Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga odsłona światowego fenomenu: mężczyzna i kobiety
Karla Ovego Knausgårda nie trzeba nikomu przedstawiać po spektakularnym sukcesie pierwszej części Mojej walki. Norweg, który magicznym chłodem swojej prozy zafascynował czytelników na całym świecie, powraca w kontynuacji autobiograficznej opowieści, określanej najważniejszym literackim przedsięwzięciem naszych czasów. Podczas gdy tom pierwszy dotyczył głównie alkoholizmu i śmierci ojca, tak tutaj głównym tematem stają się skomplikowane relacje damsko-męskie.
Co czuje mężczyzna, który odchodzi? Porzuca kobietę, dom i rodzinę. Opuszcza kraj, wybierając los samotnego banity, i buduje swoje życie od nowa. Zagubiony na ulicach Sztokholmu spotyka… ją, Lindę. I zaczyna raz jeszcze.
Miłość, partnerstwo, ojcostwo. Wzloty i kryzysy. Magiczne chwile i szara codzienność. Wszystko oddane z bezwzględną szczerością i brutalnym realizmem, by spróbować odpowiedzieć na kluczowe pytania: o miłość, relacje z innymi ludźmi, o istotę pisarstwa oraz o to, jak stajemy się samymi sobą. Knausgård dostarcza czytelnikowi, brakującego dotychczas w literaturze, spojrzenia w głąb męskiej psychiki. I wciąga. I nie pozwala się oderwać.
„Drugi tom jest jeszcze lepszy od pierwszego — dzięki oryginalnemu spojrzeniu na miłość, dzieciństwo i przyjaźń. A Karl Ove potrafi pisać o wszystkim”. Edmund White, powieściopisarz amerykański
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 910
Część 3
29 lipca 2008 roku
Lato było długie, właściwie nadal trwa. Dwudziestego szóstego czerwca skończyłem pierwszą część powieści i od tamtej pory, a minął już ponad miesiąc, Vanja i Heidi nie chodzą do przedszkola, są z nami w domu i w związku z tym nasza codzienność stała się niebywale intensywna. Nigdy nie rozumiałem sensu wakacji, nigdy nie czułem potrzeby, by je mieć, zawsze pragnąłem jedynie więcej pracować. Ale skoro muszę, to muszę. Pierwszy tydzień planowaliśmy właściwie spędzić na działce, w kolonii domków letniskowych; na kupno takiego domku Linda namówiła mnie zeszłej jesieni, miał być miejscem częściowo do pisania, a częściowo do spędzania weekendów, ale po trzech dniach poddaliśmy się i wróciliśmy do miasta. Zgromadzenie trojga małych dzieci z dwojgiem dorosłych na niewielkiej przestrzeni, w bliskim sąsiedztwie innych ludzi – przy braku dodatkowych zajęć oprócz pielenia grządek w ogrodzie i koszenia trawy – nie jest najlepszym pomysłem, zwłaszcza gdy atmosfera już wcześniej była napięta. Wielokrotnie kłóciliśmy się głośno i przypuszczalnie w ten sposób zapewnialiśmy rozrywkę sąsiadom; swoją drogą, setki pedantycznie utrzymanych ogródków i wszyscy ci półnadzy staruszkowie wywoływali moje rozdrażnienie, płynące z poczucia klaustrofobii. Dzieci błyskawicznie wychwytują takie nastroje i natychmiast je wykorzystują, zwłaszcza Vanja, która reaguje niemal momentalnie na każdą zmianę tonu i poziomu intensywności głosu, a kiedy coś zgrzyta, od razu robi to, co – jak wie – lubimy najmniej i co wyprowadza nas z równowagi, jeśli tylko trwa dostatecznie długo. Kiedy w człowieku nabrzmiewa frustracja, obrona staje się wręcz niemożliwa, no i wtedy się zaczyna: płacze, krzyki, koszmar. W następnym tygodniu wypożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy na wyspę Tjörn koło Göteborga; przyjaciółka Lindy, Mikaela, która jest również matką chrzestną Vanji, zaprosiła nas do letniego domu swojego partnera. Spytaliśmy, czy zdaje sobie sprawę, jak wygląda życie z trojgiem dzieci, i czy naprawdę jest pewna, że chce nas tam widzieć; stwierdziła, że tak, bo wymyśliła sobie, że może piec ciasteczka z dziećmi, zabierać je nad wodę, kąpać się i łowić kraby, żebyśmy mogli mieć trochę czasu dla siebie. Daliśmy się na to nabrać. Pojechaliśmy na Tjörn, zaparkowaliśmy przy posesji na samym koniuszku wyspy, której dziwny krajobraz przypominał południe Norwegii, i wyładowaliśmy się z czeredą dzieci i wszystkimi klamotami. Mieliśmy zamiar zostać tam cały tydzień, ale już trzy dni później spakowaliśmy rzeczy do samochodu i znów wzięliśmy kurs na południe, ku oczywistej uldze Mikaeli i Erika.
