Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor bestsellerowej Mojej walki powraca!
Gdy chaos staje się nowym porządkiem, a groza miesza się z niesamowitością.
Sierpniowa noc. Arne i Tove spędzają czas z dziećmi w domku letniskowym w południowej Norwegii. Pastorka Kathrine wraca z konferencji naukowej, zastanawiając się nad sensem swojego małżeństwa. Z oddziału psychiatrycznego, na którym pielęgniarka Turid odbywa nocną zmianę, ucieka pacjent.
Niespodziewanie na niebie pojawia się wielka gwiazda, której obecności nikt nie jest w stanie wyjaśnić. A bohaterowie zaczynają mieć niepokojące przeczucia i dostrzegają coraz bardziej alarmujące znaki.
Setki krabów ukazujących się na drodze. Brutalne morderstwo członków deathmetalowego zespołu. Pogrzeb mężczyzny, którego widziano już po jego rzekomej śmierci.
Gwiazda poranna to opowieść o przyziemności życia, ale i dramatach dotykających wszystkich. O ciemności czającej się w naszych umysłach, i bizarności przenikającej rzeczywistość. To historia, w której zaczynają rządzić siły przekraczające ludzkie rozumienie, a granica między światem żywych i umarłych niebezpiecznie się zaciera.
Thriller psychologiczny, po którym trudno spać spokojnie.
„Knausgård to jeden z najlepszych żyjących pisarzy”. „New York Times”
„Ta powieść to dla autora przełomowy krok naprzód”. „Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 877
KATHRINE
Ja, która zawsze przychodziłam przed czasem, nigdy – naprawdę nigdy – na nic się nie spóźniałam, w pewien sierpniowy niedzielny wieczór biegłam zdyszana po peronie w stronę windy do hali odlotów na Gardermoen zaledwie na pół godziny przed startem samolotu, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, z torebką majtającą się na ramieniu i sercem walącym w piersi. Nie byłoby katastrofy, gdybym nie zdążyła – zawsze mogłam przenocować w lotniskowym hotelu, następnego dnia rano wsiąść do pierwszego samolotu i zameldować się w kancelarii o dziewiątej, ale po prostu nie byłam w stanie znieść takiej myśli. Tkwiły w niej jakiś mrok, który wypełzał, i zło. Rzecz jasna było to irracjonalne, ale świadomość tego w niczym nie pomagała. Pomóc mogło jedynie stawienie się na czas.
Kiedy zatrzymałam się przed windą, jechała w górę.
Jakżeby inaczej?
Dlaczego nie wybrałam ruchomych schodów?
Wcisnęłam guzik, wychyliłam się i zobaczyłam spód kabiny stojący nieruchomo na górze. Sprawdziłam więc esemesy w telefonie. Jeden od Gautego, który pytał, kiedy ląduje samolot, drugi od Camilli, dziękującej za mile spędzony weekend, a trzeci od SAS-u, nieotwarty od wczoraj.
Czy ta winda nigdy nie przyjedzie?
Znów wcisnęłam guzik.
– Takie kilkakrotne naciskanie w niczym nie pomoże, wie pani? – rozległ się głos obok mnie.
Drgnęłam przestraszona i odwróciłam się. Stał za mną mężczyzna, sześćdziesięciokilkuletni, z dziwnie miękką, okrągłą twarzą.
Jak to możliwe, że nie zauważyłam go, kiedy się zbliżał?
– Wiem – odparłam. – Ale i tak wciskam.
– No tak, przynajmniej ma pani poczucie, że coś robi. – Uśmiechnął się.
Najwyraźniej zaliczał się do kategorii jowialnych mężczyzn, którzy chcą czuć się dobrzy i potrzebują do tego innych ludzi.
Winda zjechała.
– Sam pan widzi – powiedziałam. – Jednak pomogło.
Wciągnęłam walizkę za sobą i stanęłam przy drzwiach po drugiej stronie.
– Leci pani do Bergen? – spytał mężczyzna zza moich pleców.
Skąd o tym wie?
