Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pieśń pochwalna na cześć życia i miłości”. „Fædrelandsvennen”
W ciągu roku Karl Ove Knausgård podarował czytelnikom prozatorski kolaż dedykowany swojej córce.
Opowieści zawarte w tomach cyklu Cztery poru roku, powstały z ulubionego „tworzywa literackiego” Norwega – z prozaicznych fragmentów rzeczywistości składających się na piękny traktat o życiu, codzienności, miłości rodzicielskiej i ojcostwie.
Wraz z porami roku i przyrodą otaczającą dom autora na kolejnych stronach Jesieni, Zimy, Wiosny, a teraz także Lata, bohater ewoluuje. Po okresie oczekiwania na narodziny czwartego dziecka przychodzi czas wspólnych zabaw i czytania pierwszych książek. Strach o pomyślne rozwiązanie zastępują marzenia na temat szczęśliwej przyszłości jego córki. Miejsce mężczyzny szukającego sensu zajmuje czterdziestolatek cieszący się codziennością, świadomy swej roli i miejsca w świecie.
„Przez nasze małe życia przetaczają się wielkie ruchy, lawiny w głębinie codzienności. Najpierw, gdy dzieci są małe, wszystko stanowi potencjalne zagrożenie (…). Potem, kiedy dzieci rosną, pojawiają się prawdziwe życiowe próby: niewielu rodziców chce, aby ich dzieci zostały wciągnięte w wir wielkich wydarzeń, większość życzy im przewidywalnego, bezpiecznego, rozsądnego i harmonijnego życia. Ja również. Masz dopiero dwa lata, więc chwilowo chodzi o to, żeby dopilnować, by było ci ciepło i sucho, żebyś była najedzona, bezpieczna i odpowiednio stymulowana, ale nadejdzie dzień, kiedy wyruszysz sama w świat…” (fragment książki)
Fani Knausgårda z pewnością będą usatysfakcjonowani! Wszak im więcej dzieje się w świecie wewnętrznym bohatera jego książek, tym więcej trafiającej w sedno prozy otrzymują czytelnicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
CZERWIEC
Zraszacze ogrodowe
Fakt, że mam własny zraszacz ogrodowy, nigdy właściwie do mnie nie dotarł; to był po prostu jeden z wielu przedmiotów, w których posiadanie wszedłem, kupując ten dom – tak jak kosiarka do trawy, sekator, grabie i inne narzędzia ogrodnicze. Niezliczoną ilość razy przykręcałem wąż ogrodowy do kranu w korytarzu letniego domku. Słyszałem, jak woda najpierw syczy, a potem szumi, i widziałem, jak jej cienkie strużki podnoszą się na wysokość około pięciu metrów, często połyskując w świetle słońca, i falują powoli, by opaść na jedną stronę, wznieść się i opaść na drugą stronę, w tym ruchu, który zawsze wydawał mi się podobny do machania dłonią. Nigdy jednak nie kojarzyłem zraszacza ze sobą ani z tym, co moje, jakby to, co sobą reprezentuję, nie reprezentowało mnie lub – innymi słowy – jakby życie, które tutaj wiodę, w rzeczywistości nie było moje, lecz stanowiło coś, w czym przez przypadek znajduję się właśnie teraz. Wysnuwanie tak ważnego wniosku na podstawie czegoś równie nieistotnego jak metalowa obręcz pełna dziur, przez które tryska woda, może wydawać się czymś naciąganym, ale ze wszystkich przedmiotów, które pamiętam z letnich miesięcy w czasach dorastania, zraszacz ogrodowy jest tym najbardziej symbolicznym, tą pojedynczą rzeczą, wokół której gromadzi się w pamięci najwięcej nastrojów i epizodów i która budzi najwięcej skojarzeń. Wszystkie gospodarstwa domowe na naszym osiedlu miały zraszacze ogrodowe, i to tego samego rodzaju, dzięki czemu połyskujący łuk cienkich strużek wody w letnie dni, gdy świeciło słońce, stanowił częsty widok. Trawniki, na których stały zraszacze, były nierzadko zupełnie opustoszałe, jakby wiodły własny, niezależny żywot, jak pewnego rodzaju duże, przyjazne wodne stworzenia. Kiedy woda lądowała na trawie, dźwięk