Ludzie, którzy nie mają dzieci – bez względu na to, jak bardzo są dojrzali i inteligentni – rzadko rozumieją, na czym to polega. W każdym razie tak było ze mną, dopóki nie urodziły się moje własne. Mikaela i Erik są skupieni na karierze. Mikaela przez cały okres naszej znajomości zajmowała wyłącznie kierownicze stanowiska w instytucjach kultury, natomiast Erik jest dyrektorem jakiejś światowej organizacji, mającej bazę w Szwecji. Z Tjörn miał jechać na spotkanie do Panamy, a na urlop wybierali się do Prowansji, bo właśnie tak wygląda ich życie: miejsca, o których tylko czytałem, przed nimi stoją otworem. I w takie właśnie życie wpakowaliśmy się z naszymi wilgotnymi chusteczkami i pieluchami, z pełzającym wszędzie Johnem oraz z Heidi i Vanją, które biją się, śmieją, krzyczą i płaczą, nigdy nie jedzą przy stole i nigdy nie robią tego, co im każemy, a w każdym razie nie wtedy, kiedy jesteśmy wśród ludzi i naprawdę c h c e m y, żeby się dobrze zachowywały, bo przecież to wyczuwają – im bardziej nam zależy, tym bardziej są niegrzeczne; więc chociaż owo drugie letnisko było duże i przestronne, to jednak nie na tyle, by dało się nie zwracać na nie uwagi. Erik udawał, że nie boi się o swoje rzeczy, bardzo chciał uchodzić za otwartego i przyjaznego dzieciom, lecz stale przeczyła temu mowa jego ciała – ręce mocno przyciśnięte do boków, nieustanne odkładanie rzeczy na miejsce i wielki dystans w spojrzeniu. Bliskie były mu zarówno przedmioty, jak i samo miejsce, znał je od zawsze, ale dla istot, które w tych dniach je zaludniały, pozostawał daleki, patrzył na nie mniej więcej tak, jak się patrzy na kreta albo jeża. Rozumiałem go i lubiłem. Ponieważ jednak zwaliłem się do niego z tym wszystkim, bliski kontakt między nami nie był możliwy. Erik studiował w Cambridge i Oksfordzie, wiele lat pracował jako makler wśród londyńskiej finansjery, ale podczas wycieczki na nadmorskie wzgórze, na którą wybrał się z Vanją, pozwolił jej się wyprzedzić o kilka kroków i swobodnie wspinać, a sam stanął, zapatrzony, podziwiając widok i zupełnie nie biorąc pod uwagę, że ona ma dopiero cztery lata i nie potrafi ocenić ryzyka, więc z Heidi na ręku musiałem pobiec i się nią zająć. Kiedy pół godziny później usiedliśmy w kawiarni – ja ze sztywnymi nogami po tej nagłej wspinaczce – i poprosiłem go, żeby dawał Johnowi kawałeczki bułki, którą przy nim położyłem, ponieważ sam musiałem zapanować nad Heidi i Vanją, a jednocześnie zdobyć dla nich coś do jedzenia, kiwnął głową, mruknął: oczywiście, ale nie złożył gazety, którą czytał, w ogóle nie podniósł wzroku i nie zauważył, że John, znajdujący się w odległości pół metra od niego, złości się coraz bardziej, a w końcu zaczyna płakać, aż cały czerwienieje na twarzy, sfrustrowany tym, że bułka, na którą ma taką ochotę, leży na jego oczach, lecz poza zasięgiem ręki. Ta sytuacja wkurzyła Lindę, siedzącą przy drugim końcu stołu, widziałem to po niej, ale przemilczała sprawę, nie skomentowała, zaczekała, aż wyjdziemy i zostaniemy tylko we dwoje; wtedy oświadczyła, że wracamy do domu. Już. Przyzwyczajony do jej humorów, powiedziałem, żeby się zamknęła i nie podejmowała pochopnych decyzji pod wpływem cholernej złości; to oczywiście rozzłościło ją jeszcze bardziej i tak to między nami trwało aż do następnego poranka, kiedy wsiedliśmy do samochodu, żeby stamtąd odjechać.