– Nie – odparłam. – Dlaczego pan tak myśli?
– Bo nie wygląda pani na osobę wybierającą się gdzieś daleko. A samolot do Bergen to jedno z ostatnich połączeń krajowych.
– Aha – odpowiedziałam z nadzieją, że nie spyta, dokąd wobec tego lecę.
Pospiesznie przebiegłam przez olbrzymią halę, niemal zupełnie wyludnioną, odprawiłam się i jako jedyna przeszłam przez kontrolę bezpieczeństwa. Na tablicy odlotów świeciło się Boarding, więc puściłam się biegiem przez szeroki korytarz, niemający końca. Nie podobało mi się to, czułam się nieporządna w rozwianym płaszczu, z torebką majtającą się na ramieniu, wymachująca rękami. Ale ryzyko, że ktoś znajomy zobaczy, jak tracę godność, było znikome, a dla innych byłam po prostu kobietą, która spóźniła się na samolot.
Nie licząc dwóch osób z obsługi stojących za kontuarem, bramka była pusta.
– No, w ostatniej chwili – odezwał się młody mężczyzna z krótką ciemną brodą.
Zdyszana, podałam mu bilet, zeskanował go i kiedy szłam rękawem do samolotu, usłyszałam, jak za moimi plecami mówi: „Boarding completed”.
Ciągle nie mogłam złapać tchu i zatrzymałam się na moment, żeby uspokoić oddech. Było mi też trochę niedobrze.
Czyżbym była w takiej słabej formie?
Po wejściu do samolotu w fotelu w klasie biznes zobaczyłam mężczyznę z windy. Natychmiast spojrzałam w drugą stronę, ale było już za późno.
– Więc zmieniła pani decyzję? – spytał z uśmiechem.
– Po prostu próbowałam chronić swoją prywatność – odpowiedziałam, posyłając mu coś w rodzaju uśmiechu, po czym włożyłam walizkę na półkę i zajęłam miejsce dwa rzędy za nim.
Oparłam się i zamknęłam oczy, rytm serca stopniowo zwalniał. Mdłości jednak nie znikały, ściskały w piersi i żołądku jak miękki, rozkołysany ból. Wiedziałam, że powinnam wysłać esemesa do Gautego, ale w tej chwili nie miałam na to siły.
Otworzyłam oczy.
Jak mógł się tutaj dostać p r z e d e m n ą?
Przecież przy windzie stał za mną. Spieszyłam się, biegłam, nigdzie nie było kolejki.
Może istniała jakaś inna droga. Może był pracownikiem linii lotniczych, którzy mieli własne śluzy.
Za oknem cofał się jakiś wielki samolot. Wszędzie migotały światełka. Żółte, pomarańczowe, czerwone. Dwaj mężczyźni w kombinezonach, ze słuchawkami na uszach, stali bezczynnie i patrzyli. Sprawiali wrażenie dziwnie małych. Podobnie jak pojazdy kręcące się po płycie. Jakby należały do miniaturowego świata, uległe wobec majestatu samolotów.
Peter ma jutro gimnastykę. Muszę mu o tym przypomnieć. Gaute z całą pewnością nie pamiętał o upraniu mu stroju po wczorajszym treningu, ale chyba w szafie zostało coś czystego. A Marie idzie do biblioteki, więc powinna zabrać ze sobą wypożyczone książki.
Dzieci wydawały się radosne, kiedy z nimi rozmawiałam. Gaute zabrał je na otwarty basen na Nordnes, oboje to uwielbiali. Woda zawsze dobrze im robiła, wszelkie konflikty gasły w momencie, gdy zanurzali się w basenie lub kąpali się w morzu.
Jedna ze stewardes powitała pasażerów przez głośnik. Wyjęłam z torebki komórkę i otworzyłam esemesa od Gautego.
O której lądujesz? – przeczytałam. Czekają na Ciebie antrykot i czerwone wino.
Będę w domu koło jedenastej, wystukałam. Cieszę się na późną kolację z Tobą!
