Granice wytrzymałości. W poszukiwaniu barier ludzkiego organizmu - Marcus Ranney - ebook

Granice wytrzymałości. W poszukiwaniu barier ludzkiego organizmu ebook

Ranney Marcus

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Granicach wytrzymałości Marcus Ranney zabiera nas w najdalsze, najgroźniejsze zakątki świata – od ubogiego w tlen szczytu Mount Everest przez lodowce bieguna południowego i rozżarzone piaski pustyni do miażdżących kości głębin Oceanu Spokojnego. Opowiada historie legendarnych sportowców, uczestników wielkich wypraw oraz poszukiwaczy przygód i wyjaśnia, jak ich ciała przystosowały się do niezwykle surowych warunków środowisk, w których się znaleźli. Niejednokrotnie bohaterom tych opowieści groziła utrata zdrowia lub życia. W wielu przypadkach groźba ta się ziściła. Po co więc szli dalej? Dlaczego chcieli przekraczać granice własnej wytrzymałości i udowodnić, że niemożliwe jest możliwe?

Ta książka jest dla Was, jeśli choć raz usłyszeliście pytanie „Po co sobie to robisz?”, kiedy ból rozrywał Wam mięśnie po treningu, łapaliście oddech po maratonie albo odpoczywaliście po wspinaczce.

Ta książka jest dla Was, jeśli to Wy o to zapytaliście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Abu-Dalzim

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe połączenie biochemi organizmu i pasjonujących historii ekstremalnych wyczynów sportowych.
00

Popularność




© Co­py­ri­ght by Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2023 Co­py­ri­ght © 2021 by World Scien­ti­fic Pu­bli­shing Co. Pte. Ltd. All ri­ghts re­se­rved. This book, or parts the­reof, may not be re­pro­du­ced in any form or by any me­ans, elec­tro­nic or me­cha­ni­cal, in­c­lu­ding pho­to­co­py­ing, re­cor­ding or any in­for­ma­tion sto­rage and re­trie­val sys­tem now known or to be in­ven­ted, wi­thout writ­ten per­mis­sion from the Pu­bli­sher. Po­lish trans­la­tion ar­ran­ged with World Scien­ti­fic Pu­bli­shing Co. Pte Lt., Sin­ga­pore
Ty­tuł ory­gi­nałuAt The Hu­man Edge. The Li­mits Of Hu­man Phy­sio­logy And Per­for­mance
Re­dak­cja i ko­rektaDa­riusz Nie­zgoda
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychDa­niel Ru­si­ło­wicz
SkładME­LES-DE­SIGN
ISBN 978-83-7886-744-9
Wy­da­nie I
Kra­ków 2023
Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: re­dak­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim dzie­ciom – Aede­nowi i Evie, bo nadali sens mo­jej bio­lo­gicz­nej eg­zy­sten­cji. Mam na­dzieję, że moje słowa tchną w Was tę samą pa­sję do na­uki, którą ja szczę­śli­wie żyję

Mo­jej żo­nie Ra­inie, bo dzięki jej nie­stru­dzo­nemu wspar­ciu i to­wa­rzy­stwu mogę wciąż po­sze­rzać li­stę dą­żeń i ma­rzyć o ży­ciu na gra­nicy ludz­kich moż­li­wo­ści

sir Chris Bo­ning­ton

bry­tyj­ski po­dróż­nik,

ka­wa­ler Kró­lew­skiego Or­deru

Wik­to­riań­skiego oraz Or­deru Im­pe­rium Bry­tyj­skiego, de­puty lieu­te­nant[1]

