Gwiazda poranna - Karl Ove Knausgård - ebook

Gwiazda poranna ebook

Karl Ove Knausgård

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor bestsellerowej Mojej walki powraca!

Gdy chaos staje się nowym porządkiem, a groza miesza się z niesamowitością.

Sierpniowa noc. Arne i Tove spędzają czas z dziećmi w domku letniskowym w południowej Norwegii. Pastorka Kathrine wraca z konferencji naukowej, zastanawiając się nad sensem swojego małżeństwa. Z oddziału psychiatrycznego, na którym pielęgniarka Turid odbywa nocną zmianę, ucieka pacjent.

Niespodziewanie na niebie pojawia się wielka gwiazda, której obecności nikt nie jest w stanie wyjaśnić. A bohaterowie zaczynają mieć niepokojące przeczucia i dostrzegają coraz bardziej alarmujące znaki.

Setki krabów ukazujących się na drodze. Brutalne morderstwo członków deathmetalowego zespołu. Pogrzeb mężczyzny, którego widziano już po jego rzekomej śmierci.

Gwiazda poranna to opowieść o przyziemności życia, ale i dramatach dotykających wszystkich. O ciemności czającej się w naszych umysłach, i bizarności przenikającej rzeczywistość. To historia, w której zaczynają rządzić siły przekraczające ludzkie rozumienie, a granica między światem żywych i umarłych niebezpiecznie się zaciera.

Thriller psychologiczny, po którym trudno spać spokojnie.

„Knausgård to jeden z najlepszych żyjących pisarzy”. „New York Times”

„Ta powieść to dla autora przełomowy krok naprzód”. „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 877

Oceny
4,3 (88 ocen)
46
27
10
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przem35

Dobrze spędzony czas

Ciekawa wartościowa książka tym niemniej znajdują się w niej drobne przełamania dot spraw duchowych. Przykładem jest przedstawienie objawien chrześcijańskich w sposób ktorym charakteryzują się objawienia pogańskie tzn. Pozyskiwanie wiedzy nadprzyrodzonej w wyniku transu. Wpadanie w trans dot poganstwa a nie chrześcijan. Chrzescijanscy świeci nie wpadali w trans i nie toczyli piany z ust w czasie objawien. Piszę to jako samouk nie jestem teologiem czy religioznawca taka jest moja wiedza i postanowiłem o tym napisać. Jeśli nie mam racji niech ktoś madrzejszy sprostuje.
21
marcinmuzykant81

Nie oderwiesz się od lektury

Seks nie zawsze musi kończyć się orgazmem i to wcale nie świadczy o jego jakości. Pozdrawiam
10
bernikla_83
(edytowany)

Z braku laku…

Filozoficzna i można wyłuskać z treści interesujące przemyślenia, wnioski, spojrzenie na życie, na człowieka. Niestety oceniam ją jaką męczącą, chaotycznie napisaną, momentami grafomańska. wygląda to trochę tak, jakby autor napisał kilka krótkich opowiadań o różnych ludziach i nie mając pomysłu jak je spiąć w jedną powieść wymyślił gwiazdę, wyszło tak sobie. ostatni rozdział, w którym spodziewałam się wreszcie kulminacji, zawiódł, zawiodło zakończenie i doprowadził mnie do granic wytrzymałości. Już wydaje Ci się, że napięcie rośnie, ale nagle rozmywa się i atmosfera niepokoju, tajemnicy rozpada się. Ta książka to niestety taki seks bez orgazmu.
10
KateLost

Nie oderwiesz się od lektury

obyczajowa powieść, a przy okazji biblijna, metafizyczna, egzystencjalna, można czytać na wielu różnych poziomach
00
Vlip2021

Dobrze spędzony czas

piękna ale też momentami potwornie trudna książka
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Mor­gen­stjer­nen
Opie­ka re­dak­cyj­na: EWA PO­LA­ŃSKA
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rek­ta: KA­MIL BO­GU­SIE­WICZ, HEN­RY­KA SA­LA­WA, ANE­TA TKA­CZYK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: KRZYSZ­TOF IWA­ŃSKI
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
Co­py­ri­ght © 2020, Karl Ove Knaus­gård All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie pierw­sze
This trans­la­tion has been pu­bli­shed with the fi­nan­cial sup­port of NOR­LA Tłu­ma­cze­nie do­fi­nan­so­wa­ne w ra­mach pro­gra­mu do­to­wa­nia tłu­ma­czeń li­te­ra­tu­ry nor­we­skiej NOR­LA (Nor­we­gian Li­te­ra­tu­re Abro­ad)
ISBN 978-83-08-07784-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

KA­TH­RI­NE

Ja, któ­ra za­wsze przy­cho­dzi­łam przed cza­sem, ni­g­dy – na­praw­dę ni­g­dy – na nic się nie spó­źnia­łam, w pe­wien sierp­nio­wy nie­dziel­ny wie­czór bie­głam zdy­sza­na po pe­ro­nie w stro­nę win­dy do hali od­lo­tów na Gar­der­mo­en za­le­d­wie na pół go­dzi­ny przed star­tem sa­mo­lo­tu, ci­ągnąc za sobą wa­liz­kę na kó­łkach, z to­reb­ką maj­ta­jącą się na ra­mie­niu i ser­cem wa­lącym w pier­si. Nie by­ło­by ka­ta­stro­fy, gdy­bym nie zdąży­ła – za­wsze mo­głam prze­no­co­wać w lot­ni­sko­wym ho­te­lu, na­stęp­ne­go dnia rano wsi­ąść do pierw­sze­go sa­mo­lo­tu i za­mel­do­wać się w kan­ce­la­rii o dzie­wi­ątej, ale po pro­stu nie by­łam w sta­nie znie­ść ta­kiej my­śli. Tkwi­ły w niej ja­kiś mrok, któ­ry wy­pe­łzał, i zło. Rzecz ja­sna było to ir­ra­cjo­nal­ne, ale świa­do­mo­ść tego w ni­czym nie po­ma­ga­ła. Po­móc mo­gło je­dy­nie sta­wie­nie się na czas.

