Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jakub Ćwiek w najwyższej formie!
Oto sentymentalna podróż po USA – po miejscach kultowych, zwyczajnych i takich, o których zapomniał świat. Świeży i odważny portret Ameryki i jej mieszkańców nakreślony przez rasowego gawędziarza. Drobinki nieśmiertelności to zbiór kilkunastu opowiadań, za pomocą których Jakub Ćwiek dotyka sedna amerykańskości.
Nie zdziwcie się, gdy przypadkiem na barze w przydrożnej restauracji znajdziecie wyryty autograf Johna Wayne’a, a kierowca osiemnastokołowca okaże się kimś zupełnie innym, niż sądziliście. Słyszeliście o miasteczku na Dzikim Zachodzie, do którego Śmierć nie ma wstępu? Wiecie, co łączy Rocky’ego Balboę z pewnym tajemniczym starszym panem? Albo jaką historię kryją stare schody w Georgii? Komu nowoorleańscy muzycy naprawdę sprzedają duszę i jak zostać bogiem w Nowym Jorku?
Wszystkie te drobinki budują nieśmiertelność amerykańskiego mitu. Czas odkryć go na nowo!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mówią, że wszyscy jesteśmy tym miastem, a każde z nas to fragment jego opowieści. To prawda, ale zapominają dodać, że przez to Grimm nie jest nami; jest wyłącznie sobą.
T.L. Feelgood, I wówczas powrócą olbrzymy
Jest noc, jest dzień
A po nich długo czas
Gdzież on? Kto wie!
Na pewno jednak trwa.
I cicho tak, w napięciu tak
Wygląda nocy, czeka dnia
Bo rzeczy dzieją się na raz!
Na dwa jest potem cisza, mgła
I wyglądanie nocy, dnia…
Burton J. Ell, Noc, dzień, czas, ze zbioru Latawiec albo słowa niewyśpiewane
W wieczór taki jak ten wystarczyła ledwie odrobina romantycznej nieostrożności, by ulec czarowi ponurego miasta Grimm. Zwłaszcza tutaj, na styku dzielnicy Grandmerkad zwanej potocznie Pępkiem i Dolnego Reuben, gdzie niezliczone kolorowe neony migotały zarówno nad głowami przechodniów, jak i pod ich stopami, odbite w taflach tłustych, oleistych kałuż.
Mimo późnej pory miejsce tętniło życiem. Daleko mu było do przaśnej, kurortowej atmosfery jarmarku znamionującej Troll’s Face. Tam dominowała atmosfera nieskrępowanej i nade wszystko taniej rozrywki, tu – szyk i styl. Zdawałoby się, starannie dobierało sobie gości – nie tylko podług zasobności portfela – a przyjemności oferowało niedomówione i subtelne niczym melodyjne smooth’n’wave sączące się wraz z papierosowym dymem spod kawiarnianych drzwi.
Tak właśnie – za sprawą dymu, muzyki i migoczących neonów – powstawała dźwięczna, kolorowa mgła, od której miejscu nadano nazwę Rozmytego Kwartału. W wieczory jak ten niemal wszystko wokoło przemieniała się w gotową malarską inspirację: kobietę o nienagannej sylwetce poprawiającą elegancki płaszcz lekko już zawianemu, rosłemu mężczyźnie; chudego jak patyk policjanta opartego o latarnię i leniwie kręcącego młynki drewnianą pałką; kwiaciarza sprzedającego bukiety z ciężarówki z otwartą paką, a teraz przecierającego ściereczką listki róż. Główki kwiatów były zawinięte w cieniutki papier, by na płatkach nie osiadała sadza.
To o tym miejscu śpiewał swego czasu Burton J. Ell, wówczas jeszcze początkujący artysta, zaintrygowany miejscem i tym, że na witrynach ekskluzywnych butików:
Manekiny o zadartych noskach
W swych kreacjach na sto dwa
Mrużąc oczy w blasku neonowych feerii,
Patrzą, co im dziś przyniesie mgła…
Tego wieczoru kolorowa, kłębiąca się mgła Rozmytego Kwartału przyniosła zmiany. I pewnie niejeden mieszkaniec miasta, dociekający potem, co naprawdę się wtedy wydarzyło, dałby wiele, żeby te przeklęte manekiny potrafiły mówić.
***
Kiedyś nazywał go swoim zaułkiem, ale od przeszło roku, kiedy to Nowy Gracz postanowił traktować taksówkarzy na równi ze swoją bandycką konkurencją, Alldaman Hoffer w zasadzie się tu nie pojawiał. Właściwie jedynie kaprys okrutnego losu sprawił, że gdy tylko prasę zalały doniesienia o pierwszych morderstwach dokonanych na jego kolegach, on sam nie zrezygnował z pracy. Nosił się z tym już od jakiegoś czasu, od kiedy jego córka, Peggy, wreszcie skończyła szkołę, dostała pierwszą pracę i postanowiła wyprowadzić się z domu, wynajmując pokój w ośrodku dla młodych panien madame Jickaford. Alldaman miał wówczas w odwodzie etat w komunikacji miejskiej, gorzej płatny i podobno grożący straszną nudą. Z drugiej strony była to praca wyłącznie w dzień, w jasno określonych godzinach, co dla starzejącego się taksówkarza, zmęczonego nocnymi wezwaniami, brzmiało niezwykle kusząco. Poza tym, jak się okazało po wstępnym rekonesansie, do obsadzenia były obecnie nade wszystko trasy wiodące przez Navalla Afiada, czyli dzielnicę względnie spokojną, o ile nauczyć się lokalnych zasad. A Hoffer, miłośnik krzyżówek i szarad, lubił zdobywać wiedzę, nawet tę pozornie bezużyteczną.