Otwarte błękitne niebo, lekko pofałdowany, wysmagany wiatrem, ale piękny krajobraz oraz to, że siedzimy dla odmiany w samochodzie, a nie w przedziale kolejowym lub na pokładzie samolotu, co w ostatnich latach było naszym typowym sposobem podróżowania, nieco złagodziły nastrój, lecz niewiele czasu minęło i znów zaczęliśmy się kłócić, bo musieliśmy przecież coś zjeść, a restauracja, którą znaleźliśmy i przy której się zatrzymaliśmy, należała, jak się okazało, do jachtklubu; kelner jednak powiedział mi, że gdy tylko przejdziemy przez most, dotrzemy do miasta i tam, jakieś pięćset metrów dalej, jest inna restauracja; tak więc dwadzieścia minut później znaleźliśmy się na wysokim, wąskim moście, na którym panował duży ruch, i głodni pchaliśmy dwa dziecięce wózki, mając przed sobą w zasięgu wzroku wyłącznie obszar przemysłowy. Linda była wściekła, oczy jej pociemniały, syczała, że zawsze pakujemy się w takie sytuacje, nikomu innemu się to nie zdarza, nic nam nigdy nie wychodzi, mieliśmy coś zjeść całą rodziną, mogłoby być milutko, ale zamiast tego idziemy przez jakiś cholerny most, walcząc z wiatrem, otoczeni spalinami i śmigającymi z szumem samochodami. Czy widziałem kiedyś inną rodzinę z trojgiem dzieci w takich okolicznościach? Droga, którą ruszyliśmy dalej, kończyła się przy metalowej bramie z logo firmy ochroniarskiej. Aby dotrzeć do miasta, które na dodatek wyglądało na zaniedbane i smutne, musieliśmy obejść obszar przemysłowy, co zajęło przynajmniej piętnaście minut. Miałem ochotę ją zostawić, bo wiecznie zrzędzi, zawsze chce czegoś innego i nigdy sama nie zrobi nic, żeby to osiągnąć, tylko narzeka, narzeka i narzeka, nigdy nie przyjmuje sytuacji takimi, jakie są, a kiedy rzeczywistość nie odpowiada jej wyobrażeniom, obwinia o to mnie, w sprawach zarówno małych, jak i dużych. No, dobrze, może nawet byśmy się wtedy rozeszli, ale logistyka, jak zawsze, nas połączyła. Mieliśmy jeden samochód i dwa wózki, pozostawało więc jedynie udać, że to, co zostało powiedziane, jednak powiedziane nie zostało, przepchnąć poplamione, zgrzytające wózki z powrotem przez most, aż pod piękny jachtklub, wrzucić je do samochodu, zapiąć dzieci w fotelikach i jechać do najbliższego McDonalda, czyli na stację benzynową w pobliżu centrum Göteborga, gdzie ja zjadłem hot doga na ławce na zewnątrz, a Vanja i Linda zjadły swoje w samochodzie. John i Heidi spali. Zaplanowaną wycieczkę do parku rozrywki Liseberg odwołaliśmy. Atmosfera tylko by się pogorszyła. Zamiast tego kilka godzin później pod wpływem impulsu zatrzymaliśmy się przy lichej, zbudowanej z nie wiadomo czego tak zwanej krainie baśni, w której wszystko było najgorszej jakości, i zabraliśmy dzieci do małego „cyrku”, składającego się z psa przeskakującego przez obręcze na wysokości kolan, otyłej kobiety w bikini, o wyraźnie męskich cechach, prawdopodobnie pochodzącej z Europy Wschodniej, która podrzucała te same obręcze w powietrzu i kręciła nimi na biodrach, a więc wykonywała sztuczki, które umiały wszystkie dziewczyny z mojej klasy w podstawówce, oraz jasnowłosego