Zahir - Paulo Coelho - ebook + książka

Zahir ebook

Paulo Coelho

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Miłość jest dziką siłą. Kiedy próbujemy ją okiełznać, pożera nas. Kiedy próbujemy ją uwięzić, czyni z nas niewolników. Kiedy próbujemy ją zrozumieć, miesza nam w głowach”.

Ester, żona znanego pisarza, znika bez wieści. Ostatni raz widziano ją z młodym tłumaczem z Kazachstanu. Czy została porwana, zamordowana, a może uciekła z kochankiem? Dlaczego nie daje znaku życia? Jak po dziesięciu latach małżeństwa mogła odejść bez słowa? On próbuje ułożyć sobie życie bez niej, wiąże się z inną kobietą, pisze kolejną powieść. Jednak nie potrafi zapomnieć. Ester staje się jego obsesją, jego Zahirem. Wokół niej krążą wszystkie jego myśli. By ją odnaleźć, musi wyruszyć na stepy Azji Środkowej, w długą podróż, która pozwoli mu na nowo narodzić się dla miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

"Zahir" autorstwa Paulo Coelho opowiada historię pisarza, którego życie wywraca się do góry nogami po tajemniczym zniknięciu jego żony. Ester, reporterka wojenna, po dziesięciu latach małżeństwa nagle znika bez żadnych wyjaśnień. Do tego ostatni raz była widziana w towarzystwie Michaiła, młodego tłumacza z Kazachstanu. Z tego powodu główny bohater początkowo podejrzewa, że jego żona mogła go zdradzić i uciec z kochankiem. Jednak brak jakichkolwiek wytłumaczeń i śladów prowadzi go do szeregu spekulacji. Czy Ester została porwana? Zamordowana? A może wyjechała z kochankiem z własnej woli? Zniknięcie Ester staje się dla pisarza czymś więcej niż tylko osobistym dramatem. Z biegiem czasu postać żony zaczyna go prześladować, stając się jego obsesją, jego tytułowym "Zahirem”, co znaczy w kulturze islamu coś, co raz zobaczone, staje się niemożliwe do zapomnienia i wręcz opętuje człowieka. Ester staje się takim właśnie czymś takim dla głównego bohatera, który nie potrafi jej zapomnieć, a każd...
00

Popularność




O Autorze

Paulo Coelho

Uro­dził się 24 sierp­nia 1947 roku w Rio de Jane­iro. Zanim został pisa­rzem, two­rzył tek­sty pio­se­nek, pra­co­wał jako pro­du­cent muzyczny i dzien­ni­karz. Waż­nym źró­dłem inspi­ra­cji jest dla Paula jego wła­sne życie. Świa­tową sławę przy­niósł mu Alche­mik, który uka­zał się po jego pierw­szej powie­ści Piel­grzym. Alche­mik był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń wydaw­ni­czych XX wieku, sprze­dał się w 150 milio­nach egzem­pla­rzy i został opu­bli­ko­wany w 88 języ­kach, co czyni Paula Coelho naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nym auto­rem z języka por­tu­gal­skiego na świe­cie i jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy współ­cze­snych. W Pol­sce jego książki osią­gnęły nakład 5 milio­nów egzem­pla­rzy.

Alche­mik, Piel­grzym, Brida, Pod­ręcz­nik wojow­nika świa­tła, Wero­nika posta­na­wia umrzeć, Jede­na­ście minut, Zahir, Cza­row­nica z Por­to­bello, Zwy­cięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprze­dały się w ponad 320 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie.

Jest człon­kiem Bra­zy­lij­skiej Aka­de­mii Lite­ra­tury i otrzy­mał Order Legii Hono­ro­wej w ran­dze kawa­lera. W 2007 roku został mia­no­wany Posłań­cem Pokoju ONZ.

Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich,nie zosta­wia dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu na pustyni i nie idzie za zgu­bioną, aż ją znaj­dzie?

Łukasz 15,4

O Maryjo bez grze­chu poczęta,módl się za nami, któ­rzy się do Cie­bie ucie­kamy. Amen

Jeśli wyru­szasz w podróż do Itaki,Pra­gnij tego, by dłu­gie było wędro­wa­nie,Pełne przy­gód, pełne doświad­czeń.Laj­stry­go­nów, Cyklo­pów, gniew­nego Posej­donaNie oba­wiaj się. Nic takiegoNa two­jej dro­dze nie sta­nie, jeśli myśląTrwasz na wyży­nach, jeśli tylko wyborneUczu­cia doty­kają twego ducha i ciała.Ani Laj­stry­go­nów, ani Cyklo­pów,Ani okrut­nego Posej­dona nie spo­tkasz,Jeżeli ich nie nie­siesz w swo­jej duszy,Jeśli wła­sna twa dusza nie wznieci ich przed tobą.

Pra­gnij tego, by wędro­wa­nie było dłu­gie:Żebyś miał wiele takich poran­ków lata,Kiedy, z jaką ucie­chą, z jakim roz­ra­do­wa­niem,Będziesz pod­pły­wał do por­tów, ni­gdy przed­tem nie widzia­nych;Żebyś się zatrzy­my­wał w han­dlo­wych sta­cjach Feni­cjanI kupo­wał tam piękne rze­czy,Masę per­łową i koral, bursz­tyn i heban,I naj­róż­niej­sze wyszu­kane olejkiIle ci się uda zmy­sło­wych won­no­ści zna­leźć.Trzeba też, byś egip­skich miast odwie­dził wiele,Aby uczyć się i jesz­cze się uczyć – od tych, co wie­dzą.Przez cały ten czas pamię­taj o Itace.Przy­by­cie do niej twoim prze­zna­cze­niem.Ale by­naj­mniej nie spiesz się w podróży.Lepiej, by trwała ona wiele lat,Abyś stary już był, gdy dobi­jesz do tej wyspy,Bogaty we wszystko, co zyska­łeś po dro­dze,nie ocze­ku­jąc wcale, by ci dała bogac­two Itaka.Itaka dała ci tę piękną podróż.Bez Itaki nie wyru­szył­byś w drogę.Niczego wię­cej już ci dać nie może.

A jeśli ją znaj­du­jesz ubogą, Itaka cię nie oszu­kała.Gdy się sta­łeś tak mądry, po tylu doświad­cze­niach,Już zro­zu­mia­łeś, co zna­czą Itaki.

Kon­stan­di­nos Kawa­fis [1863-1933] tłum. Zyg­munt Kubiak

Dedykacja

W samo­cho­dzie napo­mkną­łem, że skoń­czy­łem pierw­szą wer­sję książki. Kiedy zaczę­li­śmy wspi­nać się na pewną górę w Pire­ne­jach, która dla nas jest święta, bo prze­ży­li­śmy tam wiele nie­sa­mo­wi­tych chwil, zapy­ta­łem, czy nie cie­kawi jej, o czym jest książka, jaki ma tytuł. Odpo­wie­działa, że od dawna chciała zapy­tać, ale z sza­cunku dla mojej pracy wolała nic nie mówić, czuła tylko zado­wo­le­nie, ogromne zado­wo­le­nie.

Powie­dzia­łem jej, o czym jest książka i jaki nada­łem jej tytuł. Szli­śmy dalej w mil­cze­niu. W dro­dze powrot­nej usły­sze­li­śmy sze­lest, wiatr przy­bie­rał na sile, poru­sza­jąc bez­list­nymi koro­nami drzew. Zbli­żał się do nas, spra­wia­jąc, że góra znów ujaw­niała swą magię, swą moc.

Wkrótce potem zaczął padać śnieg. Zatrzy­ma­łem się i kon­tem­plo­wa­łem tę chwilę: spa­da­jące białe płatki, szare niebo, las, a obok ona. Ona, która przez wszyst­kie te lata była zawsze przy mnie.

Już wtedy chcia­łem jej powie­dzieć, ale tego nie zro­bi­łem. Niech się dowie, dopiero gdy po raz pierw­szy będzie prze­glą­dać te strony. Ta książka jest dedy­ko­wana Tobie, Chri­stino, moja żono.

Autor

Według Jorge Luisa Bor­gesa poję­cie Zahira wywo­dzi się z tra­dy­cji islam­skiej i sięga XVIII wieku. Zahir w języku arab­skim zna­czy: widoczny, obecny, nie­mo­gący ujść uwagi. Może to być istota lub przed­miot. Gdy napo­tkamy go na swej dro­dze, zaj­muje stop­niowo cały nasz umysł, aż do momentu kiedy nie jeste­śmy już w sta­nie myśleć o niczym innym. Może to być postrze­gane jako oznaka świę­to­ści albo sza­leń­stwa.

Fau­bo­urg Saint-Père, Ency­klo­pe­dia Nie­zwy­kło­ści, 1953

Jestem wolny

Ona, Ester, kore­spon­dentka wojenna, wła­śnie wró­ciła z Iraku na krótko przed inwa­zją, lat trzy­dzie­ści, zamężna, bez­dzietna. On, nie­znany męż­czy­zna, wiek około dwu­dzie­stu pię­ciu lat, bru­net, rysy mon­gol­skie. Po raz ostatni widziano oboje w kawiarni na ulicy Fau­bo­urg Saint-Honoré.

Poli­cja wie­działa, że spo­ty­kali się już wcze­śniej, cho­ciaż nie wia­domo, ile razy. Ester zawsze pod­kre­ślała, że męż­czy­zna – mówiła o nim tylko Michaił – bar­dzo wiele dla niej zna­czy, ale ni­gdy nie wyja­wiła, czy dla niej jako dzien­ni­karki, czy jako kobiety.

Poli­cja wsz­częła już for­malne docho­dze­nie. Wzięto pod uwagę moż­li­wość porwa­nia, szan­tażu i mor­der­stwa – nic dziw­nego, bo kon­tak­to­wała się z ludźmi powią­za­nymi z siatką ter­ro­ry­styczną, aby zdo­być infor­ma­cje do pracy. Stwier­dzono, że na parę tygo­dni przed zagi­nię­ciem Ester z jej konta ban­ko­wego regu­lar­nie wypła­cano pewne sumy pie­nię­dzy. Pro­wa­dzący sprawę funk­cjo­na­riu­sze sądzą, że może to mieć zwią­zek z opła­ca­niem infor­ma­to­rów. Nie wzięła ze sobą żad­nych ubrań, ale, co dziwne, nie odna­le­ziono jej pasz­portu.

On, nie­zna­jomy młody męż­czy­zna, nie­no­to­wany na poli­cji, nie pozo­sta­wił żad­nych śla­dów, które pozwo­li­łyby usta­lić jego toż­sa­mość.

Ona, Ester, dwie mię­dzy­na­ro­dowe nagrody dzien­ni­kar­skie, lat trzy­dzie­ści, zamężna.

Moja żona.

Natych­miast mnie zatrzy­mano w cha­rak­te­rze podej­rza­nego, ponie­waż odmó­wi­łem zło­że­nia wyja­śnień, co robi­łem w dniu jej znik­nię­cia. Ale oto straż­nik wię­zienny wła­śnie otwiera drzwi celi i oznaj­mia, że jestem wolny.

Dla­czego jestem wolny? Dla­tego że dzi­siaj wszy­scy wie­dzą wszystko o wszyst­kich, wystar­czy posta­wić pyta­nie, a infor­ma­cja zostaje podana jak na tacy: gdzie ostat­nio uży­łeś karty kre­dy­to­wej, dokąd cho­dzisz na piwo, z kim sypiasz. W moim wypadku to było zupeł­nie pro­ste. Pewna kobieta, także dzien­ni­karka, przy­ja­ciółka mojej żony, roz­wie­dziona – a więc mogła bez skru­pu­łów się przy­znać, że ze mną spała – dowie­dziaw­szy się, że zosta­łem zatrzy­many, przy­szła zaświad­czyć o mojej nie­win­no­ści. Przed­sta­wiła kon­kretne dowody na to, że była ze mną w dzień i w nocy, kiedy znik­nęła Ester.

Idę na roz­mowę z sze­fem poli­cji. On oddaje mi rze­czy oso­bi­ste, prze­pra­sza i tłu­ma­czy, że moje nagłe zatrzy­ma­nie odbyło się zgod­nie z pra­wem i nie mogę ich zaskar­żyć. Wyja­śniam, że nie mam naj­mniej­szego zamiaru tego robić, wiem, że każdy może być podej­rzany i zatrzy­many na dwa­dzie­ścia cztery godziny, nawet jeśli nie popeł­nił żad­nego prze­stęp­stwa.

– Jest pan wolny – mówi, powta­rza­jąc dokład­nie słowa straż­nika.

Pytam, czy to moż­liwe, by rze­czy­wi­ście coś złego stało się mojej żonie. Wspo­mi­nała, że w związku z kon­tak­tami ze świa­tem ter­ro­ry­stów czuła się cza­sem obser­wo­wana. Inspek­tor zbywa mnie mil­cze­niem. Pona­wiam pyta­nie, ale on nie odzywa się ani sło­wem.

Pytam, czy jej pasz­port jest ważny. Odpo­wiada, że oczy­wi­ście, prze­cież nie popeł­niła żad­nego prze­stęp­stwa, dla­czego nie mia­łaby swo­bod­nie podró­żo­wać?

– A więc ist­nieje ewen­tu­al­ność, że nie ma jej już we Fran­cji?

– Myśli pan, że opu­ściła pana z powodu tej dziew­czyny, z którą pan sypia?

