Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Knausgård zachwyca. Po raz trzeci!
Norwegia, początek lat 70. Czteroosobowa rodzina — matka, ojciec i dwóch chłopców — przenosi się na południe kraju. Nowy dom, nowe otoczenie. Dzieci są małe, a rodzice młodzi, życie stoi przed nimi otworem. Do czasu. W pewnym momencie ich przyszłość zostaje określona z góry. Kto lub co wyznacza ich drogę?
Moja walka. Księga 3 to książka, w której Karl Ove Knausgård powraca do czasów dzieciństwa. Okresu, w którym sukcesy dają najwięcej satysfakcji, porażki bolą najdotkliwiej, a każda próba odpowiedzi na pytanie „kim jestem?” nie daje wystraczającej satysfakcji. Dla autora i głównego bohatera to czas przeplatania się codziennej beztroski z przerażającym lękiem. Matczynej miłości z okrucieństwem ojca.
Po tym jak w pierwszej części Karl Ove szokował naturalistycznym spojrzeniem na alkoholizm i śmierć, a w drugim tomie z bezwzględną szczerością pisał o ojcostwie i małżeństwie, Knausgård zachwyca po raz trzeci. Powieść ta to półmetek współczesnego fenomenu wydawniczego. Przed polskimi czytelnikami jeszcze trzy kolejne części, ale — jak pisał Krzysztof Varga na łamach „Gazety Wyborczej” — co będzie potem, jak sobie poradzimy, gdy skończymy lekturę szóstego, ostatniego tomu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 650
Część 4
W pewien ciepły, chociaż pochmurny dzień w sierpniu 1969 roku wąską drogą na samym krańcu wyspy położonej na południu kraju, wśród ogrodów i skał, łąk i zagajników, wspinając się pod górę i zjeżdżając z niewielkich wzgórz, pokonując ostre zakręty, czasami mając drzewa po obu stronach, niczym tunel, kiedy indziej widok na morze, nadjeżdżał autobus. Należał do Towarzystwa Żeglugi Parowej w Arendal i jak wszystkie autobusy tego przedsiębiorstwa, był jasno- i ciemnobrązowy. Przejechał przez most, potem wzdłuż zatoki, kierunkowskazem zasygnalizował zjazd w prawo i stanął. Drzwi się otworzyły i z pojazdu wysiadła niewielka rodzina. Ojciec, wysoki, szczupły mężczyzna w białej koszuli i jasnych terylenowych spodniach, niósł dwie walizki. Matka, w beżowym płaszczu i jasnoniebieskiej chustce na długich włosach, jedną ręką pchała wózek dziecięcy, drugą trzymała za rączkę małego chłopczyka. Autobus pojechał dalej, nad asfaltem jeszcze przez chwilę wisiały tłuste szare spaliny.
– Kawałek trzeba przejść – oznajmił ojciec.
– Dasz radę, Yngve? – Matka spojrzała na chłopczyka, a ten skinął głową.
– Pewnie – odparł.
Miał cztery i pół roku, jasne, niemal białe włosy i opaloną skórę po długim, słonecznym lecie. Jego brat, niespełna ośmiomiesięczny, leżał w wózku i wpatrywał się w niebo, nie wiedząc ani gdzie są, ani dokąd idą.
Wolno ruszyli pod górkę. Na drodze było pełno żwiru, a także większych i mniejszych kałuż po deszczu. Po obu stronach rozciągały się pola. Na końcu równiny o długości mniej więcej pięciuset metrów zaczynał się las, który opadał ku plażom z otoczaków, niewysoki, jakby przyciśnięty do ziemi wiatrem od morza.
Po prawej stronie stał niedawno wzniesiony dom. Poza tym dookoła nie widać było żadnych zabudowań.
Grube sprężyny wózka zgrzytały, niemowlę po pewnym czasie zamknęło oczy, ukołysane do snu przyjemnym huśtaniem. Ojciec, mężczyzna o krótkich ciemnych włosach, z gęstą czarną brodą, odstawił jedną walizkę, żeby ręką otrzeć pot z czoła.
– Ależ duchota! – powiedział.
– Rzeczywiście – potwierdziła matka. – Ale może bliżej morza będzie chłodniej.
– Miejmy nadzieję – odparł i znów chwycił walizkę.