Żyli z żoną skromnie, mieli więc odłożone trochę pieniędzy, w sam raz, by uzupełniając je skromniejszą wypłatą, żyć wygodnie, bez konieczności zmiany nawyków. A może nawet pozwolić sobie raz do roku na jakąś dłuższą podróż? Nieodżałowanej pamięci teść Alldamana Hoffera zwykł mawiać, że największym wrogiem człowieka są jego wygórowane ambicje. Wystarczy je utemperować, by żyć szczęśliwie. To właśnie taksówkarz miał zamiar zrobić.
I pewnie gdyby zdecydował się tydzień czy dwa wcześniej, wszystko skończyłoby się dobrze. Ale potem przyszła ta pamiętna noc, kiedy dostał zlecenie z dyspozytorni, przyjął je, lecz wkrótce się zorientował, że jest jednak za daleko, a przez trwające remonty nie da rady dojechać w wymaganym w zamówieniu czasie poniżej kwadransa. Przekazał je więc poza radiem pierwszemu chłopakowi, który odebrał telefon na postoju.
Kiedy godzinę później pił kawę w obskurnym barze na pograniczu Dystryktu Grumliga i tam usłyszał w radiu informację o mafijnych porachunkach, w wyniku których zginął również taksówkarz, najpierw przejął się śmiercią kolegi, a potem dotarło do niego, że to miał być jego kurs. Chwilę potem usłyszał z odbiornika swoje nazwisko jako rzekomej ofiary ataku i dotarło do niego, że nie podał zmiany na dyspozytorni. Natychmiast spróbował zadzwonić do domu, ale w tym czasie Lisbeth, jego cudowna, wrażliwa i kochająca żona leżała już nieprzytomna na kuchennej podłodze.
Wylew wywołany najprawdopodobniej gwałtownym stresem – taka była diagnoza. Po dwóch tygodniach Lisbeth co prawda przebudziła się ze śpiączki, ale z niedowładem połowy ciała. Lewa część jej twarzy wyglądała, jakby ktoś nadtopił woskową rzeźbę – opadnięty kącik ust wyrażał dojmujący smutek. Lekarze nie mieli wątpliwości, że nie ma mowy o powrocie do dawnej sprawności, a nawet utrzymanie obecnego stanu miało wymagać ciężkiej pracy i sporych nakładów finansowych. Nie było więc mowy o zmianie pracy na gorzej płatną. Przeciwnie, Alldaman Hoffer stanął przed pozornym wyborem: albo weźmie dodatkowe godziny za kierownicą, albo skorzysta z propozycji córki: Peggy zaofiarowała się, że wróci do domu, dołoży się do czynszu i pomoże mu z Lisbeth. Na to nie mógł przystać. Nie po to włożyli z żoną tyle wysiłku, by dać dziewczynie godziwy start, by teraz ciągnąć ją w dół. To był ich bagaż, to oni przysięgali sobie przed Bajarzem, że splotą wątki swych żywotów w jedną opowieść. Nikt nie obiecywał, że łatwą.
Został więc na taksówce. Jedynym, co wymusiła na nim Lisbeth, było to, że będzie się trzymał z dala od dzielnic bogaczy i mafiozów i skupi się na mniej opłacalnych, krótszych, ale bezpieczniejszych kursach. Słowem, żegnaj, zaułku z Rozmytego Kwartału, żegnajcie, postoje na Troll’s Face czy parkingu pod urzędowymi budynkami Podgardla. Żegnajcie, wielkie napiwki, stałe i dobrze płatne kontrakty z burdelami na dowóz dziwek dla mafijnych żołdaków w ich melinach. Witaj, wozie zarzygany przez pijanych imprezowiczów i targowanie się o każdego dijmara z pozerami w kartonowych kołnierzykach.
A potem wszystko się nagle skończyło. Pół roku po aferze ze śmiercią tego całego inspektora Wolfa zjednoczone rodziny Räu i Thorniniego wzięły się wreszcie solidnie do Nowego Gracza. Przez dwa tygodnie na ulice nie wychodził w zasadzie nikt o zdrowych zmysłach, a kanonady z maszynowych broni słychać było nieustannie na każdym niemal rogu. Tytuły prasowe zamieniły się w jeden wielki nekrolog, władze rozważały ściągnięcie wojska i wprowadzenie stanu wyjątkowego. Schroniska Bajarza wypełniły się ludźmi święcie wierzącymi, że to prawdziwy koniec miasta, a zatem jedynego znanego im świata.
Dwa tygodnie. A potem nagle cisza i kolejne dni poświęcone na przywrócenie starego ładu. Z ulic zniknęły ciała, uprzątnięto opiewany potem w piosenkach „rubinowy szlam”, wszyscy pospołu przystąpili do porządkowania miasta. Niektórzy widzieli nawet ludzi Złej Królowej czy Thorniniego, jak w roboczych strojach zamiatają ulice czy tynkują podziurawione kulami fasady. To tym dwóm tygodniom miasto zawdzięczało dwie nowe szkoły, ośrodek dla bezdomnych i remont opery. A także, co dało się odczuć dopiero po jakimś czasie, całkowite uwolnienie od Nowego Gracza, tego czarnego luda bez twarzy i nazwiska.
Nie znaczyło to rzecz jasna, że ponure miasto nagle zrobiło się bezpieczne, co to, to nie – ot, po prostu wróciło do dawnych zasad, w których cywil, w tym taksówkarz, mógł być co najwyżej przypadkową ofiarą porachunków. Zresztą i o tych ostatnich nie było na razie mowy, bo Nowy Gracz, zanim zniknął, w taki czy inny sposób wyeliminował pomniejsze rodziny, a dwie, które zostały, od pół roku trwały w korzystnym dla wszystkich sojuszu.
