Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta dawka literackiego narkotyku
Karl Ove ma osiemnaście lat. Właśnie przeprowadza się na norweską prowincję, aby tam pracować jako nauczyciel. Zajęcie to ma nie przysparzać mu nadmiaru obowiązków, a jednocześnie podreperować stan finansów. Wszystko po to, by aspirujący prozaik mógł się w pełni skupić na pisaniu. Proste? Tak mogłoby się wydawać.
Życie młodego Knausgårda w małej, odizolowanej od świata rybackiej wiosce szybko zostaje jednak zdominowane przez seksualność. Im dłuższe i ciemniejsze są noce, tym mroczniejsze staje się też życie chłopaka. Usilne próby realizacji erotycznych pragnień przeradzają się bowiem w dokumentne porażki.
Osobista wiwisekcja, literacki ekshibicjonizm, prozatorski majstersztyk. Walka wciąż trwa!
Fani Knausgårda będą zachwyceni pikantnym poczuciem humoru i wspaniałą żywiołowością tej książki. „Evening Standard”
Szczere i mistrzowskie selfie. National Public Radio
Zapadająca w pamięć wariacja na temat pragnień młodego człowieka. „Dagens Næringsliv”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Z przyjemnością wróciłem do mieszkania. Było to pierwsze mieszkanie, które mogłem nazwać swoim, więc czerpałem radość nawet z najbardziej trywialnych czynności, takich jak odwieszanie płaszcza czy wstawianie mleka do lodówki. Wprawdzie wcześniej tego lata przez miesiąc miałem maleńkie mieszkanko w budynku Szpitala Psychiatrycznego w Eg – to właśnie tam zawiozła mnie mama, kiedy wyprowadziłem się z domu, który zajmowaliśmy przez pięć ostatnich lat – ale to był jedynie pokój wśród innych pokoi, gdzie od dawna mieszkały samotne pielęgniarki, stąd nazwa „Kurnik”, tak samo jak praca, którą tam miałem, nie była prawdziwą pracą, tylko krótkim letnim zastępstwem właściwie bez żadnej odpowiedzialności. No i to mieszkanie było w Kristiansand. A ja w Kristiansand nie potrafiłem poczuć się wolny, zbyt wiele tam było związków ze zbyt wieloma ludźmi, realnych i wymyślonych, abym kiedykolwiek mógł w tym mieście robić to, co zechcę.
No ale tutaj! – pomyślałem, podnosząc do ust kromkę chleba i jednocześnie wyglądając przez okno. Odbicie gór po drugiej stronie fiordu na skutek drobnych ruchów wody załamywało się jak w kalejdoskopie. Tutaj nikt nie wiedział, kim jestem, z nikim nic mnie nie wiązało, nie było żadnych ustalonych schematów, tu mogłem robić, co chciałem. Ukryć się na rok i pisać, stworzyć coś w tajemnicy. Albo po prostu spokojnie żyć i odkładać pieniądze. To nie miało większego znaczenia. Najważniejsze, że w ogóle tu byłem.
Nalałem mleka do szklanki, opróżniłem ją kilkoma długimi łykami, odstawiłem razem z talerzem i nożem na blat, resztę produktów schowałem do lodówki i poszedłem do salonu. Wetknąłem sznur maszyny do pisania w gniazdko, włożyłem słuchawki, podkręciłem głośność na full, wsunąłem kartkę do maszyny, ustawiłem głowicę na środku i na samej górze kartki napisałem jedynkę. Zerknąłem na dom dozorcy. Na kamiennej płycie przed progiem stała para zielonych kaloszy. O ścianę opierała się szczotka z czerwonym włosiem. W mieszance żwiru i piasku pokrywającej placyk przed drzwiami leżało kilka samochodzików zabawek. Między naszymi domami rosły mchy, porosty, było też trochę trawy, kilka rachitycznych drzewek. Zacząłem palcem wybijać rytm muzyki o krawędź biurka. Napisałem jedno zdanie: „Gabriel stał na szczycie wzgórza i z niezadowoloną miną spoglądał na osiedle”.
Zapaliłem papierosa, przygotowałem dzbanek kawy, popatrzyłem na wioskę i fiord, na góry po drugiej stronie. Napisałem jeszcze jedno zdanie: „Za nim ukazał się Gordon”. Podśpiewywałem przy refrenie. Dodałem: „W uśmiechu wyszczerzył zęby jak wilk”. Odsunąłem krzesło, oparłem stopy o brzeg biurka, zapaliłem kolejnego papierosa.
