Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W swojej najbardziej autobiograficznej powieści Paulo Coelho pozwala nam przeżyć na nowo wielkie marzenie pokolenia hipisów o pacyfistycznej przemianie świata. Paulo jest długowłosym, zbuntowanym młodzieńcem, który pragnie zostać pisarzem. Uciekając przed brazylijską dyktaturą wojskową w 1970 roku wyrusza w świat w poszukiwaniu wolności i sensu ludzkiej egzystencji. W Amsterdamie spotyka Karlę, młodą Holenderkę, z którą legendarnym Magic Busem wyrusza do Nepalu, nowego kultowego miejsca na hipisowskiej mapie świata. Podróż przez Europę będzie początkiem ich niezwykłej historii miłosnej i głębokiej przemiany duchowej.
Powieść o wolności, o młodzieńczym buncie i poszukiwaniu siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
tytuł oryginału
Hippie
koncepcja graficzna okładki
© Alceu Nunes
zdjęcie Autora
ze zbiorów prywatnych
mapa w tekście
Christina Oiticica
redakcja i korekta
Bogna Piotrowska
adaptacja polskiej wersji okładki
i przygotowanie wersji elektronicznej
Katarzyna Marzec
© 2018 Paulo Coelho
http://paulocoelhoblog.com
© for the Polish edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2024
This edition was published by arrangements with Sant Jordi Asociados Agencia Literaria S.L.U., Barcelona, Spain www.santjordi-asociados.com All Rights Reserved
DRZEWO BABEL
an imprint of Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
www.drzewobabel.pl
Dystrybucja: www.dressler.com.pl Księgarnia internetowa: www.swiatksiazki.pl
ISBN 978-83-8350-914-3
Plik przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
O Maryjo bez grzechu poczęta,
módl się za nami, którzy
do Ciebie się uciekamy!
Amen
Oznajmiono Mu:
„Twoja Matka i bracia stoją na dworze :
i chcą się widzieć z Tobą”
Lecz On im odpowiedział:
„Moją matką i moimi braćmi są ci,
którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je”
Ewangelia według św. Łukasza 8 20:21
Zdawało mi się, że wędrówka moja
dobiega do końca po kres mojej mocy, że droga zamknęła się przede mną, że wyczerpały się moje zapasy i że nadszedł czas, aby się schronić w cichem zapomnieniu.
Atoli widzę, że nie ma końca ze mną Twa wola. A gdy na języku dawne mrą wyrazy, z serca nowe dobywają się melodie; a gdzie się dawne gubią ślady, tam z swymi się cudy nowa odsłania ziemia.
Rabindranath Tagore, Gitanjali. Pieśni ofiarne
(tłum. Jan Kasprowicz)
Dla Kabira, Rumiego, Tagore’a, Pawła z Tarsu, Hafeza,
którzy mi towarzyszą, odkąd ich odkryłem. Są autorami
tej części mojego życia, o której opowiadam w książce
– wielokrotnie ich słowami.
Opisane tu historie stanowią część moich osobistych przeżyć. Zmieniłem kolejność wydarzeń, nazwiska i szczegóły dotyczące bohaterów, skróciłem także niektóre sceny, ale wszystko, co tu napisałem, to prawda. Opowiadam w trzeciej osobie, ponieważ dzięki temu zabiegowi moi bohaterowie, opisując swoje życie, mogą przemawiać własnym głosem.
We wrześniu 1970 roku dwa miejsca ubiegały się o tytuł centrum świata: Piccadilly Circus w Londynie i plac Dam w Amsterdamie. Nie wszyscy by się z tym zgodzili: gdyby spytać, większość typowałaby Biały Dom w Waszyngtonie i Kreml w Moskwie. Tak odpowiedzieliby ludzie czerpiący wiedzę z gazet, telewizji, radia, a zatem z mediów, które wówczas traciły na znaczeniu i nigdy nie miały go już odzyskać.