Przed­mowa

Moje ży­cie ob­fi­tuje w przy­gody. Duże wy­so­ko­ści, na któ­rych spę­dzi­łem tyle lat, sta­no­wią za­pewne jedno z naj­bar­dziej bez­li­to­snych i tech­nicz­nie wy­ma­ga­ją­cych śro­do­wisk na tej pla­ne­cie. Al­pi­ni­zmu po­sma­ko­wa­łem pierw­szy raz zimą 1951 roku, kiedy au­to­sto­pem po­je­cha­łem do Snow­do­nii. Tam z każ­dej strony oto­czyła mnie przy­goda. Pod­nie­ciły mnie ry­zyko i piękno gór. Od tego mo­mentu nie mo­głem bez nich żyć. W sa­mych Hi­ma­la­jach wzią­łem udział w dzie­więt­na­stu wy­pra­wach, w tym czte­rech na Eve­rest. Przez krótki czas na­le­żał do mnie re­kord naj­star­szego zdo­bywcy szczytu: mia­łem 50 lat. Wspi­naczka to nie­bez­pieczna gra – zwłasz­cza wspi­naczka w eks­tre­mal­nych wa­run­kach.

Po­łu­dniowa ściana Eve­re­stu to szlak mi­tyczny. Nie cho­dzi tylko o re­pu­ta­cję i hi­sto­rię. Sta­nowi ona nie­zwy­kły test al­pi­ni­stycz­nej spraw­no­ści, wy­ma­ga­jący wszyst­kich ro­dza­jów wspi­naczki. To wiel­kie, skom­pli­ko­wane zbo­cze, z mnó­stwem wy­zwań. Dru­giego ta­kiego nie ma w żad­nych gó­rach na świe­cie. Je­śli na to na­ło­żyć jego hi­sto­rię i tra­ge­die, do któ­rych tam do­szło, po­wstaje po­tężna aura, jedna z naj­bar­dziej wy­jąt­ko­wych na na­szej pla­ne­cie.

Za każ­dym ra­zem, kiedy po niej się pią­łem – a na szczyt do­sze­dłem w końcu w 1985 roku – mia­łem za sobą nie­prze­spaną noc. Nie mo­głem prze­stać my­śleć o wszyst­kich tych, któ­rzy na gó­rze stra­cili ży­cie. Jed­nak gdy tylko zna­la­złem się na zbo­czu, wszyst­kie my­śli znik­nęły. Po­chło­nęła mnie wspi­naczka.

Nic nie daje ta­kiego rau­szu jak al­pi­nizm. Za­czyna się od fi­zycz­nego pro­cesu wy­ko­rzy­sta­nia ciała i fi­zjo­lo­gii do wspię­cia po od­cinku skały. Już samo to przy­nosi ogromną sa­tys­fak­cję. Do tego do­cho­dzi ele­ment ry­zyka, nie­od­łączny dla wspi­naczki. Strach jest emo­cją ab­so­lut­nie nie­zbędną każ­demu wspi­na­czowi do prze­ży­cia, bo mówi on o re­al­nych nie­bez­pie­czeń­stwach czy­ha­ją­cych wo­kół i po­zwala się skon­cen­tro­wać. W sku­pie­niu ko­niecz­nie na­leży oce­nić, na ile robi się groź­nie; czy i jak kon­ty­nu­ować; żeby prze­trwać, nie wolno tra­cić kon­cen­tra­cji. Tej eu­fo­rii nie da się opi­sać.

W wieku 85 lat zro­zu­mia­łem, że w miarę sta­rze­nia warto pa­mię­tać, aby się nie pod­da­wać. Spra­wiaj, żeby twoje ży­cie było tak róż­no­rodne i eks­cy­tu­jące, jak to tylko moż­liwe. Osią­gnię­cie suk­cesu wy­maga ogrom­nych na­kła­dów cięż­kiej pracy, za­zwy­czaj mo­no­ton­nej i nud­nej. Pra­cuj ciężko i żyj tak, aby wy­peł­niać swój po­ten­cjał. Mam na­dzieję, że czy­ta­jący tę książkę przy­szli na­ukowcy, le­karki, wspi­na­cze i po­dróż­niczki znajdą in­spi­ra­cję do dal­szego prze­su­wa­nia gra­nic na­uki, wzno­sze­nia się na nowe wy­żyny od­kryć i zdo­by­wa­nia ko­lej­nych szczy­tów osią­gnięć. Two­rze­nia no­wego świata dla obec­nych i przy­szłych po­ko­leń. Za­ko­cha­nia się w przy­ro­dzie, otwar­tych prze­strze­niach i tym pięk­nym da­rze, ja­kim jest ludz­kie ciało.

