowskim Majdanie. W tle słychać nostalgiczną pieśń rosyjskiego barda Andrieja Makarewicza, niektórzy ludzie w tłumie płaczą, a zastępca gubernatora obwodu donieckiego z partii Janukowycza zapewnia zgromadzonych, że władze są gotowe bronić interesów Donbasu przed zakusami Majdanu.
To niedokończone przemówienie wicegubernatora to ostatni obrazek Donbasu takiego, jaki znaliśmy od końca komunizmu – co prawda prorosyjskiego, ale zawsze znajdującego wspólny język z Kijowem i resztą kraju. Na kolejnym ujęciu widać już chaos. Ktoś domaga się mikrofonu i po chwili bije go ochrona. W końcu jednak ów człowiek dochodzi do głosu. Ma około trzydziestu lat, nosi niebieski sweter wojskowy i od początku doskonale wie, co chce powiedzieć wszystkim zgromadzonym.
Od tej chwili w Donbasie przestał istnieć stary porządek. Człowiek w swetrze, który zabrał głos, nazywa się Paweł Gubariew i gdy zaczyna przemawiać, organizatorzy Antymajdanu, którzy zwołali tę demonstrację, nagle stają zaskoczeni, bo dociera do nich, że oto na ich oczach zebrane przed nimi tłumy zawłaszcza sobie ktoś zupełnie inny.
Mówi krótko i rzeczowo. Domaga się referendum, czy Donbas ma być częścią Ukrainy, czy ma uzyskać niezależność, czy też stać się częścią Rosji. Żąda również nowych, wolnych wyborów oraz tego, aby miejscowe siły porządkowe złożyły przysięgę na wierność nowej władzy lokalnej. Dopomina się także o otwarcie rosyjskiego konsulatu, który będzie wydawał miejscowym rosyjskie paszporty. Wreszcie wzywa do zajęcia budynku administracji, ogłaszając się „ludowym gubernatorem” obwodu donieckiego. Dotychczasowe władze trzeba usunąć – oświadcza.
W pierwszej chwili ludzie są w szoku, ale zaraz zaczynają skandować jego nazwisko. Wkrótce tłum rusza z placu w kierunku siedziby ukraińskiej administracji. Przez drzwi i okna do środka wdzierają się tłumy, które demolują biura i biją urzędników, a dotychczasową elitę polityczną Doniecka ratuje tylko łaskawa decyzja samego Gubariewa. Na budynku zaczyna powiewać rosyjska flaga.
Epoka Gubariewa to dla Donbasu okres rządów chaosu i bezprawia – dotychczasowe władze lokalne, Partia Regionów, utraciły autorytet, nowy reformatorski rząd w Kijowie nie potrafił wymusić posłuszeństwa regionu, a przeciwne mu siły wciąż jeszcze nie odnalazły swego miejsca w panującej próżni. Jak powie ługański biznesmen Nedowes: władza leżała na ulicy i wystarczyło się po nią schylić.
Schylił się po nią Gubariew – były członek neofaszystowskiej i prorosyjskiej partii Jedność Narodowa, a w życiu zawodowym szef małej agencji wynajmu poprzebieranych Dziadków Mrozów, mających cieszyć donieckie dzieci. W Ługańsku w podobnych okolicznościach do władzy doszedł Ołeksandr Charitonow, trzeciorzędny prowincjonalny sekretarz kanapowej Postępowej Partii Socjalistycznej Ukrainy.
Zajęcie siedziby donieckiej administracji odbyło się przy szokującej bezczynności uzbrojonej straży, która miała ochraniać budynek. Tajne służby Ukrainy co prawda parę dni później aresztują Gubariewa i spędzi on kilka tygodni w więzieniu, a siedzibę administracji przejmą znów na chwilę siły wierne rządowi10, ale w okolicznych miastach wydarzenia już zaczynają żyć własnym życiem. Jest oczywiste, że miejscowe i centralne władze nie mają tu teraz praktycznie już nic do powiedzenia.