Całkiem nieźle, prawda?
Sięgnąłem po Rajski ogród Hemingwaya i przez chwilę go kartkowałem, żeby wyczuć język. Dostałem tę książkę dwa dni wcześniej, jako prezent pożegnalny od Hilde, na stacji kolejowej w Kristiansand, skąd miałem jechać do Oslo, a stamtąd samolotem do Tromsø. Przyszli tam również Lars i Eirik, który chodził z Hilde, a oprócz nich Line, miała mi towarzyszyć aż do Oslo i tam się ze mną pożegnać.
Dopiero teraz spostrzegłem na stronie tytułowej dedykację. Hilde napisała, że wyjątkowo dużo dla niej znaczyłem.
Zapaliłem papierosa i dalej siedziałem, wyglądając przez okno i zastanawiając się nad jej słowami.
Co mogłem dla niej znaczyć?
Owszem, dostrzegała mnie, zwracała na mnie uwagę, ale nie wiedziałem, co widzi. Przyjaźń z nią oznaczała z jej strony troskliwość. Ale troska łącząca się ze zrozumieniem zawsze umniejsza osobę, która jej doznaje. Nie stanowiło to problemu, chociaż trochę o tym myślałem.
Nie byłem tego wart. Udawałem, że jestem, ona się na to złapała, o dziwo, bo jej umysłowi nie dawało się nic zarzucić. Hilde jedyna spośród moich znajomych czytała porządne książki i była też jedyną, o której wiedziałem, że sama pisze. Przez dwa lata chodziliśmy do tej samej klasy, od razu zwróciłem na nią uwagę, do tego, co mówiono w szkole, miała ironiczny, niekiedy wręcz buntowniczy stosunek, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem u żadnej dziewczyny. Gardziła przesadnym strojeniem się innych dziewczyn, ich udawaną skromnością, sztuczną dziecinnością, ale nie miała w sobie agresji ani rozgoryczenia, była dobra i troskliwa, z natury łagodna, chociaż niepozbawiona pewnej ostrości i niezwykłej samodzielności, która kazała mi coraz częściej się jej przyglądać. Szczupła, miała bladą cerę, blade piegi na policzkach i rudoblond włosy; wyczuwało się w niej jakąś cielesną kruchość w znaczeniu przeciwieństwa siły, która w wypadku innej osoby, nie tak ostrej i nie tak samodzielnej, mogłaby u otaczających ją ludzi wzbudzić chęć zaopiekowania się nią, ale tak absolutnie nie było, raczej przeciwnie, to Hilde opiekowała się tymi, którzy stawali się jej bliscy. Często chodziła w zielonej wojskowej kurtce i w prostych niebieskich dżinsach, co sygnalizowało polityczny zwrot w lewo, lecz w kwestii poglądów na kulturę znajdowała się po drugiej stronie, bo była przeciwko materializmowi, ale optowała za duchem. Za wyższością tego, co wewnętrzne, nad tym, co zewnętrzne. Dlatego drwiła z takich pisarzy jak Solstad i Faldbakken, którego przezywała Fallusbakenem, czyli Fiutozadkiem, a lubiła Bjørneboego, Kaja Skagena, czy nawet André Bjerkego.
Hilde stała się osobą, którą darzyłem największym zaufaniem. Właściwie najlepszą przyjaciółką. Zacząłem bardzo często bywać u niej w domu, poznałem jej rodziców, niekiedy nawet tam nocowałem i jadłem u nich obiad. Hilde i ja, czasami razem z Eirikiem, czasami tylko we dwójkę, zajmowaliśmy się głównie rozmawianiem. Siedzieliśmy po turecku, przy butelce wina, na podłodze w jej mieszkaniu w suterenie, nocny mrok cisnął się do szyb, a my rozmawialiśmy o książkach, które przeczytaliśmy, o kwestiach politycznych, które nas zajmowały, o tym, co nas czeka w życiu, czego pragniemy i co potrafimy. Hilde podchodziła do życia z wielką powagą, czułem, że jako jedyna z rówieśników tak je traktuje, a ona zapewne to samo dostrzegała we mnie, jednocześnie dużo się śmiała i nigdy zanadto nie oddalała się od ironii. Mało co lubiłem bardziej od przebywania w tym domu razem z nią, z Eirikiem, a niekiedy z Larsem, chociaż chadzałem również innymi ścieżkami, zupełnie odmiennymi, co z kolei budziło we mnie nieustające wyrzuty sumienia: po wyjściu na dyskotekę, gdzie piłem i podrywałem dziewczyny, miałem wyrzuty sumienia wobec Hilde i tego, co nas łączyło; po rozmowie z Hilde o wolności, pięknie, czy też sensie wszystkiego potrafiłem mieć wyrzuty sumienia wobec tych, z którymi, kompletnie odmieniony, balowałem na dyskotekach, ponieważ podwójna moralność i hipokryzja, temat tylu naszych dyskusji z Hilde i Eirikiem, zagnieździły się również w moim sercu. Politycznie znajdowałem się daleko po lewej stronie, na granicy anarchizmu, nienawidziłem konformizmu i stereotypów i podobnie jak Hilde, z całą pozostałą młodą alternatywą dorastającą w Kristiansand, gardziłem religią i wszystkimi tymi idiotami, którzy wierzyli w te bzdury i chodzili na spotkania z durnymi charyzmatycznymi pastorami.
Wcale natomiast nie gardziłem wierzącymi dziewczynami. Z jakiegoś powodu właśnie one bardzo mnie interesowały. No i jak to wyjaśnić Hilde? Chociaż tak jak ona zawsze starałem się zajrzeć głębiej, pod powierzchnię, wychodząc z fundamentalnego, choć niewypowiedzianego na głos założenia, że to, co prawdziwe lub właściwe, znajduje się pod powierzchnią, i chociaż Hilde zawsze usiłowała skłonić mnie do szukania sensu, nawet gdyby miało się to skończyć objawieniem bezsensu, to chciałem żyć właśnie na tej połyskliwej, niebezpiecznie pięknej powierzchni i opróżniać puchar bezsensu – krótko mówiąc, kusiły mnie wszystkie dyskoteki i knajpy w mieście, najbardziej zależało mi na tym, żeby się tam upić do nieprzytomności i polować na dziewczyny, które mógłbym przelecieć, a przynajmniej trochę się z nimi poobściskiwać. I jak to wytłumaczyć Hilde?
Nie mogłem tego zrobić i nawet nie próbowałem. Zamiast tego otworzyłem w swoim życiu nowy podrozdział. Nosił tytuł „Pijaństwo i nadzieja na cudzołóstwo”, a mieścił się tuż obok tego traktującego o zrozumieniu i zaangażowaniu, oddzielony od niego jedynie niewielką niczym ogrodowy płotek zmianą osobowości.
Line była wierząca. Nie obnosiła się z tym, ale wierzyła w Boga, więc jej obecność na dworcu kolejowym tak blisko mnie sprawiła, że w pewnym sensie poczułem się nieswojo.
Miała czarne kręcone włosy, mocno zarysowane brwi i przejrzyste niebieskie oczy. Poruszała się z gracją, a swojej niezależności nie kierowała przeciwko innym, co było dość rzadkie. Lubiła rysować i często się tym zajmowała, możliwe, że miała talent w tym kierunku; po pożegnaniu się ze mną wyjeżdżała do wyższej szkoły ludowej, do grupy o profilu artystycznym. Nie byłem w niej zakochany, ale uważałem ją za wspaniałą dziewczynę, ogromnie ją lubiłem, a czasami, kiedy napiliśmy się trochę białego wina, mimo wszystko potrafiły się we mnie obudzić całkiem intensywne uczucia do niej. Problem polegał na tym, że Line wyznaczała sobie bardzo wyraźne granice i nie zamierzała posunąć się zbyt daleko. W ciągu tych tygodni, kiedy ze sobą chodziliśmy, nie raz i nie dwa modliłem się i błagałem ją, żeby mi pozwoliła, kiedy półnadzy obściskiwaliśmy się u niej w łóżku albo w moim pokoju w Kurniku. Ale ona nie dla mnie się oszczędzała.
– A nie mógłbym przynajmniej wziąć cię od tyłu?! – zawołałem kiedyś w rozpaczy, nie bardzo wiedząc, z czym się to wiąże. Line przylgnęła do mnie całym sprężystym ciałem i obsypała mnie pocałunkami. Zaledwie parę sekund później poczułem to znienawidzone drgnięcie w podbrzuszu i slipy wypełniła mi sperma. Musiałem się dyskretnie odsunąć od Line, która, wciąż w zaczepnym podnieceniu, nie potrafiła pojąć, dlaczego mój nastrój w jednej chwili tak gwałtownie się zmienił.