Jonty Rho­des

były mię­dzy­na­ro­dowy kry­kie­ci­sta, tre­ner,

ko­men­ta­tor spor­towy, po­dróż­nik

Re­cen­zja

Gra­nice wy­trzy­ma­ło­ści dr. Mar­cusa Ran­neya to książka nie tylko dla eli­tar­nych spor­tow­ców chcą­cych po­lep­szyć wy­niki. Może ona po­słu­żyć za prze­wod­nik dla nas wszyst­kich w po­dróży ku „naj­lep­szej wer­sji sie­bie”.

Dzięki żo­nie, z za­wodu ar­chi­tektce, a jed­no­cze­śnie in­struk­torce jogi, od­kry­łem zna­cze­nie so­lid­nych fun­da­men­tów i funk­cjo­nal­nej struk­tury. Uzmy­sło­wi­łem so­bie też, że wszystko jest ze sobą po­łą­czone. W na­szej ro­dzi­nie taki fun­da­ment sta­no­wią do­bre od­ży­wia­nie i świa­dome wy­bory stylu ży­cia – ra­czej nie po­dą­ża­nie za naj­mod­niej­szą dietą czy ostat­nim krzy­kiem fit­nessu, ale ro­bie­nie tego, co się ko­cha, cia­łem, które się sza­nuje.

Dzięki jo­dze, a te­raz ajur­we­dzie, wraz z ko­rzy­ściami z pły­wa­nia w zim­nej wo­dzie i in­nych proz­dro­wot­nych ak­tyw­no­ści, do­ży­łem 50 lat bez ko­niecz­no­ści ra­dze­nia so­bie z pro­ble­mami zdro­wot­nymi. Udało się to – po­dob­nie jak w okre­sie mo­jej ka­riery, gdy na­le­ża­łem do po­nad­prze­cięt­nych gra­czy – dzięki sku­pie­niu na pracy, a nie na owo­cach, które ewen­tu­al­nie ona przy­nosi.

Go­dziny prak­tyk i do­bre de­cy­zje pod­jęte w dy­na­micz­nych sy­tu­acjach po­zwo­liły mi skon­cen­tro­wać się na pro­ce­sie, a nie tylko na wy­niku. Dzięki temu po emo­cjo­nal­nych gór­kach nie na­stę­po­wały gwał­towne dołki – o ile tylko mo­głem szcze­rze stwier­dzić, że nie oszczę­dza­łem sił pod­czas przy­go­to­wań do me­czu.

Wciąż ewo­lu­ujemy i się uczymy. Warto być też otwar­tym na rady. Jed­nak w pę­dzą­cym świe­cie, w któ­rym ży­jemy, wszy­scy po­trze­bu­jemy wy­go­spo­da­ro­wać czas na to, by po­słu­chać swo­jego ciała. Ono z na­tury wie, co dla nas naj­lep­sze. A cza­sem słu­cha­nie ciała ozna­cza igno­ro­wa­nie skarg czy ra­czej ogra­ni­czeń umy­słu.

Dr Mar­cus Ran­ney in­spi­ruje nas do tego, by­śmy prze­kra­czali ba­riery i tym sa­mym na­prawdę żyli, mak­sy­mal­nie wy­peł­nia­jąc swój po­ten­cjał.