Kie­dy za­trzy­ma­łam się przed win­dą, je­cha­ła w górę.

Ja­kże­by ina­czej?

Dla­cze­go nie wy­bra­łam ru­cho­mych scho­dów?

Wci­snęłam gu­zik, wy­chy­li­łam się i zo­ba­czy­łam spód ka­bi­ny sto­jący nie­ru­cho­mo na gó­rze. Spraw­dzi­łam więc ese­me­sy w te­le­fo­nie. Je­den od Gau­te­go, któ­ry py­tał, kie­dy lądu­je sa­mo­lot, dru­gi od Ca­mil­li, dzi­ęku­jącej za mile spędzo­ny week­end, a trze­ci od SAS-u, nie­otwar­ty od wczo­raj.

Czy ta win­da ni­g­dy nie przy­je­dzie?

Znów wci­snęłam gu­zik.

– Ta­kie kil­ka­krot­ne na­ci­ska­nie w ni­czym nie po­mo­że, wie pani? – roz­le­gł się głos obok mnie.

Drgnęłam prze­stra­szo­na i od­wró­ci­łam się. Stał za mną mężczy­zna, sze­śćdzie­si­ęcio­kil­ku­let­ni, z dziw­nie mi­ęk­ką, okrągłą twa­rzą.

Jak to mo­żli­we, że nie za­uwa­ży­łam go, kie­dy się zbli­żał?

– Wiem – od­pa­rłam. – Ale i tak wci­skam.

– No tak, przy­naj­mniej ma pani po­czu­cie, że coś robi. – Uśmiech­nął się.

Naj­wy­ra­źniej za­li­czał się do ka­te­go­rii jo­wial­nych mężczyzn, któ­rzy chcą czuć się do­brzy i po­trze­bu­ją do tego in­nych lu­dzi.

Win­da zje­cha­ła.

– Sam pan wi­dzi – po­wie­dzia­łam. – Jed­nak po­mo­gło.

Wci­ągnęłam wa­liz­kę za sobą i sta­nęłam przy drzwiach po dru­giej stro­nie.

– Leci pani do Ber­gen? – spy­tał mężczy­zna zza mo­ich ple­ców.

Skąd o tym wie?

– Nie – od­pa­rłam. – Dla­cze­go pan tak my­śli?

– Bo nie wy­gląda pani na oso­bę wy­bie­ra­jącą się gdzieś da­le­ko. A sa­mo­lot do Ber­gen to jed­no z ostat­nich po­łączeń kra­jo­wych.

– Aha – od­po­wie­dzia­łam z na­dzie­ją, że nie spy­ta, do­kąd wo­bec tego lecę.

Po­spiesz­nie prze­bie­głam przez ol­brzy­mią halę, nie­mal zu­pe­łnie wy­lud­nio­ną, od­pra­wi­łam się i jako je­dy­na prze­szłam przez kon­tro­lę bez­pie­cze­ństwa. Na ta­bli­cy od­lo­tów świe­ci­ło się Bo­ar­ding, więc pu­ści­łam się bie­giem przez sze­ro­ki ko­ry­tarz, nie­ma­jący ko­ńca. Nie po­do­ba­ło mi się to, czu­łam się nie­po­rząd­na w roz­wia­nym płasz­czu, z to­reb­ką maj­ta­jącą się na ra­mie­niu, wy­ma­chu­jąca ręka­mi. Ale ry­zy­ko, że ktoś zna­jo­my zo­ba­czy, jak tra­cę god­no­ść, było zni­ko­me, a dla in­nych by­łam po pro­stu ko­bie­tą, któ­ra spó­źni­ła się na sa­mo­lot.

Nie li­cząc dwóch osób z ob­słu­gi sto­jących za kon­tu­arem, bram­ka była pu­sta.

– No, w ostat­niej chwi­li – ode­zwał się mło­dy mężczy­zna z krót­ką ciem­ną bro­dą.

Zdy­sza­na, po­da­łam mu bi­let, ze­ska­no­wał go i kie­dy szłam ręka­wem do sa­mo­lo­tu, usły­sza­łam, jak za mo­imi ple­ca­mi mówi: „Bo­ar­ding com­ple­ted”.

Ci­ągle nie mo­głam zła­pać tchu i za­trzy­ma­łam się na mo­ment, żeby uspo­ko­ić od­dech. Było mi też tro­chę nie­do­brze.

Czy­żbym była w ta­kiej sła­bej for­mie?

Po we­jściu do sa­mo­lo­tu w fo­te­lu w kla­sie biz­nes zo­ba­czy­łam mężczy­znę z win­dy. Na­tych­miast spoj­rza­łam w dru­gą stro­nę, ale było już za pó­źno.

– Więc zmie­ni­ła pani de­cy­zję? – spy­tał z uśmie­chem.