mężczyzny w moim wieku, w butach z wywiniętymi noskami i turbanie – oponki na brzuchu wylewały mu się z szarawarów – który cztery razy napełnił usta benzyną i plunął ogniem pod niski dach. John i Heidi gapili się tak, że oczy o mało nie wyszły im z orbit. Vanja miała w głowie wyłącznie mijane wcześniej stoisko z loterią, gdzie można było wygrać pluszowe zwierzątko, więc stale mnie skubała i pytała, kiedy przedstawienie się skończy. Od czasu do czasu zerkałem na Lindę. Trzymała Heidi na kolanach i miała łzy w oczach. Kiedy wreszcie ruszyliśmy w stronę niedużego wesołego miasteczka, każde z jednym wózkiem, i minęliśmy wielki basen z długą zjeżdżalnią, za której szczytem królował ogromny, może trzydziestometrowy troll, spytałem ją, dlaczego płacze.
– Nie wiem – odparła. – Cyrk zawsze mnie wzruszał.
– Ale dlaczego?
– Taki jest żałosny, taki mały i tani, a jednocześnie taki piękny.
– Ten też?
– Tak. Nie widziałeś Heidi i Johna? Siedzieli jak zahipnotyzowani.
– W przeciwieństwie do Vanji – uśmiechnąłem się.
Linda też się uśmiechnęła.
– Co? – Vanja się odwróciła. – Co powiedziałeś, tatusiu?
– Powiedziałem tylko, że kiedy byliśmy w cyrku, myślałaś wyłącznie o maskotce, którą widzieliśmy wcześniej.
Vanja uśmiechnęła się w sposób, w jaki zwykle się uśmiecha, gdy rozmawiamy o czymś, co zrobiła. Z zadowoleniem, ale też ożywiona, gotowa usłyszeć więcej.
– A co robiłam? – spytała.
– Skubałaś mnie za rękę i mówiłaś, że chcesz już ciągnąć los.
– Dlaczego?
– Skąd mogę wiedzieć? Pewnie bardzo chciałaś tego pluszaka.
– Pójdziemy tam teraz?
– Tak – odparłem. – To tam dalej. – Wskazałem na wyasfaltowaną ścieżkę prowadzącą wśród drzew, za którymi z trudem można było dojrzeć urządzenia wesołego miasteczka.
– Heidi też dostanie los? – spytała Vanja.
– Tak, jeśli będzie chciała – odparła Linda.
– Będzie – orzekła Vanja i nachyliła się nad siostrą w wózku. – Chcesz, Heidi?
– Tak.
Musieliśmy kupić losów za dziewięćdziesiąt koron, zanim wreszcie obie trzymały w rękach maleńkie pluszowe myszki. Słońce płonęło na niebie nad nami, powietrze w lesie znieruchomiało, wszelkie zgrzyty i wizgi urządzeń mieszały się z dyskotekową muzyką z lat osiemdziesiątych, dobiegającą z kramów rozstawionych dookoła. Vanja zażyczyła sobie waty cukrowej, więc dziesięć minut później siedzieliśmy już przy stoliku obok kiosku, a wokół nas latały podniecone, natrętne osy; panował taki upał, że cukier lepił się do wszystkiego, do czego tylko się zbliżył, to znaczy do blatu, do oparcia wózka, do ramion i dłoni, ku głośnej irytacji dzieci – nie tak to sobie wyobrażały, kiedy patrzyły na zbiornik z wirującym cukrem. Moja kawa miała gorzki smak, prawie nie nadawała się do picia. Jakiś mały, brudny chłopczyk nadjechał w naszą stronę na trójkołowym rowerku, zatrzymał się na wózku Heidi i spojrzał na nas wyczekująco. Był ciemnowłosy i ciemnooki, mógł być Rumunem, Albańczykiem albo może Grekiem. Kilka razy stuknął kołem w wózek, potem ustawił się tak, że zablokował nam wyjście, i stanął ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Spadamy? – spytałem.