był niemal niesłyszalny, lekki, subtelny szmer, nic więcej, łatwy do zagłuszenia przez szum wydobywający się z węża lub niedokręconego kranu, ale natężenie owego dźwięku mogło wzrosnąć i przypominać szelest, a nawet trzeszczenie, jeśli zraszacz ustawiono tak, że woda trafiała w liście drzew lub krzewów. Te dźwięki, które narastały i cichły, metodycznie i cierpliwie, jak odgłos wykonywanej pracy, i które przyczyniały się do wyobrażenia, że łuk wody jest odrębną istotą, mogły trwać, niczym niezakłócone, przez cały dzień aż do wieczora, czasem nawet przez całą noc, choć rzadko – z jakiegoś powodu podlewanie ogrodu nocą uważano za coś niewłaściwego. W naszym domu zraszaczem rządził ojciec, nie pamiętam, by matka kiedykolwiek go przestawiała, odkręcała lub zakręcała wodę, chociaż nie wiem dlaczego. Kran zamontowany był w pralni w piwnicy, a wąż ogrodowy przeciągało się przez wąskie prostokątne piwniczne okienko umieszczone bardzo wysoko, tuż pod sufitem, natomiast na zewnątrz znajdujące się bardzo nisko, tuż nad ziemią. To, że okna nie dało się zamknąć, dopóki tata podlewał, budziło we mnie delikatne, bolesne odczucie, a różne umiejscowienie okna wewnątrz i na zewnątrz wydawało mi się czymś magicznym i pociągającym. Łuk wody i wszystkie jego aspekty, zarówno wizualny i dźwiękowy, jak ten związany z korzyścią, jaką przynosił ogrodowi, reprezentowały coś bezwarunkowo dobrego. I dlatego fakt, że teraz ja sam jestem panem zraszacza, odkręcam go i przestawiam we własnym ogrodzie, powinien coś dla mnie znaczyć, jeśli nie wiele, to chociaż trochę, skoro tamto życie, które w dzieciństwie jedynie obserwowałem – życie dorosłych mężczyzn i kobiet – teraz stało się moim udziałem, czymś, czemu nie przyglądam się już tylko z zewnątrz, lecz co wypełniam od wewnątrz. Ale tak nie jest, nie znajduję żadnej szczególnej radości w odkręcaniu zraszacza, w każdym razie nie jest ona większa niż przy przygotowywaniu kanapki czy zdejmowaniu butów po przyjściu do domu. Teraz obserwuję z zewnątrz świat dziecka, a jaki obraz tej życiowej asymetrii pasuje tutaj lepiej niż widok okna piwnicznego, które znajduje się wysoko pod sufitem i jednocześnie tuż nad ziemią?
Kasztanowce
W naszym ogrodzie, w rogu między dwoma domami, rośnie kasztanowiec. Wznosi się na wysokość ponad dwudziestu metrów, może nawet dwudziestu pięciu. Najdłuższe gałęzie mają z pewnością dziesięć metrów; jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem, gdy się tutaj przeprowadziliśmy, było ścięcie tych rosnących najniżej, bo niektóre z nich częściowo zagradzały przejście między budynkami, a inne opierały się o dach. Ale chociaż nasz kasztanowiec jest tak ogromny – z pewnej odległości to właśnie on najpierw rzuca się w oczy, nie dachy domów – i chociaż wspiąłem się na niego i przyciąłem go, nigdy nie zwracałem na niego uwagi, nigdy o nim nie myślałem. Zupełnie jakby nie istniał. Teraz nie mogę pojąć, że przez pięć lat żyłem tak blisko tego wielkiego tworu natury, w ogóle go nie dostrzegając. Cóż to za zjawisko: patrzeć i nie widzieć? Prawdopodobnie to, co widzimy, nie zapada nam w pamięć. Ale jak to się dzieje, że coś w nią zapada? Mówimy, że coś ma znaczenie, jakby sens był czymś, co dana rzecz otrzymała w prezencie, ale wydaje mi się, że w rzeczywistości jest odwrotnie: to my nadajemy znaczenie temu, co widzimy. I ja temu kasztanowcowi, na który spoglądam, kiedy to piszę, nie nadałem żadnego znaczenia. Po prostu tam był, wiedziałem o tym – nie zdarzyło się przecież, żebym wpadł na niego, idąc między domami – ale nie był dla mnie ważny, a tym samym nie istniał w sensie realnym.