– To nie pań­ska sprawa – uci­nam krótko.

Inspek­tor poważ­nieje, mówi, że zosta­łem zatrzy­many, ponie­waż tego wymaga ruty­nowe postę­po­wa­nie, ale jemu oso­bi­ście jest bar­dzo przy­kro z powodu zagi­nię­cia mojej żony. On także jest żonaty i cho­ciaż nie podo­bają mu się moje książki (a więc wie, kim jestem! Nie aż taki igno­rant, na jakiego wygląda!), jest w sta­nie posta­wić się w mojej sytu­acji i rozu­mie, jaki to musi być dla mnie wstrząs.

Pytam, co powi­nie­nem teraz robić. On wrę­cza mi swoją wizy­tówkę, pro­sząc, abym ode­zwał się, jeśli będę mieć jakie­kol­wiek wie­ści od Ester – taką scenę można zoba­czyć w każ­dym fil­mie akcji. Wcale mnie to nie prze­ko­nuje, inspek­to­rzy poli­cji zawsze wie­dzą wię­cej, niż chcą wyja­wić.

Pyta mnie, czy pozna­łem męż­czy­znę, z któ­rym widziano Ester po raz ostatni. Odpo­wia­dam, że zna­łem jego pseu­do­nim, ale ni­gdy nie zetkną­łem się z nim oso­bi­ście.

Pyta, czy mie­li­śmy jakieś kło­poty w domu. Mówię, że jeste­śmy razem od ponad dzie­się­ciu lat i mie­li­śmy wszyst­kie zwy­czajne pro­blemy, jakie poja­wiają się w każ­dym mał­żeń­stwie, ni mniej­sze, ni więk­sze.

Ostroż­nie pyta, czy nie roz­ma­wia­li­śmy ostat­nio o roz­wo­dzie, a może żona zasta­na­wiała się nad sepa­ra­cją? Odpo­wia­dam, że tej kwe­stii ni­gdy nie poru­sza­li­śmy, cho­ciaż – powta­rzam – „jak każde mał­żeń­stwo” kłó­ci­li­śmy się od czasu do czasu.

– Czę­sto, czy tylko od czasu do czasu?

– Od czasu do czasu – powta­rzam z naci­skiem.

Pyta jesz­cze bar­dziej oględ­nie, czy ona wie­działa o moim roman­sie z jej przy­ja­ciółką. Odpo­wia­dam, że spa­li­śmy razem tylko ten jeden jedyny raz. Nie był to żaden romans, jedy­nie efekt braku pomy­słu. Dzień był szary i nudny, nie mia­łem nic do roboty po obie­dzie, a mały flirt zawsze pobu­dza do życia – tak oto wylą­do­wa­li­śmy w łóżku.

– Idzie pan z kobietą do łóżka tylko dla­tego, że dzień jest szary i nudny?

Mam ochotę odburk­nąć, że tego rodzaju pyta­nia wykra­czają chyba poza sprawę, ale potrze­buję go i może będę potrze­bo­wał w przy­szło­ści – prze­cież ist­nieje nie­wi­dzialna insty­tu­cja zwana Ban­kiem Przy­sług, która zawsze mi się bar­dzo przy­da­wała.

– Cza­sami tak się zda­rza. Nie dzieje się nic cie­ka­wego, kobieta szuka cie­pła, ja szu­kam przy­gody i już. Naza­jutrz oboje uda­jemy, że nic się nie stało i życie toczy się dalej.

Dzię­kuje mi za roz­mowę, ści­ska dłoń na poże­gna­nie, mówi, że w jego śro­do­wi­sku takie rze­czy się nie zda­rzają. Bywa oczy­wi­ście znu­że­nie i mono­to­nia, a nawet pokusa, by pójść z kimś do łóżka – ale jest wię­cej samo­kon­troli, nikt nie robi wszyst­kiego, co mu wpad­nie do głowy.

– Może wśród arty­stów w tych spra­wach panuje więk­sza wol­ność – dodaje.

Odpo­wia­dam, że znam jego śro­do­wi­sko, ale nie chciał­bym teraz bawić się w wymianę poglą­dów o ludz­kiej natu­rze i nor­mach moral­nych. Milknę i cze­kam na jego ruch.

– Skoro już mowa o wol­no­ści, może pan odejść – koń­czy ofi­cjal­nie inspek­tor, nieco zawie­dziony, że pisarz unika roz­mowy z poli­cjan­tem. – Teraz, kiedy pozna­łem pana oso­bi­ście, może prze­czy­tam jakąś pań­ską książkę. Powie­dzia­łem, że nie podoba mi się to, co pan pisze, ale szcze­rze mówiąc, ni­gdy niczego nie czy­ta­łem.

Nie pierw­szy i nie ostatni raz sły­szę te słowa. No cóż, przy­naj­mniej dzięki temu spo­tka­niu zyska­łem jed­nego czy­tel­nika. Kła­niam się i odcho­dzę.

Jestem wolny. Wysze­dłem z wię­zie­nia, moja żona znik­nęła w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach, nie mam sta­łych godzin pracy, łatwo nawią­zuję kon­takty z ludźmi, jestem bogaty, sławny i jeśli naprawdę Ester mnie porzu­ciła, znajdę szybko kogoś, kto ją zastąpi. Jestem wolny i nie­za­leżny.

Tylko co to jest wol­ność?

Przez więk­szą część życia byłem nie­wol­ni­kiem cze­goś, więc chyba powi­nie­nem rozu­mieć sens słowa wol­ność. Od dziecka wal­czy­łem o nią jak o naj­droż­szy skarb. Wal­czy­łem z rodzi­cami, któ­rzy chcieli, żebym był inży­nie­rem, a nie pisa­rzem. Wal­czy­łem z rówie­śni­kami, któ­rzy już na początku roku szkol­nego wybrali mnie na obiekt dokucz­li­wych kpin. Wiele krwi musiało popły­nąć z mojego i z ich nosów, i wiele ran musia­łem ukry­wać przed matką – bo czu­łem, że sam powi­nie­nem roz­wią­zy­wać swoje pro­blemy – aż udo­wod­ni­łem, że potra­fię znieść cięgi bez jed­nej łzy. Wal­czy­łem, żeby zaro­bić na swoje utrzy­ma­nie, pra­cu­jąc jako zaopa­trze­nio­wiec w skle­pie żela­znym, żeby wresz­cie uwol­nić się od typo­wego rodzin­nego szan­tażu: „Dajemy ci pie­nią­dze, więc to możesz robić, a tam­tego nie”.

Jako nasto­la­tek wal­czy­łem – nie­stety bez powo­dze­nia – o moją pierw­szą miłość. Dziew­czyna też mnie kochała, w końcu jed­nak mnie zosta­wiła, bo rodzice prze­ko­nali ją, że nie mam wido­ków na przy­szłość.

Wal­czy­łem z wro­go­ścią śro­do­wi­ska w moim następ­nym fachu, dzien­ni­kar­stwie, kiedy mój pierw­szy szef kazał mi cze­kać trzy godziny i zauwa­żył mnie dopiero, gdy zaczą­łem drzeć na kawałki książkę, którą wła­śnie czy­tał. Spoj­rzał na mnie zasko­czony i dostrzegł osobę upartą, która potrafi sta­wić czoło prze­ciw­ni­kowi – a to cecha nie­sły­cha­nie istotna dla dobrego repor­tera. Wal­czy­łem o ide­ały socja­li­zmu, tra­fi­łem do wię­zie­nia, wysze­dłem na wol­ność i dalej wal­czy­łem, czu­jąc się boha­te­rem klasy robot­ni­czej – dopóki nie usły­sza­łem Beatle­sów i nie stwier­dzi­łem, że wolę być fanem rocka niż Marksa. Wal­czy­łem o miłość mojej pierw­szej, dru­giej i trze­ciej żony. Wal­czy­łem, aby mieć odwagę odejść od pierw­szej, dru­giej i trze­ciej, bo miłość nie prze­trwała, a ja musia­łem iść dalej, szu­kać kogoś, kto był mi prze­zna­czony – a to nie była żadna z tych trzech kobiet.

Wal­czy­łem sam ze sobą, żeby rzu­cić posadę w gaze­cie i mieć czas na napi­sa­nie książki, cho­ciaż wie­dzia­łem dosko­nale, że w moim kraju nie zara­bia się na lite­ra­tu­rze. Pod­da­łem się po roku, napi­saw­szy ponad tysiąc stron, które wydały mi się abso­lut­nie genialne, bo nawet ja sam nie byłem w sta­nie ich pojąć.

Pod­czas walki spo­ty­ka­łem ludzi, któ­rzy dużo mówili o wol­no­ści i im zacie­klej bro­nili swo­jego prawa do niej, tym bar­dziej oka­zy­wali się ule­gli pre­sji rodzi­ców, mał­żeństw zawie­ra­nych „do końca życia”, wagi, diet odchu­dza­ją­cych, pro­jek­tów prze­rwa­nych w pół drogi, kochan­ków, któ­rym nie umieli powie­dzieć „nie” albo „dosyć”, week­en­dów, kiedy musieli zasia­dać do stołu z ludźmi, któ­rych wcale nie chcieli spo­ty­kać. Nie­wol­nicy luk­susu, pozo­rów luk­susu, pozo­rów pozo­rów luk­susu. Nie­wol­nicy życia, któ­rego sami nie wybrali, ale z któ­rym się pogo­dzili – ponie­waż dali się komuś prze­ko­nać, że to dla nich lep­sze. I tak upły­wały im jed­na­kowe dni i jed­na­kowe noce, gdzie przy­goda mogła się zda­rzyć tylko w książce albo w bez prze­rwy gra­ją­cym tele­wi­zo­rze. A kiedy otwie­rały się przed nimi jakieś drzwi, mówili zawsze: „To mnie nie inte­re­suje, nie mam ochoty”.

A skąd wła­ści­wie mieli wie­dzieć, czy mają ochotę, czy nie, skoro ni­gdy nie spró­bo­wali? Ale nie warto było ich o to pytać. Tak naprawdę bali się jakiej­kol­wiek zmiany, która mogłaby zagro­zić ich sta­bi­li­za­cji.

Inspek­tor powie­dział, że jestem wolny. Ow­szem, jestem teraz wolny, ale tak samo wolny byłem w wię­zie­niu, bo wol­ność to stan ducha. Wciąż cenię ją sobie naj­bar­dziej na świe­cie. Oczy­wi­ście, przez to wypi­łem sporo wina, które mi nie sma­ko­wało, zro­bi­łem wiele rze­czy, któ­rych nie powi­nie­nem był robić i któ­rych nie mam zamiaru powta­rzać, naba­wi­łem się blizn na duszy i ciele, zra­ni­łem kilka osób – które pro­si­łem o wyba­cze­nie, kiedy zro­zu­mia­łem, że wolno mi robić wszystko, co mi się żyw­nie podoba, ale nie mogę wcią­gać innych w moje sza­leń­stwo, w wir mojej dzi­kiej pasji życia. Nie żałuję chwil, które prze­cier­pia­łem, noszę moje bli­zny niczym medale, wiem, że wol­ność ma wysoką cenę, rów­nie wysoką jak nie­wola. Jedyna róż­nica polega na tym, że tę cenę płaci się z przy­jem­no­ścią i z uśmie­chem, nawet jeśli cza­sem bywa to uśmiech przez łzy.

Opusz­czam komi­sa­riat. Jest piękny dzień, sło­neczna nie­dziela, która nijak się ma do mojego nastroju. Adwo­kat czeka na mnie przed bramą komi­sa­riatu, ze sło­wami otu­chy i bukie­tem kwia­tów. Mówi, że obdzwo­nił wszyst­kie szpi­tale i kost­nice (nor­malna rzecz, ruty­nowe postę­po­wa­nie w przy­padku czy­je­goś zagi­nię­cia), ale nie odna­lazł Ester. Dodaje, że udało mu się utrzy­mać w tajem­nicy przed dzien­ni­ka­rzami miej­sce mojego zatrzy­ma­nia. Musimy teraz poroz­ma­wiać i obmy­ślić wspól­nie stra­te­gię na wypa­dek przy­szłych zarzu­tów. Dzię­kuję za wszystko, co dla mnie zro­bił. Wiem, że tak naprawdę nie ma zamiaru obmy­ślać ze mną żad­nej stra­te­gii – po pro­stu nie chce zosta­wić mnie samego, bo boi się mojej reak­cji (upiję się i znowu mnie zamkną? wywo­łam jakiś skan­dal? tar­gnę się na wła­sne życie?). Odpo­wia­dam, że mam teraz kilka waż­nych spraw do zała­twie­nia, a prze­cież obaj świet­nie wiemy, że nie wsze­dłem na razie w żaden kon­flikt z pra­wem. On nalega, ale nie zosta­wiam mu wyboru – w końcu jestem wol­nym czło­wie­kiem.

Wol­nym. I roz­pacz­li­wie samot­nym.

Łapię tak­sówkę, jadę do cen­trum Paryża, wysia­dam przy Łuku Trium­fal­nym. Idę powoli przez Pola Eli­zej­skie, w kie­runku hotelu Bri­stol, dokąd zawsze wpa­da­li­śmy z Ester na fili­żankę gorą­cej cze­ko­lady, kiedy któ­reś z nas wra­cało z dale­kiej podróży. To był nasz rytuał powrotu do domu, do miło­ści, do sie­bie nawza­jem, choć życie popy­chało nas coraz czę­ściej w prze­ciwne strony.