We wrześniu 1970 roku na niewyobrażalnie drogie bilety lotnicze stać było tylko elity. Oczywiście nie należała do nich rzesza młodych ludzi, których opis w mediach ograniczał się wyłącznie do wyglądu zewnętrznego: długowłosi, w pstrokatych strojach i ponoć niedomyci (co akurat było wierutną bzdurą, ale zainteresowani gazet nie czytali, a starsi wierzyli we wszystko, co mogło zdyskredytować tych, którzy stanowili „zagrożenie dla społeczeństwa oraz dobrych obyczajów” i narażało całe pokolenie poważnych młodych ludzi, dając im gorszące przykłady libertynizmu oraz idei „wolnej miłości”, jak mawiano z pogardą). Otóż ta rosnąca z dnia na dzień gromada miała swój własny system przekazywania informacji, którego nikt, absolutnie nikt, nie był w stanie namierzyć.
Niewidzialny Goniec raczej nie służył do reklamowania nowego modelu volkswagena czy rewelacyjnych proszków do prania – nowości na światowym rynku. Informacje jakich poszukiwano w zasadzie ograniczały się do tego, jaki będzie kolejny wielki szlak przemierzany przez zuchwałych zarośniętych obdartusów, zwolenników wolnej miłości, noszących ciuchy, których żadna szanująca się osoba o dobrym guście nigdy by na siebie nie włożyła. Dziewczyny z wplecionymi we włosy kwiatami, w długich spódnicach i kolorowych bluzkach – oczywiście bez stanika pod spodem – z naszyjnikami i bransoletkami o różnych kolorach i różnej proweniencji, chłopcy z włosami i brodami niestrzyżonymi od miesięcy, w wytartych, poprzecieranych dżinsach, noszonych przez wiele lat. W tamtych czasach dżinsy były bardzo drogie – niemal wszędzie na świecie, z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych, gdzie wyszły z dzielnic robotniczych i szturmem podbiły tłumy uczestniczące w koncertach w San Francisco i okolicach.
Niewidzialny Goniec istniał dzięki bywalcom tychże koncertów, którzy dzielili się opiniami, gdzie należy bywać oraz jak odkrywać świat bez korzystania z turystycznych autokarów z przewodnikiem opisującym zabytki i krajobrazy w tak monotonny sposób, że młodzi ziewali z nudów, a starsi przysypiali. I tak, dzięki wieściom przekazywanym z ust do ust, wszyscy wiedzieli, gdzie się odbędzie kolejny koncert, czy jaki jest kolejny modny szlak na mapie świata. Nie istniały ograniczenia finansowe, ponieważ ulubionym autorem tej społeczności nie był Platon czy Arystoteles, ani żaden ze słynnych obieżyświatów, którzy dzięki swoim opisom zyskali renomę. Księgą, bez której prawie nikt nie wyruszał na Stary Kontynent, była Europa za pięć dolarów dziennie Arthura Frommera. Praktyczny poradnik, z którego można było się dowiedzieć, jak tanio znaleźć dach nad głową i zjeść, gdzie można spotkać podobnych sobie ludzi, a gdzie posłuchać muzyki na żywo, nie wydając ani grosza.
Jedynym błędem Frommera było ograniczenie przewodnika wyłącznie do Europy. Czy poza nią nie było innych interesujących miejsc? Czy ludzie nie woleliby pojechać do Indii zamiast do Paryża? Za parę lat Frommer naprawi co prawda swój błąd, ale na razie Niewidzialny Goniec zajmował się promocją szlaku w Ameryce Południowej, prowadzącego do zagubionego dawnego miasta Inków – Machu Picchu. Jednocześnie ostrzegał, żeby nie rozpowiadać o tym ludziom spoza kręgu hipisów, bo wkrótce tym miejscem zawładną obwieszeni aparatami fotograficznymi barbarzyńcy, słuchający rozwlekłych komentarzy (które zresztą błyskawicznie zapomną), jak to zgraja Indian zbudowała miasto tak ukryte, że można je było zobaczyć jedynie z góry, a to jest raczej niemożliwe, bo przecież ludzie nie latają.