I nagle tej wiosny i tego lata pracowałem z obrazami malarza Edvarda Muncha. W kółko oglądałem reprodukcje ich wszystkich i z większością zdążyłem się zżyć. Munch namalował wiele obrazów przedstawiających kasztanowce, a w mojej pamięci utkwił szczególnie jeden z nich. Widnieje na nim kasztanowiec rosnący w mieście, przy ulicy, namalowany w stylu niemal impresjonistycznym, w tym sensie, że wszystkie powierzchnie wyłaniają się bardziej jako barwy niż solidne obiekty, są bardziej dla oka niż dla dłoni, bardziej dla chwili niż dla wieczności. Kasztanowiec kwitnie, jego białe kwiaty są jak małe słupki wśród zieleni, w której świecą jak latarenki. Kiedy spoglądam na kasztanowiec rosnący przed moim oknem, widzę, że jego kwiaty w niczym nie przypominają tych, które wyszły spod pędzla Muncha – nie wyglądają jak pionowe kreski, lecz jak małe obłoczki ułożone w cztery lub pięć pięter, i nie są śnieżnobiałe, mają w sobie odrobinę beżu i brązu. A mimo to właśnie obraz Muncha sprawił, że gdy pod koniec maja drzewo zaczęło kwitnąć, po raz pierwszy zrozumiałem, iż mam do czynienia z kasztanowcem. To samo dotyczyło drzew rosnących przy drodze do centrum Ystad, która biegnie wzdłuż torów kolejowych przy basenie portowym, gdzie cumują potężne promy kursujące do Polski i na Bornholm. Przecież to kasztanowce, pomyślałem, gdy zakwitły. I nie nazwa była tu istotna, nie chodziło o to, że teraz potrafiłem powiedzieć, iż mam przed sobą kasztanowce, bo wcześniej również to umiałem, przez cały czas doskonale wiedziałem, jaki to gatunek drzew. Chodziło o coś innego, o to, że teraz zajęły one poczesne miejsce w mojej świadomości. I wydaje mi się, że właśnie to mamy na myśli, kiedy mówimy o autentyczności, ponieważ znosi ona radykalnie dystans, który dominuje we wszystkich ubiegłowiecznych teoriach dotyczących alienacji i który jest nadal obecny w naszych tęsknotach za tym, co namacalne, bliższe rzeczywistości. Biegunów nie stanowią modernizm i antymodernizm, postęp i uwstecznienie; istotne są konsekwencje równowagi między zażyłością i nie-zażyłością, a to z kolei zależy od tego, czego potrzebujemy i co chcemy osiągnąć w życiu. Czy chcemy zrozumieć kasztanowiec, zobaczyć go i pozwolić, by zajął w nas miejsce, czy chcemy czuć jego obecność za każdym razem, gdy go mijamy, poznać jego szczególną rolę w rzeczywistości? To, co kasztanowiec artykułuje, co wyraża, jest nim samym. I może to samo dotyczy nas: to, co artykułujemy, co wyrażamy, czy to my sami? Określona obecność w określonym miejscu w określonym czasie? Coraz częściej skłaniam się ku przekonaniu, że myśli są jedynie czymś, co przeze mnie przepływa, że uczucia są jedynie czymś, co przeze mnie przepływa, i że równie dobrze mógłbym być kimś innym; że nie jest istotne to, kim jestem, lecz to, że jestem. I że to samo dotyczy kasztanowca, którego widzę właśnie teraz za oknem, wznoszącego się milcząco, w wirze zielonych liści i białych kwiatów.
Krótkie spodenki
Mam na sobie dzisiaj krótkie spodenki, są w kolorze mchu, sięgają mi tuż nad kolana i chociaż w upale są wygodniejsze od długich spodni, kojarzą mi się trochę nieprzyjemnie; mam wrażenie, że mnie pomniejszają, że jestem na nie za stary. Już sama nazwa: krótkie spodenki, ma w sobie coś infantylnego; mogła zostać wymyślona przez dziecko, tak jak smoczek, jeździdełko, śliniak, chodzik. Jeśli zamiast tego napiszę, że chodzę dzisiaj w szortach, zabrzmi to odrobinę mniej dziecinnie, a jeśli dodam, że są w kolorze wojskowej zieleni, zniknie wyobrażenie, że mam na sobie element garderoby dziesięciolatka, a pojawi się obraz młodego, dwudziestoparoletniego mężczyzny wybierającego się na festiwal muzyczny.