Idę. Ludzie wokół mnie śmieją się, dzieci cie­szą się prze­bły­skami wio­sny w środku zimy, na jezdni nor­malny ruch, wszystko niby w porządku. Tyle że nikt nie zdaje sobie sprawy, a może udaje, że nie zdaje sobie sprawy, albo po pro­stu nikogo nie obcho­dzi fakt, że wła­śnie stra­ci­łem żonę. Czyżby nie rozu­mieli, jak bar­dzo cier­pię? Powinno być im przy­kro, powinni mi współ­czuć, soli­da­ry­zo­wać się z czło­wie­kiem, któ­rego serce krwawi z miło­ści. Ale oni się śmieją, zanu­rzeni po uszy w tej swo­jej małej, nędz­nej egzy­sten­cji od week­endu do week­endu.

Cóż za nie­do­rzeczna myśl! Prze­cież wiele z tych osób, które mijam, także ma zła­mane serce, a ja nawet się nie domy­ślam ani dla­czego, ani jak bar­dzo cier­pią.

Wstę­puję do jakie­goś baru, żeby kupić papie­rosy, bar­man odpo­wiada mi po angiel­sku. Wcho­dzę do apteki po moje ulu­bione mię­towe cukierki – tutaj też mówią do mnie po angiel­sku (cho­ciaż o obie rze­czy pro­si­łem po fran­cu­sku). Zanim docie­ram do hotelu, zatrzy­mują mnie dwaj mło­dzieńcy, któ­rzy wła­śnie przy­je­chali z Tuluzy. Szu­kają jakie­goś sklepu, pytali już wiele osób, ale nikt ich nie rozu­mie. Co się dzieje? Czyżby pod­czas tych dwu­dzie­stu czte­rech godzin, które prze­sie­dzia­łem w aresz­cie, zmie­niono język Pól Eli­zej­skich?

Tury­styka i pie­nią­dze są w sta­nie doko­nać cudów. Czemu wcze­śniej tego nie zauwa­ża­łem? Pew­nie dla­tego, że oboje z Ester dawno już nie pili­śmy gorą­cej cze­ko­lady w hotelu Bri­stol, cho­ciaż i ona, i ja ostat­nimi czasy wra­ca­li­śmy z podróży wie­lo­krot­nie. Zawsze było coś waż­niej­szego. Zawsze była jakaś sprawa nie­cier­piąca zwłoki. Tak, kocha­nie, wpad­niemy na cze­ko­ladę następ­nym razem, wra­caj prędko, wiesz, że wypa­dło mi dzi­siaj naprawdę ważne spo­tka­nie i nie mogę przy­je­chać po cie­bie na lot­ni­sko, weź tak­sówkę, komórkę mam włą­czoną, możesz zadzwo­nić, gdy­byś mnie pil­nie potrze­bo­wała, a jeśli nie to pa, widzimy się wie­czo­rem.

Komórka! Wycią­gam ją z kie­szeni i włą­czam natych­miast. Kilka połą­czeń, za każ­dym razem serce bije mi moc­niej. Na małym ekra­nie widzę imiona i nazwi­ska osób, które usi­ło­wały się do mnie dobić, nie zamie­rzam jed­nak oddzwo­nić w naj­bliż­szym cza­sie. Może pojawi się jakiś „numer nie­znany”. To mogłaby być tylko ona, mój numer tele­fonu jest zastrze­żony, zna go zale­d­wie dwa­dzie­ścia parę osób. Ale żaden „numer nie­znany” się nie wyświe­tla, dzwo­nili tylko przy­ja­ciele i bli­scy współ­pra­cow­nicy. Pew­nie chcieli wie­dzieć, co się stało, jakoś pomóc (tylko jak?), zapy­tać, czy cze­goś nie potrze­buję.

Tele­fon dzwoni. Ode­brać? Może z kimś się spo­tkać?

Posta­na­wiam jed­nak pobyć sam, dopóki nie dotrze do mnie, co się wła­ści­wie stało.

Wcho­dzę do Bri­stolu. Ester zawsze mówiła, że to jeden z nie­wielu pary­skich hoteli, w któ­rym klienci trak­to­wani są jak goście, a nie jak bez­domni szu­ka­jący schro­nie­nia. Witają mnie niczym dobrego zna­jo­mego, sia­dam przy sto­liku obok pięk­nego sta­rego zegara, słu­cham pia­nina, patrzę na ogród.

Muszę wziąć się w garść, prze­ana­li­zo­wać wszyst­kie opcje, życie prze­cież toczy się dalej. Nie jestem ani pierw­szym, ani ostat­nim męż­czy­zną, któ­rego opu­ściła żona – ale czy to musiało zda­rzyć się aku­rat w tak piękny sło­neczny dzień, kiedy ludzie na ulicy śmieją się, dzieci pod­ska­kują z rado­ści, a kie­rowcy jak jeden mąż zatrzy­mują się przed przej­ściem dla pie­szych?

Biorę ser­wetkę. Muszę wyrzu­cić te myśli z głowy, prze­lać je na papier. Emo­cje na na bok i zobaczmy, co mogę zro­bić.

a) Roz­wa­żyć moż­li­wość, że rze­czy­wi­ście została porwana, jej życiu zagraża nie­bez­pie­czeń­stwo, jestem jej męż­czy­zną, towa­rzy­szem na dobre i złe, powi­nie­nem poru­szyć niebo i zie­mię, żeby ją odna­leźć.

Odpo­wiedź: Zabrała pasz­port. Poli­cja o tym nie wie, ale wzięła rów­nież kilka rze­czy oso­bi­stych i port­fel z obraz­kami świę­tych chro­nią­cymi od złego, który zawsze brała ze sobą, kiedy jechała za gra­nicę. Pod­jęła pie­nią­dze z konta.

Wnio­sek: Przy­go­to­wy­wała się do wyjazdu.

b) Roz­wa­żyć moż­li­wość, że dała się oszu­kać infor­ma­to­rowi.

Odpo­wiedź: Wiele razy znaj­do­wała się w nie­bez­piecz­nych sytu­acjach – ryzyko było wpi­sane w jej zawód. Ale zawsze mnie uprze­dzała, byłem jedyną osobą, któ­rej mogła ufać bez­gra­nicz­nie. Mówiła, dokąd jedzie, z kim będzie się kon­tak­to­wać (cho­ciaż, żeby mnie nie nara­żać, zazwy­czaj uży­wała pseu­do­ni­mów) i co powi­nie­nem zro­bić, gdyby nie wró­ciła na czas.

Wnio­sek: Nie pla­no­wała spo­tka­nia ze swo­imi infor­ma­to­rami.

c) Roz­wa­żyć moż­li­wość, że spo­tkała innego męż­czy­znę.

Odpo­wiedź: Odpo­wie­dzi nie ma. Choć to jedyna hipo­teza, która ma jakiś sens. Nie potra­fię się z tym pogo­dzić. Tak po pro­stu ode­szła, nie mówiąc mi ani słowa? Oboje szczy­ci­li­śmy się tym, że wspól­nie sta­wiamy czoło życio­wym trud­no­ściom. Cier­pie­li­śmy, ale nie okła­my­wa­li­śmy się ni­gdy – choć do reguł gry nale­żało prze­mil­cza­nie przy­gód poza­mał­żeń­skich. Zmie­niła się bar­dzo, odkąd poznała tego Micha­iła, to prawda, ale czy to może prze­kre­ślić dzie­sięć lat mał­żeń­stwa?

Nawet gdyby się z nim prze­spała, stra­ciła dla niego głowę, to prze­cież nie poło­ży­łaby na szali wszyst­kich naszych wspól­nie spę­dzo­nych chwil, wszyst­kiego, co razem zdo­by­li­śmy, nie rzu­ci­łaby się tak po pro­stu w wir nowej przy­gody, z któ­rej nie ma powrotu. Była wolna, mogła podró­żo­wać, ile dusza zapra­gnie, żyła oto­czona mnó­stwem męż­czyzn, żoł­nie­rzy, któ­rzy nie widzieli kobiety od mie­sięcy. O nic jej ni­gdy nie pyta­łem, ona sama o niczym mi nie opo­wia­dała. Byli­śmy wolni i oboje z tego dumni.

Ale znik­nęła. Zosta­wiła ślady widoczne tylko dla mnie, zaszy­fro­waną wia­do­mość: odcho­dzę.

Dla­czego?

Czy warto odpo­wia­dać na to pyta­nie?

Nie warto. Bo odpo­wiedź zawiera moją nie­zdol­ność do zatrzy­ma­nia przy sobie uko­cha­nej kobiety. Czy warto szu­kać Ester i prze­ko­ny­wać, żeby do mnie wró­ciła? Bła­gać, żebrać o jesz­cze jedną szansę dla naszego mał­żeń­stwa?

To byłoby żało­sne. Lepiej już cier­pieć, lizać rany w samot­no­ści, tak jak daw­niej, kiedy porzu­cały mnie kobiety, które kocha­łem. Naj­pierw moje myśli zaczną obse­syj­nie krą­żyć wokół niej, stanę się okrop­nie zgorzk­niały, będę iry­to­wać przy­ja­ciół moim wiecz­nym narze­ka­niem, że porzu­ciła mnie żona. Za wszelką cenę będę pró­bo­wał zro­zu­mieć, co się stało, dniami i nocami będę roz­pa­mię­ty­wał wszyst­kie spę­dzone z nią chwile. W końcu dojdę do wnio­sku, że to ona była dla mnie nie­do­bra, choć ja zawsze dawa­łem z sie­bie wszystko co naj­lep­sze. Zacznę się uma­wiać na randki. Będę ją widział w każ­dej mija­nej kobie­cie na ulicy i drę­czył się dzień i noc, noc i dzień. To może trwać tygo­dniami, mie­sią­cami, a nawet przez rok.

Aż któ­re­goś ranka obu­dzę się i już nie będę o niej myślał. Wtedy zro­zu­miem, że naj­gor­sze minęło. Serce będę miał zra­nione, ale pozbie­ram się i znowu życie zacznie być piękne. Tak już było i tak będzie, na pewno. Kiedy ktoś odcho­dzi, ktoś inny zaj­muje jego miej­sce – spo­tkam nową miłość.

Przez chwilę upa­jam się myślą o mojej nowej sytu­acji samot­nego milio­nera. Mogę uma­wiać się, z kim zechcę i kiedy zechcę, w biały dzień. Mogę zacho­wy­wać się na przy­ję­ciach tak, jak się nie zacho­wy­wa­łem przez te ostat­nie lata. Wie­ści szybko się rozejdą i nie­ba­wem cały tabun kobiet – mło­dych albo nie cał­kiem już mło­dych, boga­tych albo nie tak boga­tych, jak z pozoru mogłoby się wyda­wać, inte­li­gent­nych, a może tylko na tyle prze­bie­głych, żeby mówić to, co ich zda­niem chciał­bym usły­szeć – zapuka do moich drzwi.

Chcę uwie­rzyć w to, że cudow­nie jest być wol­nym. Znowu wol­nym. Goto­wym na spo­tka­nie praw­dzi­wej miło­ści, kogoś, kto na mnie czeka i kto nie pozwoli mi już ni­gdy zna­leźć się w tak upo­ka­rza­ją­cej sytu­acji.

Dopi­jam cze­ko­ladę, zer­kam na zega­rek, wiem, że jesz­cze za wcze­śnie na to miłe uczu­cie powrotu do świata ludzi. Przez chwilę wyobra­żam sobie, że Ester sta­nie w drzwiach, że przej­dzie powoli po pięk­nych per­skich dywa­nach, usią­dzie przy mnie i nic nie mówiąc, zapali papie­rosa, spoj­rzy na ogród i weź­mie mnie za rękę. Mija pół godziny, przez te pół godziny pra­wie uwie­rzy­łem w histo­rię, którą stwo­rzy­łem w wyobraźni, wresz­cie dociera do mnie, że to czy­sta fan­ta­zja.

Posta­na­wiam nie wra­cać do domu. Idę do recep­cji, pro­szę o pokój, szczo­teczkę do zębów i dez­odo­rant. Hotel jest wpraw­dzie pełen, ale dyrek­tor daje mi do dys­po­zy­cji ładny apar­ta­ment z tara­sem i wido­kiem na wieżę Eif­fla. Pode mną dachy Paryża, zapa­lają się pierw­sze świa­tła w oknach, rodziny zasia­dają do nie­dziel­nej kola­cji. I wraca to uczu­cie z Pól Eli­zej­skich: im pięk­niej­szy świat wokół mnie, tym pod­lej się czuję.

Żad­nej tele­wi­zji. Żad­nej kola­cji. Sia­dam na tara­sie i prze­wi­jam do tyłu całe moje życie. Widzę chło­paka, który marzył o tym, by zostać sław­nym pisa­rzem i nagle uświa­do­mił sobie, że świat nie jest wcale taki piękny, jak mu się wyda­wało – pisze w języku, któ­rego pra­wie nikt nie rozu­mie, w kraju, w któ­rym podobno nikt nie czyta. Rodzina zmu­sza go do pod­ję­cia stu­diów na uni­wer­sy­te­cie („wszystko jedno na jakim kie­runku, synu, byle­byś tylko zdo­był dyplom – bez tego nic w życiu nie osią­gniesz”). On się bun­tuje. Są sza­lone lata sześć­dzie­siąte, włó­czy się po świe­cie z hip­pi­sami. W końcu poznaje pio­sen­ka­rza, dla któ­rego pisze parę tek­stów, i oka­zuje się, że zara­bia wię­cej niż jego sio­stra, która posłu­chała rodzi­ców i została che­miczką.

Piszę kolejne tek­sty, pio­sen­karz odnosi coraz więk­sze suk­cesy, kupuję parę miesz­kań, zry­wam współ­pracę z pio­sen­karzem, ale mam dość oszczęd­no­ści, żeby móc nie pra­co­wać przez następ­nych kilka lat. Żenię się po raz pierw­szy, z kobietą star­szą ode mnie. Wiele się od niej uczę – jak się kochać, jak pro­wa­dzić samo­chód, jak mówić po angiel­sku, jak spać do późna – ale w końcu roz­sta­jemy się, bo jej zda­niem jestem „nie­doj­rzały emo­cjo­nal­nie, taki, co to poleci za byle pod­lot­kiem z dużym biu­stem”. Żenię się po raz drugi i po raz trzeci z kobie­tami, któ­rym ufam, które dają mi poczu­cie emo­cjo­nal­nej sta­bi­li­za­cji. Mam to, czego chcia­łem, lecz odkry­wam, że tej wyma­rzo­nej sta­bi­li­za­cji towa­rzy­szy okropna nuda.

Następne dwa roz­wody. Znowu jestem wolny, ale to tylko złu­dze­nie. Wol­ność to nie odrzu­ce­nie kom­pro­mi­sów, lecz świa­domy wybór i zgoda na wszyst­kie kon­se­kwen­cje tego wyboru.

Dalej szu­kam miło­ści i piszę tek­sty pio­se­nek. Kiedy ktoś mnie pyta, czym się zaj­muję, odpo­wia­dam, że jestem pisa­rzem. Kiedy mówi, że zna tek­sty moich pio­se­nek, odpo­wia­dam, że to zale­d­wie część mojej pracy. Kiedy prze­pra­sza, że nie czy­tał żad­nej z moich ksią­żek, odpo­wia­dam, że pra­cuję wła­śnie nad powie­ścią – co oczy­wi­ście jest wie­rut­nym kłam­stwem. Tak naprawdę to mam i pie­nią­dze, i zna­jo­mo­ści, lecz nie mam odwagi napi­sać książki – a prze­cież moje marze­nie ma szansę się wresz­cie speł­nić. Ale boję się spró­bo­wać, bo jeśli mi się nie uda, to nie wyobra­żam sobie reszty mojego życia. Bez­piecz­niej jest pozo­sta­wać w sfe­rze marzeń, niż ryzy­ko­wać popeł­nie­nie błędu.

Pew­nego dnia młoda dzien­ni­karka prosi mnie o wywiad. Cie­kawi ją, że jestem auto­rem tek­stów, które śpiewa cały kraj, a mnie nikt nie zna, bo zazwy­czaj tylko pio­sen­karz poja­wia się w mediach. Ładna, inte­li­gentna, wyci­szona. Po raz drugi spo­ty­kamy się na przy­ję­ciu, luźno, bez zawo­do­wego napię­cia. Jesz­cze tej samej nocy udaje mi się zacią­gnąć ją do łóżka. Zako­chuję się, ona sądzi, że nic z tego nie będzie. Kiedy dzwo­nię, zawsze mówi, że jest zajęta. Im bar­dziej mnie odpy­cha, tym bar­dziej mnie inte­re­suje – aż w końcu udaje mi się ją prze­ko­nać, aby spę­dziła ze mną week­end na wsi (cho­ciaż byłem czarną owcą w rodzi­nie, jako jedyny z moich rówie­śni­ków mia­łem już wła­sny dom na wsi – jak widać, cza­sem warto się zbun­to­wać).

Przez trzy dni jeste­śmy odcięci od świata, cho­dzimy na dłu­gie spa­cery po plaży, gotuję dla niej, ona opo­wiada o swo­jej pracy, aż w końcu zako­chuje się we mnie. Po powro­cie do mia­sta zaczyna regu­lar­nie u mnie sypiać. Pew­nego ranka wycho­dzi wcze­śniej niż zwy­kle i wraca ze swoją maszyną do pisa­nia. Od tej chwili, choć nic nie zostało powie­dziane wprost, mój dom staje się jej domem.

Zaczy­nają się te same kon­flikty, które znam już z poprzed­nich związ­ków. Kobiety szu­kają sta­bi­li­za­cji i wier­no­ści, ja zaś przy­gód i tego co nie­znane. Tym razem jed­nak zwią­zek się nie roz­pada. Mimo to po dwóch latach czuję, że mię­dzy nami koniec, że Ester zabie­rze z powro­tem swoją maszynę do pisa­nia i wszystko, co ze sobą przy­nio­sła.

– Myślę, że to się nie uda.

– Ale prze­cież ty kochasz mnie, a ja kocham cie­bie, prawda?

– Nie wiem. Jeśli zapy­tasz, czy lubię być z tobą, to odpo­wiem, że tak. Jeśli jed­nak będziesz chciała wie­dzieć, czy jestem w sta­nie żyć bez cie­bie, to też odpo­wiem, że tak.

– Nie chcia­ła­bym być męż­czy­zną, bar­dzo się cie­szę, że jestem kobietą. Od nas ocze­ku­je­cie tylko, żeby­śmy dobrze goto­wały, oczy­wi­ście w dużym uprosz­cze­niu. Od męż­czyzn zaś wymaga się wszyst­kiego, abso­lut­nie wszyst­kiego – żeby spraw­dzili się w łóżku, utrzy­my­wali dom, bro­nili potom­stwa, zdo­byli poży­wie­nie, odnie­śli suk­ces.

– Nie o to cho­dzi. Lubię być z tobą, ale jestem pewien, że to się nie uda.

– Lubisz być ze mną, ale nie cier­pisz być sam ze sobą. Cią­gle szu­kasz nowych wra­żeń, żeby uciec od tego, co istotne. Wciąż potrze­bu­jesz adre­na­liny w żyłach i zapo­mi­nasz, że tam powinna pły­nąć krew, nic wię­cej.

– Wcale nie ucie­kam od waż­nych spraw. Co na przy­kład jest takie ważne?

– Napi­sa­nie książki.

– To aku­rat mogę zro­bić w każ­dej chwili.

– Więc zrób. A potem, jeśli taka będzie twoja wola, roz­sta­niemy się.

Uwagi Ester wydają mi się absur­dalne. Mogę napi­sać książkę, kiedy tylko zechcę. Znam wydaw­ców, dzien­ni­ka­rzy, ludzi, któ­rzy są mi coś dłużni. Ester po pro­stu boi się mnie stra­cić i wymy­śla sobie jakieś histo­ryjki. Mówię jej: basta! Nasz zwią­zek się wypa­lił. Nie cho­dzi tu o to, żeby wymy­ślała, co uczyni mnie szczę­śli­wym, cho­dzi o miłość.

– A co to jest miłość? – pyta.

Tłu­ma­czę jej przez pół godziny i w końcu zdaję sobie sprawę, że nie potra­fię podać defi­ni­cji miło­ści.

Ona mówi, że skoro nie umiem wytłu­ma­czyć, co to jest miłość, to może spró­buję napi­sać książkę.

Odpo­wia­dam, że te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspól­nego i że wypro­wa­dzę się jesz­cze tego samego dnia do hotelu, cze­ka­jąc, aż ona znaj­dzie sobie jakieś lokum. Ona mówi, że jeśli o nią cho­dzi, to nie ma pro­blemu, mogę odejść od razu, w ciągu mie­siąca miesz­ka­nie będzie puste, od jutra zacznie sobie cze­goś szu­kać. Pakuję walizki, a ona siada i czyta książkę. Bąkam, że jest już późno, że pójdę jutro. Ona radzi, żebym się pospie­szył, bo jutro moja deter­mi­na­cja może osłab­nąć. Pytam, czy chce się mnie pozbyć. Ona śmieje się i mówi, że to prze­cież ja posta­na­wiam odejść. Kła­dziemy się spać. Następ­nego dnia moja chęć odej­ścia jest już o wiele słab­sza, posta­na­wiam jesz­cze raz wszystko prze­my­śleć. Ester upiera się jed­nak, że sprawa nie jest zakoń­czona: jeśli nie zary­zy­kuję i nie posta­wię na jedną kartę tego, co uwa­żam za moje praw­dziwe powo­ła­nie, to podobne sceny wcze­śniej czy póź­niej się powtó­rzą. Będzie nie­szczę­śliwa i wtedy to ona zechce mnie porzu­cić. Tylko że ona swój zamiar wpro­wa­dzi w życie i spali za sobą wszyst­kie mosty. Dopy­tuję się, co to wła­ści­wie zna­czy.

– Znajdę sobie kogoś, zako­cham się – odpo­wiada.

Potem wycho­dzi do redak­cji, a ja posta­na­wiam zro­bić sobie dzień wol­nego (oprócz pisa­nia tek­stów pio­se­nek, pra­cuję tro­chę w wytwórni pły­to­wej) i zasia­dam przed maszyną do pisa­nia. Wstaję, czy­tam gazety, odpo­wia­dam na ważne listy, a potem na te mniej ważne, notuję, co mam jesz­cze do zro­bie­nia, słu­cham muzyki, posta­na­wiam pójść na spa­cer, zamie­niam parę słów ze sprze­dawcą w pie­karni, wra­cam do domu. Tak mija dzień, a ja nie napi­sa­łem ani linijki. Docho­dzę do wnio­sku, że nie­na­wi­dzę Ester, bo zmu­sza mnie do robie­nia tego, na co nie mam ochoty.

Kiedy przy­cho­dzi po z pracy, o nic nie pyta – wie, że nie udało mi się nic spło­dzić. Mówi, że moje spoj­rze­nie dzi­siaj jest takie samo jak wczo­raj.

Następ­nego dnia idę do firmy, ale wie­czo­rem znowu sia­dam przy biurku. Czy­tam, oglą­dam tele­wi­zję, słu­cham muzyki, wra­cam do maszyny i tak upły­wają dwa mie­siące. Mam już stertę stron z „pierw­szym zda­niem”, ale jak dotąd nie udało mi się napi­sać do końca ani jed­nego aka­pitu.

Uspra­wie­dli­wiam się sam przed sobą, jak mogę: w tym kraju nikt nie czyta, nie mam jesz­cze goto­wej fabuły. Albo wręcz prze­ciw­nie: fabuła już jest, ale szu­kam spo­sobu na jej roz­wi­nię­cie. Poza tym jestem okrop­nie zajęty, muszę napi­sać arty­kuł i szybko skoń­czyć tekst pio­senki. Mijają kolejne dwa mie­siące. Pew­nego dnia zja­wia się Ester i wrę­cza mi bilet na samo­lot.

– Dość tego – mówi. – Prze­stań uda­wać, że jesteś taki zapra­co­wany, odpo­wie­dzialny i że świat tak bar­dzo potrze­buje tego, co robisz. Wyjedź w podróż na jakiś czas.

Zawsze będę mógł zostać sze­fem gazety, w któ­rej publi­kuję swoje repor­taże, zawsze mam szansę zostać dyrek­to­rem wytwórni pły­to­wej, dla któ­rej piszę tek­sty pio­se­nek i gdzie dali mi etat, żebym nie odszedł do kon­ku­ren­cji. Zawsze mogę wró­cić do tego, co robię teraz, ale moje marze­nie nie może już dłu­żej cze­kać. Albo podejmę wyzwa­nie, albo będę musiał o nim zapo­mnieć.

– Dokąd jest ten bilet?

– Do Hisz­pa­nii.

Rzu­cam szklanką o ścianę, wrzesz­czę jak opę­tany. Bilety są dro­gie, nie mogę teraz zosta­wić pracy, mam przed sobą karierę i muszę o nią dbać. Stracę kon­takty w śro­do­wi­sku muzycz­nym, a nie o mnie tu cho­dzi, tylko o nasze mał­żeń­stwo. Jeśli zechcę napi­sać książkę, nikt nie będzie mnie w sta­nie powstrzy­mać.

– Możesz, chcesz, ale nie piszesz – mówi ona. – Twoim pro­ble­mem nie jestem ja, lecz ty sam. Samot­ność dobrze ci zrobi.

Poka­zuje mi mapę. Mam pole­cieć do Madrytu, a tam zła­pać auto­bus, który zawie­zie mnie w Pire­neje, na gra­nicę hisz­pań­sko-fran­cu­ską. Tam zaczyna się śre­dnio­wieczny szlak piel­grzy­mów, droga do San­tiago de Com­po­stela, którą muszę poko­nać pie­szo. Na końcu tej drogi Ester będzie na mnie cze­kać i wtedy pogo­dzi się z każdą moją decy­zją: że już jej nie kocham, że za krótko żyłem, by napi­sać powieść, że nie chcę już być pisa­rzem, że to były tylko mło­dzień­cze mrzonki, nic wię­cej.