– Po pro­stu pró­bo­wa­łam chro­nić swo­ją pry­wat­no­ść – od­po­wie­dzia­łam, po­sy­ła­jąc mu coś w ro­dza­ju uśmie­chu, po czym wło­ży­łam wa­liz­kę na pó­łkę i za­jęłam miej­sce dwa rzędy za nim.

Opa­rłam się i za­mknęłam oczy, rytm ser­ca stop­nio­wo zwal­niał. Mdło­ści jed­nak nie zni­ka­ły, ści­ska­ły w pier­si i żo­łąd­ku jak mi­ęk­ki, roz­ko­ły­sa­ny ból. Wie­dzia­łam, że po­win­nam wy­słać ese­me­sa do Gau­te­go, ale w tej chwi­li nie mia­łam na to siły.

Otwo­rzy­łam oczy.

Jak mógł się tu­taj do­stać  p r z e d e  m n ą?

Prze­cież przy win­dzie stał za mną. Spie­szy­łam się, bie­głam, ni­g­dzie nie było ko­lej­ki.

Może ist­nia­ła ja­kaś inna dro­ga. Może był pra­cow­ni­kiem li­nii lot­ni­czych, któ­rzy mie­li wła­sne ślu­zy.

Za oknem co­fał się ja­kiś wiel­ki sa­mo­lot. Wszędzie mi­go­ta­ły świa­te­łka. Żó­łte, po­ma­ra­ńczo­we, czer­wo­ne. Dwaj mężczy­źni w kom­bi­ne­zo­nach, ze słu­chaw­ka­mi na uszach, sta­li bez­czyn­nie i pa­trzy­li. Spra­wia­li wra­że­nie dziw­nie ma­łych. Po­dob­nie jak po­jaz­dy kręcące się po pły­cie. Jak­by na­le­ża­ły do mi­nia­tu­ro­we­go świa­ta, ule­głe wo­bec ma­je­sta­tu sa­mo­lo­tów.

Pe­ter ma ju­tro gim­na­sty­kę. Mu­szę mu o tym przy­po­mnieć. Gau­te z całą pew­no­ścią nie pa­mi­ętał o upra­niu mu stro­ju po wczo­raj­szym tre­nin­gu, ale chy­ba w sza­fie zo­sta­ło coś czy­ste­go. A Ma­rie idzie do bi­blio­te­ki, więc po­win­na za­brać ze sobą wy­po­ży­czo­ne ksi­ążki.

Dzie­ci wy­da­wa­ły się ra­do­sne, kie­dy z nimi roz­ma­wia­łam. Gau­te za­brał je na otwar­ty ba­sen na Nord­nes, obo­je to uwiel­bia­li. Woda za­wsze do­brze im ro­bi­ła, wszel­kie kon­flik­ty ga­sły w mo­men­cie, gdy za­nu­rza­li się w ba­se­nie lub kąpa­li się w mo­rzu.

Jed­na ze ste­war­des po­wi­ta­ła pa­sa­że­rów przez gło­śnik. Wy­jęłam z to­reb­ki ko­mór­kę i otwo­rzy­łam ese­me­sa od Gau­te­go.

O któ­rej lądu­jesz? – prze­czy­ta­łam. Cze­ka­ją na Cie­bie an­try­kot i czer­wo­ne wino.

Będę w domu koło je­de­na­stej, wy­stu­ka­łam. Cie­szę się na pó­źną ko­la­cję z Tobą!

Za­raz jed­nak to ska­so­wa­łam i odło­ży­łam ko­mór­kę w chwi­li, gdy sa­mo­lot za­czął się po­ru­szać. Ko­pu­ły świa­tła nad bu­dyn­kiem, któ­ry opu­ści­li­śmy, były po­prze­ci­na­ne smu­ga­mi desz­czu. Przy­po­mnia­łam so­bie ciem­ne, pra­wie czar­ne chmu­ry, ja­kie wi­dzia­łam z pe­ro­nu w cen­trum.

Mia­łam ocho­tę sie­dzieć w tym fo­te­lu i ni­g­dy z nie­go nie wsta­wać. Po pro­stu sie­dzieć, ko­ło­wać na pas, wzbi­jać się w po­wie­trze i le­cieć nad zie­mią. Ow­szem, wsta­ła­bym i wy­sia­dła, ale w ja­ki­mś ob­cym mie­ście, w ob­cym kra­ju.

Nie w domu.

Tyl­ko nie w domu.

Ogar­nął mnie na­gły smu­tek.

Na­praw­dę tak czu­ję?

Ta myśl za­bo­la­ła.

Ale była praw­dzi­wa. Nie chcę wra­cać do domu.

Nie chcę wra­cać do domu.