Minął miesiąc, zanim Alldaman Hoffer, z początku nieufnie, z czasem coraz wyraźniej, zaczął wracać do bardziej dochodowej klienteli, w swoje dawne rejony – w tym właśnie w okolice Rozmytego Kwartału, do swojego zaułka. Ten, już wcześniej niezwykle dogodny dla taksówkarza, ostatnimi czasy jeszcze zyskał na atrakcyjności, znajdował się bowiem vis-à-vis najbardziej gorącego lokalu w mieście, Iluento. Był to trzykondygnacyjny budynek z fasadą ozdobioną płaskorzeźbami starożytnych aktorów w maskach. Dawny teatr, a potem przez chwilę kino, kusił nowobogackich ułudą artystycznej bohemy. Choć wszyscy wiedzieli, że stoi za nim Thornini, miejsce to kojarzyło się ludziom wyłącznie dobrze. Być może dlatego, że rzeczywiście przestrzegano w nim prawa, panowało embargo na wszelkie brudne interesy czy nawet rozrywki uważane powszechnie za nieobyczajne. Do Iluento przychodziło się, by obcować ze sztuką w każdej jej odmianie – od scenicznych występów po kulinaria.
„Klejnot w pępku”, żartował na temat lokalu dziennikarz „Harolda”, a „Tribune” szło mu w sukurs, mówiąc, że za sprawą tego miejsca Grimm City jest teraz niczym egzotyczna tancerka. Nie było w tym jednak złośliwości; większość cieszyła się z nowego obiektu krzewiącego kulturę na poziomie. Byli też tacy, którzy uważali, że o ile inne miejsca ufundowane miastu przez rodziny po zakończeniu wszelakich starć stanowiły zadośćuczynienie mieszkańcom, o tyle Iluento było prezentem na przeprosiny dla samego miasta. Hoffer nie szedł w swych rozważaniach aż tak daleko, ale umiał docenić dobry pomysł w należytym wykonaniu. Zwłaszcza taki, który przy okazji stwarza dla niego, prostego taksówkarza, okazję do zarobku.
Tej nocy jednak, choć jak zwykle zaparkował w zaułku, nie czekał na klientów. Specjalnie skończył pracę wcześniej i zajechał tu, by poczekać na Peggy i jej absztyfikanta, ambitnego kartona imieniem Hickory. Młodzi wybrali się do Iluento na przedstawienie oparte na jednej z apokryficznych opowieści z Księgi, tej o magicznych bucikach, które zmuszały, byś tańczył i tańczył aż do utraty sił.
– Nie było łatwo o bilety – chwalił się chłopak kilka wieczorów temu, stojąc w przedpokoju niewielkiego mieszkanka Alldamana i Lisbeth – ale szef naprawdę mnie docenia i postanowił dać temu wyraz.
Hoffer pamiętał, że Peggy patrzyła wtedy na swojego towarzysza z taką miłością, że jego, ojca, aż zabolało serce. Miał głęboką nadzieję, że Bajarz szykował dla tych dwojga prawdziwe „długo i szczęśliwie”, ale też wciąż grzmiały mu w głowie słowa swojego staruszka: największym wrogiem człowieka są jego wygórowane ambicje.
Mimo obaw kibicował im jednak z całych sił i miał nadzieję, że chłopak nie weźmie jego obecności tutaj za brak zaufania. W końcu ostatnio nagłówki znowu zaroiły się od niepokojących doniesień: kolejne tajemnicze porwania, a potem znajdowane tu i tam ciała młodych kobiet porąbanych na kawałki, i śledztwo policji, które najwyraźniej utknęło w martwym punkcie.
Drwal – tak sprawcę tych okrutnych uczynków ochrzciła prasa. To za jego sprawą Alldaman Hoffer układał teraz w głowie kłamstwo, w które, miał nadzieję, uwierzy jego córka i, daj Bajarzu, jeśli taka Twa wola, przyszły zięć. Kłamstwo, które jemu samemu i jego umęczonej żonie da potem spokojny sen. Nigdy więcej własnego nazwiska w radiu. Nieważne czy przez pomyłkę czy…
Nagłe zamieszanie przy głównym wejściu do Iluento sprawiło, że przerwał te rozważania i pochylił się lekko do przodu, mrużąc oczy. Wzrok miał już coraz słabszy, do tego trudno było cokolwiek dostrzec w kolorowej mgle, ale czego nie zobaczył, mógł się domyślić. Z lokalu wychodził właśnie ktoś bardzo ważny.
Pod budynek podjechała długa, masywna limuzyna. Zaparkowała przy krawężniku, a od strony pasażera wysiadł z niej barczysty mężczyzna w garniturze i ciemnym płaszczu. Nałożył czarny kapelusz, rozejrzał się na boki po czym podszedł do drzwi, zapukał i znowu powiódł wzrokiem to w lewo, to w prawo.
Z lokalu wyszło czterech jemu podobnych, identycznie ubranych drabów. Sprawnie utworzyli szpaler wiodący od wejścia do samochodu. Jednocześnie, pewnie na znak, którego taksówkarz nie był w stanie dojrzeć, pod lokal zajechały dwa kolejne, nieco mniejsze samochody. Jeden zaparkował za głównym pojazdem, drugi zablokował przeciwny pas ruchu, stając obok limuzyny. W żadnym z trzech wozów nie wyłączono silnika.
Hoffer poruszył się na siedzeniu. Jedynym, co mógł teraz zobaczyć zza aut, były kapelusze i gdy pojawił się ten wyjątkowy, jasny – choć w kolorowym świetle trudno orzec, czy biały czy kremowy – nie miał najmniejszych szans zaspokoić ciekawości, kto taki wychodzi z Iluento z taką pompą.
Chodnik przed lokalem był szeroki, ale w normalnych okolicznościach do pokonania w kilka sekund. Bywa jednak, i doświadczony taksówkarz wiedział o tym doskonale, że czas nie ma znaczenia, że klient chce zapalić, zaciągnąć się własnym, nie cudzym dymem, a tu, w tej okolicy może chcieć również dodać coś od siebie do kolorowej, rozśpiewanej mgły. I jasny kapelusz najwyraźniej na to miał właśnie ochotę, bo zatrzymał się nagle, a potem zniknął na krótką chwilę w szarym obłoczku.
Akurat wtedy zamknęły się drzwi do lokalu, samochód stojący z tyłu wycofał się odrobinę, a ten blokujący przeciwny pas ruszył do przodu. Przez moment wyglądało to na rutynowe formowanie się kolumny.
Nagle jednak oba pojazdy wyrwały do przodu i gwałtownie skręciły na chodnik, jeden przed limuzyną, drugi za nią. Z rykiem silników pokonały wysoki krawężnik, blokując przejście z obu stron i zamykając jasny kapelusz jak i całą jego obstawę w pułapce.
Hoffer usłyszał krzyki, dostrzegł, jak jasny kapelusz, osłaniany przez cztery czarne, nurkuje do przodu, zapewne w stronę otwartych drzwi limuzyny. Rozległ się terkot karabinów maszynowych, błysnęły ognie wylotowe z kilkunastu luf i jeden po drugim fedory ochroniarzy z obstawy znikały z pola widzenia taksówkarza.
Dużo później dotarło do niego, że to zaskakujące, iż mieszkając w tym mieście i uprawiając zawód tak mocno powiązany z ulicą, nigdy wcześniej nie był świadkiem rodzinnych porachunków. Teraz siedział tu, dokładnie naprzeciw wydarzeń, niczym jedyny widz w ogromnym kinie, a kolorowa mgła tym usilniej umacniała jego zaskoczony umysł w przekonaniu, że to wszystko nie może się dziać naprawdę. To z pewnością tylko inscenizacja…
Akcja trwała kilkanaście sekund. Wkrótce samochody blokujące chodnik wróciły na jezdnię, wykręciły i jeden za drugim pognały w lewo. Limuzyna ruszyła z piskiem opon popędziła w ślad za nimi, odsłaniając właściwą scenę: oto na błyszczącym od krwi chodniku leżało kilka ciał w czarnych płaszczach, wszystkie skąpane w odłamkach roztrzaskanej witryny lokalu. Dwa z nich podrygiwały w przedśmiertnych spazmach.
Pomiędzy nimi, co Hoffer dostrzegł dopiero po chwili, leżał też częściowo przygnieciony, drobny mężczyzna w bieli, z kapeluszem wciąż mocno osadzonym na głowie.
O tym, że był to sam Francisco Thornini, jeden z dwóch najważniejszych bossów mafijnego półświatka, Alldaman Hoffer miał się dowiedzieć dopiero za parę minut.
Dwa tygodnie później
W rodzinnych stronach Oleandra Walsha kawę jak ta, którą właśnie pił, nazywano grimm coffee. Tu, w mieście miast, czarną smołę z dodatkiem melasy i masła nazywano tyktablod, co podobno znaczyło gęsta krew. Miało to rzekomo związek z legendą założycielską Grimm City, mówiącą, że zbudowano je na skamieniałym ciele olbrzyma o sercu z węgla, w którego żyłach płynęła ropa.
Oleander nie znał się na legendach. Wyjątek stanowiły te traktujące o kwiatach. Bo o nich Walsh wiedział wszystko.
Tam skąd pochodził, nie było to nic niezwykłego, bo cały region żył z hodowli kwiatów czy też, jak określił to kiedyś po pijaku jeden z królewskich ministrów: pozbawionego ekonomicznego uzasadnienia pielęgnowania powszechnej próżności. Był zresztą z tej wypowiedzi niezły skandal zakończony kilkoma dymisjami i szczodrą dotacją z królewskiego skarbca na rozwój regionu i odkrywanie nowych kwietnych krzyżówek. I to właśnie te dodatkowe fundusze, w połączeniu z naprawdę dobrym rokiem, sprawiły, że Walsh postanowił pójść za swoim marzeniem i otworzyć kwiaciarnię w Grimm City.
Nie była to decyzja pochopna. Poprzedził ją najpierw bardzo uważnym obserwowaniem rynku, a potem godzinami przemyśleń oraz rozmów nad tysiącami szkiców, planów i konceptów. Dość szybko zorientował się, że największe koszty dla miejskich kwiaciarzy generuje szybki transport świeżych kwiatów w specjalnie do tego przystosowanych wagonach kolejowych zaopatrzonych zarówno w system grzewczy, jak i nawilżający. Wiązała się z tym jeszcze jedna wada: otóż wiązanki czy bukiety, zwłaszcza te z co delikatniejszych kwiatów, choć przygotowywane przez wyśmienitych florystów z prowincji, w transporcie nieodmiennie traciły na atrakcyjności. To bowiem, co służyło kwiatom, niekoniecznie dobrze działało na wstążki czy maleńkie sztuczne dodatki. Z kolei pomysł, by wyśmienitych florystów ściągnąć do pokrytego czarnym osadem, brudnego, hałaśliwego miasta, wszystkim – w tym także i Oleandrowi – wydał się tak niedorzeczny, że nie wart nawet wspomnienia.
Kolejnym, być może najważniejszym czynnikiem przemawiającym przeciwko inwestowaniu w kwietny biznes w mieście, były zastoje w interesie. Ludzie w Grimm byli praktyczni, a jak wiadomo, kwiaty dość łatwo łapią brud i osad, nawet w dobrze filtrowanych domach. To sprawiało, że pozostawały drogą ekstrawagancją, w dodatku z bardzo krótkim terminem żywotności. A kierowanie biznesu wyłącznie do kapryśnych bogaczy oznaczało proszenie się o kłopoty i stres. Których to ludzie, zwykle delikatni jak kwiaty, nad którymi sprawowali pieczę, woleli unikać nawet za cenę zysków.
Oleander wiedział to wszystko, gdy zabrał się do wdrażania swojego planu. Miał jednak również świadomość, że jego podejście znacząco się różni od tego, jak biznes pojmują inni w branży. Przede wszystkim uznawał swoją pracę za rzemiosło, nie sztukę. Owszem, cenił sobie pracę z najlepszymi ogrodnikami czy z prawdziwymi artystami bukieciarstwa, ale miał też świadomość, że miasto, przynajmniej na początku, wcale ich nie potrzebuje.
Zamiast tego zainwestował w młodych, już biegłych w sztuce, ale jeszcze nie skażonych podejściem własnych rodziców. Obiecując im dobry start w zupełnie innym życiu, ich rękami wybudował na terenie starej fabryki swoją pierwszą szklarnię i posadził w niej pierwsze sadzonki.
Ludzie pukali się w czoła, bo na co komu szklarnia w mieście, w którym nie ma słońca. W dodatku kwiaty w przemysłowym Dystrykcie Grumliga? Niedorzeczność! Oleander nie przejmował się tym gadaniem, zwłaszcza że dzięki temu budynek kosztował go niemal połowę mniej, niż powinien. Deweloper, zakładając szybki upadek interesu i wietrząc w tym łatwy zarobek, był gotowy pójść na wiele ustępstw, zastrzegając sobie w umowie jedynie prawo odkupu terenu po bardzo preferencyjnej cenie. Oszczędzone w ten sposób pieniądze Walsh zainwestował w skomplikowany system lamp i luster, opracowany na jego zamówienie przez wybitnych fizyków z Uniwersytetu Królewskiego. Sam projekt zresztą, jako niezwykle interesujący i poruszający ciekawe zagadnienia, kosztował go dużo mniej, niż można było zakładać.
Mimo tych wszystkich innowacji, które faktycznie spodobały się klientom, i mimo oszczędności poczynionych czy to na etapie budowy, czy potem przy transporcie, nowo powstały biznes długo przynosił straty. Energia, woda, regularnie wymieniane filtry powietrza, wynagrodzenia… Koszty były tym większe, że Oleander nieustannie inwestował w edukowanie okolicznych dzieciaków, płacił im też regularnie po kilka dijmarów ekstra miesięcznie za uliczną sprzedaż, za gotowość do pracy i za to, że nie pójdą do – w zasadzie wyłącznie hipotetycznej – konkurencji.
W pewnej chwili doszło do tego, że chcąc utrzymać ciągłość biznesową przy jednoczesnej redukcji kosztów, rozważał przeniesienie interesu na drugi brzeg. Rozpoczął tam nawet pewne inwestycje: wynajął kawałek opuszczonej fabryki i zbudował zapasową szklarnię, tę jednak dość szybko zdewastowali lokalni wandale.
I gdy wreszcie nikt już nie wierzył, że to może się udać, na jaw wyszło, na czym jeszcze prócz kwiatów doskonale zna się Oleander Walsh.
Pierwszy raz kwiaciarz odwiedził seniora Räu przy okazji śmierci syna jego nieżyjącego już podówczas brata, młodego Kalleno Räu zwanego Tico. Uważnie przestudiowawszy biografię chłopaka, zaznaczył w niej sobie kilka bardzo jasnych punktów i polecił jednemu z zatrudnionych dzieciaków, takiemu z literackim talentem, uwypuklić je w liście, starannie przy tym maskując mafijną działalność zmarłego. Następnie przygotował prześliczny wieniec i osobiście dostarczył go do siedziby bossa, mówiąc, że nie chciałby przeszkadzać w pogrzebie, że wie, że to uroczystość rodzinna, ale dla niego drobne gesty tragicznie zmarłego miały wielkie znaczenie i chciałby za nie podziękować, przekazując jego wielkiemu krewnemu ten oto wieniec.
Räu senior przyjął kwiaty, a potem zareagował dokładnie tak, jak Oleander zakładał. Uznając, że być może znajdzie się więcej ludzi gotowych złożyć hołd Tico, zorganizował w urzędzie miasta, a potem ogłosił w prasie, przemarsz żałobny ulicami zakończony stosownym nabożeństwem w przycmentarnym Schronieniu. By jednocześnie podkreślić, jak bratanek był ważny dla niego samego, Räu kazał zamówić największy i najdroższy wieniec, o jakim słyszało miasto. Już sama wartość tego zamówienia pokrywała półroczne koszty utrzymania biznesu Walsha. A przecież w ślad za bossem poszli wszyscy jego podwładni.
Nawet mimo przygotowanego zaplecza Oleander nie był w stanie sam sprostać zadaniu, dlatego by dopełnić wszystkich zobowiązań, jedyny raz w swojej karierze był zmuszony skorzystać z dawnych metod, w tym transportu kolejowego. Jednak się opłaciło. Teraz, piętnaście lat i niezliczoną ilość mafijnych ślubów i pogrzebów później, Walsh mógł powiedzieć, że koniec życiowej drogi Tico Räu dla niego był prawdziwym nowym początkiem.
Myślał o tym wszystkim teraz, we względnym zaciszu swojego biura, pochylony nad filiżanką kawy. Ten słodki, gorący lepik był jedynym rodzajem pokarmu, jaki obecnie przyjmował jego organizm. A te krótkie chwile w fotelu, dwie na cały dzień – jedyną formą odpoczynku, na jaki pozwalał sobie od… nie umiał nawet stwierdzić kiedy.
Pierwsze zamówienia przyszły jeszcze tej samej nocy: te największe, najdroższe, które prócz kondolencji miały wyrażać coś znacznie ważniejszego – zapewnienie o niewinności i obietnicę wsparcia. Od drugiej do niemal ósmej Walsh notował treść liścików i wskazówki od niemal wszystkich liczących się osób z rodziny Räu, a sama Zła Królowa zadzwoniła osobiście chwilę przed dziewiątą. Wtedy, ponieważ oficjalnie zaczął się już urzędowy dzień i niemal każdy był po lekturze porannej prasy, zaczęły się dobijać władze i urzędnicy. Zamawiane przez nich wiązanki i wieńce były skromniejsze, ale też nie wymagały aż takiego wysiłku i pieczołowitości. Oczywiście Oleander nigdy nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek z jego kwiaciarni zeszło poniżej pewnego poziomu, ale tamtego poranka przy każdym urzędniczym zamówieniu stawiał ptaszka oznaczającego mniejszą pieczołowitość. Już wtedy powoli docierało do niego, że to, co się wydarzyło, nie ma precedensu w historii miasta.
Może gdyby pół roku temu zidentyfikowano i pojmano wielkiego przegranego ulicznej wojny, Nowego Gracza… Zaraz jednak odgonił tę myśl. Bo przecież nie. Nawet wtedy nie. W przeciwieństwie do siejącego postrach tajemniczego mafioza Thornini był częścią tego miasta. Jak ono miał swoje dobre i złe oblicze, czarne jak budynki po deszczu i jasne jak garnitury, które zwykł nosić. Więc może gdyby jego odwieczny rywal, stary Räu, zginął w podobnych okolicznościach…
Ktoś zapukał, a zaraz potem w uchylonych drzwiach stanęła przysadzista sekretarka Olleandra, Killary.
– Panie Walsh, agenci Szlachetnej Posługi do pana.
Zmarszczył nos, jakby coś nagle brzydko zapachniało, i zasłonił się filiżanką.
– Mam przerwę – mruknął. – Niech złożą zamówienie u ciebie.
– Nie jesteśmy tutaj, by cokolwiek zamawiać, panie Walsh – rozległ się niski męski głos, a zaraz potem zza Killary wyłonił się krępy mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu z postawionym kołnierzem. Miał gęste ciemne bokobrody sięgające kącików ust i dłuższe niż zwykło się nosić włosy, błyszczące od brylantyny i zaczesane starannie do tyłu. Na pierwszy rzut oka mógł być w wieku kwiaciarza. Pięćdziesiątka, może trochę więcej. – Mamy nakaz.
– Nakaz? – Oleander odstawił filiżankę na spodek, zamknął oczy i ścisnął palcami wskazującymi nasadę nosa. – Jaki nakaz?
– Zabezpieczenia i przeszukania pańskiej kwiaciarni wraz ze wszystkimi przyległościami.
To powiedział ktoś inny. Oleander w pierwszym odruchu chciał od razu sprawdzić kto, ale postanowił dać jeszcze chwilę odpocząć oczom. Jednocześnie próbował wyobrazić sobie drugiego agenta na podstawie samego głosu. Wysoki, choć jeszcze nie piskliwy, należał do kogoś młodszego i zdecydowanie zadowolonego z siebie. Dobór słów i sposób ich wypowiadania sugerował mężczyznę ubranego elegancko i modnie, ogolonego gładko, może z cienkim wąskim nosem. Powyżej przeciętnego wzrostu, co jest dla niego powodem do dumy i okazją do wywyższania się, do tego sylwetka atlety. Na głowie zdecydowanie kapelusz, nie prostacki kaszkiet. Rozpięty granatowy płaszcz, a pod nim idealnie skrojony garnitur…
Otworzył oczy, by się przekonać, że pomylił się nieomal we wszystkim. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego sekretarka stał teraz krótkonogi grubasek, młokos z kozią bródką, rzadkimi włosami pokrytymi brylantyną i zaczesanymi na bok, z podkreśleniem przedziałka. W dłoniach faktycznie trzymał kapelusz, ale jego płaszcz barwy burzowych chmur był zapięty po ostatni guzik.
Oleander oparł ręce na poręczach fotela i powoli wstał. Pokonał kilka kroków dzielących go od drzwi i podał rękę najpierw starszemu z gości, a następnie młodszemu.
– Oleander Walsh – przedstawił się.
– Przecież wiemy, kim pan… – zaczął młodszy, ale jego towarzysz uciszył go, unosząc palec.
– Agent McShane, panie Walsh – powiedział cicho. – A to jest agent Labrou. Reprezentujemy Szlachetną Posługę.
Sięgnął do kieszeni i podał kwiaciarzowi legitymację służbową. Ten zerknął na nią pobieżnie, nie mając pewności, co właściwie powinien sprawdzić. Nazwisko rzeczywiście się zgadzało z podanym. Oddał dokument.
– Mogę wiedzieć, co to za nakaz, agencie McShane? Ten, o którym mówił pański kolega?
– Podwładny – poprawił go McShane, a Oleander dostrzegł wyraźną satysfakcję, jaką sprawił mu nagły grymas na twarzy młokosa.
Nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić z tą obserwacją, ale intuicja, ta sama, która prowadziła jego rękę podczas układania kwietnych wiązanek, podpowiadała mu, że jeszcze mu się to przyda.
– Tak, oczywiście, podwładny – przytaknął, skupiając wzrok już wyłącznie na McShanie. – Wracając do nakazu, chciałbym wiedzieć, czy rzeczywiście istnieje czy był tylko niegrzeczną, acz w jakiś sposób zrozumiałą próbą ustawienia mnie w tej rozmowie.
Kącik ust agenta uniósł się lekko.
– Ależ mamy nakaz, panie Welsh. Nawet dwa. – Rozpiął płaszcz i sięgnął do wewnętrznej kieszeni, skąd wyjął dwie nieco pogięte koperty. – I któregoś z nich musimy dzisiaj użyć.