– Heidi chciała pojeździć konno – odpowiedziała Linda. – Może jeszcze to zaliczymy?
Pojawił się potężny mężczyzna z odstającymi uszami, również ciemnowłosy, dźwignął chłopca z rowerkiem, zaniósł go na placyk przed kioskiem, kilka razy pogłaskał po głowie i podszedł do mechanicznej ośmiornicy, którą obsługiwał. Trzymała w mackach kosze z miejscami do siedzenia, macki unosiły się i opadały, jednocześnie kręcąc się w kółko. Chłopiec ruszył w głąb placyku, przez który cały czas przechodzili ludzie w letnich ubraniach.
– Jasne – odparłem, wstałem, wziąłem od Vanji i Heidi watę cukrową, wyrzuciłem ją do kosza i popchnąłem wózek z Johnem, który nieustannie poruszał głową z boku na bok, żeby uchwycić wszystkie ciekawe rzeczy, jakie się tu działy. Przeszliśmy przez plac w stronę ścieżki prowadzącej do „miasteczka z westernu”, składającego się z trzech niedawno wybudowanych na kupie piachu szop z napisami: „Kopalnia”, „Szeryf” i Prison, przy czym dwie ostatnie pokrywały plakaty Wanted dead or alive. Z jednej strony miasteczko otaczały brzozy, a z drugiej miało rampę, po której młodzież jeździła na deskach z małymi kółeczkami, ale plac do jazdy konnej był zamknięty. Za ogrodzeniem, tuż przy „Kopalni”, siedziała na kamieniu tamta cyrkówka z Europy Wschodniej i paliła papierosa.
– Na koniku! – Heidi rozejrzała się dokoła.
– No, to pójdziemy pojeździć na osiołku przy wyjściu – stwierdziła Linda.
John rzucił butelkę wody ze smoczkiem na ziemię. Vanja przelazła pod ogrodzeniem i pobiegła w stronę „Kopalni”. Heidi, widząc to, zeskoczyła z wózka i ruszyła za nią. Na tyłach biura szeryfa dostrzegłem czerwono-biały automat z colą; wyjąłem zawartość kieszeni szortów i uważnie ją obejrzałem: dwie gumki do włosów, spinka z biedronką, zapalniczka, trzy kamyki i dwie białe muszelki, które Vanja znalazła na Tjörn, banknot dwudziestokoronowy, dwie piątki i dziewięć jednokoronówek.
– Ja sobie na razie zapalę – oświadczyłem. – Usiądę tutaj. – Ruchem głowy wskazałem zwalony pień drzewa, zamykający teren. John wyciągnął do góry ręce.
– Dobrze. – Linda go podniosła. – Głodny jesteś, John? – spytała. – Ale gorąco! Czy tu nigdzie nie ma cienia, żebym mogła gdzieś z nim usiąść?
– Tam, na górze. – Wskazałem restaurację na szczycie wzgórza, mającą kształt pociągu, z kontuarem w lokomotywie i stolikami w wagonach. Nie było tam widać żywego ducha. Krzesła oparto o blaty.
– Pójdę i trochę go nakarmię – oznajmiła Linda. – Spojrzysz na dziewczynki?
Kiwnąłem głową, podszedłem do automatu z colą i kupiłem puszkę. Przysiadłem na pniu i zapaliłem papierosa, obserwując niedbale skleconą szopę, do której Vanja i Heidi wbiegały, po czym zaraz z niej wybiegały.
– W środku jest zupełnie ciemno! – zawołała Vanja. – Chodź zobaczyć!
Uniosłem rękę i pomachałem do niej, co najwyraźniej wystarczyło. Myszkę cały czas przyciskała jedną ręką do piersi.
A gdzie się podziała myszka Heidi?
Omiotłem wzrokiem zbocze. Tam, tuż pod biurem szeryfa, leżała maskotka z łebkiem w piasku.