Zaraz jednak to skasowałam i odłożyłam komórkę w chwili, gdy samolot zaczął się poruszać. Kopuły światła nad budynkiem, który opuściliśmy, były poprzecinane smugami deszczu. Przypomniałam sobie ciemne, prawie czarne chmury, jakie widziałam z peronu w centrum.
Miałam ochotę siedzieć w tym fotelu i nigdy z niego nie wstawać. Po prostu siedzieć, kołować na pas, wzbijać się w powietrze i lecieć nad ziemią. Owszem, wstałabym i wysiadła, ale w jakimś obcym mieście, w obcym kraju.
Nie w domu.
Tylko nie w domu.
Ogarnął mnie nagły smutek.
Naprawdę tak czuję?
Ta myśl zabolała.
Ale była prawdziwa. Nie chcę wracać do domu.
Nie chcę wracać do domu.
W poprzedni czwartek siedziałam w autobusie jadącym na lotnisko Flesland i napawałam się poczuciem, że jestem w podróży, chociaż za oknem wszystko wyglądało znajomo, a podróż była służbowa. Coraz rzadziej zdarzało mi się naprawdę z czegoś cieszyć. Ale tego wyjazdu wyczekiwałam długo. Od kilku lat uczestniczyłam w pracach nad nowym przekładem Biblii i teraz, gdy projekt dobiegał końca, wszystkie zaangażowane w niego osoby miały się spotkać na trzydniowym intensywnym seminarium w lokalach Towarzystwa Biblijnego w Oslo, gdzie bibliści spoza miasta mieli również mieszkać. Większość z nich poznałam już wcześniej – środowisko teologów w Norwegii nie jest duże – i właśnie na spotkanie z nimi tak się cieszyłam. A przynajmniej z niektórymi. Z Camillą, Helle i Sigbjørnem, bo z nimi studiowałam, a także z Torunn, badaczką, z którą zaprzyjaźniłam się później. Brakowało mi naszych dyskusji, otwartości na świat i na życie, może i naiwnej, lecz również szczerej. Wtedy sądziłam, że właśnie t a k i e będzie życie. Nie szczędziliśmy czasu ani myśli i dopiero gdy się to skończyło, zrozumiałam, że było to coś wyjątkowego, co nigdy nie wróci. Właśnie takie jest życie, prawda? Za młodu wierzymy, że będzie coś więcej, że to dopiero początek, ale w rzeczywistości to już wszystko, a to, co mamy i nad czym w ogóle się nie zastanawiamy, wkrótce będzie jedynym, co mieliśmy. Nie było mnóstwa nowych ludzi, byli tylko Camilla, Helle i Sigbjørn; nie było mnóstwa nowych myśli, wciąż liczyły się te, które wówczas przyszły nam do głowy.
Moje życie w pewnym sensie stało się teraz prawdziwsze, niż było wtedy, ponieważ teraz jest zakotwiczone w bardziej absolutnej rzeczywistości. Urodziłam dwoje dzieci i miłość do nich jest chyba jedyną bezwarunkową rzeczą, jaką mam, jedyną, której nigdy nie kwestionowałam ani w którą nie wątpiłam. Z drugiej jednak strony – myślałam sobie, kiedy autobus przejeżdżał przez lśniący w deszczu Danmarksplass, a ja patrzyłam w górę na Solheimslien – to, że życie stało się bardziej absolutne, oznaczało nie tylko, że jest prawdziwsze, lecz również, że nie ma żadnej drogi, którą można by z niego wyjść. Nie stało już przed nami otworem jak wtedy, gdy mieliśmy po dwadzieścia kilka lat.
Ale kto powiedział, że życie ma stać otworem?
Pastor, który był moim opiekunem podczas studiów, powiedział kiedyś, że wystarczy odejść na bok o krok, żeby wszystko wyglądało inaczej. Mówił o mojej roli pocieszycielki dusz. Ten duchowny mówił dużo i nie wiem, dlaczego zapamiętałam akurat to, przypuszczalnie dlatego, że to była prawda, i dlatego, że było mi to potrzebne. Ludzie zatracali się w życiu, w konfliktach, gubiąc perspektywę, nie dostrzegając nie tylko tego, gdzie są, lecz również tego, kim są, kim byli lub kim mogliby być.