Oleander westchnął. O tej grze i jej regułach już słyszał od innych przedsiębiorców mających czasem styczność z tą mniej dosłownie brudną stroną miasta. I choć jego samego owa gra jak dotąd omijała, brakiem roztropności było wierzyć, że tak będzie zawsze.
– Mam rozumieć, że jedna koperta zawiera to, o czym powiedział agent Labrou? – zapytał. Był dumny ze swojej pamięci do nazwisk. – A drugi zawiera co? Wgląd do księgowości?
– Mniej więcej. Wgląd do listy ostatnich zamówień, wie pan których.
– Tak, chyba wiem – skrzywił się Walsh. – Wolałbym oczywiście tego nie robić, ale panowie dobrze wiedzą, że stawiają mnie pod ścianą. Nie mogę pozwolić sobie na przestoje.
– Owszem – zgodził się McShane.
Oleander westchnął ciężko.
– Musimy podejść do mojej sekretarki – powiedział, robiąc krok do przodu. Stojący w progu Labrou cofnął się, by zrobić mu miejsce. – Killary, czy możesz dać panom agentom kopię listy klientów na uroczystości pogrzebowe, a także oryginał do porównania?
– I jeszcze bukiet białych róż z przybraniem – odezwał się zza jego pleców agent Labrou.
Oleander na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę.
– To również w ramach nakazu z koperty? – zapytał.
– Nie, panie Walsh – odparł McShane, zanim młodszy agent zdążył się odezwać. – Za to Labrou zapłaci z własnej kieszeni. Zresztą zgłosi się po ten bukiet po godzinach, wpisując się w normalną kolejkę i szanując pański napięty grafik. Prawda Labrou?
Agenci starli się na spojrzenia i w pomieszczeniu zaległa cisza. Walsh przyglądał im się z zaciekawieniem, mimo że od pierwszej chwili było dlań oczywiste, kto wygra to starcie.
– Tak – wycedził wreszcie grubasek, a w jego głosie pobrzmiewała taka nienawiść, że kwiaciarz mimowolnie zadrżał.
Przyszło mu do głowy, co może się stać z nim, z jego interesem, jeśli jakimś cudem ten młody, wyraźnie niedowartościowany człowiek dojdzie kiedyś do większej władzy. Co będzie, gdy któregoś dnia zabraknie przy nim temperującego go przełożonego, zdolnego ukrócić jego praktyki? Co prawda doświadczenie, jakie Walsh miał z tym miastem, mówiło mu, że z takim nastawieniem Labrou ma większe szanse na kulkę niż awans, ale czasami zdarzały się przecież wyjątki. Nieprzewidziane sytuacje, przed którymi warto było się zabezpieczyć. Zwłaszcza gdy koszt był tak niski.
Wziął od Killary papierową teczkę, odwrócił się i uśmiechnął, podając listę młodszemu agentowi.
– Nie chciałem pobierać za kwiaty opłaty – wyjaśnił. – Ciekawiło mnie tylko, czy to w ramach nakazu, czy mogę uczynić z nich prezent dla panów. Zaraz polecę przygotować dwie piękne wiązanki…
Tym razem to McShane się skrzywił, a zaraz potem potrząsnął głową.
– Jesteśmy agentami Szlachetnej Posługi i nie wolno nam przyjmować korzyści majątkowych – wyjaśnił.
Wyjął teczkę z ręki Labrou i sprawdził zawartość.
– Rozumiem, oczywiście. I przepraszam. Nie miałem złych zamiarów. – Kwiaciarz wziął od sekretarki drugą teczkę. – A to jest oryginalna lista, spisywana ręcznie na bieżąco ze spływającymi zamówieniami, do wglądu dla panów. Życzą sobie panowie, bym udostępnił biuro, by mogli je panowie uważnie przejrzeć? Może kawy?
McShane nie odpowiedział na żadne z tych pytań. Na szybko porównał zawartość teczek, po czym oddał oryginał Walshowi.
– Dziękujemy – powiedział. – Pójdziemy już. Odezwiemy się w razie potrzeby.
– Oczywiście – Oleander ponownie uścisnął ręce obu agentom, a potem stał przy biurku sekretarki, patrząc za nimi i czekając, aż wyjdą z biura. Dopiero wtedy zerknął najpierw na zegar, a następnie na drzwi, za którymi rzesze jego pracowników uwijały się jak w ukropie. Tam czekał i jego stół z niemal już gotową wiązanką dla Reginy Räu – jedną z tych, których przygotowania, niezależnie od poziomu zmęczenia, musiał dopilnować osobiście. Pomyślał o kawie, której już nie dopije, i westchnął.
***
Prowadził McShane. Gdy usiadł za kierownicą, odczekał chwilę, aż Labrou zajmie miejsce, po czym rzucił mu na kolana teczkę.
– Powiesz mi teraz, czego w tym szukamy? – zapytał tamten, przyglądając się liście.
– W zasadzie niczego ważnego. Jestem po prostu ciekaw, czy ktoś się ostentacyjnie wyłamał. No i wysłaliśmy sygnał.
Opuścili brukowane fabryczne podwórze i ostrożnie włączyli się do ruchu. Jechali teraz na południe, nową drogą zwaną popularnie Żebrówką, ciągnącą się wzdłuż Dystryktu Grumliga aż po most. Jej zadaniem było ułatwić dojazd do kopalń i fabryk ludziom z drugiego brzegu, a w godzinach szczytu odciążyć zakorkowany Pępek. Przynajmniej w założeniu, bo zwykle mimo względnie wczesnej pory przeciwległe pasy o tej porze w zasadzie stały, zapchane przede wszystkim autobusami, ciężarówkami i mniejszymi wozami dostawczymi.