Wstęp

„Ży­cie jest przy­godą dla od­waż­nych – albo ni­czym”[2]. Te słowa mnie fa­scy­nują, wy­wo­łują po­ru­sze­nie w du­szy i spra­wiają, że chcę prze­żyć wszystko, co jest na tym świe­cie do prze­ży­cia. Nie­stety jed­nak, jak to bywa na­wet z naj­szla­chet­niej­szymi za­mia­rami, ogra­ni­cze­nia miej­skiej rze­czy­wi­sto­ści i co­dzienna ru­tyna unie­moż­li­wiają mi re­ali­za­cję tego pra­gnie­nia – a wielu z was z pew­no­ścią wie, o czym mó­wię. Na szczę­ście mię­dzy nami znajdą się lu­dzie zwani po­szu­ki­wa­czami przy­gód czy awan­tur­ni­kami, któ­rzy na co dzień żyją praw­dziwą peł­nią ży­cia, ob­cu­jąc z cu­dami na­szej pla­nety (i nie tylko). Swo­imi opo­wie­ściami in­spi­rują nas, zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, aby­śmy co­dzien­nie, po troszku, mo­bi­li­zo­wali się co­raz bar­dziej, by na swój skromny spo­sób do­świad­czać tego, co to zna­czy żyć na­prawdę.

Jak na iro­nię, ja sam do świata przy­gody tra­fi­łem nie przez wy­cieczkę na łono na­tury, ale – uwierz­cie lub nie – przez pod­ręcz­nik do che­mii. Na trze­cim roku stu­diów Szkoły Me­dycz­nej Uni­ver­sity Col­lege Lon­don wzią­łem rok urlopu dzie­kań­skiego, by ukoń­czyć li­cen­cjat z fi­zjo­lo­gii. Gdy na po­czątku roku prze­glą­da­łem plan za­jęć, oczy za­świe­ciły mi się na wi­dok kursu Ko­smos i fi­zjo­lo­gia eks­tre­malna. Oka­zało się, że pro­wa­dzi go je­den z naj­bar­dziej dy­na­micz­nych i en­tu­zja­stycz­nych wy­kła­dow­ców w tej dzie­dzi­nie. Na­tych­miast się za­pi­sa­łem i na szczę­ście do­sta­łem miej­sce. Gdy tak sie­dzia­łem w sa­lach wy­kła­do­wych, słu­cha­jąc le­gend fi­zjo­lo­gii, prze­ka­zu­ją­cych wie­dzę w tej dzie­dzi­nie zdo­bytą pod­czas ba­dań w od­le­głych za­kąt­kach świata, roz­ża­rzyła się we mnie iskra. Z bie­giem lat iskra ta roz­pa­liła moją pa­sję do na­uki o ludz­kiej fi­zjo­lo­gii i pro­ce­sach, które po­zwa­lają na­szej zdu­mie­wa­ją­cej ma­szy­nie ra­dzić so­bie ze wszyst­kim, co ją spo­tka. Czas mi­jał, a mnie udało się zna­leźć w ta­kim po­ło­że­niu, że na wła­sne oczy mo­głem za­ob­ser­wo­wać zmiany, o któ­rych wcze­śniej tylko czy­ta­łem w książ­kach i które opi­suję rów­nież tu­taj.

Jako czło­nek Eska­dry Uni­wer­sy­tetu Lon­dyń­skiego słu­ży­łem w Kró­lew­skich Si­łach Po­wietrz­nych i mo­głem po­czuć dreszcz la­ta­nia. Mimo że wie­lo­krot­nie mia­łem przez to oka­zję za­po­znać się z tre­ścią swo­jego żo­łądka, speł­ni­łem dzie­cięce ma­rze­nie, pierw­szy raz pi­lo­tu­jąc sa­mo­lot. Pod­czas szko­leń zi­mo­wych zwie­dzi­łem różne miej­sco­wo­ści w Al­pach i wpra­wi­łem się w jeź­dzie na nar­tach. Naj­więk­szym za­szczy­tem była praca z pi­lo­tami od­rzu­tow­ców, a zwłasz­cza ba­da­nie skut­ków eks­tre­mal­nych prze­cią­żeń dla ich fi­zjo­lo­gii.