Setki milicjantów przechodzą na prorosyjską stronę, zabierając ze sobą tarcze, sprzęt i broń. Jednocześnie wszędzie gwałtownie wzrasta „zwykła” przestępczość i przemoc na ulicach. Jeśli w tym czasie ktoś jeszcze stawia tam opór, to wyłącznie proukraińscy aktywiści społeczni. Część z nich można uznać za nacjonalistów, tak jak zamordowanego Czerniawskiego, ale przeważnie jest to miejscowa inteligencja i klasa średnia, która wiąże swą przyszłość i cele życiowe z demokratyczną i proeuropejską Ukrainą.
Jednym z takich ludzi jest Bohdan Czaban, właściciel popularnej donieckiej klubokawiarni Izba i jednocześnie chyba jeden z najmłodszych przedsiębiorców w kraju. Pierwszą firmę założył w wieku siedemnastu lat, a kiedy wydarzenia w Donbasie zaczynają nabierać tempa, ma zaledwie dwudziestkę. Wraz z przyjaciółmi organizuje pierwsze proukraińskie demonstracje, na które przychodzą tysiące ludzi. Okazuje się, że Donbas wcale nie jest taki jednolity politycznie, jak chce go widzieć Gubariew czy rosyjskie telewizje informacyjne, według których wszyscy obywatele obwodu dzielnie walczą z ukraińskimi faszystami.
Administracja państwowa poddała się bez walki, jednak miejscowi obywatele stwarzają znacznie więcej problemów. Pierwszy proukraiński miting odbywa się w Doniecku 4 marca, a dzień później kolejny, na którym za jednością z Ukrainą opowiada się już siedem tysięcy miejscowych. Na opór społeczeństwa siły prorosyjskie odpowiadają przemocą.
Milicja, która miała ochraniać demonstracje 4 marca, w pewnym momencie rozstępuje się i manifestantów z ukraińskimi flagami atakuje około tysiąca wysportowanych chuliganów (tituszki) z okolic Doniecka. Podczas manifestacji 12 marca do Bohdana i jego grupy ktoś strzela ostrą amunicją, ale to właśnie oni zostają wtedy zatrzymani. Podczas mitingu następnego dnia ginie zasztyletowany Czerniawski, a kilka tygodni później, 17 kwietnia, w rzece odnaleziono ciało Wołodymyra Rybaka, miejskiego radnego z Gorłówki, z rozprutym brzuchem. Krótko przed zniknięciem próbował on w mieście ściągnąć flagę separatystów11. Ostatni ukraiński marsz pokojowy odbywa się w Doniecku 28 kwietnia, ale z powodu ataków prorosyjskich bojówkarzy nie może dotrzeć do celu12.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Historia Mamuki, którą opublikowała jego siostra, w detalach nieco się różni. Ta wersja była konsultowana z samym bohaterem i jego ojcem oraz z bezpośrednimi uczestnikami walk i dostępnymi źródłami. Nona Mamulashvili, I Was a Child Soldier – and I Never Stopped Fighting, Narratively, 25.03.2016, narratively.com, bit.ly/3k0IvjB, dostęp: 9.07.2021.
2 Patrick J. Cullen, Erik Reichborn-Kjennerud, Understanding Hybrid Warfare, MCDC 2017, s. 3.
3 Ronald Suny, Revenge of the Past: Nationalism, Revolution and the Collapse of the Soviet Union, Stanford 1993, s. 260.
4The International Politics of Eurasia, t. 5: State Building and Military Power in Russia and the New States of Eurasia, red. Bruce Parrot, Routledge 1996, s. 173.
5 Wojciech Górecki, Abchazja, Wołowiec 2013, s. 130.
6 Ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz 29 listopada 2013 roku na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie odmówił podpisania Umowy Stowarzyszeniowej z Unią Europejską, w której miliony Ukraińców pokładało nadzieje na to, że po dwudziestu pięciu latach ich kraj uzyska szansę na silniejsze więzi z Zachodem, pieniądze na odnowę kraju i niezbędne reformy. Ten krok wywołał pokojowe protesty studenckie w centrum Kijowa, które pod koniec 2013 roku przerodziły się w starcia zbrojne z ukraińskimi siłami bezpieczeństwa.