Bądźmy sprawiedliwi: istniała także druga, gruba księga, może nie tak popularna jak przewodnik Frommera, ale pochłaniana przez ludzi, którzy przeszli już fazę socjalistyczną, marksistowską, anarchistyczną – wszystkie zakończone głębokim rozczarowaniem systemem wymyślonym przez tych, którzy głosili „nieuniknione przejęcie władzy na świecie przez klasę robotniczą” i twierdzili, że „religia to opium dla mas” – tym samym dowodząc, że ten, kto wypowiada tak idiotyczne zdanie, niewiele wie o masach, a jeszcze mniej o opium. Ponieważ ci młodzi obdartusi poza wszystkim innym wierzyli również w Boga, i w bogów, w boginki, anioły oraz inne tego typu rzeczy. Jedyny kłopot, że ta księga, zatytułowana Poranek Magów autorstwa Francuza Louisa Pauwelsa i Rosjanina Jacques’a Bergiera, chemika, byłego szpiega, uczestnika Ruchu Oporu i niezmordowanego tropiciela okultyzmu, głosiła prawdy całkiem odmienne niż traktaty polityczne: świat jest złożony z przeciekawych i zgoła niepojętych spraw, pełen alchemików, magów, katarów, templariuszy. Nigdy nie stała się sukcesem kasowym, bo ze względu na wygórowaną cenę jeden egzemplarz czytało co najmniej dziesięć osób. Machu Picchu również znalazło się w tej książce i wszyscy pragnęli dotrzeć do Peru. Przybywali tam młodzi ludzie z całego świata (z całego to pewna przesada, bo mieszkańcy bloku wschodniego nie mogli swobodnie podróżować).
•
Ale wróćmy do meritum: młodzież ze wszystkich zakątków świata, która posiadała przynajmniej to jedno nieocenione dobro, jakim jest paszport, spotykała się na tak zwanych szlakach hipisowskich. Nikt dokładnie nie wiedział, co znaczy słowo „hipis”, ale to nie miało znaczenia. Być może oznaczało „wielkie plemię bez przywódcy”, czy też „nieagresywny margines społeczny” lub wszystkie definicje przedstawione na początku tego rozdziału.
Paszporty, małe drukowane książeczki wydawane przez urzędy państwowe, trzymane w przytroczonych do paska saszetkach razem z pieniędzmi (nieistotne, czy było ich mało, czy dużo), miały podwójne znaczenie. Pierwsze, dobrze wszystkim znane, to możliwość przekraczania granic – chyba że celnicy dali się zwieść wyczytanym w prasie informacjom i odsyłali okaziciela paszportu z granicy tylko dlatego, że raził ich jego niechlujny strój, długie włosy, i jeszcze kwiaty, kolorowe koraliki, a na dodatek uśmiech, który sprawiał wrażenie, jakby trwał w wiecznej ekstazie – powszechnie, choć niesłusznie przypisywanej szatańskim narkotykom, które, jak twierdziły media, ci cudacy zażywali w coraz większych ilościach.
Druga rola paszportu to ratowanie jego posiadacza z opresji, kiedy kończyły się pieniądze i nie było szans na ich zdobycie. Niewidzialny Goniec zawsze śpieszył z informacją, gdzie można zbyć ten ważny skądinąd dokument. Cena zależała od kraju pochodzenia posiadacza. Paszport szwedzki, a więc kraju wysokich niebieskookich blondynów, był niewiele wart, ponieważ można go było sprzedać jedynie wysokim niebieskookim blondynom, a tacy na ogół nie musieli kupować paszportów. Natomiast paszport brazylijski na czarnym rynku był wart fortunę, gdyż oprócz wysokich niebieskookich blondynów w Brazylii mieszkali także wysocy lub niscy czarnoskórzy o ciemnych oczach, skośnoocy Azjaci, Mulaci, Indianie, Arabowie, Żydzi... Krótko mówiąc, ów wielki tygiel kulturowo-rasowy tłumaczył, dlaczego brazylijski dokument był jednym z najbardziej pożądanych na ziemi.
Po zbyciu paszportu jego były właściciel zgłaszał się do rodzimego konsulatu i udając przerażenie lub załamanie nerwowe, oświadczał, że go napadnięto i obrabowano, i nie ma ani dokumentów, ani środków do życia. Konsulaty zamożniejszych krajów oferowały swoim pokrzywdzonym obywatelom nowe paszporty oraz bezpłatny bilet do domu. Z biletu oczywiście od razu rezygnowano, ponieważ rzekomo obrabowany twierdził, że „ktoś jest mi winien mnóstwo kasy i najpierw muszę odebrać to, co moje”. Biedne kraje – zazwyczaj były to rządy totalitarne bądź dyktatury wojskowe – urządzały istne przesłuchania, żeby sprawdzić, czy skrzywdzony petent nie jest przypadkiem na liście terrorystów ściganych za działalność wywrotową. Dopiero kiedy stwierdzano, że dziewczyna (czy chłopak) mają czystą kartotekę, urzędnik konsulatu chcąc nie chcąc wydawał nowy paszport. Oczywiście nie oferowano biletów powrotnych, bo państwo nie było zainteresowane powrotem odmieńców, którzy mogliby mieć zły wpływ na społeczeństwo szanujące tradycyjne wartości: Boga, rodzinę i prywatną własność.