Istne wariac­two! Kobieta, z którą jestem od dwóch dłu­gich lat – praw­dziwa wiecz­ność w związku miło­snym – decy­duje, co mam robić w życiu, każe mi porzu­cić pracę i przejść pie­chotą nie­mal całą Hisz­pa­nię! Pomysł jest na tyle sza­lony, że posta­na­wiam potrak­to­wać go poważ­nie. Upi­jam się przez kilka kolej­nych nocy, ona ze mną, cho­ciaż wiem, że nie cierpi alko­holu. Staję się coraz bar­dziej agre­sywny, oskar­żam ją, że chce ode­brać mi nie­za­leż­ność, że ten zwa­rio­wany pomysł zro­dził się w jej gło­wie tylko dla­tego, że boi się mnie stra­cić. Ona odpo­wiada ze sto­ic­kim spo­ko­jem, że ten pomysł się naro­dził, jesz­cze kiedy cho­dzi­łem do liceum i marzy­łem o tym, żeby zostać pisa­rzem – i teraz już nie da się go odro­czyć. Albo się z tym zmie­rzę, albo przez resztę życia będę w kółko żenił się i roz­wo­dził, opo­wia­da­jąc piękne histo­ryjki o mojej prze­szło­ści, sta­cza­jąc się coraz bar­dziej.

Oczy­wi­ście nie mogę jej przy­znać racji, choć wiem, że mówi prawdę. I im bar­dziej zdaję sobie z tego sprawę, tym bar­dziej staję się agre­sywny. Ona udaje, że nie zauważa moich kąśli­wych uwag, przy­po­mina tylko, że zbliża się dzień lotu.

Pew­nej nocy, już bli­sko wyzna­czo­nej daty, Ester nie chce się ze mną kochać. Wypa­lam całego skręta z haszy­szem, wypi­jam dwie butelki wina i mdleję na środku salonu. Kiedy odzy­skuję przy­tom­ność, dociera do mnie, że się­gną­łem już dna i nie pozo­staje mi nic innego, jak odbić się i wypły­nąć na powierzch­nię. I ja, który tak szczy­ci­łem się swoją odwagą, nagle widzę zupeł­nie jasno, jak bar­dzo jestem tchórz­liwy, wygod­nicki i małost­kowy. Tego ranka budzę Ester poca­łun­kiem i mówię, że zga­dzam się na jej pomysł.

Lecę do Hisz­pa­nii, w trzy­dzie­ści osiem dni prze­by­wam pie­szo drogę do San­tiago de Com­po­stela. Kiedy docie­ram na miej­sce, uświa­da­miam sobie, że to dopiero począ­tek mojej podróży. Posta­na­wiam zamiesz­kać w Madry­cie, żyć z tan­tiem z pio­se­nek i pozwo­lić, żeby ocean oddzie­lał mnie od ciała Ester – cho­ciaż roz­ma­wiamy czę­sto przez tele­fon i ofi­cjal­nie wciąż jeste­śmy razem. To dla mnie wygodne, mam żonę, wiem, że zawsze mogę do niej wró­cić, a jed­no­cze­śnie cie­szę się cał­ko­witą swo­bodą.

Zako­chuję się w dok­to­rantce z Kata­lo­nii, w Argen­tynce, która robi biżu­te­rię, w dziew­czy­nie, która śpiewa w metrze. Tan­tiemy pozwa­lają mi na dostat­nie życie, nie muszę pra­co­wać, mam czas na wszystko, nawet na… pisa­nie książki.

Książka zawsze może pocze­kać do następ­nego dnia, prze­cież bur­mistrz Madrytu pod cie­ka­wym hasłem Madrid me mata [Madryt jest zabój­czy] posta­no­wił prze­obra­zić sto­licę w miej­sce wiel­kiej cią­głej fie­sty, zachęca, by włó­czyć się nocami po barach, wymy­śla roman­tyczną nazwę movida madrileña [madrycki zgiełk]. Nie mogę zabawy odło­żyć do jutra, wszystko jest takie pasjo­nu­jące, dni są za krót­kie, a noce dłu­gie.

Pew­nego pięk­nego dnia dzwoni Ester i oznaj­mia, że przy­jeż­dża. Mówi, że musimy coś wresz­cie posta­no­wić. Zjawi się za tydzień, mam więc tro­chę czasu, żeby wymy­ślić na pocze­ka­niu parę zręcz­nych wykrę­tów (jadę do Por­tu­ga­lii, ale wrócę za mie­siąc – oznaj­miam dziew­czy­nie o jasnych wło­sach, która kie­dyś śpie­wała w metrze, a teraz mieszka u mnie i co noc hula ze mną w „madryc­kim zgiełku”). Sprzą­tam miesz­ka­nie, zacie­ram wszel­kie ślady kobie­cej obec­no­ści, bła­gam przy­ja­ciół o cał­ko­witą dys­kre­cję: moja żona przy­jeż­dża na mie­siąc.

Ester wysiada z samo­lotu, ma okropną fry­zurę, ledwo ją roz­po­zna­łem. Włó­czymy się po Hisz­pa­nii, zwie­dzamy mia­steczka, które na jedną noc wydają się ważne, ale gdy­bym tam miał wró­cić, nie pamię­tał­bym nawet, gdzie były. Cho­dzimy na cor­ridy, kon­certy fla­menco, jestem naj­czul­szym mężem pod słoń­cem, chcę, by wró­ciła do domu z poczu­ciem, że wciąż ją kocham. Sam nie wiem, czemu mi na tym tak zależy. Może pod­świa­do­mie czuję, że madrycki sen kie­dyś się skoń­czy?

Mówię, że nie podoba mi się jej ucze­sa­nie, ona idzie do fry­zjera i znowu jest piękna. Zostało już tylko dzie­sięć dni do końca jej waka­cji, chcę, żeby wyje­chała zado­wo­lona i zosta­wiła mnie znowu samego w zabój­czym Madry­cie. Dys­ko­teki, które otwie­rają się o dzie­sią­tej rano, walki byków, nie­koń­czące się roz­mowy na te same tematy, alko­hol, kobiety, znowu byki, wię­cej alko­holu, wię­cej kobiet i żad­nego, abso­lut­nie żad­nego planu dnia.

Pew­nej nie­dzieli, po dro­dze do cało­noc­nej knajpki, Ester poru­sza temat tabu: książki, którą mia­łem napi­sać. Wypi­jam dusz­kiem butelkę whi­sky, kopię w bramę, którą aku­rat mijamy, wymy­ślam przy­pad­ko­wym prze­chod­niom i pytam, po co tu przy­je­chała, skoro jej jedy­nym celem jest zatru­wać mi życie, stłam­sić całą moją radość. Ona mil­czy – ale oboje zda­jemy sobie sprawę, że to ostat­nie podrygi naszego związku. Spę­dzam bez­senną noc, następ­nego dnia wrzesz­czę na kie­row­nika hotelu, że tele­fon źle działa, łajam sprzą­taczkę, że od tygo­dnia nie zmie­niała pościeli, biorę bar­dzo długą kąpiel, żeby wyle­czyć wczo­raj­szego kaca, i wresz­cie sia­dam przed maszyną do pisa­nia, tylko po to, by poka­zać Ester, że pró­buję, naprawdę pró­buję pra­co­wać.

I nagle zda­rza się cud. Patrzę na kobietę, która sie­dzi naprze­ciw mnie, wła­śnie zapa­rzyła kawę i czyta gazetę, ma w oczach zmę­cze­nie i roz­pacz, jak zwy­kle zacho­wuje się cicho, nie oka­zuje czu­ło­ści gestami, patrzę na tę kobietę, która spra­wiła, że powie­dzia­łem „tak”, cho­ciaż chcia­łem powie­dzieć „nie”, zmu­siła mnie, żebym wal­czył o to, co uwa­żała – i miała cał­ko­witą rację – za naj­waż­niej­sze dla mnie, zgo­dziła się na długą roz­łąkę, bo jej miłość do mnie była więk­sza niż jej miłość do sie­bie samej, nie pozwo­liła, bym minął się ze swoim powo­ła­niem, i spra­wiła, że wyru­szy­łem tro­pem moich marzeń. Patrzę na tę kobietę, jesz­cze pra­wie dziew­czynę, któ­rej oczy mówią wię­cej niż usta, spo­kojną, czę­sto w duszy prze­stra­szoną, ale zawsze odważną w dzia­ła­niu, która kocha nie poni­ża­jąc się, nie pro­sząc o wyba­cze­nie, patrzę, jak wal­czy o swo­jego męż­czy­znę – i nagle moje palce zaczy­nają stu­kać w kla­wia­turę.

Pierw­sze zda­nie. Dru­gie.

Przez dwa dni pra­wie nie jem, śpię tylko tyle, ile to konieczne, a słowa poja­wiają się same, nie wia­domo skąd – tak jak to się kie­dyś działo z tek­stami pio­se­nek, kiedy po wielu kłót­niach i bez­sen­sow­nych dys­ku­sjach ja i mój part­ner wie­dzie­li­śmy, że „to” już jest gotowe i trzeba tylko prze­lać słowa na papier. Tym razem wiem, że „to” pły­nie z serca Ester. Moja miłość do niej rodzi się na nowo, piszę, bo ona ist­nieje i poko­nała trud­no­ści, nie narze­ka­jąc i nie robiąc z sie­bie ofiary. Zaczy­nam opo­wia­dać o jedy­nej rze­czy, która poru­szyła mnie w ostat­nich latach – o dro­dze do San­tiago.

Pisząc, uświa­da­miam sobie, że mój spo­sób widze­nia świata ulega waż­nym prze­mia­nom. Wiele lat stu­dio­wa­łem i prak­ty­ko­wa­łem magię, alche­mię, wie­dzę tajemną. Fascy­no­wała mnie idea, że garstka wybrań­ców może mieć w swo­ich rękach ogromną moc, którą nie powinna się dzie­lić z resztą ludz­ko­ści, gdyż odda­nie tego nie­sły­cha­nego poten­cjału w nie­po­wo­łane ręce byłoby wiel­kim ryzy­kiem. Bra­łem udział w taj­nych zebra­niach, dawa­łem się wcią­gać do egzo­tycz­nych sekt, kupo­wa­łem bar­dzo dro­gie książki „z dru­giego obiegu”, poświę­ci­łem wiele czasu i ener­gii na odpra­wia­nie rytu­ałów i zaklęć. Przez lata wstę­po­wa­łem i wystę­po­wa­łem z róż­nych ugru­po­wań i bractw, zawsze łudząc się tym, że spo­tkam kogoś, kto odsłoni przede mną tajem­nice nie­wi­dzial­nego świata. I zawsze dozna­wa­łem roz­cza­ro­wa­nia, bo zwy­kle ci ludzie – cho­ciaż wszy­scy mieli dobre inten­cje – ule­gali jakimś dogma­tom i sta­wali się fana­ty­kami, po pro­stu dla­tego, że cza­sem jedy­nym ujściem dla wąt­pli­wo­ści, które nie­ustan­nie nękają ludzką duszę, jest fana­tyzm.

Odkry­łem co prawda, że więk­szość z tych rytu­ałów działa. Ale odkry­łem także, że ci, któ­rzy uwa­żali się za mistrzów, co posie­dli tajem­nicę życia, ci, któ­rzy twier­dzili, że znają tech­niki pozwa­la­jące każ­demu czło­wie­kowi osią­gnąć, co tylko zapra­gnie, stra­cili zupeł­nie kon­takt z naukami sta­ro­żyt­nych. Przej­ście drogi do San­tiago, spo­tka­nia ze zwy­czaj­nymi ludźmi, odkry­cie, że wszech­świat mówi języ­kiem „zna­ków” i żeby go zro­zu­mieć, wystar­czy patrzeć z otwar­tym umy­słem na to, co dzieje się wokół nas, to wszystko spra­wiło, że zaczą­łem wąt­pić, czy okul­tyzm jest jedy­nym spo­so­bem dotar­cia do tajem­nicy. W książce o piel­grzymce do San­tiago zaczy­nam więc roz­wa­żać inne moż­li­wo­ści ducho­wego roz­woju i docho­dzę do takiego oto wnio­sku:

Wystar­czy być czuj­nym, lek­cje zawsze przy­cho­dzą, kiedy jeste­śmy na nie gotowi, i jeśli zwra­casz uwagę na znaki, dowiesz się wszyst­kiego, co jest ci potrzebne, aby posta­wić następny krok.

Czło­wiek ma w życiu dwa duże dyle­maty: jeden to wie­dzieć, kiedy zacząć, a drugi – wie­dzieć, kiedy skoń­czyć.

Po tygo­dniu zaczy­nam pierw­szą, drugą, trze­cią korektę. Madryt dla mnie już nie jest zabój­czy, pora wró­cić do domu – czuję, że pewien cykl został zamknięty i trzeba roz­po­cząć następny. Żegnam się z tym mia­stem tak, jak zazwy­czaj żegna­łem się w życiu, pocie­sza­jąc się w duchu, że zawsze mogę zmie­nić zda­nie i któ­re­goś dnia tu wró­cić.

Wra­cam do kraju z Ester. Roz­glą­dam się za nową pracą, ale póki nie udaje mi się nic zna­leźć (a nie udaje mi się, bo nie jest mi to widać potrzebne), dalej popra­wiam moją powieść. Wąt­pię, czy nor­malny czło­wiek zain­te­re­suje się kimś, kto prze­szedł pie­szo pewną drogę w Hisz­pa­nii, drogę roman­tyczną, acz trudną.