W po­przed­ni czwar­tek sie­dzia­łam w au­to­bu­sie ja­dącym na lot­ni­sko Fle­sland i na­pa­wa­łam się po­czu­ciem, że je­stem w pod­ró­ży, cho­ciaż za oknem wszyst­ko wy­gląda­ło zna­jo­mo, a pod­róż była słu­żbo­wa. Co­raz rza­dziej zda­rza­ło mi się na­praw­dę z cze­goś cie­szyć. Ale tego wy­jaz­du wy­cze­ki­wa­łam dłu­go. Od kil­ku lat uczest­ni­czy­łam w pra­cach nad no­wym prze­kła­dem Bi­blii i te­raz, gdy pro­jekt do­bie­gał ko­ńca, wszyst­kie za­an­ga­żo­wa­ne w nie­go oso­by mia­ły się spo­tkać na trzy­dnio­wym in­ten­syw­nym se­mi­na­rium w lo­ka­lach To­wa­rzy­stwa Bi­blij­ne­go w Oslo, gdzie bi­bli­ści spo­za mia­sta mie­li rów­nież miesz­kać. Wi­ęk­szo­ść z nich po­zna­łam już wcze­śniej – śro­do­wi­sko teo­lo­gów w Nor­we­gii nie jest duże – i wła­śnie na spo­tka­nie z nimi tak się cie­szy­łam. A przy­naj­mniej z nie­któ­ry­mi. Z Ca­mil­lą, Hel­le i Sig­bjør­nem, bo z nimi stu­dio­wa­łam, a ta­kże z To­runn, ba­dacz­ką, z któ­rą za­przy­ja­źni­łam się pó­źniej. Bra­ko­wa­ło mi na­szych dys­ku­sji, otwar­to­ści na świat i na ży­cie, może i na­iw­nej, lecz rów­nież szcze­rej. Wte­dy sądzi­łam, że wła­śnie  t a k i e  będzie ży­cie. Nie szczędzi­li­śmy cza­su ani my­śli i do­pie­ro gdy się to sko­ńczy­ło, zro­zu­mia­łam, że było to coś wy­jąt­ko­we­go, co ni­g­dy nie wró­ci. Wła­śnie ta­kie jest ży­cie, praw­da? Za mło­du wie­rzy­my, że będzie coś wi­ęcej, że to do­pie­ro po­czątek, ale w rze­czy­wi­sto­ści to już wszyst­ko, a to, co mamy i nad czym w ogó­le się nie za­sta­na­wia­my, wkrót­ce będzie je­dy­nym, co mie­li­śmy. Nie było mnó­stwa no­wych lu­dzi, byli tyl­ko Ca­mil­la, Hel­le i Sig­bjørn; nie było mnó­stwa no­wych my­śli, wci­ąż li­czy­ły się te, któ­re wów­czas przy­szły nam do gło­wy.

Moje ży­cie w pew­nym sen­sie sta­ło się te­raz praw­dziw­sze, niż było wte­dy, po­nie­waż te­raz jest za­ko­twi­czo­ne w bar­dziej ab­so­lut­nej rze­czy­wi­sto­ści. Uro­dzi­łam dwo­je dzie­ci i mi­ło­ść do nich jest chy­ba je­dy­ną bez­wa­run­ko­wą rze­czą, jaką mam, je­dy­ną, któ­rej ni­g­dy nie kwe­stio­no­wa­łam ani w któ­rą nie wąt­pi­łam. Z dru­giej jed­nak stro­ny – my­śla­łam so­bie, kie­dy au­to­bus prze­je­żdżał przez lśni­ący w desz­czu Dan­mark­splass, a ja pa­trzy­łam w górę na Sol­he­im­slien – to, że ży­cie sta­ło się bar­dziej ab­so­lut­ne, ozna­cza­ło nie tyl­ko, że jest praw­dziw­sze, lecz rów­nież, że nie ma żad­nej dro­gi, któ­rą mo­żna by z nie­go wy­jść. Nie sta­ło już przed nami otwo­rem jak wte­dy, gdy mie­li­śmy po dwa­dzie­ścia kil­ka lat.

Ale kto po­wie­dział, że ży­cie ma stać otwo­rem?

Pa­stor, któ­ry był moim opie­ku­nem pod­czas stu­diów, po­wie­dział kie­dyś, że wy­star­czy ode­jść na bok o krok, żeby wszyst­ko wy­gląda­ło ina­czej. Mó­wił o mo­jej roli po­cie­szy­ciel­ki dusz. Ten du­chow­ny mó­wił dużo i nie wiem, dla­cze­go za­pa­mi­ęta­łam aku­rat to, przy­pusz­czal­nie dla­te­go, że to była praw­da, i dla­te­go, że było mi to po­trzeb­ne. Lu­dzie za­tra­ca­li się w ży­ciu, w kon­flik­tach, gu­bi­ąc per­spek­ty­wę, nie do­strze­ga­jąc nie tyl­ko tego, gdzie są, lecz rów­nież tego, kim są, kim byli lub kim mo­gli­by być.

Ale we wła­snym ży­ciu ta­kie ode­jście o krok było w za­sa­dzie nie­mo­żli­we.

Samo my­śle­nie o tym wpędza­ło mnie w po­czu­cie winy. Mam prze­cież Pe­te­ra, mam Ma­rie, cze­go mi jesz­cze bra­ku­je? Na cóż mi ta otwar­to­ść?

Już za nimi tęsk­ni­łam, cho­ciaż wi­dzia­łam ich tego dnia rano i mia­łam ich znów zo­ba­czyć za trzy dni.

Kie­dy au­to­bus za­je­chał pod cen­trum han­dlo­we La­gu­nen, żeby za­brać ko­lej­nych pa­sa­że­rów, lu­nął deszcz. Lu­dzie szli z otwar­ty­mi pa­ra­so­la­mi, z twa­rza­mi wy­zu­ty­mi z ra­do­ści, z tor­ba­mi pe­łny­mi za­ku­pów i wóz­ka­mi dzie­ci­ęcy­mi. Świa­tła sa­mo­cho­dów świe­ci­ły na czer­wo­no, otwie­ra­no i za­my­ka­no ba­ga­żni­ki, au­to­bu­sy prze­je­żdża­ły z ha­ła­sem.

Tam­ten pa­stor po­wie­dział wów­czas jesz­cze jed­ną rzecz, któ­ra za­pa­dła mi w pa­mi­ęć. „Trze­ba na czy­mś za­trzy­my­wać spoj­rze­nie”.