•
Powróćmy jednak do ówczesnych szlaków: po Machu Picchu nadeszła kolej na Tiahuanaco w Boliwii. Następnie Lhasę w Tybecie, dokąd trudno było się dostać, ponieważ według Niewidzialnego Gońca trwały tam walki między mnichami a wojskiem chińskim. Wprawdzie trudno było sobie wyobrazić tę wojnę, ale nikt nie zamierzał ryzykować tak długiej wyprawy po to, by dostać się w niewolę mnichów czy żołnierzy chińskich. Na dodatek najsłynniejsi filozofowie tamtej epoki, Beatlesi, którzy rozstali się dokładnie w kwietniu 1970 roku, nieco wcześniej ogłosili, że największa mądrość ludzkości kryje się w Indiach. To wystarczyło, żeby młodzież z całego świata ruszyła do tego kraju w poszukiwaniu mądrości, wiedzy, guru, życia w ubóstwie, oświecenia, czego zwieńczeniem miało być spotkanie z My Sweet Lord.
A przecież Niewidzialny Goniec ostrzegał, że potężny guru Beatlesów, Maharyszi Maheś Jogi, próbował uwieść Mię Farrow, aktorkę, która przeżyła kilka nieszczęśliwych związków i pojechała do Indii na zaproszenie Beatlesów, zapewne po to, by leczyć związane z tym traumy, które ponoć prześladowały ją jak zła karma.
Wszystko jednak wskazuje na to, że karma Mii Farrow podążyła za nią do Indii, tam, gdzie przebywał John, Paul, George i Ringo. Zgodnie z jej relacją medytowała w jaskini wielkiego guru, kiedy ten rzucił się na nią i próbował zgwałcić. W tym czasie Ringo już powrócił do Anglii, jego żonie bowiem nie służyła hinduska kuchnia, a Paul postanowił opuścić aśram przekonany, że te praktyki donikąd go nie zaprowadzą.
A więc tylko George i John pozostali w aśrmie Maharyszi, kiedy Mia, zalana łzami, odnalazła ich i opowiedziała o swojej niemiłej przygodzie. Natychmiast obaj spakowali walizki i kiedy Oświecony spytał, co się dzieje, Lennon odpowiedział mu ostro:
– Skoro jesteś tak oświecony, to, do cholery, chyba sam powinieneś wiedzieć!
•
Otóż we wrześniu 1970 roku świat podbijały kobiety – a raczej młode hipiski. Faceci podążali za nimi potulnie i byli świadomi, że to, co je pociąga, to nie moda – w tych sprawach były znacznie lepsze od mężczyzn – a zatem postanowili pogodzić się na dobre z faktem, że są zależni od kobiet. Wyglądali dość żałośnie, niczym niema prośba „zaopiekuj się mną, jestem taki samotny, nie mam nikogo, chyba świat o mnie zapomniał i nigdy nie zaznam już miłości”. Dziewczyny wybierały sobie mężczyzn i nie w głowie było im małżeństwo, myślały tylko o tym, żeby miło spędzać czas i dobrze się bawić. Oczywiście ważny był seks w dużych ilościach, świeży i odkrywczy. Zarówno w sprawach ważnych, jak i błahych decydujący głos należał do kobiet. Dlatego, kiedy Niewidzialny Goniec rozpowszechnił informację o napaści seksualnej na Mię oraz o ripoście Lennona, natychmiast postanowiono zmienić trasę.