Kilka lat póź­niej zna­la­złem się na czele stu­oso­bo­wego ze­społu idą­cego na Mo­unt Eve­rest. Mie­sięczne wa­ka­cje z czwor­giem przy­ja­ciół z uczelni me­dycz­nej roz­ro­sły się w jedną z naj­więk­szych eks­pe­dy­cji me­dycz­nych na tę górę. Pra­wie dwa lata pla­no­wa­nia, nie­mal trzy tony sprzętu oraz 60 stu­den­tów i stu­den­tek me­dy­cyny ze wspar­ciem do­dat­ko­wego per­so­nelu spra­wiło, że sier­pień 2007 roku zmie­nił moje ży­cie. Za­ko­cha­łem się w tle­nie, a zwłasz­cza w funk­cji mi­to­chon­driów. Z tego po­wodu przed­ostatni roz­dział tej książki po­świę­cam tej zdu­mie­wa­ją­cej struk­tu­rze ko­mór­ko­wej, bez któ­rej ży­cie (ta­kie, ja­kie znamy) praw­do­po­dob­nie nie by­łoby moż­liwe.

W ko­lej­nym roku, ostat­nim na uczelni, po krót­kiej przy­go­dzie z po­wietrz­nym po­go­to­wiem ra­tun­ko­wym w Lon­dy­nie, przed­sta­wiono mnie oso­bie świad­czą­cej usługi po­moc­ni­cze dla sys­temu trans­por­to­wego Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej. Po dłuż­szej wy­mia­nie e-ma­ili i te­le­fo­nów mo­głem roz­go­ścić się w Co­coa Be­ach na Flo­ry­dzie. Do­sta­łem się na mie­sięczny staż w ze­spole me­dycz­nym Cen­trum Ko­smicz­nego im. Johna F. Ken­nedy’ego przy NASA. Na­prawdę mu­sia­łem się uszczyp­nąć!

Wszyst­kie wy­kłady i książki, z któ­rymi za­po­zna­łem się na stu­diach z fi­zjo­lo­gii, stały się rze­czy­wi­sto­ścią. Mia­łem wra­że­nie, jak­bym sam le­ciał w ko­smos! Przy­dzie­lono mnie do ze­społu me­dycz­nego zwią­za­nego z mi­sją STS-122 – lo­tem wa­ha­dłowca ko­smicz­nego Atlan­tis na Mię­dzy­na­ro­dową Sta­cję Ko­smiczną. Na po­kła­dzie miano za­mon­to­wać mo­duł na­ukowo-ba­daw­czy Co­lum­bus, skon­stru­owany przez Eu­ro­pej­ską Agen­cję Ko­smiczną. Mój przy­dział był tak bli­sko sa­mej istoty mi­sji, że men­to­rzy dali mi do­stęp do miejsc nie­wy­obra­żal­nych. Te cztery ty­go­dnie zwień­czyła moja oso­bi­sta obec­ność przy star­cie promu, znaj­du­ją­cego się w od­le­gło­ści kilku ki­lo­me­trów. Gdy wa­ha­dło­wiec z ry­kiem wzbi­jał się w błę­kit nade mną, czu­łem w ciele jego roz­dzie­ra­jącą moc. Kilka ty­go­dni póź­niej, wcze­snym ran­kiem, le­d­wie o świ­cie, sta­ną­łem nie­da­leko lą­do­wi­ska w Cen­trum Ko­smicz­nym, by po­pa­trzeć, jak Atlan­tis wraca na Zie­mię. Po kilku ko­lej­nych ostrych za­krę­tach w kształ­cie li­tery S i po­dwój­nym gro­mie, ozna­cza­ją­cym, że ka­dłub prze­kro­czył ba­rierę dźwięku, spa­do­chrony ha­mu­jące za­trzy­mały „la­ta­jącą ce­głę” kil­ka­set me­trów ode mnie.