– Wi­dzia­łaś film Wy­star­czy być? – spy­ta­ła Ca­mil­la, gdy po­wtó­rzy­łam jej mądre sło­wa pa­sto­ra.

– Uwa­żasz, że to, co po­wie­dział, jest ta­kie oczy­wi­ste?

– Tak, za­ska­ku­jąco oczy­wi­ste! Chy­ba sama sły­szysz. Ode­jść na bok o krok, za­trzy­my­wać spoj­rze­nie.

Co jej na to od­po­wie­dzia­łam?

Nie pa­mi­ętam. Za­pew­ne coś w sty­lu, że to, co naj­prost­sze, często bywa też naj­praw­dziw­sze.

Po­my­śla­łam te­raz, że rów­nież ogrod­nik w Wy­star­czy być mó­głby tak po­wie­dzieć, i uśmiech­nęłam się do sie­bie, pa­trząc na pola, lśni­ąco zie­lo­ne w desz­czu i wy­gląda­jące dość ar­cha­icz­nie mi­ędzy bu­dyn­ka­mi prze­my­sło­wy­mi i osie­dla­mi.

Kil­ka­set me­trów da­lej, przy ska­le, pa­sło się sta­do owiec, sku­ba­ły tra­wę z po­chy­lo­ny­mi łba­mi.

Nie mie­ści­ło się w gło­wie, że ktoś mógł kie­dyś urządzić tu miej­sce ofiar­ne, wy­brać jed­no ze zwie­rząt, po­de­rżnąć mu gar­dło, ry­tu­al­nie zbry­zgać ołtarz krwią, a po­tem upiec je na ogniu ku czci Boga.

Ja­kże inne są na­sze cza­sy.

Ale owce były wte­dy ta­kie same. Tra­wa była taka sama, ka­mie­nie, chmu­ry, deszcz.

W tym mo­men­cie do­sta­łam ese­me­sa od Gau­te­go. Otwo­rzy­łam go i zo­ba­czy­łam, że pe­łno w nim ser­du­szek, uśmiech­ni­ętych bu­ziek, sa­mo­cho­dów i sa­mo­lo­tów. Pod spodem do­pi­sał: Ma­rie chcia­ła Ci to prze­ka­zać.

W od­po­wie­dzi wy­sła­łam ser­dusz­ko.

Na rów­ni­nie w od­da­li uka­za­ła się wie­ża kon­tro­li lo­tów. Po­my­śla­łam, że gdy­bym ode­szła na bok o krok i z tej per­spek­ty­wy spoj­rza­ła na swo­je ży­cie, ni­cze­go by w nim nie bra­ko­wa­ło. A gdy­bym za­trzy­ma­ła spoj­rze­nie, wi­dzia­ła­bym dzie­ci i nic oprócz nich.

Po­sta­no­wi­łam na do­bre za­mknąć te drzwi.

Po­le­cieć do Oslo, z ocho­tą i przy­jem­no­ścią wzi­ąć udział w se­mi­na­rium, wró­cić do domu w nie­dzie­lę wie­czo­rem i cie­szyć się wszyst­kim, co tam mam.

W tym po­sta­no­wie­niu wy­trwa­łam dłu­go. Cie­szy­łam się pod­ró­żą sa­mo­lo­tem, jaz­dą po­ci­ągiem z lot­ni­ska na Dwo­rzec Cen­tral­ny, gdzie do­ta­rłam pó­źnym wie­czo­rem, ma­łym, spar­ta­ńsko ume­blo­wa­nym po­ko­jem, któ­ry mi przy­dzie­lo­no. W se­de­sie pły­wa­ło coś bia­łe­go, przy­po­mi­na­jące­go sper­mę, ro­ze­śmia­łam się, wi­dząc to, i przez chwi­lę się za­sta­na­wia­łam, czy nie do­wie­dzieć się, kto ko­rzy­stał z tego po­ko­ju przede mną, lecz oczy­wi­ście tego nie zro­bi­łam, wy­szłam na ko­la­cję do chi­ńskiej re­stau­ra­cji w po­bli­żu, prze­spa­łam noc jak dziec­ko, na­za­jutrz wy­gło­si­łam re­fe­rat, uczest­ni­czy­łam w dys­ku­sji, któ­ra prze­ci­ągnęła się do lun­chu, a wie­czo­rem spo­tka­łam się z To­runn. Dwa ko­lej­ne dni mi­nęły w taki sam spo­sób – spo­tka­nia ro­bo­cze w gru­pach, re­fe­ra­ty w au­dy­to­rium, cen­ne dys­ku­sje pó­źniej. Po­ziom był wy­so­ki, z przy­jem­no­ścią się tego słu­cha­ło, wró­ci­ło wspo­mnie­nie stu­diów – zresz­tą wśród prze­ma­wia­jących było wie­lu mo­ich daw­nych wy­kła­dow­ców.

Ale te­raz na­stąpił ko­niec.

Nie chcia­łam wra­cać do domu.

Świa­do­mo­ść tego była strasz­na.

Praw­da jed­nak wy­gląda­ła wła­śnie tak.

Wpa­try­wa­łam się w ko­mór­kę, któ­rą trzy­ma­łam w ręku, i usi­ło­wa­łam my­śleć tak przy­tom­nie, jak tyl­ko mo­głam, pod­czas gdy sa­mo­lot ko­ło­wał na pas, deszcz lał za ma­lut­ki­mi okien­ka­mi, a per­so­nel po­kła­do­wy w środ­ko­wym prze­jściu pre­zen­to­wał pro­ce­du­ry bez­pie­cze­ństwa.