Cztery mie­siące póź­niej, kiedy zabie­ram się do dzie­sią­tej korekty, odkry­wam, że maszy­no­pis znik­nął. Nie ma też Ester. Gdy jestem już bli­ski obłędu, zja­wia się ona z potwier­dze­niem prze­kazu pocz­to­wego – wysłała maszy­no­pis swo­jemu daw­nemu narze­czo­nemu, który jest teraz wła­ści­cie­lem małego wydaw­nic­twa.

Były narze­czony wydaje moją powieść. W pra­sie nie poja­wia się ani jedna recen­zja, mimo to parę osób kupuje książkę. Pole­cają innym, któ­rzy rów­nież kupują i pole­cają kolej­nym. Po sze­ściu mie­sią­cach pierw­szy nakład zostaje wyczer­pany. Rok póź­niej uka­zuje się trze­cie wyda­nie książki i zaczy­nam zara­biać pie­nią­dze na tym, o czym nie śmia­łem marzyć – na lite­ra­tu­rze.

Nie wiem, jak długo to jesz­cze potrwa, ale posta­na­wiam żyć tak, jakby ta chwila była ostat­nią. I oka­zuje się, że suk­ces otwiera mi wyma­rzone od dawna drzwi: inne wydaw­nic­twa chcą opu­bli­ko­wać moją następną powieść.

Ponie­waż nie da się co roku cho­dzić do San­tiago, o czym mam teraz pisać? Czy znów ma się powtó­rzyć dra­mat nie­mocy twór­czej, bez­owoc­nego wysia­dy­wa­nia przed maszyną? Dobrze byłoby dalej dzie­lić się moją wizją świata, opo­wia­dać o moich życio­wych doświad­cze­niach. Pró­buję przez kilka kolej­nych dni, przez wiele następ­nych nocy, wresz­cie pod­daję się, docho­dzę do wnio­sku, że nie dam rady. Pew­nego wie­czoru wpada mi w ręce przy­pad­kiem (przy­pad­kiem?) cie­kawa histo­ria z Baśni tysiąca i jed­nej nocy. Roz­po­zna­łem w niej meta­forę mojej wła­snej drogi, dzięki któ­rej zro­zu­mia­łem, kim jestem i dla­czego tyle czasu zabrało mi pod­ję­cie decy­zji, choć dawno powi­nie­nem był ją pod­jąć. Ta baśń sta­nowi dla mnie inspi­ra­cję do napi­sa­nia, jak młody pasterz pod wpły­wem snu wyru­sza na poszu­ki­wa­nie skarbu ukry­tego w egip­skich pira­mi­dach. Piszę o miło­ści, która na niego czeka, tak jak Ester cze­kała na mnie, kiedy ja błą­ka­łem się po manow­cach.

Nie jestem już czło­wie­kiem, który marzył, żeby być kimś. Już jestem kimś. Jestem paste­rzem, prze­mie­rzam pusty­nię, ale gdzie jest alche­mik, który wskaże mi dal­szą drogę?

Kiedy koń­czę nową powieść, sam jestem zasko­czony koń­co­wym efek­tem. Przy­po­mina to baśń dla doro­słych, a prze­cież doro­śli wolą czy­tać o woj­nach, sek­sie i wła­dzy. Mimo to wydawca ją przyj­muje, książka wycho­dzi i dzięki czy­tel­ni­kom poja­wia się na liście naj­le­piej sprze­da­ją­cych się ksią­żek w kraju.

Trzy lata póź­niej moje mał­żeń­stwo prze­żywa roz­kwit, robię to, co zawsze chcia­łem robić, poja­wia się pierw­szy prze­kład na język obcy, potem drugi… Odno­szę kolejny suk­ces – moja książka staje się znana na całym świe­cie.

Posta­na­wiam prze­pro­wa­dzić się do Paryża, do pary­skich kawiarni, pary­skich pisa­rzy i życia kul­tu­ral­nego tego mia­sta. Odkry­wam, że to wszystko nie­stety już nie ist­nieje, kawiar­nie pełne są tury­stów i foto­gra­fii osób, które stały się sławne. Pisa­rze w więk­szo­ści zwra­cają uwagę na styl, a nie na treść, pró­bują być ory­gi­nalni i przez to stają się nudni. Żyją zamknięci w swoim małym światku. Poznaję cie­kawe fran­cu­skie wyra­że­nie, „pode­słać windę”. Jego sens jest mniej wię­cej taki: ja mówię dobrze o two­jej książce, ty mówisz dobrze o mojej i w ten spo­sób two­rzymy nowy trend kul­tu­ralny, nową filo­zo­fię, robimy rewo­lu­cję, wpraw­dzie cier­pimy, bo nikt nas nie rozu­mie, ale taki był los wszyst­kich geniu­szy w prze­szło­ści, wielcy arty­ści ni­gdy nie byli doce­niani przez swo­ich współ­cze­snych.

„Pod­sy­ła­niem windy” nie­któ­rym z początku nawet coś udaje się osią­gnąć – ludzie nie mają odwagi otwar­cie kry­ty­ko­wać cze­goś, czego nie rozu­mieją. Ale wkrótce zdają sobie sprawę, że zostali oszu­kani, i prze­stają wie­rzyć w to, co piszą kry­tycy.

Inter­net ze swoim pro­stym języ­kiem zmie­nia świat. W Paryżu roz­kwita śro­do­wi­sko alter­na­tywne. Mło­dzi pisa­rze pró­bują prze­bić się do publicz­no­ści ze swo­imi tek­stami i swoim spo­so­bem odczu­wa­nia świata. Przy­łą­czam się do nich, spo­ty­kamy się w kawiar­niach, któ­rych nikt nie zna, bo ani oni, ani kawiar­nie nie są sławne. Sam pra­cuję nad swoim sty­lem, a mój wydawca udziela mi lek­cji o tym, co trzeba wie­dzieć o wza­jem­nych zależ­no­ściach mię­dzy ludźmi.

– Co to jest Bank Przy­sług?

– Wiesz prze­cież. Każdy wie.

– Być może. Wciąż jed­nak nie rozu­miem, co to zna­czy.

– Natkną­łem się na to w książce jakie­goś ame­ry­kań­skiego pisa­rza. To naj­bar­dziej wpły­wowy bank na świe­cie, obecny we wszyst­kich dzie­dzi­nach życia.

– Pocho­dzę z kraju o skrom­nych tra­dy­cjach lite­rac­kich. Nie mógł­bym nikomu się przy­słu­żyć.

– To nie ma naj­mniej­szego zna­cze­nia. Dam ci pro­sty przy­kład – wiem, że kie­dyś sta­niesz się bar­dzo sławny i wpły­wowy. Czuję to, bo sam byłem taki jak ty, ambitny, nie­za­leżny, uczciwy. Dziś nie mam już tyle ener­gii co daw­niej, ale pró­buję ci pomóc, bo nie mogę, czy też nie chcę sta­nąć w miej­scu, nie uśmie­cha mi się jesz­cze eme­ry­tura, mam ochotę dalej uczest­ni­czyć w tej arcy­cie­ka­wej walce o wła­dzę i sławę. Zaczy­nam więc zasi­lać twoje konto – nie cho­dzi tu o pie­nią­dze, ale o kon­takty. Przed­sta­wiam cię Iksowi czy Ygre­kowi, uła­twiam nego­cja­cje, o ile są zgodne z pra­wem. Ty wiesz, że coś mi zawdzię­czasz, choć nie pro­szę o nic w zamian.

– I pew­nego dnia…

– Wła­śnie. Pew­nego dnia pro­szę cię o coś. Możesz odmó­wić, ale wiesz, że coś jesteś mi winien. Zro­bisz to, o co cię pro­szę, a ja będę ci na­dal poma­gał. Inni zoba­czą, że jesteś lojalny, i także zasilą twoje konto – cały czas cho­dzi tylko o kon­takty, o nic innego, nasz świat opiera się na kon­tak­tach. Oni także popro­szą cię o coś pew­nego dnia, a ty nie odmó­wisz i pomo­żesz temu, kto kie­dyś ci pomógł, i tak z bie­giem czasu twoja sieć kon­tak­tów roz­prze­strzeni się na całą kulę ziem­ską, poznasz wszyst­kich, któ­rych potrze­bu­jesz znać, a twoje wpływy wciąż będą rosły.

– Mogę ci prze­cież odmó­wić, nie zro­bić tego, o co mnie pro­sisz.

– Oczy­wi­ście. Bank Przy­sług to inwe­sty­cja ryzy­kowna, tak jak każdy inny bank. Nie oddasz mi przy­sługi, o którą cię popro­si­łem, bo w twoim mnie­ma­niu pomo­głem ci, gdyż na to w pełni zasłu­gi­wa­łeś, jesteś naj­lep­szy i wszy­scy powinni chy­lić czoło przed twoim talen­tem. W porządku, podzię­kuję ci i popro­szę kogoś innego, czyje konto zasi­la­łem, lecz od tej chwili wszy­scy będą już wie­dzieć, cho­ciaż nic nie zosta­nie powie­dziane wprost, że nie zasłu­gu­jesz na zaufa­nie.

Możesz zdo­być pozy­cję, ale nie tak wysoką, jak byś chciał. W pew­nym momen­cie twoja kariera zacznie powoli przy­ga­sać, dotrzesz do pół­metka, ale nie do mety, będziesz na wpół zado­wo­lony, na wpół smutny, ani speł­niony, ani sfru­stro­wany. Ani gorący, ani zimny, będziesz letni, a ewan­ge­li­sta w świę­tej księ­dze mówi: „Skoro jesteś letni, chcę cię wyrzu­cić z mych ust”.

Wydawca czę­sto zasila kon­tak­tami moje konto w Banku Przy­sług. Moje książki prze­tłu­ma­czono na fran­cu­ski i, zgod­nie z tra­dy­cją tego kraju, cudzo­zie­miec jest dobrze przy­jęty. Powiem wię­cej: cudzo­zie­miec odnosi suk­ces! Dzie­sięć lat póź­niej mam ogromne miesz­ka­nie z wido­kiem na Sekwanę, czy­tel­nicy mnie uwiel­biają, a kry­tycy nie­na­wi­dzą (podzi­wiali mnie, dopóki nie sprze­da­łem pierw­szych stu tysięcy egzem­pla­rzy, czyli prze­sta­łem być „nie­zro­zu­mia­nym geniu­szem”). Zawsze na czas spła­cam długi, a wkrótce sam zaczy­nam poży­czać – kon­takty. Moje wpływy rosną. Uczę się pro­sić i uczę się robić to, o co inni mnie popro­szą.

Ester dostaje pozwo­le­nie na pracę, pisze do fran­cu­skiej prasy. Mimo zwy­czaj­nych kon­flik­tów, jakie zda­rzają się w każ­dym mał­żeń­stwie, jestem szczę­śliwy. Pierw­szy raz w życiu dociera do mnie, że wszyst­kie moje poprzed­nie roz­cza­ro­wa­nia miło­sne i porażki mał­żeń­skie nie miały nic wspól­nego z moimi part­ner­kami, ale brały się z mojego wła­snego roz­go­ry­cze­nia. Ester zro­zu­miała i uświa­do­miła mi pro­stą sprawę: żeby ją spo­tkać, musia­łem naj­pierw spo­tkać się z samym sobą. Żyjemy razem od ośmiu lat, uwa­żam, że jest kobietą mojego życia i cho­ciaż od czasu do czasu (prawdę mówiąc, dosyć czę­sto) zda­rza mi się w kimś zadu­rzyć, ni­gdy nie zaświ­tała mi w gło­wie myśl o roz­wo­dzie. Nie pytam, czy ona wie o moich roman­sach. A ona ni­gdy nie robi mi na ten temat żad­nych wymó­wek.

Dla­tego jestem bar­dzo zasko­czony, kiedy pew­nego dnia po wyj­ściu z kina Ester oznaj­mia mi, że popro­siła w redak­cji, by wysłali ją do Afryki na repor­taż z wojny domo­wej.

– Co takiego?!

– Chcę zostać kore­spon­dentką wojenną.

– Chyba osza­la­łaś?! Po co ci to? Masz pracę, o jakiej zawsze marzy­łaś. Dobrze zara­biasz, cho­ciaż tak naprawdę nie musisz pra­co­wać. Masz wszyst­kie potrzebne kon­takty w Banku Przy­sług, masz talent i uzna­nie śro­do­wi­ska.

– Powiedzmy, że muszę tro­chę pobyć sama.

– To z mojego powodu?

– Razem budu­jemy nasze życie, kocham mojego męż­czy­znę i on mnie kocha, choć nie jest naj­wier­niej­szym z mężów.

– Ni­gdy wcze­śniej nie robi­łaś mi z tego powodu wyrzu­tów.

– Bo nie ma to dla mnie szcze­gól­nego zna­cze­nia. Co to jest wier­ność? Poczu­cie, że posia­dam na zawsze czy­jeś ciało i duszę? A ty sądzisz, że przez te wszyst­kie wspól­nie spę­dzone lata ni­gdy nie prze­spa­łam się z żad­nym innym męż­czy­zną?

– Nie obcho­dzi mnie to. Nie chcę nic o tym wie­dzieć. Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– I ja nie chcę.

– A więc o co cho­dzi z tą wojną na zapo­mnia­nym przez Boga krańcu świata?

– Po pro­stu muszę. Powie­dzia­łam już, że muszę jechać.

– Czego ci tu bra­kuje?

– Mam wszystko, czego pra­gnie każda kobieta.