Powstał kolejny hipisowski szlak: z Amsterdamu do Katmandu kursował autobus za niecałe sto dolarów, po drodze mijając ciekawe kraje: Turcję, Liban, Iran, Irak, Afganistan, Pakistan i kawałek Indii (nawiasem mówiąc, trasa wiodła z dala od aśramu Maharyszi). Podróż trwała trzy tygodnie, przemierzano jakąś niebotyczną ilość kilometrów.
Karla siedziała na placu Dam, zastanawiając się, kiedy w końcu pojawi się facet, który miał jej towarzyszyć w magicznej (jej zdaniem, oczywiście) wyprawie. Porzuciła pracę w Rotterdamie, oddalonym zaledwie o godzinę jazdy pociągiem, ale ponieważ liczyła każdy grosz, podróż stopem zajęła jej prawie cały dzień. W pewnej gazecie alternatywnej, tworzonej w pocie czoła, z miłością i oddaniem przez ludzi, którzy wierzyli, że mają coś do przekazaniu światu (pisemka te kosztowały grosze i rozchodziły się momentalnie), wyczytała, że można dotrzeć do Nepalu autobusem.
Po tygodniu czekania zaczęły jej puszczać nerwy. Zaczepiła kilkunastu chłopaków z całego świata, dla których szczytem marzeń było posiedzieć na tym zgoła nieciekawym placu, gdzie jedyną atrakcję stanowił obelisk o fallicznym kształcie, co powinno pobudzić ich do wykazania się męstwem i odwagą. Nic podobnego, żaden z nich nie był gotów, żeby wybrać się w tak odległe miejsce, o którym było tak niewiele wiadomo.
Nawet nie chodziło tu o odległość: większość z nich przyleciała ze Stanów, z Ameryki Południowej, Australii czy innych dalekich krajów. Wydali więc krocie na bilety lotnicze, przekroczyli wiele przejść granicznych, gdzie łatwo mogli być zawróceni i wysłani do kraju pochodzenia i w konsekwencji nie poznaliby jednego z dwóch najważniejszych miast świata. Przyjeżdżali, zasiadali na tym nijakim placu, uradowani, że mogą palić marihuanę pod okiem stróżów prawa i byli dosłownie zniewoleni przez wyznawców rozlicznych sekt, których pełno kręciło się po mieście. Zapominali, przynajmniej na pewien czas, o słowach, których musieli w kółko wysłuchiwać: „Synu, musisz obciąć włosy i iść na studia. Nie możesz przynosić nam wstydu, bo inni (jacy inni?) powiedzą, że źle cię wychowaliśmy. To, czego słuchasz, to nie jest muzyka. Pora już znaleźć pracę. Spójrz na swojego brata (albo siostrę), młodszy (młodsza) od ciebie i już się usamodzielnił. Sam (sama) zarabia na swoje przyjemności. O nic nas nie prosi”.
Teraz z dala od wiecznego zrzędzenia rodziców czuli się wolni. Europa była bezpiecznym miejscem – oczywiście o ile nie przyszło komuś do głowy, żeby zapuścić się za żelazną kurtynę, co równało się „napaści” na jakiś komunistyczny kraj. Czuli się szczęśliwi, bo jak wiadomo podróże kształcą – ale wytłumaczyć to rodzicom, to całkiem inna sprawa.
„Tato, wiem, że chciałbyś, żebym skończył studia. Ale dyplom mogę zdobyć w każdej chwili, teraz potrzebuję coś przeżyć, zebrać doświadczenia”.
Oczywiście żaden ojciec nie potrafił tego zrozumieć, więc jedynym wyjściem było zebrać trochę pieniędzy, coś sprzedać i uciec z domu, kiedy cała rodzina śpi.
Tak więc Karlę otaczali ludzie wolni i zdecydowani przeżyć życie w sposób, w jaki większość nie miała odwagi. Czemu więc nie wyruszyć autobusem do Katmandu? „Bo to nie Europa”, odpowiadali, „a to wielka niewiadoma”.
– Ale przecież jeśli coś się stanie, zawsze można pójść do konsulatu i poprosić o odesłanie do kraju – tłumaczyła Karla, która co prawda nie znała nikogo, kto przeżył tę przygodę, ale krążyła taka legenda, a często powtarzana legenda staje się rzeczywistością.