Ale we własnym życiu takie odejście o krok było w zasadzie niemożliwe.
Samo myślenie o tym wpędzało mnie w poczucie winy. Mam przecież Petera, mam Marie, czego mi jeszcze brakuje? Na cóż mi ta otwartość?
Już za nimi tęskniłam, chociaż widziałam ich tego dnia rano i miałam ich znów zobaczyć za trzy dni.
Kiedy autobus zajechał pod centrum handlowe Lagunen, żeby zabrać kolejnych pasażerów, lunął deszcz. Ludzie szli z otwartymi parasolami, z twarzami wyzutymi z radości, z torbami pełnymi zakupów i wózkami dziecięcymi. Światła samochodów świeciły na czerwono, otwierano i zamykano bagażniki, autobusy przejeżdżały z hałasem.
Tamten pastor powiedział wówczas jeszcze jedną rzecz, która zapadła mi w pamięć. „Trzeba na czymś zatrzymywać spojrzenie”.
– Widziałaś film Wystarczy być? – spytała Camilla, gdy powtórzyłam jej mądre słowa pastora.
– Uważasz, że to, co powiedział, jest takie oczywiste?
– Tak, zaskakująco oczywiste! Chyba sama słyszysz. Odejść na bok o krok, zatrzymywać spojrzenie.
Co jej na to odpowiedziałam?
Nie pamiętam. Zapewne coś w stylu, że to, co najprostsze, często bywa też najprawdziwsze.
Pomyślałam teraz, że również ogrodnik w Wystarczy być mógłby tak powiedzieć, i uśmiechnęłam się do siebie, patrząc na pola, lśniąco zielone w deszczu i wyglądające dość archaicznie między budynkami przemysłowymi i osiedlami.
Kilkaset metrów dalej, przy skale, pasło się stado owiec, skubały trawę z pochylonymi łbami.
Nie mieściło się w głowie, że ktoś mógł kiedyś urządzić tu miejsce ofiarne, wybrać jedno ze zwierząt, poderżnąć mu gardło, rytualnie zbryzgać ołtarz krwią, a potem upiec je na ogniu ku czci Boga.
Jakże inne są nasze czasy.
Ale owce były wtedy takie same. Trawa była taka sama, kamienie, chmury, deszcz.
W tym momencie dostałam esemesa od Gautego. Otworzyłam go i zobaczyłam, że pełno w nim serduszek, uśmiechniętych buziek, samochodów i samolotów. Pod spodem dopisał: Marie chciała Ci to przekazać.
W odpowiedzi wysłałam serduszko.
Na równinie w oddali ukazała się wieża kontroli lotów. Pomyślałam, że gdybym odeszła na bok o krok i z tej perspektywy spojrzała na swoje życie, niczego by w nim nie brakowało. A gdybym zatrzymała spojrzenie, widziałabym dzieci i nic oprócz nich.
Postanowiłam na dobre zamknąć te drzwi.
Polecieć do Oslo, z ochotą i przyjemnością wziąć udział w seminarium, wrócić do domu w niedzielę wieczorem i cieszyć się wszystkim, co tam mam.
W tym postanowieniu wytrwałam długo. Cieszyłam się podróżą samolotem, jazdą pociągiem z lotniska na Dworzec Centralny, gdzie dotarłam późnym wieczorem, małym, spartańsko umeblowanym pokojem, który mi przydzielono. W sedesie pływało coś białego, przypominającego spermę, roześmiałam się, widząc to, i przez chwilę się zastanawiałam, czy nie dowiedzieć się, kto korzystał z tego pokoju przede mną, lecz oczywiście tego nie zrobiłam, wyszłam na kolację do chińskiej restauracji w pobliżu, przespałam noc jak dziecko, nazajutrz wygłosiłam referat, uczestniczyłam w dyskusji, która przeciągnęła się do lunchu, a wieczorem spotkałam się z Torunn. Dwa kolejne dni minęły w taki sam sposób – spotkania robocze w grupach, referaty w audytorium, cenne dyskusje później. Poziom był wysoki, z przyjemnością się tego słuchało, wróciło wspomnienie studiów – zresztą wśród przemawiających było wielu moich dawnych wykładowców.