– A więc co jest nie tak?

– Wła­śnie to. Mam wszystko, ale nie jestem szczę­śliwa. I jest wielu takich jak ja. Przez te lata zro­bi­łam wywiady z tłu­mem ludzi: boga­tych i bied­nych, wpły­wo­wych i zre­zy­gno­wa­nych. W ich oczach widzia­łam nie­skoń­czoną gorycz. Smu­tek nie zawsze uświa­do­miony, ale zawsze obecny, nie­za­leż­nie od tego, co mi mówili. Słu­chasz mnie?

– Słu­cham. I zasta­na­wiam się. A więc, twoim zda­niem, nikt nie jest szczę­śliwy?

– Nie­któ­rzy wydają się szczę­śliwi, po pro­stu nie myślą o tym. Inni snują plany na przy­szłość: wyjdę za mąż, będę mieć dom, dwójkę dzieci, domek na wsi. I póki pochła­nia ich reali­za­cja tych pla­nów, są jak byki wpa­trzone w tore­adora: reagują instynk­tow­nie, prą do przodu, na oślep. Zdo­by­wają samo­chód, cza­sem nawet fer­rari, sądzą, że to jest sens życia i ni­gdy nie zadają sobie pytań. Ale pomimo wszystko w ich oczach odbija się smu­tek duszy, z któ­rego nawet nie zdają sobie sprawy. A ty jesteś szczę­śliwy?

– Nie wiem.

– Nie mogę powie­dzieć, że wszy­scy są nie­szczę­śliwi. Wiem, że są bez prze­rwy zajęci; harują po godzi­nach, wycho­wują dzieci, dbają o współ­mał­żonka, ubie­gają się o dyplomy, wal­czą o karierę, snują plany na przy­szłość, zasta­na­wiają się, co trzeba kupić, co trzeba mieć, żeby nie czuć się gor­szym, i tak dalej. Szcze­rze mówiąc, nie­wiele osób wyznało mi wprost: „Jestem nie­szczę­śliwy”. Więk­szość zapew­niała: „Mam się świet­nie, osią­gną­łem wszystko, co chcia­łem”. Wtedy pyta­łam: „Co takiego czyni cię szczę­śli­wym?”, i sły­sza­łam w odpo­wie­dzi: „Mam wszystko, co można sobie wyma­rzyć – rodzinę, dom, pracę, zdro­wie”. Drą­ży­łam więc dalej: „Czy zatrzy­ma­łeś się kie­dyś, żeby pomy­śleć, czy o to tylko w życiu cho­dzi?”. „Tak, tylko o to cho­dzi” – zapew­niali. „A więc sens życia to praca, rodzina, dzieci, które uro­sną i pew­nego dnia odejdą, żona czy mąż, któ­rzy z bie­giem lat stają się bar­dziej przy­ja­ciółmi niż kochan­kami, praca, która skoń­czy się pew­nego dnia. I co wtedy zro­bisz?”. Odpo­wie­dzi nie ma. Zmie­niają temat.

Tak naprawdę odpo­wia­dają: „Kiedy moje dzieci doro­sną, kiedy moja żona czy mój mąż sta­nie się bar­dziej przy­ja­cie­lem niż namięt­nym kochan­kiem, kiedy przejdę na eme­ry­turę, wresz­cie będę miał czas, żeby robić to, o czym zawsze marzy­łem: wyru­szę w podróż”.

Pyta­nie: „Prze­cież powie­dzia­łeś, że jesteś teraz szczę­śliwy. Czy nie robisz tego, o czym zawsze marzy­łeś?”. Wtedy mówią, że są bar­dzo zajęci, i zmie­niają temat.

Jeśli nie daję za wygraną, zawsze w końcu przy­znają, że cze­goś jed­nak im brak. Wła­ści­ciel firmy nie zro­bił jesz­cze inte­resu życia, gospo­dyni domowa chcia­łaby mieć wię­cej nie­za­leż­no­ści albo pie­nię­dzy, zako­chany boi się, że straci dziew­czynę, absol­went uczelni zadaje sobie pyta­nie, czy to on wybrał karierę, czy raczej ktoś wybrał za niego, den­ty­sta wolałby być pio­sen­ka­rzem, pio­sen­karz poli­ty­kiem, poli­tyk pisa­rzem, a pisarz rol­ni­kiem. I nawet kiedy spo­ty­ka­łam kogoś, kto robił to, co chciał, on też miał smu­tek na dnie serca. Nie zna­lazł spo­koju. A więc zapy­tam jesz­cze raz: czy ty jesteś szczę­śliwy?

– Nie. Mam uko­chaną żonę, wyma­rzoną pracę. Wol­ność, któ­rej zazdrosz­czą mi wszy­scy przy­ja­ciele. Podróże, zaszczyty, kom­ple­menty. Ale jest coś…

– Co takiego?

– Myślę, że kiedy się zatrzy­muję, to moje życie traci sens.

– Nie możesz się roz­luź­nić, spoj­rzeć na Paryż, wziąć mnie za rękę i powie­dzieć: mam to, czego chcia­łem, a teraz cieszmy się cza­sem, który nam pozo­stał?

– Mogę popa­trzeć na Paryż i wziąć cię za rękę, ale nie mogę tak powie­dzieć.

– Dam głowę, że na ulicy, którą teraz idziemy, wszy­scy czują to samo. Spójrz na tę ele­gancką panią, co wła­śnie nas minęła. Dzień za dniem pró­buje zatrzy­mać czas, wciąż pil­nuje swo­jej wagi, bo wie­rzy, że od niej zależy miłość. Popatrz na tę parę z dwójką dzieci po tam­tej stro­nie ulicy. Prze­ży­wają momenty praw­dzi­wego szczę­ścia, kiedy wycho­dzą razem na spa­cer, ale pod­świa­do­mość nie daje im spo­koju. Boją się, że mogą stra­cić posadę, zacho­ro­wać, a ubez­pie­czal­nia nie wywiąże się z umowy, że dziecko wpad­nie pod samo­chód. Gdy pró­bują się bawić, myślą jed­no­cze­śnie, jak unik­nąć tra­ge­dii, jak uchro­nić się przed świa­tem.

– A ten klo­szard na rogu?

– Nie wiem, ni­gdy nie roz­ma­wia­łam z żad­nym klo­szar­dem. On uosa­bia nie­szczę­ście, ale jego oczy, jak zresztą oczy wszyst­kich żebra­ków, wydają się coś ukry­wać. Smu­tek jest tutaj tak osten­ta­cyjny, że aż trudno w niego uwie­rzyć.

– Czego więc nam bra­kuje?

– Nie mam poję­cia. Prze­glą­dam gazety, czy­tam wywiady ze sła­wami, wszy­scy są uśmiech­nięci i zado­wo­leni. Ale ponie­waż żyję pod jed­nym dachem ze sław­nym czło­wie­kiem, wiem, że to tylko pozory. Wszy­scy są pro­mienni i roze­śmiani tylko w tej chwili, do zdję­cia, ale w nocy albo nad ranem to już zupeł­nie inna histo­ria. „Co mam zro­bić, żeby na­dal o mnie pisali?”, „Jak ukryć, że nie stać mnie na dotych­cza­sowe luk­susy?”, „Jak zwięk­szyć moje bogac­two i spra­wić, żeby bar­dziej rzu­cało się w oczy?”, „Aktorka, z którą na tym zdję­ciu śmie­jemy się na ban­kie­cie, może jutro pod­kraść mi rolę! Czy jestem lepiej ubrana niż ona? Po co się do sie­bie wdzię­czymy, skoro tak naprawdę się nie zno­simy?”, „Dla­czego sprze­da­jemy szczę­ście czy­tel­ni­kom, skoro sami jeste­śmy głę­boko nie­szczę­śli­wymi nie­wol­ni­kami sławy?”.

– Nie jeste­śmy nie­wol­ni­kami sławy.

– Nie wpa­daj w para­noję, nie mówię o nas.

– Więc jak sądzisz, o co w tym wszyst­kim cho­dzi?

– Kilka lat temu prze­czy­ta­łam w książce bar­dzo cie­kawą histo­rię. Przy­pu­śćmy, że Hitler wygrał drugą wojnę świa­tową, zli­kwi­do­wał wszyst­kich Żydów i prze­ko­nał swój naród, że naprawdę należy do wyż­szej rasy. Pod­ręcz­niki histo­rii zostają napi­sane od nowa i sto lat póź­niej potom­ko­wie Hitlera wykań­czają Indian. Po trzy­stu latach dzie­siąt­kują Murzy­nów. Po pię­ciu stu­le­ciach potężna machina wojenna usuwa z powierzchni ziemi rasę żółtą. Książki histo­ryczne wspo­mi­nają wpraw­dzie o daw­nych bitwach z bar­ba­rzyń­cami, ale nikt nie czyta ich uważ­nie, bo co to kogo obcho­dzi.

Tak więc dwa tysiące lat po naro­dzi­nach faszy­zmu w pew­nym barze w Tokio – już od nie­mal pię­ciu wie­ków zamiesz­ka­nym przez wyso­kich błę­kit­no­okich blon­dy­nów – Hans i Fritz piją piwo. W pew­nym momen­cie Hans pyta Fritza: „Czy myślisz, że zawsze tak było?”. „To zna­czy jak?” – dopy­tuje się Fritz. „Czy świat zawsze tak wyglą­dał?”. „Pew­nie że tak. Prze­cież tego uczyli nas w szkole”. „No jasne, nie wiem, po co zadaję tak idio­tyczne pyta­nia”, mówi Hans. Koń­czą piwo, zaczy­nają roz­ma­wiać o czymś innym i zapo­mi­nają o tema­cie.

– Nie musisz wybie­gać w tak odle­głą przy­szłość, wystar­czy cof­nąć się o dwa tysiące lat. Czy jesteś w sta­nie ota­czać czcią gilo­tynę, szu­bie­nicę, krze­sło elek­tryczne?

– Wiem, do czego zmie­rzasz, do krzyża, naj­okrut­niej­szej tor­tury wymy­ślo­nej przez czło­wieka. Pamię­tam, prze­czy­ta­łam kie­dyś u Cyce­rona, że była to „kara potworna”, powo­du­jąca śmierć w strasz­li­wych męczar­niach. A dzi­siaj ludzie noszą krzyż na szyi, wie­szają go na ścia­nach, wiel­bią jako sym­bol reli­gijny. Zapo­mnieli, że było to prze­cież narzę­dzie tor­tur.

– Albo coś takiego: potrzeba było dwu­stu pięć­dzie­się­ciu lat, nim ktoś uznał, że pora skoń­czyć z pogań­skimi obrzę­dami, które odby­wały się pod­czas zimo­wego prze­si­le­nia, kiedy Słońce jest naj­da­lej od Ziemi. Apo­sto­ło­wie i ich następcy, pochło­nięci nie­sie­niem Jezu­so­wego prze­sła­nia, nie przej­mo­wali się nata­lis invict Solis, świę­tem naro­dzin Mitry, boga słońca, które przy­pa­dało dwu­dzie­stego pią­tego grud­nia. Aż pewien biskup orzekł, że to święto jest zagro­że­niem dla wiary chrze­ści­jań­skiej, i gotowe! Dzi­siaj mamy msze, jasełka, pre­zenty, kaza­nia, pla­sti­kowe dzie­ciątka w drew­nia­nych żłob­kach i jeste­śmy prze­ko­nani, świę­cie prze­ko­nani, że tego dnia naro­dził się Chry­stus!

– Mamy też cho­inkę. Czy wiesz, skąd się wzięła?

– Nie mam poję­cia.

– Święty Boni­facy posta­no­wił „schry­stia­ni­zo­wać” rytuał odpra­wiany ku czci małego Odyna. Raz do roku ple­miona ger­mań­skie kła­dły wokół dębu pre­zenty, które dzieci musiały odna­leźć. Wie­rzono, że w ten spo­sób spra­wią radość pogań­skiemu bóstwu.

– Wróćmy do histo­rii Hansa i Fritza. A więc uwa­żasz, że nasza kul­tura, sto­sunki mię­dzy ludźmi, nasze pra­gnie­nia, zdo­by­cze cywi­li­za­cji, to wszystko jest owo­cem źle opo­wie­dzia­nej histo­rii?

– Prze­cież kiedy pisa­łeś o dro­dze do San­tiago, dosze­dłeś do tego samego wnio­sku. Wcze­śniej sądzi­łeś, że tylko garstka wybrań­ców ma dostęp do magicz­nych sym­boli. Dzi­siaj już wiesz, że ich zna­cze­nie znamy wszy­scy – nawet jeśli je zapo­mnie­li­śmy.

– Cóż z tego, że to wiemy? Ludzie robią wszystko, żeby sobie nie przy­po­mnieć, żeby nie przy­jąć do wia­do­mo­ści ogrom­nego poten­cjału magii, który w nich drze­mie. Bo to by zachwiało rów­no­wagą ich upo­rząd­ko­wa­nego świata.

– Mimo to wszy­scy prze­cież mamy tę zdol­ność, nie sądzisz?

– Oczy­wi­ście. Tylko bra­kuje nam odwagi, żeby podą­żać za marze­niami, za zna­kami. Może stąd bie­rze się ten smu­tek?

– Nie wiem. I nie twier­dzę, że cały czas jestem nie­szczę­śliwa. Kocham cie­bie, uwiel­biam moją pracę, dobrze się bawię. Ale od czasu do czasu czuję głę­boki smu­tek, pomie­szany nie­kiedy z poczu­ciem winy albo ze stra­chem. To wra­że­nie mija, powraca i znów mija. Tak jak nasz Hans, zadaję sobie pyta­nie, a nie znaj­du­jąc odpo­wie­dzi, po pro­stu zapo­mi­nam. Mogła­bym rato­wać gło­du­jące dzieci, zało­żyć towa­rzy­stwo ochrony del­fi­nów, pró­bo­wać zba­wiać świat w imię Jezusa, robić cokol­wiek, co dałoby mi poczu­cie, że jestem uży­teczna, ale nie chcę.

– To skąd ten pomysł, żeby jechać na wojnę?

– Bo myślę, że na woj­nie czło­wiek dotyka jakiejś gra­nicy. Naza­jutrz może zgi­nąć. A kto żyje na gra­nicy, staje się innym czło­wiekiem.

– Chcesz odpo­wie­dzieć na pyta­nie Hansa?

– No wła­śnie.

Dzi­siaj, w tym pięk­nym apar­ta­men­cie Bri­stolu, z wieżą Eif­fla roz­bły­sku­jącą na pięć minut za każ­dym razem, kiedy zegar wybije kolejną godzinę, z zakor­ko­waną butelką wina, z pustą paczką po papie­ro­sach, z ludźmi wita­ją­cymi mnie, jak gdyby nic się nie stało, sam sobie zadaję pyta­nie: Czy to wszystko zaczęło się tam­tego wła­śnie dnia, po wyj­ściu z kina? Czy musia­łem pozwo­lić jej wyje­chać na poszu­ki­wa­nie źle opo­wie­dzia­nej histo­rii? Czy raczej powi­nie­nem był być bar­dziej sta­now­czy, kazać jej zapo­mnieć o całej spra­wie, bo prze­cież była moją żoną, a ja potrze­bo­wa­łem jej obec­no­ści i wspar­cia?

Bzdury! Tak samo wie­dzia­łem wtedy, jak wiem teraz, że mogłem tylko pogo­dzić się z jej decy­zją. Gdy­bym posta­wił sprawę na ostrzu noża i powie­dział: „Wybie­raj, albo ja, albo twój sza­lony pomysł z wyjaz­dem na wojnę”, zaprze­pa­ścił­bym wszystko, co Ester dla mnie zro­biła. Nawet jeśli nie prze­ko­nała mnie do swo­ich racji – do tego, że trzeba jechać na poszu­ki­wa­nie „źle opo­wie­dzia­nej histo­rii” – dosze­dłem do wnio­sku, że potrze­bo­wała tro­chę wol­no­ści, prze­strzeni, sil­nych wra­żeń. Cóż w tym złego?

Tak więc zgo­dzi­łem się – zazna­cza­jąc przy tym, że zaciąga ogromny dług w Banku Przy­sług (jeśli się nad tym zasta­no­wić, było to gro­te­skowe). Przez dwa lata Ester śle­dziła z bli­ska różne kon­flikty zbrojne, zmie­nia­jąc kon­ty­nenty czę­ściej niż buty. Za każ­dym razem kiedy wra­cała, sądzi­łem, że da sobie z tym spo­kój. Prze­cież w końcu zatę­skni za przy­zwo­itym jedze­niem, za łazienką, kinem czy teatrem. Pyta­łem, czy zna­la­zła wresz­cie odpo­wiedź na pyta­nie Hansa, ale zawsze odpo­wia­dała, że jest już na dobrej dro­dze – a ja musia­łem się tym zado­wo­lić. Cza­sem spę­dzała wiele mie­sięcy daleko od domu i wbrew temu, co mówi „urzę­dowa histo­ria mał­żeń­stwa” (zaczy­nam już uży­wać jej ter­mi­no­lo­gii), dłu­gie roz­łąki wzmac­niały naszą miłość, uzmy­sła­wiały nam, jak bar­dzo jeste­śmy dla sie­bie ważni. Nasz zwią­zek, który, jak mi się wyda­wało, osią­gnął swój punkt ide­alny w chwili, gdy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Paryża, teraz był świetny.

Jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, Micha­iła poznała, kiedy szu­kała tłu­ma­cza, który jeź­dziłby z nią po Azji Środ­ko­wej. Na początku mówiła o nim z wiel­kim entu­zja­zmem: ktoś wraż­liwy, kto widział świat taki, jaki jest naprawdę, a nie taki, jak nam wma­wiano, że być powi­nien. Był o pięć lat młod­szy od niej, ale miał doświad­cze­nia, które Ester nazy­wała „magicz­nymi”. Słu­cha­łem cier­pli­wie i uprzej­mie, jak gdyby ten młody czło­wiek i jego pomy­sły bar­dzo mnie inte­re­so­wały, ale tak naprawdę byłem myślami gdzie indziej, mia­łem głowę wypeł­nioną robotą, pomy­słami na nową powieść, ripo­stami dla dzien­ni­ka­rzy i wydaw­ców, spo­so­bami na uwie­dze­nie kobiety, która wyda­wała się mną aku­rat zain­te­re­so­wana, pla­nami podróży zwią­za­nych z pro­mo­cją moich ksią­żek.

Nie wiem, czy ona to zauwa­żyła, ale ja nie zauwa­ży­łem, że Michaił stop­niowo zacie­rał się w naszych roz­mo­wach, a wresz­cie znik­nął z nich zupeł­nie. Nato­miast Ester zaczęła się zacho­wy­wać coraz bar­dziej osten­ta­cyj­nie. Kiedy była w Paryżu, coraz czę­ściej wycho­dziła z domu wie­czo­rami, twier­dząc za każ­dym razem, że przy­go­to­wuje repor­taż o klo­szar­dach.

Przy­szło mi do głowy, że ma romans. Przez tydzień biłem się z myślami, czy powi­nie­nem wyra­zić podej­rze­nia, czy raczej uda­wać, że nic się nie dzieje. Posta­no­wi­łem to zigno­ro­wać, wycho­dząc z zało­że­nia, że „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Wyda­wało mi się abso­lut­nie nie­moż­liwe, żeby mogła mnie opu­ścić – wło­żyła wiele trudu, by pomóc mi stać się tym, kim jestem, nie wyrzek­nie się tego wszyst­kiego dla jakiejś prze­lot­nej namięt­no­ści.

Gdyby tak naprawdę obcho­dził mnie świat Ester, powi­nie­nem był zapy­tać cho­ciaż raz, co się stało z jej tłu­ma­czem, jego „magiczną” wraż­li­wo­ścią. Powi­nie­nem był zanie­po­koić się tą ciszą, tym bra­kiem infor­ma­cji. Powi­nie­nem był ją popro­sić, żeby choć raz zabrała mnie na swój „repor­taż o klo­szar­dach”.

Kiedy od czasu do czasu pytała, czy inte­re­suje mnie jej praca, mia­łem zawsze jedną odpo­wiedź: „Oczy­wi­ście, że mnie inte­re­suje, ale nie chcę się wtrą­cać. Chcę, żebyś swo­bod­nie speł­niała swoje marze­nia zgod­nie z twoim wybo­rem, tak jak ty pomo­głaś mi zre­ali­zo­wać moje”.

Co było w grun­cie rze­czy obja­wem total­nego braku zain­te­re­so­wa­nia. Ale ponie­waż ludzie zawsze wie­rzą w to, w co chcą wie­rzyć, Ester zado­wa­lała się moją odpo­wie­dzią.

Znowu przy­po­mi­nają mi się słowa inspek­tora poli­cji, kiedy wypusz­czał mnie z aresztu: Jest pan wolny. Co to jest wol­ność? Co zna­czyła wol­ność dla Ester? Wie­dzieć, że twój mąż nie inte­re­suje się tym, co robisz? Czuć się samotną, nie mieć się z kim podzie­lić naj­in­tym­niej­szymi uczu­ciami, bo męż­czy­zna, któ­rego poślu­bi­łaś, jest skon­cen­tro­wany tylko i wyłącz­nie na swo­jej pracy, na swo­jej waż­nej, wspa­nia­łej, trud­nej karie­rze?

Spo­glą­dam znowu na wieżę Eif­fla. Minęła kolejna godzina, bo wieża znowu błysz­czy, jakby była wysa­dzana dia­men­tami. Nie wiem, ile razy już roz­bły­sła, odkąd tu sie­dzę przy oknie. Wiem tylko, że w imię wol­no­ści naszego mał­żeń­stwa nie zro­zu­mia­łem, że Michaił znik­nął z opo­wie­ści mojej żony…

…by poja­wić się w jakimś barze i znik­nąć znowu, tym razem zabie­ra­jąc Ester ze sobą, a ze sław­nego pisa­rza zro­bić typa podej­rza­nego o zbrod­nię.

Albo, co gor­sza, porzu­co­nego męż­czy­znę.

Zapra­szamy do zakupu peł­nej wer­sji książki

Pytanie Hansa

Nić Ariadny

Powrót do Itaki

Od Autora

Pisa­łem Zahira w cza­sie mojej wła­snej wędrówki po świe­cie, mię­dzy stycz­niem i czerw­cem 2004 roku. Poszcze­gólne czę­ści książki powsta­wały w Paryżu i w Saint-Mar­tin (Fran­cja), w Madry­cie i w Bar­ce­lo­nie (Hisz­pa­nia), w Amster­da­mie (Holan­dia), na auto­stra­dzie (Bel­gia), w Ałma Acie i na oko­licz­nych ste­pach (Kazach­stan).

Chciał­bym podzię­ko­wać moim fran­cu­skim wydaw­com, Anne i Ala­inowi Carrière, któ­rzy wzięli na sie­bie trud zdo­by­cia wszyst­kich infor­ma­cji na temat prze­pi­sów fran­cu­skiego prawa cyto­wa­nych w książce.

Wzmiankę o Banku Przy­sług prze­czy­ta­łem po raz pierw­szy w Ogni­sku próż­no­ści Toma Wolfe’a. Książka, którą czy­tała Ester i w któ­rej przy­to­czona została histo­ria o roz­mo­wie Fritza i Hansa w Tokio, to Izmael Daniela Quinna. Cyto­wany przez Marie mistyk to Kenan Rifai. Więk­szość dia­lo­gów ple­mie­nia nowych bar­ba­rzyń­ców z Paryża została mi pod­su­nięta przez mło­dych ludzi, któ­rzy należą do takich grup. Nie­które tek­sty zna­la­złem w Inter­ne­cie, ale nie­stety, nie mogłem usta­lić ich auto­rów.

Strofy, któ­rych główny boha­ter nauczył się w dzie­ciń­stwie i które sobie przy­po­mina w szpi­talu (Kiedy zjawi się ta, któ­rej nikt nie pra­gnie…), to frag­ment wier­sza Con­so­ada Bra­zy­lij­czyka Manu­ela Ban­de­iry. Nie­które komen­ta­rze Marie, zaraz po tym, jak główny boha­ter idzie na dwo­rzec, żeby spo­tkać się z akto­rem, naro­dziły się pod­czas roz­mowy ze szwedzką aktorką, Agnetą Sjo­din. Idea zapo­mi­na­nia histo­rii oso­bi­stej, cho­ciaż znana w wielu tra­dy­cjach ini­cja­cyj­nych, została dokład­nie opi­sana w książce Podróż do Ixtlan Car­losa Casta­nedy. Prawo z Jante zostało opi­sane przez duń­skiego pisa­rza Aksela San­de­mose w powie­ści Ucie­ki­nier prze­kra­cza swoje gra­nice.

Dwie osoby, któ­rych przy­jaźń jest dla mnie zaszczy­tem – Dmi­trij Wosko­boj­ni­kow i Jew­gie­nia Dotsuk – uła­twiły mi podróż po Kazach­sta­nie.

W Ałma Acie spo­tka­łem się z Iman­ga­lim Tasma­ga­be­to­wem, auto­rem książki The Cen­taurs of the Great Steppe, znawcą tam­tej­szej kul­tury, który prze­ka­zał mi wiele infor­ma­cji na temat sytu­acji poli­tycz­nej i kul­tu­ral­nej Kazach­stanu, daw­nej i aktu­al­nej.

Dzię­kuję także Pre­zy­den­towi Repu­bliki, Nur­suł­ta­nowi Nazar­ba­je­wowi, za zna­ko­mite przy­ję­cie i korzy­stam z oka­zji, by mu pogra­tu­lo­wać, gdyż zaprze­stał prób nukle­ar­nych w swoim kraju, nie wyko­rzy­stał kazach­skiego arse­nału ato­mo­wego, jaki miał do dys­po­zy­cji, i opo­wie­dział się za jego cał­ko­witą likwi­da­cją.

I w końcu – wiele z moich magicz­nych doświad­czeń na ste­pie zawdzię­czam trzem oso­bom, które mi towa­rzy­szyły i które miały dla mnie dużo cier­pli­wo­ści: Kaj­sa­rowi Alim­ku­lo­wowi, Dosowi (Dosbo­lowi Kasy­mo­wowi), uta­len­to­wa­nemu mala­rzowi, który stał się inspi­ra­cją dla postaci o tym samym imie­niu poja­wia­ją­cej się pod koniec książki, oraz Marii Nimi­row­skiej, która począt­kowo była tylko moją tłu­maczką, a stała się przy­ja­ciółką.

Paulo Coelho