Ta pod każdym względem zwyczajna rodzina, młodzi rodzice, tak jak młodzi byli niemal wszyscy rodzice w owym czasie, z dwojgiem dzieci, tak jak niemal wszyscy mieli dwoje dzieci w owym czasie, przeprowadziła się z Oslo, gdzie przez pięć lat mieszkała przy Thereses gate, tuż obok stadionu Bislett, na wyspę Tromøya, bo tu, na osiedlu, budowano dla nich nowy dom. W oczekiwaniu na ukończenie budowy wynajęli inny dom, stary, w bazie wojskowej w Hove. W Oslo on w ciągu dnia studiował, angielski i norweski, nocą zaś pracował jako stróż, a ona uczyła się w Szkole Pielęgniarskiej Ullevål. On, mimo że nie ukończył jeszcze studiów, został zatrudniony jako nauczyciel w Gimnazjum Roligheden, a ona miała rozpocząć pracę w Kokkeplassen, sanatorium dla nerwowo chorych. Poznali się w Kristiansand, kiedy mieli po siedemnaście lat, zaszła w ciążę, kiedy mieli po dziewiętnaście, no i pobrali się, kiedy mieli po dwadzieścia. Ślub wzięli w niewielkim gospodarstwie w Vestlandet w zachodniej Norwegii, tym, w którym ona się wychowała. Na wesele nie przyjechał nikt z jego rodziny i chociaż pan młody uśmiecha się na wszystkich zrobionych wtedy zdjęciach, otacza go aura samotności, widać, że nie do końca znalazł swoje miejsce wśród jej braci i sióstr, ciotek i wujów, kuzynów i kuzynek.
Teraz mają po dwadzieścia cztery lata, a przed sobą prawdziwe życie. Własna praca, własny dom, własne dzieci. Są we dwoje, a również przyszłość, której idą na spotkanie, jest ich własna.
Ale czy na pewno?
Oboje urodzili się w tym samym roku, 1944, i należeli do pierwszego powojennego pokolenia, które pod wieloma względami stanęło w obliczu czegoś zupełnie nowego, przede wszystkim z tego powodu, że było to pierwsze w kraju pokolenie, które od początku żyło w społeczeństwie objętym planami na wielką skalę. Lata pięćdziesiąte były okresem rozwoju rozmaitych państwowych służb – służb oświatowych, służby zdrowia, służb opieki społecznej, służby drogowej, a także urzędów i biur centralizowanych na potęgę, co w zaskakująco krótkim czasie zaowocowało zmianą sposobu życia. Jej ojciec, urodzony na początku dwudziestego wieku, pochodził z zagrody, w której i ona się wychowała, położonej w Sørbøvåg w Ytre Sogn, i nie miał żadnego wykształcenia. Jej dziadek pochodził z jednej z wysp na zachodnim wybrzeżu, prawdopodobnie tak jak jego ojciec i ojciec ojca. Matka wywodziła się z gospodarstwa w Jølster, odległego o sto kilometrów, i również nie miała żadnego wykształcenia, a korzenie jej rodu dawało się wytropić aż do szesnastego wieku. Jego rodzina plasowała się znacznie wyżej w hierarchii społecznej, w takim sensie, że zarówno jego ojciec, jak i stryjowie mieli wyższe wykształcenie. Lecz oni także mieszkali w tym samym miejscu co ich rodzice, to znaczy w Kristiansand. Jego matka, która nie zdobyła żadnego wykształcenia, pochodziła z Åsgårdstrand, jej ojciec pracował jako pilot portowy, w rodzinie byli również policjanci. Kiedy poznała swego męża, przeprowadziła się do niego, do jego rodzinnego miasta. Taki był schemat. Zmiana, która nastąpiła w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, była prawdziwą rewolucją, tyle że pozbawioną typowych dla rewolucji gwałtowności i irracjonalności. Dzieci rybaków i wieśniaków, robotników i sklepikarzy nie dość, że szły na uniwersytety i kształciły się na nauczycieli i psychologów, historyków i magistrów nauk społecznych, to jeszcze wiele z nich osiedlało się z dala od okolic, z których wywodziły się ich rodziny. Ci młodzi ludzie robili to wszystko z całkowitą oczywistością, co wiele mówi o sile ducha tych czasów. Duch czasów pojawia się z zewnątrz, ale działa na wnętrze. Wszyscy są wobec niego równi, ale on dla nikogo nie jest taki sam. Dla tej młodej matki z lat sześćdziesiątych pomysł poślubienia chłopaka z którejś z sąsiednich zagród i spędzenia tam reszty życia byłby absurdalny. Przecież chciała iść w świat! Chciała mieć w ł a s n e życie! Tego samego pragnęli jej brat i siostry, a także dzieci z innych rodzin w całym kraju. Ale dlaczego tego pragnęli? Skąd brało się tak silne dążenie? Skąd brało się t o n o w e? W jej rodzinie nie było takich tradycji, jako jedyny wyjechał w świat stryj Magnus, ale on wyprawił się do Ameryki z powodu panującej w domu biedy, a życie, które tam wiódł, długo nie różniło się od jego życia w Vestlandet. Sytuacja młodego ojca z lat sześćdziesiątych przedstawiała się inaczej, w jego rodzinie oczekiwano, że młody człowiek będzie się kształcił, lecz raczej nie spodziewano się, że weźmie ślub z dziewczyną z małej zagrody w Vestlandet i zamieszka w nowym osiedlu na obrzeżach niewielkiego miasta na południu kraju.
Tak więc szli w ten gorący, pochmurny dzień w sierpniu 1969 roku do swojego nowego domu, on, dźwigając dwie ciężkie walizki wypchane ubraniami z lat sześćdziesiątych, ona – popychając wózek z lat sześćdziesiątych z niemowlęciem w charakterystycznym dla tego okresu ubraniu, mianowicie białym i pełnym koronek, a między nimi biegał, to w jedną, to w drugą stronę, wesoły i ciekawy, podniecony i pełen nadziei ich starszy syn Yngve. Przeszli przez równinę, przez wąski pas lasu i dotarli do otwartej bramy prowadzącej na wielki obszar dawnej bazy wojskowej. Po prawej stronie stał warsztat samochodowy, będący własnością niejakiego Vraaldsena, po lewej – ustawione wokół otwartego placu duże czerwone baraki, a za nimi sosnowy las.
Kilometr dalej na wschód stał kościół Tromøy, kamienny, pochodzący z 1150 roku, ale niektóre jego części były jeszcze starsze, toteż najprawdopodobniej zaliczał się do najstarszych kościołów w całym kraju. Wznosił się na niewielkim wzgórzu i od niepamiętnych czasów służył przepływającym w pobliżu statkom jako znak nawigacyjny, był zaznaczony na wszystkich mapach morskich. Na Mærdø, niewielkiej wysepce wśród szkierów, znajdował się stary imponujący dom bogatego kapitana, świadectwo czasów prosperity tej okolicy w osiemnastym i dziewiętnastym wieku, kiedy kwitł handel ze światem, zwłaszcza handel drewnem. W trakcie wycieczek klasowych do Muzeum Okręgu Aust-Agder uczniom pokazywano stare holenderskie i chińskie przedmioty pochodzące z tamtych, albo nawet z dawniejszych czasów. Na Tromøi rosły niezwykłe, obce rośliny, przybyłe na statkach zrzucających tu wodę balastową, a w szkołach uczono, że Tromøya była pierwszym w Norwegii miejscem, w którym zaczęto uprawiać ziemniaki. Wyspę kilkakrotnie wspominają królewskie sagi Snorrego, a w ziemi na łąkach i polach znajdowano groty strzał z epoki kamiennej, wśród okrąglaków zaś na długich plażach leżały skamieliny.
Ale w czasie gdy rodzina, która właśnie się tu sprowadziła, powoli szła przez otwarty teren z całym swoim dobytkiem, wpływu, jaki na okolicę wywarły wieki dziesiąty, dwunasty, siedemnasty czy dziewiętnasty, nie było widać. Ślad natomiast odcisnęła druga wojna światowa. Podczas wojny ten teren wykorzystywali Niemcy. To oni postawili baraki i wiele z tutejszych domów. W lesie stały niskie bunkry, zupełnie nienaruszone, a na szczycie nadbrzeżnych stromizn było kilka stanowisk dział przeciwlotniczych. Niedaleko znajdowało się nawet stare niemieckie lotnisko przeznaczone dla niedużych samolotów.
Dom, w którym rodzina miała mieszkać przez następny rok, stał na osobności, w środku lasu. Czerwony, z białymi ościeżnicami. Od morza, niewidocznego stąd, lecz znajdującego się zaledwie kilkaset metrów dalej, dobiegał monotonny szum. Pachniało lasem i słoną wodą.
Ojciec odstawił walizki, wyjął klucz i otworzył drzwi. Za nimi były przedpokój, kuchnia, pokój z piecem na drewno, łazienka połączona z pralnią, a na piętrze trzy sypialnie. Ściany bez izolacji, wyposażenie kuchni proste. Nie było telefonu, zmywarki, pralki ani telewizora.
– No, to jesteśmy – oświadczył ojciec i zaniósł walizki do sypialni. Yngve w tym czasie biegał od okna do okna, a matka zaparkowała wózek ze śpiącym niemowlęciem na kamiennej płycie przed progiem.