7 Zapis z kamery przemysłowej pokazuje jedną z pierwszych konfrontacji obu stron, kiedy pokojową demonstrację ukraińską w centrum Ługańska zaatakował wielokrotnie liczniejszy tłum prorosyjskich zwolenników. IAK Channel, Захват площади в Луганске. Русская весна vs мирный митинг [Zachwat płoszczadi w Ługanskie. Russkaja wiesna vs mirnyj miting]. Assault in Lugansk. 9.03.14., YouTube, 10.03.2014, youtube.com, bit.ly/3hVcW8x, dostęp: 9.07.2021.
8 Andrew Roth, Rumors Mushroom in Eastern Ukraine, Fueling Expectations of War, „The New York Times”, 14.03.2014, nytimes.com, nyti.ms/3xtuIWF, dostęp: 9.07.2021.
9 Siergiej Waganow, Митинг на площади Ленина в Донецке 1 марта 2014 года [Miting na płoszczadi Leninaw Donieckie 1 marta 2014 goda], YouTube, 1.03.2014, youtube.com, bit.ly/3jUaXDY, dostęp: 9.07.2021.
10 Gdy Paweł Gubariew zajął budynek donieckiej administracji, ukraińskim formacjom bezpieczeństwa udało się jeszcze na kilka dni odzyskać kontrolę nad okupowanym obiektem – aż do przybycia ludzi Girkina. Lina Kushch, Ukraine raises flag over Donetsk government building, Reuters, 5.03.2014, uk.reuters.com, reut.rs/3dWA59q, dostęp: 9.07.2021.
11‘Murdered’ Ukraine politician faced hostile mob, video shows, Reuters, 23.04.2014, uk.reuters.com, reut.rs/36oqkMV, dostęp: 9.07.2021.
12KP w Ukrainie: nowosti, В Донецке напали на проукраинский митинг [W Donieckie napali na proukrainskij miting], YouTube, 29.04.2014, youtube.com, bit.ly/3hPlZrh, dostęp: 9.07.2021.
[1] Wielu analityków sceptycznie odnosi się do tego terminu jako definicji sposobu walki, który w istocie nie wprowadza żadnych nowych technik, a tylko lepszą ich koordynację, synchronizację i stosowanie ich w pewnych kombinacjach. Na potrzeby tej książki używam terminu „wojna hybrydowa” tylko opisowo i instrumentalnie w celu nazwania zespołu taktyk armii rosyjskiej i tajnych służb na terytorium Ukrainy, ze świadomością, że coś takiego jak „wojna hybrydowa” jako samodzielny fenomen nie znajduje uzasadnienia, ponieważ wszystkie jego elementy występują normalnie we współczesnych konfliktach wojennych. Damien Van Puyvelde, Hybrid War – Does It Even Exist?, „NATO Review”, 7.05.2016, nato.int, bit.ly/3wnBIDi, dostęp: 9.07.2021.
[2] „Zuch!” (ros.).
[3] Prawy Sektor to organizacja stworzona przez radykalnych demonstrantów na kijowskim Majdanie w grudniu 2013 roku. Jej założycielami byli członkowie kilku ultranacjonalistycznych ruchów, zwłaszcza z zachodniej Ukrainy, oraz inni działacze z Majdanu. Po wybuchu wojny na wschodzie Ukrainy Prawy Sektor utworzył pułk ochotników, który w zasadniczy sposób pomagał w walkach z prorosyjskimi siłami w Donbasie, między innymi tworzył główny trzon obrońców donieckiego lotniska, czyli tak zwanych cyborgów. Prawy Sektor jeszcze w momencie publikacji tej książki (wiosna 2019) odmawiał podporządkowania się dowództwu armii ukraińskiej, walczył na linii frontu w Donbasie, a jego polityczne skrzydło znane było z organizowania antyrządowych protestów.