W połowie lat dziewięćdziesiątych przeczytałem powieść, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie i nadała kształt kilku trendom i obszarom we mnie, do tej pory niezdefiniowanym. Chodzi o Dziecko w czasie brytyjskiego pisarza Iana McEwana. Główny wątek odnosi się do największego, jakie można sobie wyobrazić, przerażenia wywołanego zniknięciem dziecka, ale najbardziej zapadł mi w pamięć jeden z wątków równoległych, dotyczący regresji i infantylności: mężczyzna, jeśli dobrze pamiętam – parlamentarzysta, cofa się do czasów dzieciństwa, ubiera się w krótkie spodenki, zaczyna wspinać się po drzewach, buduje na nich domki, bawi się tak jak wtedy, gdy był dzieckiem. Wydało mi się to groteskowe, ponieważ jego upadek był całkowicie odarty z godności, w zupełnie innym stopniu i w całkowicie inny sposób niż staczanie się w alkoholizm czy narkomanię. Jednocześnie czułem, że mnie to pociąga, ponieważ przepełniała mnie silna nostalgia za wszystkim, co miało związek z moim dzieciństwem. Zapach topniejącego śniegu i widok białych lodowych krawędzi, z których woda wypływała na drogę, pod spowitym mgłą niebem, mógł na przykład wzbudzić we mnie tęsknotę za powrotem do czasów, gdy przeżywałem to samo jako dziecko, tęsknotę tak silną, że aż sprawia ból. Tęskniłem także za tym, by ktoś się mną opiekował, tak jak wtedy. Nie bezpośrednio, nawet nie w sposób dający się nazwać, do czasu aż przeczytałem powieść McEwana i te wszystkie nieokreślone, nieprzeżyte uczucia przybrały kształt, tak że mogłem przyjrzeć im się z zewnątrz, jak czemuś istniejącemu obiektywnie w świecie. To, co groteskowe, również stało się wyraźne. Dorosły, który chce być dzieckiem, jest jeszcze bardziej groteskowy od starca, który chce być młody. Wykorzystałem to przekonanie, pisząc swoją pierwszą powieść, w której tęsknota za tym, by stać się dzieckiem, została przetransformowana w tęsknotę za dzieckiem – pamiętam te intensywne uczucia, którymi wypełniły mnie pierwsze zauroczenia, gdy chodziłem jeszcze do podstawówki, i pozwoliłem głównemu bohaterowi wejść w to i zakochać się w dziecku. Teraz te wszystkie tęsknoty i uczucia wydają mi się dziwne, a gdy dziś rano włożyłem krótkie spodenki, ponieważ zapowiadał się ciepły dzień, poczułem delikatną niechęć wywołaną tą formą, jakby zaprzeczeniem życia poprzez oglądanie się wstecz, i musiałem wytłumaczyć samemu sobie, że to tylko kawałek materiału, pozwalający na to, by łydki pozostały nagie. Ale choć nostalgia zniknęła lub znacznie osłabła, wiem, że istnieją we mnie inne, nieuświadomione trendy i wzorce – na przykład przez całe dorosłe życie wchodziłem w relacje przypominające te, które tworzyłem w okresie dorastania. Osoba, którą kochałem, przyjmowała tę samą pozycję co niegdyś mój ojciec: kogoś, kogo starałem się udobruchać, zadowolić, a jednocześnie kogo się bałem i kto potrafił rzucić na mnie urok. Być może stawanie się dorosłym polega przede wszystkim na uwolnieniu się od tych wzorców przez uświadomienie ich sobie, przyznanie się do nich, tak by móc żyć w zgodzie z tym, kim się jest lub kim chce się być, a nie z tym, kim się było lub chciało być. Korzyścią z podtrzymywania starych wzorców zachowań jest poczucie bezpieczeństwa, bez względu na to, jak bardzo były bolesne lub destrukcyjne.
Wolność wywołuje niepewność, w wolności może wydarzyć się wszystko, a jeden z paradoksów życia, w każdym razie mojego życia, polega na tym, że teraz, będąc w drodze do tego, co wolne i otwarte na oścież, już tego nie potrzebuję; potrzebowałem i mogłem czerpać z tego radość w pierwszej połowie swojego życia, zanim dobiłem do czterdziestki, gdy wszystko było jeszcze możliwe. Bo na co mężczyźnie w średnim wieku, ubranemu w krótkie spodenki, wolność?
OBRAZY ANSELMA KIEFERA
OKŁADKAMorgenthau, 2013. Watercolor on paper, 40,3 × 50,7 cm © Anselm Kiefer. Foto: © Georges Poncet
S. 2Ich bin der ich bin, 2015. Watercolor on plaster on cardboard, 18 pages, 57 × 48 × 6 cm © Anselm Kiefer. Foto: © Charles Duprat
S. 4–5Blaue Blumen, 2015. Watercolor and pencil on plaster on cardboard, 60 × 80 cm © Anselm Kiefer. Foto: © Charles Duprat