Dziś jednak droga w obu kierunkach świeciła pustkami, co najwyraźniej było konsekwencją kontrowersyjnej decyzji władz miasta o tymczasowym zamknięciu kopalń i ograniczeniu działalności hut w dystrykcie Grumliga. Istniał nawet jakiś oficjalny powód tej decyzji, ale tak bełkotliwy i bzdurny, że pamiętały go tylko władze i związki zawodowe oprotestowujące częściowe ograniczenie świadczeń pracowniczych na przymusowym wolnym. Prawdziwego powodu decyzji domyślali się natomiast wszyscy i plotki poszły w miasto. Burmistrz i rada bali się skutków Efektu Wulkanu. „Pierdnięcie z Doliny Mgieł”, czyli wyrzut kopalnianego pyłu i czasowe oślepienie całej okolicy, było ostatnim, czego ponure miasto teraz potrzebowało.
– Grałeś kiedyś w bierki, Labrou? – zapytał McShane.
– Bierki? – zdziwił się młodszy agent.
– Tak, wybieranie patyczków ze stosu, tak by nie poruszyć innymi.
– Aaa. To grałem, ale kiedyś, za dzieciaka.
McShane potrząsnął głową.
– Dzieciaki grają w to nierozważnie – wyjaśnił. – Za szybko, rzucając się od razu na najlepiej punktowane trójzęby czy łopatki. A sedno tej zabawy to uważne wyglądanie okazji, delikatne opukiwanie patyczków leżących luzem i liczenie na to, że nikt nie zauważy, jak przypadkiem drgnie coś niewłaściwego.
– Zmierzasz z tym do czegoś? – Labrou popukał w filtr zamocowany na desce rozdzielczej, wyjął go, po czym otworzył okno i kilka razy trzepnął urządzeniem o zewnętrzną stronę drzwi.
– To nic nie daje, wymienić muszę – stwierdził McShane, sygnalizując jednocześnie odbicie na pobliski zjazd. – I tak, oczywiście, że zmierzam. Do tego, że nikt nie chce powtórki sprzed pół roku. Dwa tygodnie temu rodzina Thorninich mogła zareagować krwawym odwetem i zrobić z miasta strefę wojny. Zamiast tego, nie wiem, czy kierując się rozsądkiem czy strachem, zaproponowali nam wszystkim bierki.
– Nam?
– No wszystkim. Policji, NS, władzom miasta czy swojej małżonce z rozsądku, Reginie Räu. Nie wykonując gwałtownych ruchów, Thornini dali wszystkim szansę na nabicie punktów bez drgań i wstrząsów. Przynajmniej do czasu.
Młodszy agent ostentacyjnie machnął filtrem w stronę McShane’a, po czym zamontował urządzenie i zamknął okno.
– I ten wykaz, kwiaty na pogrzeb dowodzą, że wszyscy grają według tych zasad? – upewnił się, że dobrze rozumie. – Bo skoro Walsh oddał go nam tak łatwo i szybko, to znaczyło, że miał na to zgodę od klientów.
– Wręcz zachętę, bo ani chybi wszyscy chcą się z tym swoim szacunkiem obnosić, zwłaszcza teraz – przytaknął McShane. – I masz rację, gdyby było inaczej, pan kwiatek stawiałby opór. Chciałby pewnie zobaczyć te nakazy, dzwonić po adwokata. A tak wiemy, że każdy gra w tę samą grę, choć po swojemu. I że wszyscy się nawzajem obserwujemy i przez przynajmniej trzy najbliższe dni, a potem podczas pogrzebu, nic nie może przypadkowo drgnąć. Bierki, młody. Całe miasto to teraz stosik rozsypanych patyczków.
– Jak zawsze upieprzonych w szlamie. – Labrou włączył radio, ale zaraz je wyłączył orientując się, że zamiast muzyki czeka go wyłącznie ta sama od kilku dni śpiewka. – Nie masz tego czasem dość, McShane?
Starszy agent nie odpowiedział. Minął dwa skrzyżowania na Pępku, na trzecim skręcił w prawo, w jedną z bocznych uliczek, i dojechał do samego jej końca. Dalej ciągnął się już tylko park zwany Graent Hjarta, zielone serce Grimm City. Jak chyba jeszcze nigdy w tygodniu wszystkie miejsca parkingowe były zajęte, więc McShane zaparkował przy krawężniku na niedozwolonym, wyłożył na deskę rozdzielczą odznakę i dopiero wtedy spojrzał na towarzysza, uśmiechając się półgębkiem.
– Twoja kolej, by stawiać kawę, młody – powiedział, głową wskazując znany im obu lokal Groen Blauw, niewielką, kawiarnię stylizowaną na bajkowy pałacyk, stojącą na skraju parku, teraz ledwie kilka kroków od ich samochodu. Mimo że ze względu na przymusowe urlopy robotników alejki parkowe były pełne, o miejsca w Groen nie musieli się obawiać. Wszyscy wiedzieli, że kawa jest tam podła, ciasta nieświeże i tylko policjantom, a ostatnio i agentom, dostaje się co smakowite. Podobno dlatego, że właścicielem lokalu był eksglina, dla którego ważniejsza niż chęć zarobku była jego niechęć do cywili. A że oficjalnie, mając lokal gastronomiczny, podwojów dla postronnych zamknąć nie mógł, znalazł na to swój własny sposób.
Labrou westchnął.
– Zawsze jest moja kolej – stwierdził. – Podobnie jak na granie zadufanego w sobie idioty przed takimi jak Walsh.
– Takie twe życiowe role, co poradzisz – odparł McShane, z udawaną troską kładąc rękę na ramieniu kolegi. – Wiń Bajarza i spółkę.
Grimm City. Bestie
Copyright © by Jakub Ćwiek 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracje na okładce – Piotr Sokołowski
Rysunki wewnątrz książki – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-7924-808-7ISBN MOBI: 978-83-7924-807-0
Poznaj wcześniejsze losy bohaterów
Może zainteresują Cię również: