Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grecja po mojemu to relaks na złotym wybrzeżu Chalkidiki
z setkami kilometrów piaszczystych plaż, to modlitwa
i medytacja w „zawieszonych w powietrzu” Meteorach,
to wizyta w krainie kontrastów, gdzie zaledwie
kilka mil morskich dzieli ekskluzywną wyspę Mykonos
od antycznej Delos. To w końcu smak macedońskiego
koziego sera, oliwek z Mesenii i aromatycznego ouzo
prosto z Lesbos.
Jeśli mam okazję lub chcę kogoś zarazić miłością do
Grecji, to przywożę go do Starego Pantelejmonu na
obiad lub kolację. Znam każdą tawernę, ponieważ wiele
razy odwiedzałem wioskę z turystami, jednak własny
żołądek powierzam Kathodon. W tawernie od wielu lat
podają pyszny saganaki (twardy żółty ser smażony na
patelni) i chrupiące jagnięce żeberka. Grillowane boczniaki
lub gotowane bakłażany w pomidorach to dobry
wybór na przystawkę, a wszystkim tym smakołykom
powinno towarzyszyć czerwone wytrawne wino, kryjące
w sobie nutę róży.
Marcin Pietrzyk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Dwóm Paniom na D – Despinie i Dorocie
Od autora
Panie i Panowie, kalimera!
Kalimera, czyli „dzień dobry”, jest jednym z najradośniejszych greckich słów. Od ponad dwudziestu pięciu lat właśnie nim witam swoich turystów.
Trzymacie w dłoniach trzecie wydanie osobistego przewodnika, poprzez który chcę Was zarazić Grecją albo zainspirować do podróżowania po tym pięknym i ciekawym kraju. Dopadło mnie wzruszenie, bo nie mogę uwierzyć, że Grecja po mojemu dostała nowe życie. A to wszystko dzięki Wam, ponieważ ruszyliście na podbój Hellady zgodnie ze wskazówkami, jakie w niej zawarłem, i ciepło przyjęliście moje przewodnickie opowieści. Kryterium wyboru kilkunastu opisanych wysp i zakątków kontynentalnej części kraju nie była sympatia. Po prostu chciałem pokazać różne oblicza tego Grecji – tym razem dorzuciłem trochę niedocenionej i wielkiej Macedonii.
Od pierwszego wydania liczne wydarzenia stawiały przede mną nowe wyzwania. Pożegnałem się z pracą biurową i zająłem wyłącznie oprowadzaniem. Pandemia była dla mnie lekcją pokory i nauczką, że nic nie jest dane raz na zawsze. Nowe relacje i doświadczenia pozwalają mi czerpać radość z pokazywania Grecji.
Jestem szczęściarzem, który zdał egzaminy i zdobył miejsce w państwowej szkole przewodników. To były niezapomniane chwile. Słuchając fascynujących opowieści profesorów i oglądając zabytki oczami pasjonatów, szukałem swojej przyszłości w przeszłości Hellady. Trzy lata studiów i licznych podróży pozwoliły mi naprawdę zrozumieć ten kraj. Dziś z łatwością tłumaczę turystom grecką rzeczywistość. Po latach pracy jestem pewien, że nie zastąpi mnie żadna aplikacja, bo połączyłem pasję, pracę zawodową i marzenia.
Prawdziwy przewodnik czuje potrzebę dzielenia się wiedzą, dlatego z radością odświeżyłem wspomnienia i przejrzałem notatki – efekt tego możecie ocenić sami. W opisach znajdziecie dużo przymiotników – piękna, cudowna, zachwycająca, czarująca – bo o Grecji inaczej mówić się nie da. Według mnie nie ma innego miejsca na świecie z taką ilością błękitu i światła. Nikt poza Grekami nie potrafi tak wspaniale delektować się życiem, mimo trudności, które przeżywają. Ten kraj jest skarbcem pełnym atrakcji, pozwalającym naładować baterie na długie zimowe wieczory.
Książkę dedykuję wszystkim moim turystom, których miałem przyjemność oprowadzać, a za inspirację dziękuję swojej żonie Despinie i szalonej Dorocie Wellman, które dały mi porządnego kopa, bym się zabrał do pisania.
Zapraszam do mojej Grecji na łamach książki i na żywo!
Grecja, maj 2022 roku
Macedonia
Nie ma lepszego miejsca, by zachwycić się Grecją – ponad 70 kilometrów głównie piaszczystych plaż u stóp mitycznego (i magicznego!) Olimpu, gdzie urzędują Zeus i spółka. Na początku trzeba zaznaczyć, że Olimp to nie jedna góra. Wychowany na Mitologii Parandowskiego żyłem w tym błędnym przekonaniu dość długo, ale na szczęście już pierwsza wizyta w Grecji pozwoliła mi poznać prawdę. 1272 kilometrów kwadratowych powierzchni i 50 kilometrów długości robi wrażenie. Najwyższy szczyt masywu, osiągający 2918 metrów nad poziomem morza Mitikas, jest jednocześnie najwyższy w Grecji.
Pamiętam swoje wielkie zaskoczenie, kiedy odpoczywałem na plaży w przyjemnym kurorcie Olimpic Beach i na chwilę odwróciłem głowę. Zobaczyłem wtedy magiczne oblicze Olimpu. Nie mogłem pojąć, że leżąc na plaży, można mieć wysokie góry w zasięgu ręki, a z pewnością w zasięgu wzroku. Od dziecka byłem przekonany, że morze od gór dzieli cała noc nudnej jazdy zatłoczonym pociągiem. Wpadłem w zachwyt! To wyjątkowe połączenie stało się jednym z powodów mojej wielkiej fascynacji Grecją.
Olimp
Dziś riwiera jest traktowana przez przemysł turystyczny trochę jak kierunek drugiej kategorii i kojarzy się głównie z kiczowatymi kurortami, tanimi pensjonatami i kiepskimi hotelami. Jest w tym trochę prawdy, ale oczywiście nie cała. Kiedyś była pierwszym greckim kierunkiem, który oblegali turyści z Polski. W latach 90. XX wieku masowo zjeżdżali tutaj autokarami, bo mało kto wtedy latał czarterami. Taka podróż trwała nawet pięćdziesiąt godzin – z powodu wojny w byłej Jugosławii jechało się przez Rumunię i Bułgarię, potem już tylko jakieś trzydzieści godzin, co oznaczało, że z dwutygodniowych wakacji trzeba było przeznaczyć na dojazd aż cztery dni. To niesamowite poświęcenie wynikało bardziej z braku doświadczenia w podróżowaniu niż ze względów ekonomicznych. Wszyscy byliśmy głodni nowych doświadczeń, nowych wrażeń, a dla większości był to pierwszy kontakt z zagranicą – z Zachodem. Wszystko wtedy wydawało się takie egzotyczne! Pamiętam, jak dotarłem po raz pierwszy do greckiej granicy... Toalety! Bieżąca woda! No i to mocne słońce, które od razu nastawia pozytywnie do życia.
Kiedy jechało się szeroką autostradą z przejścia granicznego w Evzoni do Katerini, to czuło się ten wymarzony, wytęskniony Zachód pełną gębą. Na miejscu czekały wspaniałe apartamenty. Na każdym kroku odkrywało się coś nowego, choćby kolorowe sklepy pełne towarów. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy to podróbki, czy oryginały. Do tego ceny były w miarę przystępne. Wieczorami spacerowało się dumnie po bulwarze czy głównym deptaku. Wszystko wokół było oświetlone. W sklepie klientów witali sprzedawcy: „kalispera!”, „geia sas!”. W tawernach ludzie siedzieli przy suto zastawionych stołach, śmiali się i głośno rozmawiali... Wokół tętniło życie! O północy ciągle było tłoczno. Zewsząd dobiegała muzyka, oczywiście grecka. Prawie wszystko było inaczej niż w Polsce. To właśnie ta inność, ta radość, ten entuzjazm podsycany wysokimi temperaturami tak bardzo Polaków oczarowywały.
Początki turystyki były niewinne. Przybysze chłonęli każdą informację, a na spotkania powitalne przychodziły nawet dzieci. Tłumaczyło się im wszystko, najdrobniejsze szczegóły, choćby to, że skrzynki pocztowe muszą być żółte i ze znakiem greckiej poczty – inaczej wrzucali kartkę z pozdrowieniami do kosza na śmieci. Najwięcej emocji wzbudzało korzystanie z toalet. W Grecji, ze względu na częste trzęsienia ziemi, instalacje są lokowane płytko pod ziemią, również kanalizacja, więc obowiązywał bezwzględny zakaz wrzucania papieru toaletowego do klozetu – należało go wrzucić do kosza. Pierwsze dwa dni były ciężkie, ale potem ludzie się przyzwyczajali, a po powrocie do kraju nerwowo szukali w toaletach koszów. Dziś na szczęście w wielu miejscach takie zabiegi nie są konieczne.
Dopiero po ogarnięciu tematów technicznych przychodziła kolej na zwiedzanie. Nie istniały jeszcze żadne portale czy fora turystyczne, na których można było wymieniać informacje. Nikt nie narzekał na niski standard apartamentów czy hoteli. Wszyscy byli szczęśliwi, że są na wakacjach.
Czasami robiliśmy turystom żarty. W Paralii Katerini, gdzie zaczynałem pracę w turystyce, rezydenci mieli swoją metę: sklep z owocami i warzywami prowadzony przez niezapomnianą Irini, Greczynkę z Polski. Wieczorami przesiadywaliśmy tam godzinami na krawężniku, blokując wejście. Były plotki, trudne rozmowy, romanse, wino i piwo lało się strumieniami. Ochrzciliśmy to miejsce „Melina Travel”. Turyści wiedzieli, że wieczorem mogą tam spotkać swojego rezydenta.
Po przyjeździe nowego turnusu zwykle organizowaliśmy spacer zapoznawczy po kurorcie. Pokazywaliśmy gościom, gdzie jest piekarnia, market, apteka, tawerny. Przechodząc z grupą koło mety, mówiłem, że tutaj można się dogadać po polsku oraz zaopatrzyć w świeże warzywa i owoce. Na zakończenie dodawałem z powagą, że jeśli kupi się arbuz, a potem przyniesie pestki, to dostanie się następny po niższej cenie. Z pestkami w woreczkach przychodziły tłumy... Innym razem po cichu podpowiadałem klientom, że dobre melony leżą po prawej stronie. Te po lewej są niedojrzałe. Irenka nie nadążała z przekładaniem towaru.
Wakacyjna atmosfera
Najsłynniejsze kurorty Riwiery Olimpijskiej to Paralia Katerinis i Olimpic Beach. Oba rozwinęły się w latach 80. XX wieku. Dominują w nich niewielkie pensjonaty – jeden obok drugiego, ale w ostatnich latach powstało również kilka niezłych hoteli. Panuje tutaj typowa wakacyjna atmosfera. Wszędzie widać uśmiechniętych i rozbawionych ludzi. Oba kurorty tętnią życiem przez całą dobę, ale nie, nie trzeba walczyć o leżaki czy miejsce na plaży. Nie ma kolejek do knajpek. Za czasów mojego urzędowania na riwierze kultowym miejscem była dyskoteka Omilos na dachu miejscowego klubu morskiego. Wielkie pochodnie, które zapalano tam wieczorem, naprawdę robiły wrażenie... Zabawa rozkręcała się dobrze po północy, kiedy turyści mieszali się z Grekami. Opalone, skąpo ubrane ciała rozpalały atmosferę. Omilos była areną wielu romansów, niewinnych wakacyjnych przygód, sukcesów w podrywaniu. I pewnie tak jest i dzisiaj, bo lokal wciąż istnieje.
Do Olimpic Beach czuję największy sentyment, bo tutaj spędziłem pierwsze greckie wakacje. Wyjeżdżając po dziesięciu dniach, wiedziałem, że na pewno wrócę, nie przypuszczałem jednak, że już po kilku miesiącach. Co mnie tak urzekło? Szeroka plaża, której nawet w sierpniu nie da się zapełnić. Łagodne zejście do morza. Ciepła woda. Malutki kurort, gdzie wszystko wydaje się miniaturowe: mały sklep, mała tawerna, mała kawiarnia, mała cukiernia, mała piekarnia. Taki mały świat stworzony dla turystów. A wokół uśmiechnięci Grecy, którzy po trzech dniach pozdrawiali mnie i zagadywali jak starego znajomego. Najważniejsza była piekarnia prowadzona przez najbardziej radosnego Greka, jakiego poznałem – Kiriosa Steliosa. W jego pensjonacie miałem swoich pierwszych turystów. Pokoje mieściły się nad piekarnią, więc zapach świeżego chleba, bułek i tiropity wyciągał ich z łóżek. Kirios Stelios, starszy, ale pełen energii człowiek, od rana przesiadywał przed piekarnią i prowadził rozmowy.
– O co chodzi tym twoim Polakom? Brakuje im ciepłej wody? Prądu nie było? – zapytał oburzony i zaniepokojony, zaczepiając mnie pewnego słonecznego poranka.
– Przecież są szczęśliwi, uśmiechnięci, wypoczywają. Narzekali na coś?
– Od rana pokazują mi mundzę... Czym sobie na to zasłużyłem? Przecież o cokolwiek mnie poproszą, to im załatwiam. Kto ich tego nauczył?!
Paralia Katerinis należy do pierwszych kurortów opanowanych w latach 90. przez turystów z Polski
Pamiętam, że najpierw zacząłem się histerycznie śmiać. Mundza to bardzo obraźliwy gest: rozłożona pięść z wyprostowanymi palcami skierowana w stronę „odbiorcy” ma go informować, że „nadawca” myśli o nim bardzo źle. Moi turyści prosili o pięć bułek, a że nie potrafili tego powiedzieć w żadnym innym języku niż ojczysty, więc posługiwali się rękami, a piekarz po prostu nie miał świadomości, że mundza nie jest znana całemu światu (wszak ów gest sięga czasów bizantyjskich – sędzia nacierał dłonią pobrudzoną popiołem twarz osoby, która popełniła jakieś drobne wykroczenie).
Piekarnia Kiriosa Steliosa była punktem odniesienia dla przybyszów wielu narodowości. Spędziłem tam fantastyczne chwile. Byłem świadkiem ciekawych rozmów i choć wtedy jeszcze niewiele po grecku rozumiałem, to sposób mówienia Greków, ich gestykulacja, mocno pobudzały moją wyobraźnię.
Najstarszy kurort w regionie
Na riwierze jest wiele fajnych miejsc. Lubię na przykład wpaść do Platamonas, najstarszego kurortu w regionie, nad którym dominuje twierdza z XIII wieku, z czasów, kiedy te tereny podbili krzyżowcy. Rozpościerają się z niej fantastyczne widoki, a ośmiokątna wieża, prawdopodobnie dawniej siedziba miejscowego władcy lub feudała, wzbudza ciekawość. Twierdza i Platamonas są doskonale znane Grekom. W latach 50. i 60. XX wieku nakręcono tu kilka dobrych czarno-białych filmów, co sprawiło, że zaczęły tu zjeżdżać tłumy ludzi spragnionych wypoczynku.
Spacerując po tej dawnej rybackiej wiosce, łatwo poczuć jej historyczny klimat. Klasyczne kafenijo, rodzinne tawerny, kameralne bary z dobrą muzyką, no i dużo starych drzew dających cień w upalne dni. To chyba jedyny zakątek na riwierze, gdzie większość turystów to Grecy. Uroku dodają zabytkowe tory kolejowe. Do niedawna jeździł tędy pociąg z Salonik do Aten i z powrotem – dziś służy temu czterokilometrowy tunel. Warto pospacerować wąskimi uliczkami i obejrzeć stare domy letniskowe. Idąc z twierdzy do centrum, koniecznie trzeba wstąpić do tawerny Flisvos na świeże ryby i owoce morza. Podają tu również smaczne, dobrze przyprawione mięsa z grilla. Słowo flisvos znaczy po grecku tyle co dźwięk morza, które dotyka wybrzeża. Nazwa idealnie pasuje. Sam budynek ma przynajmniej sto lat. Siedząc na werandzie, można się delektować pysznym jedzeniem i patrzeć na morze. Czego więcej potrzeba do szczęścia?
Usytuowane tuż obok Nei Pori słynie z najszerszej piaszczystej plaży w okolicy oraz bardzo szerokich ulic. Nowoczesny wygląd nie nadaje się na widokówkę z Grecji, za to nigdzie indziej w okolicy plażowanie nie będzie taką przyjemnością.
Tradycja i przyroda
Antyczne miasta, osady, klasztory, góry, bogactwo przyrody, piękne wioski, szlaki idealne do wędrówek – na Riwierze Olimpijskiej każdy znajdzie coś dla siebie. Po ciężkim dniu plażowania w kilkanaście minut można zmienić scenerię, a nawet klimat, choćby odwiedzając Stary Pantelejmon. Już wjazd serpentynami wywołuje oczopląs i zapowiada mocne wrażenia. Z jednej strony widać potężne góry, ośnieżone do połowy lipca, z drugiej szerokie plaże i Zatokę Termajską. Sama wioska przycupnęła na zboczach Olimpu, na wysokości 700 metrów nad poziomem morza, więc oferuje wyjątkowe widoki. Jej historia sięga XIV wieku, ale po drugiej wojnie światowej mieszkańcy przenieśli się nad morze i założyli Nowy Pantelejmon. Już nie musieli mieszkać wysoko, aby się bronić, a na dole życie było łatwiejsze. Zresztą gdzieś na horyzoncie pojawili się pierwsi turyści.
Jakieś 30 lat temu opuszczona osada zaczęła przyciągać ludzi kochających tradycję i przyrodę. Dziś Stary Pantelejmon, zamknięty dla ruchu samochodowego, słynie z doskonale zachowanej macedońskiej architektury. Kamienne domy kryte ceglastoczerwoną dachówką jawią się niczym miniaturowe twierdze. Podziwiając zabudowę z punktu widokowego przy wejściu do wioski, odnosi się wrażenie, że to tylko dachy ułożone we wzory, a pomiędzy nimi niewielkie szare ściany.
Stary Pantelejmon, wioska-skansen, zachwyca architekturą i gwarantuje niezapomniane widoki
Pamiętam Stary Pantelejmon z lat 90. XX wieku, kiedy nie było prądu, a całe życie koncentrowało się na placu ocienionym przez platany. Zbawienny cień w lipcowe popołudnie dodawał energii. Większość budynków straszyła zniszczonymi murami, tylko stara cerkiew Świętego Pantelejmona, patrona zdrowia, przypominała o minionych latach świetności. Były też dwie tawerny, kafenijo z trzema stolikami, a jakiś szaleniec wyremontował kilka pokoi dla turystów. Z czasem odnowiono kolejne posiadłości. Ktoś mądry wpadł na pomysł, aby spróbować zachować wyjątkowy charakter tego miejsca i prawnie zabroniono budowlanej samowolki. Można remontować, przebudowywać, odrestaurowywać, ale należy się trzymać zasad. Dzięki temu wszystkie obiekty zachowały tradycyjny wygląd: są solidne, kamienne, przykryte dachówką i ozdobione elementami z drewna. Tu czas się zatrzymał.
W Starym Pantealejmonie nie można nie spróbować doskonałej kuchni. Jeśli mam okazję lub chcę kogoś zarazić miłością do Grecji, to przywożę go tutaj na obiad lub kolację. Znam każdą tawernę, ponieważ wiele razy odwiedzałem wioskę z turystami, jednak własny żołądek powierzam Kathodon. To greckie słowo znaczy „po drodze”. Lokal jest po drodze na główny plac, więc nie ma wyjścia, trzeba obok niej przejść. Kiedy siada się na werandzie, można poczuć, że ma się u stóp cały świat. Zaraz potem przychodzi Giorgos. Radiowym głosem zagaduje o wrażenia i zaczyna opowiadać o tym, co serwują. Ileż ten gość złamał kobiecych serc! W Kathodon wszystko jest tradycyjne. Niezawodny język grecki doskonale tłumaczy to słowo: paradosi pochodzi od czasownika paradido, czyli „przekazuję”. Właśnie o to w tym wszystkim chodzi – o przekazywanie doświadczeń poprzednich pokoleń następnym. W tawernie od wielu lat podają pyszny saganaki (twardy żółty ser smażony na patelni) i chrupiące jagnięce żeberka. Choć nie jestem wielkim miłośnikiem tego mięsa, to tutaj je zamawiam. Zawsze smakuje wyśmienicie, niezależnie od humoru kucharza. Grillowane boczniaki lub gotowane bakłażany w pomidorach to dobry wybór na przystawkę, a wszystkim tym smakołykom powinno towarzyszyć czerwone wytrawne wino, które kryje w sobie nutę róży. W trakcie biesiady nikogo nie ominie krótka pogawędka z Polisem, właścicielem tawerny. Trafił do wioski ponad 25 lat temu jako jeden z pierwszych szaleńców – przez pomyłkę. Dziś jest dumny ze Starego Pantelejmonu. Podziwiając co rano z werandy boski krajobraz, ładuje akumulatory. W 2002 roku podłączono w wiosce prąd – to właśnie w Kathodon zapalono pierwszą żarówkę.
Stary Pantelejmon jest kochany przez Greków, dlatego warto zafundować sobie wizytę tutaj w weekend lub inny wolny dzień. I pod żadnym pozorem nie można opuścić dorocznego Święta Kasztanów – są smaczniejsze od tych z placu Pigalle.
Olimp!
Olimp zachwyca o każdej porze roku. Mimo że tak potężny, jest przyjazny i idealnie się nadaje do wędrówek. Na początek warto pospacerować po miasteczku Litochoro („kamienne miejsce”), które stanęło na ruinach starożytnej Pimblii (można tutaj podziwiać macedońskie kamienne domy). Pod wielkim platanem na placu w centrum do południa przesiadują starsi mężczyźni i obgadują turystki. Niecałą godzinę zajmie wędrówka po specjalnie przygotowanym płaskim szlaku przez wąwóz rzeki Enipeas. Według mitologii właśnie tędy bogowie schodzili na ziemię. Po drodze do wąwozu warto zajrzeć na cmentarz: dostojne cyprysy, kolorowe kwiaty, eleganckie nagrobki i uśmiechnięte twarze zmarłych na zdjęciach. Greckie podejście do pochówku może szokować obcokrajowców, ale spacer po takiej nekropolii nastraja pozytywnie do życia.
Na Olimpie zachwyca przede wszystkim przyroda – nie bez przyczyny bogowie właśnie tutaj ukryli się przed śmiertelnikami. Nawet UNESCO uznało to miejsce za rezerwat biosfery. Masyw pojawia się i znika. Zdarza się, że mimo słońca zasłaniają go wielkie chmury, a z nich przy akompaniamencie piorunów czasem spada mały deszcz. Mówi się wtedy, że Hera robi sceny zazdrości niewiernemu Zeusowi. Cóż poradzić na to, że władca nieba i ziemi lubi skoki w bok?
Dostać się na najwyższy szczyt Grecji, Mitikas, nie jest trudno. Szlaki są dobrze przygotowane i oznaczone. Można to zrobić w ciągu jednego, dwóch lub trzech dni między majem a październikiem (potem w najwyższych partiach leży śnieg), trzeba jednak pamiętać o odpowiednim przygotowaniu.
Zawsze marzyłem o zdobyciu tego wierzchołka. Zawsze miałem też wymówkę: sezon, intensywna praca. Kiedy pandemia wywróciła świat do góry nogami, wyprawa na Olimp stała się znów aktualna. Od przewodnika górskiego dostałem listę niezbędnych rzeczy. Przeczytałem dwie ostatnie pozycje: dobra kondycja lub mocna chęć dotarcia na szczyt. Postawiłem na tę ostatnią, bo przecież bardziej się konserwuję, niż dbam o siebie. Fakt, przeszedłem przez kreteński wąwóz Samaria ponad pięćdziesiąt razy, ale to odległa przeszłość. A zrzucanie zbędnych kilogramów absolutnie mi nie wychodzi. Plan wyprawy brzmiał optymistycznie: pierwszego dnia wejście na wysokość 2760 metrów nad poziomem morza i nocleg w schronisku, a drugiego atak na szczyt i zejście do Prioni.
Wyruszyliśmy z 1100 metrów nad poziomem morza, z punktu o nazwie Gortsia. Nikt z towarzyszących mi koleżanek i kolegów po fachu nie miał większego doświadczenia w wędrówkach po górach. Za to wszyscy dużo wiedzieliśmy o Olimpie. Wymienialiśmy się informacjami o historii kształtowania się pasma, przyrodzie, pierwszym narodowym parku w Grecji, zwierzynie, ptactwie, klimacie, odkryciach archeologów. Co chwilę się zatrzymywaliśmy, aby pooglądać roślinki, porównać ich nazwy w różnych językach, porobić zdjęcia. Czas mijał bezlitośnie. Na szczęście czuwał nad nami przewodnik – zgarniał nas lub poganiał. Do schroniska Apostolidis na wysokości 2760 metrów dotarliśmy po 7 godzinach wędrówki. Normalnie amatorzy pokonują trasę w 6 godzin. A profesjonaliści w ciągu 2,5.
Dowlokłem się resztkami sił, kiedy już zachodziło słońce. Zostałem trochę w tyle, bo fotografowałem dostojne dzikie kozy, których w ogóle nie obchodziła moja obecność. Aplikacja w komórce pokazała, że zrobiłem 29 tysięcy kroków i wdrapałem się na 278 piętro.
Mityczny Olimp
W schronisku panowała atmosfera pełna luzu, dobrej energii. Międzynarodowe towarzystwo w różnym wieku relaksowało się przy szklaneczce wina lub tsipouro. O świcie zapach kawy po grecku postawił nas na nogi i zaprowadził do kuchni, gdzie uśmiechnięta dziewczyna parzyła ją w miedzianych tygielkach. Załapałem się jeszcze na wschód słońca.
Po ceremonialnie skonsumowanym śniadaniu z omletem w roli głównej i szybkim pakowaniu manatków nastąpiła krótka odprawa z Arisem, naszym górskim przewodnikiem, na temat szczegółów dotarcia na 2918 metrów, czyli Mitikasa. Każdy z nas musiał ocenić swoje siły. Ze schroniska Apostolidis prowadzi najkrótsze dojście na wierzchołek. Dostałem przydziałowy kask. Pogoda była wyśmienita. Wyruszyliśmy. Po chwili marszu nagle padła komenda: „Tu zostawcie plecaki”. Nawet wody nie mogliśmy zabrać. Ostatnie wskazówki i ostrzeżenie, że kiedy usłyszymy hasło „petra”, czyli kamień, mamy się chować i czekać na absolutną ciszę. Podejście nazwano „luki”, czyli coś wąskiego, ciasnego.
Przewodnik ruszył jako pierwszy, kazał nam podążać dokładnie za sobą. Pokazywał każdy kolejny schodek. O ósmej rano pot lał się ze mnie tak, jakbym oprowadzał wycieczkę po Akropolu w lipcowe południe. Kamienne stopnie były drobne, a ściana bardzo stroma. Próbując chwycić się kolejnej skały, stwierdziłem, że się rusza. Kiedy zszedłem gdzieś za mocno na lewo, dostałem reprymendę. Spojrzałem przed siebie, obmacałem każdy kamień. Na wysokości 2850 metrów zatrzymałem się i popełniłem tragiczny błąd: popatrzyłem w górę, a potem w dół za siebie. Mój mózg nagle przypomniał sobie o ukrytym gdzieś głęboko lęku wysokości. Poczułem się jak sparaliżowany. Chwilę odpocząłem.
Aris wrócił do mnie i pokazał mi skałę, gdzie mogłem chwilę pomyśleć. Determinacja nie pozwoliła mi jednak się poddać. Podjąłem więc kolejną próbę. Pokonałem dwa, trzy kamienne stopnie i stwierdziłem, że ze strachu pot zalewa mi oczy, że widzę podwójnie kamienie, a nogi mam jak z waty. Na 2880 metrach pękłem – poinformowałem pozostałych, że nie dam rady. Usłyszałem pochwałę za podjęcie słusznej decyzji i polecenie, abym poczekał na powrót ekipy. Byłem ogromnie rozczarowany. Zdążyłem pogadać z Zeusem, aby przeanalizował sytuację na ziemskim padole i tupnął, gdzie trzeba. Kiedy wrócili po 15 minutach, nie wierzyłem, że znajdowałem się tak blisko celu.
Trasa w dół obfitowała w fantastyczne krajobrazy. Chmury przed nami tańczyły. Co chwilę pojawiały się kolejne szczyty, a niektóre nagle znikały. Bo przecież Olimp jest magiczny i mityczny – pojawia się i znika. Przeszliśmy stromymi zboczami Zonarii. Dotarliśmy do schroniska Zolotas. Im niżej byliśmy, tym gęstsze stawały się lasy – pełne potężnych drzew dostarczających cienia. Po drodze objadłem się poziomkami i malinami, koło których Grecy przechodzą obojętnie.
Łaźnie termalne z czasów rzymskich w Dionie
Dziś odbieram Olimp całkiem inaczej. Odkryłem jego magię, potęgę i nabrałem wobec niego pokory. Spacerując, myślałem o wojskach, które się tamtędy przeprawiały, o żołnierzach, którzy nieśli ze sobą kilkadziesiąt kilogramów ekwipunku. Zabolało mnie, kiedy wyobraziłem sobie dzieciaki z komunistycznej partyzantki dźwigające podczas wojny domowej większą i kilkakrotnie od nich cięższą broń.
Schodzenie wszystkim dało się we znaki. Po tylu przemyśleniach i tak ogromnym wysiłku na końcu czekała na nas tawerna.