Mi­nęły lata, ukoń­czy­łem szkołę le­kar­ską i za­czą­łem prak­ty­ko­wać me­dy­cynę w Lon­dy­nie. By­łem wła­śnie na noc­nym dy­żu­rze jako re­zy­dent w szpi­talu na pół­nocy mia­sta. Do­sta­łem tak dziw­nego e-ma­ila, że aż pra­wie go ska­so­wa­łem. Za­pra­szano mnie do po­pro­wa­dze­nia dru­żyny z Wiel­kiej Bry­ta­nii na spe­cjal­nych zi­mo­wych igrzy­skach, zor­ga­ni­zo­wa­nych na naj­bar­dziej wy­su­nię­tym na pół­noc ob­sza­rze Sy­be­rii, głę­boko za ko­łem po­lar­nym. Trzy mie­siące póź­niej, po ze­bra­niu przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków (oraz sprzętu), wy­lą­do­wa­li­śmy na mo­skiew­skim lot­ni­sku. Na­stęp­nie po­cią­giem prze­je­cha­li­śmy do Ja­mal­sko-Nie­niec­kiego Okręgu Au­to­no­micz­nego. Przez ty­dzień, w tem­pe­ra­tu­rach po­ni­żej zera, ry­wa­li­zo­wa­li­śmy z dru­ży­nami z Ame­ryki Pół­noc­nej i Eu­ropy w sce­ne­rii tak od­osob­nio­nej i pięk­nej, jak tylko mo­głem so­bie wy­ma­rzyć. Sko­rzy­sta­li­śmy z oka­zji i pod­czas tej eks­pe­dy­cji mie­rzy­li­śmy od­dzia­ły­wa­nie lo­do­wa­tych wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych i eks­tre­mal­nego stresu fi­zycz­nego na na­sze ciała.

Wsią­kłem. Fi­zjo­lo­gia stała się moim ko­ni­kiem. Jed­nak ży­cie więk­szo­ści z nas ob­fi­tuje w me­an­dry i za­kręty, naj­czę­ściej poza na­szą kon­trolą. U mnie było po­dob­nie. Nie wcho­dząc w szcze­góły, kilka lat póź­niej po­sta­no­wi­łem wy­pro­wa­dzić się za dziew­czyną do Mum­baju. Sferę kli­niczną zo­sta­wi­łem za sobą i sku­pi­łem się za­wo­dowo na za­rzą­dza­niu sys­te­mami opieki zdro­wot­nej. Prze­ska­ku­jąc o po­nad dzie­sięć lat, do dziś, mogę po­wie­dzieć, że hi­sto­ria ta ma fan­ta­styczne za­koń­cze­nie. Dziew­czyna, za którą go­ni­łem, zo­stała moją żoną. Po­ślu­bie­nie jej było chyba naj­mą­drzej­szą de­cy­zją, jaką kie­dy­kol­wiek pod­ją­łem!

Dziś znaj­duję się na nie­ty­po­wym skrzy­żo­wa­niu zdro­wia i tech­no­lo­gii. Ni­szę tę wy­ku­łem so­bie w ostat­niej de­ka­dzie ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej. Moja pa­sja po­pro­wa­dziła mnie ze świata opieki nad cho­rymi do zdro­wia pu­blicz­nego, a w po­dróży tej do­po­mo­głem so­bie po­tęgą tech­niki cy­fro­wej. Po­nadto ostat­nie pięć lat spę­dzi­łem w dro­dze do wła­snego do­bro­stanu. Uza­leż­niw­szy się od bie­gów dłu­go­dy­stan­so­wych, w stycz­niu 2020 roku ukoń­czy­łem pierw­szy ma­ra­ton – wy­czyn, o któ­rym ma­rzy­łem od pra­wie pięt­na­stu lat. Po­py­cha­jąc swą spraw­ność fi­zyczną do sa­mych gra­nic, tre­no­wa­łem do tria­tlo­nów, zdo­by­łem re­kord Gu­in­nessa (za gru­powy bieg ty­łem) i za­ko­cha­łem się po uszy w tej dys­cy­pli­nie. Dzięki temu – jak prze­czy­ta­cie w ostat­nim roz­dziale ni­niej­szej książki – do­ce­ni­łem siłę, która na­prawdę na­pę­dza na­sze moż­li­wo­ści fi­zyczne.