Bły­ska­wicz­nie na­pi­sa­łam ese­me­sa do Gau­te­go i wy­sła­łam go, za­nim zdąży­łam zmie­nić zda­nie.

Spó­źni­łam się na sa­mo­lot, mu­szę no­co­wać na Gar­der­mo­en. Przy­le­cę ju­tro pierw­szym po­ran­nym sa­mo­lo­tem i pój­dę pro­sto do kan­ce­la­rii. Przy­kro mi. Ale może an­try­kot i wino za­cze­ka­ją do ju­trzej­sze­go wie­czo­ru?

Pod wia­do­mo­ścią uka­za­ły się na­tych­miast trzy krop­ki, a ja wy­obra­zi­łam so­bie, jak Gau­te stoi w po­ko­ju i z po­chy­lo­ną gło­wą wstu­ku­je od­po­wie­dź. Dwa rzędy przede mną ste­war­de­sa wło­ży­ła ka­mi­zel­kę ra­tun­ko­wą i za­ma­szy­sty­mi ge­sta­mi po­ka­zy­wa­ła, jak na­le­ży jej użyć, do­pa­so­wu­jąc sta­ran­nie swo­je ru­chy do słów pły­nących z gło­śni­ków, tłu­ma­czących to samo.

Bar­dzo to do Cie­bie nie­po­dob­ne. Co się sta­ło?

Po se­mi­na­rium po­szłam na mia­sto z Ca­mil­lą i Hel­le, nie mo­głam zła­pać tak­sów­ki, a po­tem po­ci­ąg stał gdzieś całą wiecz­no­ść, od­pi­sa­łam, kie­dy ste­war­de­sa ru­szy­ła środ­ko­wym prze­jściem i lek­ko ki­wa­jąc gło­wą, spraw­dza­ła rzędy fo­te­li po obu stro­nach. Pod moją od­po­wie­dzią za­częły biec trzy ko­lej­ne krop­ki.

Po­ło­ży­łam ko­mór­kę na ko­la­nach ekra­nem do dołu, ale ste­war­de­sa mu­sia­ła wi­dzieć, jak wy­stu­ku­ję tekst, bo za­trzy­ma­ła się przy mnie.

– Czy pani te­le­fon jest prze­łączo­ny w tryb sa­mo­lo­to­wy? – spy­ta­ła.

Kiw­nęłam gło­wą z uśmie­chem.

– Te­raz już tak – od­pa­rłam.

Prze­szła da­lej.

Mu­sia­łam mu od­po­wie­dzieć, bo ina­czej mó­głby na­brać po­dej­rzeń – gdy­bym była w ho­te­lu, tak jak na­pi­sa­łam, mo­je­go mil­cze­nia nie da­ło­by się wy­tłu­ma­czyć. A nie mo­głam na­pi­sać, że ko­mór­ka mi się roz­ła­do­wa­ła, bo prze­cież w ho­te­lu mia­ła­bym mo­żli­wo­ść ją podłączyć. Gdy­bym na­to­miast za­po­mnia­ła ła­do­war­ki – co Gau­te uzna­łby za nie­praw­do­po­dob­ne, a dwie nie­praw­do­po­dob­ne rze­czy, naj­pierw spó­źnie­nie, po­tem zaś roz­ła­do­wa­ny te­le­fon, po­twier­dzi­ły­by jego po­dej­rze­nia – mo­gła­bym po­ży­czyć urządze­nie w re­cep­cji.

Od­wró­ci­łam te­le­fon i prze­czy­ta­łam no­we­go ese­me­sa.

Co za nie­fart! W domu wszyst­ko w po­rząd­ku. Dzie­ci śpią, a ja pra­cu­ję. Tęsk­nię za Tobą.

Ja też za Tobą tęsk­nię. Do­bra­noc.

Wy­łączy­łam ko­mór­kę, scho­wa­łam ją do to­reb­ki i za­częłam wy­glądać przez okno. Pa­trzy­łam, jak w desz­czu be­ton pod nami ciem­nie­je, świa­te­łka na­pro­wa­dza­jące wy­gląda­ły z bli­ska tak, jak­by ktoś roz­sy­pał je przy­pad­ko­wo, ale gdy się pa­trzy­ło z od­da­li, two­rzy­ły wy­ra­źne, pro­ste pasy.

Sa­mo­lot sta­nął, zwi­ęk­szy­ła się moc sil­ni­ków. Po­wstrzy­my­wa­ne do­tąd siły zo­sta­ły uwol­nio­ne z na­głym szarp­ni­ęciem i sa­mo­lot za­czął pędzić po pa­sie.

Na­gle prze­sta­łam ro­zu­mieć, dla­cze­go okła­ma­łam Gau­te­go i co mi wła­ści­wie da to, że dzi­siej­szą noc spędzę w ho­te­lu. Nie mia­łam w zwy­cza­ju dzia­łać po­chop­nie. Za­wsze sta­ran­nie prze­my­śli­wa­łam to, co ro­bię.

Po­nie­waż jed­nak nie było już spo­so­bu na po­wrót do domu tego wie­czo­ru, przy­naj­mniej bez ucie­ka­nia się do dal­szych kłamstw, rów­nie do­brze mo­głam cie­szyć się tymi kil­ko­ma go­dzi­na­mi, któ­re dla sie­bie ukra­dłam.

Przy­tło­czy­ło mnie po­czu­cie wol­no­ści.