Po pięciu dniach oczekiwania na tego, którego wyznaczy na „towarzysza podróży”, wpadła w rozpacz – wydawała pieniądze na noclegi, a przecież równie dobrze mogła spać w Magic Busie (tak się nazywał autokar, który przemierzał tysiące kilometrów do Katmandu za 100 dolarów). Postanowiła pójść do wróżki, której dom mijała w drodze na plac Dam. U wróżki było jak zwykle pusto – we wrześniu 1970 roku wszyscy posiadali zdolności nadprzyrodzone albo je właśnie w sobie rozwijali. Karla zaś była kobietą praktyczną i choć medytowała codziennie, i była przekonana, że właśnie rozwija w sobie trzecie oko – niewidoczny, wewnętrzny punkt na czole między brwiami – do tej pory wpadała tylko na nieodpowiednich facetów, nawet gdy intuicja jej podpowiadała, że to ci właściwi.
Z tego powodu postanowiła zwrócić się po radę do wróżki, ponieważ to oczekiwanie bez końca (minął prawie tydzień, niemal wieczność!) skłoniło ją do rozważenia podróży w damskim towarzystwie, a taki wybór mógł się okazać samobójstwem. Trasa wiodła przez wiele krajów, gdzie dwie samotne kobiety były w najlepszym wypadku źle widziane, w najgorszym – jak twierdziła jej babcia – sprzedane jako „białe niewolnice”. To określenie, zdaniem Karli, miało lekko erotyczny wydźwięk, ale wolała nie doświadczać tego na własnej skórze.
Wróżka miała na imię Layla i była niewiele starsza od Karli. Spowita w biel i z błogim uśmiechem na ustach, jak ktoś, kto żyje w stałym kontakcie z Wyższym Bytem powitała ją uniżenie (pewnie pomyślała: „w końcu zarobię na czynsz”). Poprosiła, żeby usiadła, co też Karla zrobiła. Spotkała ją za to pochwała, bo instynktownie wybrała miejsce mocy. Karla udawała nawet przed sobą, że naprawdę udało jej się otworzyć trzecie oko, choć podświadomość jej podpowiadała, że Layla tak mówi wszystkim – to znaczy tym nielicznym, którzy do niej przychodzili.
Ale wróćmy do rzeczy. Layla zapaliła kadzidełko, zaznaczając, że jest „z Nepalu”, choć Karla wiedziała, że wyprodukowano je gdzieś w okolicy. Kadzidełka, jak i wisiorki, kwieciste koszule, naszywki z pacyfkami czy z napisem „Flower Power” należały do sztandarowych produktów przemysłu hipisów.
Layla potasowała talię kart, poprosiła Karlę o przełożenie i wybranie trzech, po czym zaczęła je objaśniać w sposób jak najbardziej tradycyjny.
– Nie po to tu przyszłam – przerwała jej Karla. – Chcę się tylko dowiedzieć, czy znajdę towarzystwo w podróży do miejsca, z którego jak pani twierdzi... – słowa „jak pani twierdzi” powiedziała z naciskiem, bo wolała nie prowokować złej karmy. Gdyby powiedziała „chcę udać się do miejsca, gdzie wyprodukowano kadzidełko”, być może trafiłaby do fabryki na przedmieściach Amsterdamu – ...jak pani twierdzi, pochodzi to kadzidełko.
Layla uśmiechnęła się, choć w środku aż wrzała z wściekłości, że jej przerwano w tak podniosłym momencie.
– Oczywiście, że znajdziesz – zapewniła, bo jedną z powinności wróżek i kabalarek jest mówienie tego, co klient pragnie usłyszeć.
– Tylko kiedy?
– Nim minie jutrzejszy dzień.
Obie były zaskoczone.
Karla, bo po raz pierwszy odkąd tu weszła poczuła, że wróżka mówi prawdę. Powiedziała to tonem tak pełnym empatii i pozytywnej energii, jakby jej głos dobiegał z innego wymiaru. I Layla przestraszyła się, bo miewała wizje tylko w rzadkich momentach. Bała się, że spotka ją kara za bezceremonialne wtargnięcie w świat, który wydawał się jej zarazem prawdziwy i nierzeczywisty, choć nocami usprawiedliwiała sama siebie w modlitwach, że robi to tylko dla dobra innych, że daje nadzieję tym, którzy tej nadziei potrzebują.
Karla poderwała się z „miejsca mocy”, zapłaciła za poradę i szybko wyszła, żeby nie przeoczyć tak wyczekiwanego towarzysza podróży. „Nim minie jutrzejszy dzień” to dość ogólnikowe stwierdzenie, mogło przecież chodzić o dzień dzisiejszy. Tak czy siak wiedziała, że teraz czeka na kogoś konkretnego.
Wróciła na swoje stałe miejsce na placu Dam, otworzyła Władcę pierścieni J.R.R. Tolkiena, książkę, którą niewielu wówczas znało, dzięki czemu mogła uchodzić za kultową. Opowiadała o mitycznych miejscach, które ona też pragnęła poznać. Karla nie zwracała uwagi na chłopców, którzy zakłócali jej spokój, zadając idiotyczne pytania, żeby nawiązać jeszcze bardziej błahą rozmowę.
Paulo i Argentyńczyk wyczerpali już wszystkie tematy i wpatrywali się teraz w nizinny krajobraz za oknem pociągu. Myślami byli daleko, bo razem z nimi podróżowały wspomnienia, imiona i ciekawość, a przede wszystkim niezmierny lęk przed tym, co ich może spotkać na granicy holenderskiej, oddalonej o jakieś dwadzieścia minut.
Paulo próbował ukryć swoje długie włosy pod kołnierzem kurtki.
– Myślisz, że to zmyli celników? – spytał Argentyńczyk. – Oni się znają na takich sztuczkach. Dla nich to normalka.
Paulo dał sobie spokój. Spytał, czy Argentyńczyk się nie denerwuje.
– Pewnie, że się denerwuję. Mam już dwa holenderskie stemple graniczne w paszporcie. Podejrzliwie traktują takich, co się za często kręcą. To może oznaczać tylko jedno.
Przemyt. Ale, o ile Paulo wiedział, narkotyki były w Holandii legalne.
– Nie wszystkie. Za opiaty grożą straszne kary. Za kokę też. LSD, wiadomo, nie da się wykryć tak łatwo, wystarczy nasączyć roztworem stronę książki albo skrawek materiału. Potem pociąć na małe kawałki i sprzedawać. Za wszystko, co da się wykryć, możesz trafić do paki.
W tym miejscu Paulo wolał uciąć rozmowę, chociaż korciło go, żeby się dowiedzieć, czy Argentyńczyk coś przemyca. Jednak sam fakt, że byłby tego świadom, czyniłby go wspólnikiem przestępstwa. Już raz go aresztowano, mimo że był czysty jak łza, w kraju, który na lotniskach witał przyjezdnych sloganem: „Brazylia: kochaj albo rzuć”.
Ale jak to zwykle bywa ze złymi myślami, które próbujemy odegnać, efekt bywa odwrotny – negatywna energia jeszcze bardziej przyciąga szatańskie moce. Na samo wspomnienie wydarzeń z 1968 roku serce zabiło mu mocniej i na nowo przeżywał w najdrobniejszych szczegółach tamtą noc w recepcji hotelu w Ponta Grossa w stanie Parana znanym z wydawania paszportów blondynom o jasnych oczach.
Właśnie wracał ze swojej pierwszej dalekiej podróży po modnym hipisowskim szlaku razem ze swoją ówczesną dziewczyną. Była jedenaście lat od niego starsza, urodziła się i wychowała w reżimie komunistycznym w Jugosławii. Pochodziła z arystokratycznej rodziny, która straciła wszystko, lecz zdołała ją wykształcić, dzięki czemu córka mówiła w czterech językach. Uciekła do Brazylii, wyszła za mąż za milionera bez rozdzielności majątkowej. Była z mężem w separacji, odkąd odkryła, że uznał ją za „starą” w 33 wiośnie życia i prowadza się z dziewiętnastolatką. Wynajęła wziętego adwokata, który wywalczył dla niej wysokie alimenty, wystarczające, by nie musiała pracować do końca życia. Razem z Paulem wyruszyli do Machu Picchu, korzystając ze środka transportu zwanego Pociągiem Śmierci, składu kolejowego różniącego się znacznie od tego, w którym teraz jechał.
– Pociąg Śmierci? Skąd taka nazwa? – spytała dziewczyna konduktora. – Przecież trasa nie prowadzi nad przepaściami.