Te­raz, gdy zbli­żam się do czter­dziestki i mam dwoje wła­snych dzieci, czę­sto wspo­mi­nam wy­jąt­kowe oka­zje i przy­gody, które przy­nio­sło mi ży­cie. Łą­cze­nie spor­to­wych kro­pek jest prze­ży­ciem fa­scy­nu­ją­cym – i wła­śnie w chwili ta­kich głę­bo­kich prze­my­śleń po­ja­wiła się iskra, by na­pi­sać tę książkę. Każdy dzień upływa mi na ob­se­sji wy­czy­nów ludz­kiego ciała, zdo­by­wa­nia szczy­to­wej formy, opty­ma­li­za­cji pro­wa­dzą­cej do wiel­ko­ści – ale jak na­prawdę za­częła się ta po­dróż? Oto jej hi­sto­ria.

Co­fam ze­gar: do epoki na długo przed wła­snym ist­nie­niem, ist­nie­niem mo­ich przod­ków, na­wet rzędu na­czel­nych, na­wet gro­mady ssa­ków. Wra­cam do pier­wot­nej zupy, w któ­rej za­częło się ży­cie. Ludz­kie ciało przez ty­siące po­ko­leń ewo­lu­owało tak, by wy­bit­nie ra­dzić so­bie w wa­run­kach, na które stale jest wy­sta­wiane. Każdy uzna­wany przez nas za pew­nik aspekt śro­do­wi­ska – na przy­kład tem­pe­ra­tura oto­cze­nia, świa­tło słońca, siła przy­cią­ga­nia ziem­skiego, skład po­wie­trza czy ci­śnie­nie at­mos­fe­ryczne – stale od­dzia­ły­wał na ewo­lu­ujące ludz­kie ciało przez mi­liony lat. W miarę upływu ty­siąc­leci i po­ko­leń na­sze ciała – które wpierw do­sto­so­wały się, a na­stęp­nie przy­zwy­cza­iły do tych czyn­ni­ków śro­do­wi­sko­wych – uza­leż­niły od nich swoje prze­trwa­nie.

Za­kła­dam, że więk­szość z was czyta tę książkę w na­sy­co­nym tle­nem, kom­for­to­wym śro­do­wi­sku, w umiar­ko­wa­nej tem­pe­ra­tu­rze. Je­ste­ście na­wod­nieni, po­ży­wieni ka­lo­rycz­nym po­sił­kiem i chro­nieni przed ży­wio­łami so­lidną kon­struk­cją z be­tonu, szkła i me­talu. Czy się mylę? Gdy czy­ta­cie te słowa, wa­sze ciała bez wa­szej wie­dzy pro­wa­dzą ty­siące skom­pli­ko­wa­nych pro­ce­sów bio­che­micz­nych, aby bi­lio­nom ko­mó­rek, z któ­rych się skła­da­cie, za­pew­nić sub­stan­cje od­żyw­cze, ta­kie jak glu­koza i tlen, do pro­duk­cji nie­zbęd­nej im ener­gii oraz usu­nąć gro­ma­dzące się w nich szko­dliwe od­pady ta­kie jak tok­syny, dwu­tle­nek wę­gla czy roz­ma­ite me­ta­bo­lity.

Dla mnie praw­dzi­wie cu­downe jest to, że na­sze ciała – wie­lo­za­da­niowe, ener­gio­twór­cze, od­pa­do­dajne, or­ga­niczne ma­szyny – za­zwy­czaj wy­ko­nują te zło­żone czyn­no­ści, kiedy sie­dzimy w za­ci­szu na­szego domu czy biura, i nie prze­sta­łyby na­wet wtedy, gdyby prze­nieść je do tem­pe­ra­tury −40 stopni Cel­sju­sza na bie­gun po­łu­dniowy, na ubogą w tlen wy­so­kość nie­mal 9000 me­trów Eve­re­stu czy w miaż­dżące ko­ści, zimne głę­biny Oce­anu Spo­koj­nego. Ludz­kie ciało se­rią szyb­kich zmian fi­zjo­lo­gicz­nych i bio­che­micz­nych po­trafi przy­sto­so­wać się i prze­mie­nić tak, by po­ko­ny­wać trudy śro­do­wi­ska, w któ­rym się znaj­dzie.