Ale teraz nastąpił koniec.
Nie chciałam wracać do domu.
Świadomość tego była straszna.
Prawda jednak wyglądała właśnie tak.
Wpatrywałam się w komórkę, którą trzymałam w ręku, i usiłowałam myśleć tak przytomnie, jak tylko mogłam, podczas gdy samolot kołował na pas, deszcz lał za malutkimi okienkami, a personel pokładowy w środkowym przejściu prezentował procedury bezpieczeństwa.
Błyskawicznie napisałam esemesa do Gautego i wysłałam go, zanim zdążyłam zmienić zdanie.
Spóźniłam się na samolot, muszę nocować na Gardermoen. Przylecę jutro pierwszym porannym samolotem i pójdę prosto do kancelarii. Przykro mi. Ale może antrykot i wino zaczekają do jutrzejszego wieczoru?
Pod wiadomością ukazały się natychmiast trzy kropki, a ja wyobraziłam sobie, jak Gaute stoi w pokoju i z pochyloną głową wstukuje odpowiedź. Dwa rzędy przede mną stewardesa włożyła kamizelkę ratunkową i zamaszystymi gestami pokazywała, jak należy jej użyć, dopasowując starannie swoje ruchy do słów płynących z głośników, tłumaczących to samo.
Bardzo to do Ciebie niepodobne. Co się stało?
Po seminarium poszłam na miasto z Camillą i Helle, nie mogłam złapać taksówki, a potem pociąg stał gdzieś całą wieczność, odpisałam, kiedy stewardesa ruszyła środkowym przejściem i lekko kiwając głową, sprawdzała rzędy foteli po obu stronach. Pod moją odpowiedzią zaczęły biec trzy kolejne kropki.
Położyłam komórkę na kolanach ekranem do dołu, ale stewardesa musiała widzieć, jak wystukuję tekst, bo zatrzymała się przy mnie.
– Czy pani telefon jest przełączony w tryb samolotowy? – spytała.
Kiwnęłam głową z uśmiechem.
– Teraz już tak – odparłam.
Przeszła dalej.
Musiałam mu odpowiedzieć, bo inaczej mógłby nabrać podejrzeń – gdybym była w hotelu, tak jak napisałam, mojego milczenia nie dałoby się wytłumaczyć. A nie mogłam napisać, że komórka mi się rozładowała, bo przecież w hotelu miałabym możliwość ją podłączyć. Gdybym natomiast zapomniała ładowarki – co Gaute uznałby za nieprawdopodobne, a dwie nieprawdopodobne rzeczy, najpierw spóźnienie, potem zaś rozładowany telefon, potwierdziłyby jego podejrzenia – mogłabym pożyczyć urządzenie w recepcji.
Odwróciłam telefon i przeczytałam nowego esemesa.
Co za niefart! W domu wszystko w porządku. Dzieci śpią, a ja pracuję. Tęsknię za Tobą.
Ja też za Tobą tęsknię. Dobranoc.
Wyłączyłam komórkę, schowałam ją do torebki i zaczęłam wyglądać przez okno. Patrzyłam, jak w deszczu beton pod nami ciemnieje, światełka naprowadzające wyglądały z bliska tak, jakby ktoś rozsypał je przypadkowo, ale gdy się patrzyło z oddali, tworzyły wyraźne, proste pasy.
Samolot stanął, zwiększyła się moc silników. Powstrzymywane dotąd siły zostały uwolnione z nagłym szarpnięciem i samolot zaczął pędzić po pasie.