Paula wcale nie interesowała odpowiedź, która jednak padła.
– Dawniej pociągiem tym wożono trędowatych, chorych i ciała ofiar epidemii żółtej febry, która wybuchła w Santa Cruz.
– Mam nadzieję, że porządnie odkażono wagony...
– Od tamtej pory, z wyjątkiem paru górników, którzy załatwiali jakieś swoje porachunki, nie było ofiar śmiertelnych.
Górnicy, o których wspomniał konduktor, nie pochodzili z Minas Gerais w Brazylii – chodziło o tych, którzy harowali od świtu do nocy w kopalniach cyny w Boliwii. Cóż, byli w cywilizowanym świecie i miał nadzieję, że nikt nie będzie załatwiał swoich porachunków właśnie dzisiaj. Na szczęście, większość pasażerów stanowiły kobiety w charakterystycznych melonikach i barwnych strojach.
•
Dotarli do La Paz, stolicy Boliwii, położonej na wysokości 3610 metrów, ale po wyjściu z pociągu prawie nie odczuli działania rozrzedzonego powietrza. Przed budynkiem dworca zobaczyli chłopaka w stroju świadczącym o tym, że należy do tej samej grupy ludzi co oni. Siedział na ziemi i sprawiał wrażenie zagubionego. Spytali, co się z nim dzieje („Nie mogę złapać oddechu”). Przechodzący obok mężczyzna poradził, żeby miejscowym zwyczajem żuli liście koki, która pomaga tubylcom znieść dużą wysokość. Można je kupić na ulicznych straganach. Chłopak poczuł się nieco lepiej i powiedział, że da już sobie radę sam – jeszcze tego samego dnia zamierzał wyruszyć do Machu Picchu.
•
Recepcjonistka z hotelu, który wybrali, zawołała jego dziewczynę na bok, coś jej szepnęła na ucho i wpisała ich nazwiska do księgi gości. Weszli do pokoju, ale zanim zasnęli, Paulo spytał, co powiedziała recepcjonistka:
„Żadnego seksu przez pierwsze dwa dni”.
Logiczne. Zresztą zupełnie się do tego nie nadawali.
Spędzili w La Paz dwa dni nie uprawiając seksu. Nie mieli żadnych dodatkowych sensacji spowodowanych niedoborem tlenu, czyli tak zwaną chorobą soroche. Oboje przypisywali to terapeutycznemu działaniu liści koki, co tak naprawdę w ich przypadku nie miało żadnego znaczenia. Soroche występuje przy gwałtownej zmianie wysokości – inaczej mówiąc, gdy przylatuje się samolotem – ponieważ organizm nie ma czasu się przystosować. Oni pokonywali wysokość przez siedem długich dni Pociągiem Śmierci. Do zmiany wysokości przywykali powoli, co jest dużo bezpieczniejsze. Na lotnisku Santa Cruz de la Sierra Paulo widział pomnik wzniesiony „ku chwale bohaterskich pilotów linii lotniczych, którzy spełniając obowiązek poświęcili życie”.
W La Paz spotkali pierwszych hipisów, którzy, jako globalne plemię, świadome wzajemnej odpowiedzialności i solidarności wszystkich członków wspólnoty, używali jako znaku rozpoznawczego odwróconej runy wikingów. W Boliwii, gdzie wszyscy nosili barwne poncza, kamizelki, bluzy i koszule, gdyby nie ta naszywka z „pacyfką” na spodniach lub kurtce, trudno by się było zorientować, kto jest kim.
Tymi pierwszymi hipisami byli dwaj Niemcy i Kanadyjka. Niemcy od razu zaprosili dziewczynę Paula, która znała niemiecki, na przechadzkę po mieście. Paulo i Kanadyjka patrzyli na siebie, nie mając pojęcia, o czym rozmawiać. Pół godziny później, kiedy tamta trójka wróciła ze spaceru, postanowili wszyscy zgodnie, że szkoda tracić pieniądze w La Paz – czas ruszać w drogę. Plan był taki: dotrzeć nad Titicaca, najwyżej położone słodkowodne jezioro na świecie, przepłynąć statkiem na drugi brzeg już w Peru, a stamtąd udać się prosto na Machu Picchu.