Ja­kie sko­ja­rze­nia przy­cho­dzą nam do głowy, gdy my­ślimy o licz­nych, wiel­kich wy­pra­wach w toku dzie­jów, o któ­rych bę­dziemy rów­nież wspól­nie czy­tać w tej książce? Nie­któ­rzy po­my­ślą o po­stę­pie tech­no­lo­gicz­nym w dzie­dzi­nie sprzętu czy po­jaz­dów po­trzeb­nych awan­tur­ni­kom do osią­gnię­cia celu. Inni wspo­mną ze­spół – dru­żynę śmiał­ków i od­dany per­so­nel po­moc­ni­czy – bądź ogromne za­pasy pa­liwa i pro­wiantu. Warto pa­mię­tać też o ba­joń­skich su­mach pie­nię­dzy ko­niecz­nych do sfi­nan­so­wa­nia eks­pe­dy­cji. Za­sta­na­wiam się, ilu z nas po­my­śli o cia­łach po­dróż­ni­ków. Kto zda so­bie sprawę z ich nie­zwy­kłych cech fi­zycz­nych, które po­zwa­lają ukoń­czyć za­da­nia wy­ma­ga­jące nad­ludz­kiej wy­trzy­ma­ło­ści? A co z we­wnętrzną prze­mianą wła­snej fi­zjo­lo­gii, która te nie­wia­ry­godne przed­się­wzię­cia umoż­li­wiła?

Gdy wspo­mi­nam moją drogę za­wo­dową, wi­dzę, że to wła­śnie ta drze­miąca w ludz­kim ciele su­rowa, acz ele­gancka moc przy­sto­so­wa­nia się i kwit­nie­nia za­wład­nęła moją wy­obraź­nią na stu­diach i wciąż mnie mo­ty­wuje. Tak w kilka lat za­pro­wa­dziła mnie od pod­ręcz­ni­ków do che­mii do sa­mo­dziel­nego od­kry­wa­nia eks­tre­mal­nych śro­do­wisk i ana­li­zo­wa­nia w cza­sie rze­czy­wi­stym zmian fi­zjo­lo­gicz­nych za­cho­dzą­cych wów­czas w ciele. W ko­lej­nych roz­dzia­łach tej książki zgłę­biam naj­bar­dziej eks­tre­malne ze zna­nych czło­wie­kowi miejsc. Mam na­dzieję, że opo­wia­dane w tle moje wła­sne hi­sto­rie oraz pe­ry­pe­tie po­szu­ki­wa­czy przy­gód za­chęcą was do do­wie­dze­nia się cze­goś wię­cej na te­mat ludz­kiego ciała. Li­czę, że uda mi się wzbu­dzić cie­ka­wość w każ­dym z was, tak jak we mnie zo­stała wzbu­dzona. Może na­stęp­nym ra­zem, kiedy bę­dzie­cie biec ma­ra­ton w Lon­dy­nie, nur­ko­wać z bu­tlą w Oce­anie In­dyj­skim, szu­so­wać po sto­kach fran­cu­skich Alp, a może na­wet (miejmy na­dzieję, że wkrótce) sie­dzieć na po­kła­dzie pry­wat­nego statku ko­smicz­nego, wcho­dzą­cego na ziem­ską or­bitę, bę­dzie­cie po­tra­fili le­piej zro­zu­mieć zmiany za­cho­dzące w was na po­zio­mie ko­mór­ko­wym, gdy ży­je­cie peł­nią ży­cia!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ty­tuł ho­no­rowy nada­wany wy­bit­nym oby­wa­te­lom po­szcze­gól­nych hrabstw Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii Pół­noc­nej. Przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki.
[2] Słowa przy­pi­sy­wane He­len Kel­ler, uro­dzo­nej w XIX wieku pi­sarce i dzia­łaczce, oso­bie głu­cho­nie­wi­do­mej.