Tak było.

Ale prze­cież nic złe­go nie zro­bi­łam. Może po­stąpi­łam głu­pio, lecz nie było w tym nic złe­go.

Nic wi­ęcej nie mu­sia­ło się wy­da­rzyć. Mo­głam prze­no­co­wać w ho­te­lu, rano jak zwy­kle iść do kan­ce­la­rii, wró­cić do domu po po­łud­niu, zje­ść obiad, po­być z dzie­ćmi. Po­czy­tać im, po­ło­żyć je spać, może z go­dzi­nę po­pra­co­wać...

Pro­ble­mem ni­g­dy nie jest ży­cie, pro­ble­mem jest spo­sób, w jaki się na nie pa­trzy. W ka­żdym ra­zie je­śli nie ma w nim gło­du, bie­dy czy prze­mo­cy.

Gau­te był do­brym oj­cem i do­brym mężem, tro­skli­wym, nie­sa­mo­lub­nym, ni­cze­go wi­ęcej nie mo­gła­bym wy­ma­gać. I na­sze wspól­ne ży­cie też było do­bre, je­śli tyl­ko po­zwa­la­łam temu, co do­bre, za­lśnić.

Co ja wła­ści­wie ro­bię?

Na dnie ciem­no­ści za okien­kiem roz­ja­rzy­ły się świa­tła ja­kie­jś dro­gi. Wiła się ni­czym wąż mi­ędzy nie­wi­dzial­ny­mi prze­szko­da­mi. Nie­co da­lej nie­wiel­kie mia­sto wy­gląda­ło jak ży­ran­dol. Za nim znów była ciem­no­ść.

Na po­kła­dzie za­brzmiał przy­tłu­mio­ny dzwo­nek i ta­blicz­ki z na­pi­sem „za­pi­ąć pasy” zga­sły. Per­so­nel po­kła­do­wy z przo­du wstał z sie­dzeń i za­czął przy­go­to­wy­wać się do ser­wo­wa­nia prze­kąsek. Lot za­pla­no­wa­no na nie­co po­nad pół go­dzi­ny, więc nie mają za dużo cza­su, po­my­śla­łam, na­chy­li­łam się i wy­jęłam z to­reb­ki ksi­ążkę, o któ­rej Ca­mil­la mó­wi­ła od tylu lat i któ­rą po­da­ro­wa­ła mi te­raz, gdy się spo­tka­ły­śmy. Kró­le­stwo Boga w To­bie To­łsto­ja. Po­ło­ży­łam ją na sąsied­nim sie­dze­niu, po omac­ku za­częłam szu­kać w to­reb­ce oku­la­rów, ale nie mo­głam ich zna­le­źć, więc w ko­ńcu wzi­ęłam to­reb­kę na ko­la­na, żeby do niej zaj­rzeć. Chy­ba nie zo­sta­wi­łam ich w re­stau­ra­cji?

Wy­jęłam je tam, żeby zer­k­nąć na menu.

Czy scho­wa­łam je z po­wro­tem?

W ogó­le nie pa­mi­ęta­łam, abym to ro­bi­ła.

Kie­dy od­sta­wia­łam to­reb­kę, za­la­ła mnie ko­lej­na fala mdło­ści. Od­chy­li­łam się, opa­rłam i sta­ra­łam się spo­koj­nie od­dy­chać, bo czu­łam, że za chwi­lę zwy­mio­tu­ję.

Na wszel­ki wy­pa­dek si­ęgnęłam po bia­łą to­reb­kę le­żącą w kie­sze­ni fo­te­la przede mną i dys­kret­nie ści­snęłam ją w ręku.

Czo­ło mia­łam lep­kie od potu.

Ach.

Usi­ło­wa­łam za­pa­no­wać nad wci­ąż wzbie­ra­jącą falą, sie­dząc ca­łko­wi­cie nie­ru­cho­mo i pró­bu­jąc po­ko­nać ją my­śla­mi, skło­nić do cof­ni­ęcia się, i na­praw­dę się uda­ło. Mdło­ści po­wo­li sła­bły, a wkrót­ce uspo­ko­iły się na tyle, że mo­głam odło­żyć to­reb­kę i znów za­cząć od­dy­chać nor­mal­nie.

Zbli­żał się wó­zek z prze­kąska­mi i na­po­ja­mi, więc wy­jęłam port­fel. Chcia­łam po­pro­sić o colę i pacz­kę her­bat­ni­ków, je­śli je mie­li – w dzie­ci­ństwie tata mi je da­wał, kie­dy mnie mdli­ło, i od tam­tej pory taki ze­staw ko­ja­rzył mi się z czy­mś do­brym.

To pew­nie przez je­dze­nie w re­stau­ra­cji. Za­mó­wi­ły­śmy mo­ules-fri­tes i ma­łże mu­sia­ły być nie­świe­że, wy­star­czy­ło­by zresz­tą, gdy­by tra­fił się je­den taki.

Mu­szę przy­po­mnieć Gau­te­mu, żeby za­pła­cił ra­chu­nek z warsz­ta­tu, za­nim prze­ka­żą go do win­dy­ka­cji. I żeby za­brał dwa pó­łmi­ski, któ­re sto­ją w szko­le od za­ko­ńcze­nia roku.

Może nie wszyst­ko na­raz. Gau­te bar­dzo nie lubi, kie­dy mu o czy­mś przy­po­mi­nam. Ale sam jest so­bie wi­nien, sta­le wszyst­ko od­kła­da na pó­źniej.