Nagle przestałam rozumieć, dlaczego okłamałam Gautego i co mi właściwie da to, że dzisiejszą noc spędzę w hotelu. Nie miałam w zwyczaju działać pochopnie. Zawsze starannie przemyśliwałam to, co robię.
Ponieważ jednak nie było już sposobu na powrót do domu tego wieczoru, przynajmniej bez uciekania się do dalszych kłamstw, równie dobrze mogłam cieszyć się tymi kilkoma godzinami, które dla siebie ukradłam.
Przytłoczyło mnie poczucie wolności.
Tak było.
Ale przecież nic złego nie zrobiłam. Może postąpiłam głupio, lecz nie było w tym nic złego.
Nic więcej nie musiało się wydarzyć. Mogłam przenocować w hotelu, rano jak zwykle iść do kancelarii, wrócić do domu po południu, zjeść obiad, pobyć z dziećmi. Poczytać im, położyć je spać, może z godzinę popracować...
Problemem nigdy nie jest życie, problemem jest sposób, w jaki się na nie patrzy. W każdym razie jeśli nie ma w nim głodu, biedy czy przemocy.
Gaute był dobrym ojcem i dobrym mężem, troskliwym, niesamolubnym, niczego więcej nie mogłabym wymagać. I nasze wspólne życie też było dobre, jeśli tylko pozwalałam temu, co dobre, zalśnić.
Co ja właściwie robię?
Na dnie ciemności za okienkiem rozjarzyły się światła jakiejś drogi. Wiła się niczym wąż między niewidzialnymi przeszkodami. Nieco dalej niewielkie miasto wyglądało jak żyrandol. Za nim znów była ciemność.
Na pokładzie zabrzmiał przytłumiony dzwonek i tabliczki z napisem „zapiąć pasy” zgasły. Personel pokładowy z przodu wstał z siedzeń i zaczął przygotowywać się do serwowania przekąsek. Lot zaplanowano na nieco ponad pół godziny, więc nie mają za dużo czasu, pomyślałam, nachyliłam się i wyjęłam z torebki książkę, o której Camilla mówiła od tylu lat i którą podarowała mi teraz, gdy się spotkałyśmy. Królestwo Boga w Tobie Tołstoja. Położyłam ją na sąsiednim siedzeniu, po omacku zaczęłam szukać w torebce okularów, ale nie mogłam ich znaleźć, więc w końcu wzięłam torebkę na kolana, żeby do niej zajrzeć. Chyba nie zostawiłam ich w restauracji?
Wyjęłam je tam, żeby zerknąć na menu.
Czy schowałam je z powrotem?
W ogóle nie pamiętałam, abym to robiła.
Kiedy odstawiałam torebkę, zalała mnie kolejna fala mdłości. Odchyliłam się, oparłam i starałam się spokojnie oddychać, bo czułam, że za chwilę zwymiotuję.
Na wszelki wypadek sięgnęłam po białą torebkę leżącą w kieszeni fotela przede mną i dyskretnie ścisnęłam ją w ręku.
Czoło miałam lepkie od potu.
Ach.
Usiłowałam zapanować nad wciąż wzbierającą falą, siedząc całkowicie nieruchomo i próbując pokonać ją myślami, skłonić do cofnięcia się, i naprawdę się udało. Mdłości powoli słabły, a wkrótce uspokoiły się na tyle, że mogłam odłożyć torebkę i znów zacząć oddychać normalnie.
Zbliżał się wózek z przekąskami i napojami, więc wyjęłam portfel. Chciałam poprosić o colę i paczkę herbatników, jeśli je mieli – w dzieciństwie tata mi je dawał, kiedy mnie mdliło, i od tamtej pory taki zestaw kojarzył mi się z czymś dobrym.
To pewnie przez jedzenie w restauracji. Zamówiłyśmy moules-frites i małże musiały być nieświeże, wystarczyłoby zresztą, gdyby trafił się jeden taki.
Muszę przypomnieć Gautemu, żeby zapłacił rachunek z warsztatu, zanim przekażą go do windykacji. I żeby zabrał dwa półmiski, które stoją w szkole od zakończenia roku.
Może nie wszystko naraz. Gaute bardzo nie lubi, kiedy mu o czymś przypominam. Ale sam jest sobie winien, stale wszystko odkłada na później.
No i muszę się przygotować do wtorkowego pogrzebu.
Poczułam, że trochę się tego obawiam. Zmarły nie miał żadnej rodziny, nie zgłosił się też nikt z przyjaciół. Odprawianie ceremonii pogrzebowej w całkiem pustej kaplicy jest dla mnie jedną z najgorszych rzeczy, gorsze są tylko pogrzeby dzieci.
Stewardesa przepchnęła wózek obok mnie. Próbowałam przyciągnąć jej uwagę, ale zwracała się wyłącznie do osób siedzących po przeciwnej stronie.
– Przepraszam – powiedziałam.
Nie zareagowała, nie dała żadnego znaku, że mnie widzi i słyszy.
– Przepraszam! – powtórzyłam, tym razem głośniej.
Za głośno. Kiedy się do mnie odwróciła, wzrok miała pełen urazy.
– Słucham – odparła zimno.
– Czy mogłabym dostać colę?
Nie odpowiedziała, tylko wysunęła szufladę i wyjęła puszkę, po czym bez słowa podała mi ją wraz z plastikową szklanką.
– Czy ma pani jakieś herbatniki? – spytałam.
– Nie, herbatników nie mamy.
– A może pieczywo chrupkie?
Westchnęła i otworzyła inną szufladę, po czym podała mi cienką zielono-białą paczuszkę z kromką pieczywa chrupkiego Wasa.
Próbowałam wręczyć jej kartę.
– Proszę zapłacić koleżance. – Skinieniem głowy wskazała drugą stewardesę i od razu z uśmiechem zwróciła się do pasażerów w następnym rzędzie. Nie mogłam zrozumieć tej wrogości. Chyba nie chodzi o to, że zbyt długo korzystałam z komórki? Do takich rzeczy powinni być przyzwyczajeni.
Tak czy owak, nie ma się czym przejmować.
Otworzyłam paczuszkę z pieczywem, zjadłam kilka kęsów i popiłam je odrobiną coli. Potem wyjęłam komórkę i obejrzałam ostatnie zdjęcia, większość z wakacji na Krecie, z których wróciliśmy kilka tygodni temu. Marie nauczyła się tam pływać, to się stało nagle, a ja miałam dość przytomności umysłu, żeby to sfilmować. Nie za pierwszym razem, lecz za drugim, zaledwie kilka minut później. Byliśmy w niedużej zatoczce tuż przy drodze, bardzo ruchliwej, zaraz za nią stały budynki przemysłowe, ale na filmie nie było tego widać, obiektyw obejmował jedynie małą Marie z odchyloną głową uniesioną wysoko nad powierzchnią wody, z zapałem poruszającą rękami i nogami. Za nią rozciągało się błękitne morze, aż do widocznej po drugiej stronie zatoki niebieskozielonej góry, wznoszącej się łagodnie ku jasnemu niebu, upstrzonej szczelinami i plamami w kolorze piasku. Od małej dosłownie biły skupienie i radość.
– Brawo, Marie! – słychać okrzyk Gautego.
Stał obok mnie, kiedy filmowałam, i obejmował mnie ramieniem.
Co powie, jeśli mu oznajmię, że chcę go zostawić?
Ale przecież wcale nie mam takiego zamiaru.
Nie mam takiego zamiaru.
Schowałam komórkę z powrotem do torebki. Buczenie silników się zmieniło, najwidoczniej zaczęliśmy się zniżać.
Niczego by nie zrozumiał. Pomyślałby, że mam innego, to jedyne wyjaśnienie, jakie byłby w stanie przyjąć.
Czy zrobiłem coś nie tak? – spytałby. – Czy mógłbym robić coś inaczej?
Co bym mu odpowiedziała?
Nie miałam innego, a on nic nie zrobił źle i nie mógł zrobić nic, żeby było lepiej.
O co więc chodzi?