No i mu­szę się przy­go­to­wać do wtor­ko­we­go po­grze­bu.

Po­czu­łam, że tro­chę się tego oba­wiam. Zma­rły nie miał żad­nej ro­dzi­ny, nie zgło­sił się też nikt z przy­ja­ciół. Od­pra­wia­nie ce­re­mo­nii po­grze­bo­wej w ca­łkiem pu­stej ka­pli­cy jest dla mnie jed­ną z naj­gor­szych rze­czy, gor­sze są tyl­ko po­grze­by dzie­ci.

Ste­war­de­sa prze­pchnęła wó­zek obok mnie. Pró­bo­wa­łam przy­ci­ągnąć jej uwa­gę, ale zwra­ca­ła się wy­łącz­nie do osób sie­dzących po prze­ciw­nej stro­nie.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam.

Nie za­re­ago­wa­ła, nie dała żad­ne­go zna­ku, że mnie wi­dzi i sły­szy.

– Prze­pra­szam! – po­wtó­rzy­łam, tym ra­zem gło­śniej.

Za gło­śno. Kie­dy się do mnie od­wró­ci­ła, wzrok mia­ła pe­łen ura­zy.

– Słu­cham – od­pa­rła zim­no.

– Czy mo­gła­bym do­stać colę?

Nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko wy­su­nęła szu­fla­dę i wy­jęła pusz­kę, po czym bez sło­wa po­da­ła mi ją wraz z pla­sti­ko­wą szklan­ką.

– Czy ma pani ja­kieś her­bat­ni­ki? – spy­ta­łam.

– Nie, her­bat­ni­ków nie mamy.

– A może pie­czy­wo chrup­kie?

Wes­tchnęła i otwo­rzy­ła inną szu­fla­dę, po czym po­da­ła mi cien­ką zie­lo­no-bia­łą pa­czusz­kę z krom­ką pie­czy­wa chrup­kie­go Wasa.

Pró­bo­wa­łam wręczyć jej kar­tę.

– Pro­szę za­pła­cić ko­le­żan­ce. – Ski­nie­niem gło­wy wska­za­ła dru­gą ste­war­de­sę i od razu z uśmie­chem zwró­ci­ła się do pa­sa­że­rów w na­stęp­nym rzędzie. Nie mo­głam zro­zu­mieć tej wro­go­ści. Chy­ba nie cho­dzi o to, że zbyt dłu­go ko­rzy­sta­łam z ko­mór­ki? Do ta­kich rze­czy po­win­ni być przy­zwy­cza­je­ni.

Tak czy owak, nie ma się czym przej­mo­wać.

Otwo­rzy­łam pa­czusz­kę z pie­czy­wem, zja­dłam kil­ka kęsów i po­pi­łam je odro­bi­ną coli. Po­tem wy­jęłam ko­mór­kę i obej­rza­łam ostat­nie zdjęcia, wi­ęk­szo­ść z wa­ka­cji na Kre­cie, z któ­rych wró­ci­li­śmy kil­ka ty­go­dni temu. Ma­rie na­uczy­ła się tam pły­wać, to się sta­ło na­gle, a ja mia­łam dość przy­tom­no­ści umy­słu, żeby to sfil­mo­wać. Nie za pierw­szym ra­zem, lecz za dru­gim, za­le­d­wie kil­ka mi­nut pó­źniej. By­li­śmy w nie­du­żej za­tocz­ce tuż przy dro­dze, bar­dzo ru­chli­wej, za­raz za nią sta­ły bu­dyn­ki prze­my­sło­we, ale na fil­mie nie było tego wi­dać, obiek­tyw obej­mo­wał je­dy­nie małą Ma­rie z od­chy­lo­ną gło­wą unie­sio­ną wy­so­ko nad po­wierzch­nią wody, z za­pa­łem po­ru­sza­jącą ręka­mi i no­ga­mi. Za nią roz­ci­ąga­ło się błękit­ne mo­rze, aż do wi­docz­nej po dru­giej stro­nie za­to­ki nie­bie­sko­zie­lo­nej góry, wzno­szącej się ła­god­nie ku ja­sne­mu nie­bu, upstrzo­nej szcze­li­na­mi i pla­ma­mi w ko­lo­rze pia­sku. Od ma­łej do­słow­nie biły sku­pie­nie i ra­do­ść.

– Bra­wo, Ma­rie! – sły­chać okrzyk Gau­te­go.

Stał obok mnie, kie­dy fil­mo­wa­łam, i obej­mo­wał mnie ra­mie­niem.

Co po­wie, je­śli mu oznaj­mię, że chcę go zo­sta­wić?

Ale prze­cież wca­le nie mam ta­kie­go za­mia­ru.

Nie mam ta­kie­go za­mia­ru.

Scho­wa­łam ko­mór­kę z po­wro­tem do to­reb­ki. Bu­cze­nie sil­ni­ków się zmie­ni­ło, naj­wi­docz­niej za­częli­śmy się zni­żać.

Ni­cze­go by nie zro­zu­miał. Po­my­śla­łby, że mam in­ne­go, to je­dy­ne wy­ja­śnie­nie, ja­kie by­łby w sta­nie przy­jąć.

Czy zro­bi­łem coś nie tak? – spy­ta­łby. – Czy mó­głbym ro­bić coś ina­czej?

Co bym mu od­po­wie­dzia­ła?

Nie mia­łam in­ne­go, a on nic nie zro­bił źle i nie mógł zro­bić nic, żeby było le­piej.

O co więc cho­dzi?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki