Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy potrzebuje zwierciadła, w którym mógłby się przejrzeć. Pewnie dlatego jedna połowa świata rozgląda się za swoją drugą połową. Paulo Coelho w swojej książce opowiada o spotkaniu dwojga ludzi po latach rozłąki.
Miłość, która w nich zasnęła, budzi się powoli, pośród wątpliwości i obaw przed porażką. Aby uwierzyć w drugiego człowieka, należy najpierw uwierzyć w siebie. Żyć w harmonii ze światem widzialnym i niewidzialnym. Ale czy miłość jest w stanie uchronić przed samotnością?
„Jeśli posłuchamy głosu dziecka, które mieszka w naszej duszy, oczy nasze znowu nabiorą blasku. A jeśli nie utracimy więzi z tym dzieckiem, to nigdy już nie utracimy więzi z życiem”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
„Jeśli posłuchamy głosu dziecka, które mieszka w naszej duszy, oczy nasze znowu nabiorą blasku. A jeśli nie utracimy więzi z tym dzieckiem, to nigdy już nie utracimy więzi z życiem”.
Paulo Coelho
Urodził się 24 sierpnia 1947 roku w Rio de Janeiro. Zanim został pisarzem, tworzył teksty piosenek, pracował jako producent muzyczny i dziennikarz. Ważnym źródłem inspiracji jest dla Paula jego własne życie. Światową sławę przyniósł mu Alchemik, który ukazał się po jego pierwszej powieści Pielgrzym. Alchemik był jednym z najważniejszych wydarzeń wydawniczych XX wieku, sprzedał się w 150 milionach egzemplarzy i został opublikowany w 88 językach, co czyni Paula Coelho najczęściej tłumaczonym autorem z języka portugalskiego na świecie i jednym z najpopularniejszych pisarzy współczesnych. W Polsce jego książki osiągnęły nakład 5 milionów egzemplarzy.
Alchemik, Pielgrzym, Brida, Podręcznik wojownika światła, Weronika postanawia umrzeć, Jedenaście minut, Zahir, Czarownica z Portobello, Zwycięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprzedały się w ponad 320 milionach egzemplarzy na całym świecie.
Jest członkiem Brazylijskiej Akademii Literatury i otrzymał Order Legii Honorowej w randze kawalera. W 2007 roku został mianowany Posłańcem Pokoju ONZ.
Dla
I.C. i S.B., których wspólnota w miłości pozwoliła mi dojrzeć kobiece oblicze Boga;
Môniki Antunez, wiernego druha mojej pracy, która rozjaśnia świat miłością i entuzjazmem;
Paula Rocco za radość bitew, które wspólnie stoczyliśmy i godność potyczek, które prowadziliśmy przeciw sobie;
Matthew Lore, bo nigdy nie zapomniał pełnych mądrości słów z księgi I Cing:
„Wytrwałość przynosi pomyślny los”.
O Maryjo bez grzechu poczęta, módl się za nami,którzy do Ciebie się uciekamy!Amen
A jednak wszystkie dzieci mądrościprzyznały jej słuszność.
Ewangelia św. Łukasza, VII: 35
Pewien hiszpański misjonarz odwiedzający nieznaną wyspę napotkał tam trzech azteckich kapłanów.
– Powiedzcie mi, jak się tu modlicie? – zapytał.
– Znamy tylko jedną modlitwę – rzekł jeden z Azteków. – Oto ona: „Boże, Ty jesteś Trójcą i my jesteśmy trójcą. Miej litość nad nami”.
– To piękne słowa – odpowiedział misjonarz. – Wszelako nie takiej modlitwy Bóg wysłucha. Nauczę was innej, o wiele lepszej.
I nauczył ich modlitwy chrześcijańskiej, po czym podjął swą ewangeliczną wędrówkę. Po latach, gdy płynął z powrotem do Hiszpanii, jego statek ponownie przybił do brzegów owej wyspy. Dostrzegłszy z pokładu trzech znajomych kapłanów, uczynił gest powitania w ich stronę.
A wtedy trzej mężowie ruszyli ku niemu, stąpając po wodzie.
– Ojcze! Ojcze! – zawołał jeden z nich, zbliżając się do statku. – Naucz nas, proszę, raz jeszcze modlitwy, której Bóg wysłucha, albowiem nie zdołaliśmy jej zapamiętać!
– Nie warto – rzekł misjonarz, widząc, że stał się cud. W duchu zaś prosił Boga, by mu wybaczył, że dotąd nie pojął, iż przemawia On przecież we wszystkich językach.
Historia ta ilustruje dokładnie to, co pragnę przekazać czytelnikowi w niniejszej powieści. Rzadko bowiem zdajemy sobie sprawę, że żyjemy otoczeni Niezwykłością. Wokół nas codziennie dzieją się cuda, Boskie znaki wytyczają nam drogę, zaś anioły próbują na wszelkie sposoby dać znać o sobie. Jednak nie zwracamy na to większej uwagi, ponieważ nauczono nas, że jedynie kanony i nakazy prowadzą do Boga. Nie jesteśmy w stanie pojąć, że On jest wszędzie tam, gdzie pozwalamy Mu wejść.
Oczywiście, że tradycyjne praktyki religijne są ważne, gdyż dają nam możliwość wspólnego przeżywania kultu i modlitwy. Niemniej nigdy nie powinniśmy zapominać o tym, iż doznanie duchowe jest nade wszystko praktycznym doświadczaniem Miłości. A w Miłości nie ma żadnych reguł. Choćbyśmy trzymali się wiernie podręczników, sprawowali nadzór nad sercem, postępowali zgodnie z góry ustalonym planem – wszystko to nie zda się na nic. Bowiem o wszystkim decyduje serce i ono ustanawia prawa.
Każdy z nas miał okazję doświadczyć tego na własnej skórze. Nieraz zdarzyło się nam skarżyć we łzach: „Cierpię z powodu miłości, która tego niewarta”. Cierpimy, bo czujemy, że dajemy więcej, niż otrzymujemy w zamian. Cierpimy, bo nasza miłość jest niedoceniana. Cierpimy, bo nie udaje nam się narzucić naszych reguł gry.
Ale cierpimy przecież daremnie, bo już w samej miłości tkwi ziarno naszego rozkwitu. Im bardziej kochamy, tym bardziej zbliżamy się do duchowego poznania. Ludzie oświeceni, o sercach rozpalonych Miłością, zawsze zwyciężali przesądy swojej epoki, śpiewając, śmiejąc się, modląc na głos, tańcząc doznawali tego, co święty Paweł zwykł obdarzać mianem „świętego szaleństwa”. Byli to ludzie szczęśliwi, ponieważ ten, kto kocha, podbija świat – bez obawy, że cokolwiek utraci. Prawdziwa miłość to akt całkowitego oddania.
Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam jest książką o istocie owego daru. Pilar i jej przyjaciel są postaciami fikcyjnymi, symbolizującymi sprzeczności, które towarzyszą nam w poszukiwaniu Drugiego Człowieka. Wcześniej czy później nadchodzi czas, by przezwyciężyć nasze lęki, gdyż droga duchowa wiedzie poprzez codzienne doświadczanie miłości.
Brat Tomasz Merton mawiał: „Życie duchowe nie jest niczym innym, jak właśnie miłością. Kochać wcale nie znaczy czynić dobro, wspomagać czy też chronić kogoś, bowiem w ten sposób traktujemy bliźniego jak zwykły przedmiot, zaś siebie samych postrzegamy jako istoty mądre i szlachetne. A to nie ma nic wspólnego z miłością. Kochać – znaczy połączyć się z drugim człowiekiem i dostrzec w nim iskrę Boga”.
Niechaj łzy Pilar na brzegu rzeki Piedry wiodą nas drogą ku temu zespoleniu.
Paulo Coelho
Na brzegu rzeki Piedry…
…usiadłam i płakałam. Legenda głosi, że wszystko, co wpada do tej rzeki – liście drzew, owady, pióra ptaków – przemienia się w kamienie spoczywające na jej dnie. Ach, gdybym tak mogła wyrwać serce z mojej piersi i wrzucić je w nurt rzeki… Wtedy nie byłoby więcej bólu, ani tęsknoty, ani wspomnień.
Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam. Zimowy chłód sprawił, iż czułam delikatny dotyk spływających po mojej twarzy łez, i mieszały się one z lodowatą wodą płynącą u mych stóp. Gdzieś daleko rzeka ta zlewa się z inną, a potem jeszcze z inną, aż – z dala od mych oczu i mego serca – wszystkie te wody wtapiają się w morze.
Niech moje łzy popłyną hen, daleko, aby mój ukochany nie dowiedział się nigdy, że płakałam z jego powodu. Niech moje łzy popłyną hen, daleko, a wtedy zapomnę rzekę Piedrę, klasztor, kościół w Pirenejach, wszechobecną mgłę oraz ścieżki, które razem przeszliśmy.
Zapomnę drogi, góry, pola z moich marzeń – marzeń, których się wyparłam.
Jeszcze we mnie tkwi wspomnienie owej magicznej chwili, momentu, w którym jedno „tak” lub jedno „nie” mogło całkowicie odmienić mój los. Zdawać by się mogło, że wydarzyło się to bardzo dawno temu. A przecież upłynął zaledwie tydzień, od kiedy odnalazłam i utraciłam moją miłość.
Na brzegu rzeki Piedry napisałam tę historię. Dłonie mi marzły, nogi drętwiały i często zmuszona byłam przerywać pisanie.
„Spróbuj po prostu żyć. Rozpamiętywanie jest zajęciem starców” – mawiał.
Być może miłość postarza nas przed czasem, albo odmładza, kiedy po młodości nie ma już śladu. Ale jak zapomnieć tamte chwile? Piszę, aby przemienić smutek w tęsknotę, a samotność we wspomnienia, aby potem, kiedy skończę już opowiadać tę historię, móc wrzucić ją do rzeki Piedry, jak powiedziała kobieta, która mnie przygarnęła. A wody – według słów pewnej świętej – mogą ugasić to, co napisał ogień.
Wszystkie historie miłości są takie same.
Całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy spędziliśmy razem. Potem on wyjechał daleko, tak jak wyjeżdżają wszyscy chłopcy z małych miast. Mówił, że jedzie poznać świat, że jego marzenia unoszą go daleko od pól Sorii.
Przez parę lat nie miałam od niego żadnych wieści. Od czasu do czasu przychodził wprawdzie jakiś list, ale to było wszystko – nigdy już bowiem nie powrócił do świata naszego dzieciństwa.
Skończyłam szkołę, przeniosłam się do Saragossy i dopiero wtedy odkryłam, jak bardzo miał rację. Soria była maleńką mieściną, a jej jedyny sławny poeta powiedział, że drogę wytycza się idąc. Dostałam się na studia, znalazłam sobie narzeczonego. I rozpoczęłam przygotowania do egzaminu konkursowego na stanowisko urzędnicze, którego nie rozpisywano przez długi czas. Przyjęłam posadę sprzedawczyni, by opłacić studia, oblałam egzamin, zerwałam zaręczyny.
W tym czasie jego listy przychodziły częściej, opatrzone znaczkami pocztowymi z coraz to innych zakątków świata. Zazdrościłam mu. Od dzieciństwa był dla mnie jak starszy brat, który wie wszystko, przemierza świat i pozwala rosnąć swym skrzydłom – podczas gdy ja próbowałam zapuścić korzenie.
Dość nieoczekiwanie jego listy zaczęły przychodzić z jednego miejsca we Francji, i pojawił się w nich Bóg. W jednym z nich wyraził chęć wstąpienia do seminarium duchownego i poświęcenia życia modlitwie. Odpisałam mu, by jeszcze się wstrzymał, by zakosztował smaku wolności, zanim podejmie tak istotną decyzję.
Ale kiedy skończyłam pisać mój list, postanowiłam go podrzeć. Kim byłam, aby prawić mu morały o wolności czy obowiązkach? On wiedział, co znaczą te słowa, ja nie.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że prowadzi wykłady. Zdziwiłam się, gdyż był zbyt młody, aby nauczać czegokolwiek. Jednak przed dwoma tygodniami napisał mi, że ma zabrać głos przed niewielką grupą słuchaczy w Madrycie, i że bardzo mu zależy na mojej obecności.
Jechałam cztery godziny z Saragossy do Madrytu, bo zapragnęłam go znowu zobaczyć. Chciałam go posłuchać, posiedzieć w jakiejś kawiarni i powspominać czasy, gdy bawiliśmy się razem i sądziliśmy, że świat jest zbyt duży, aby móc go objechać wokół.
sobota 4 grudnia 1993 roku
Wykład odbywał się w miejscu bardziej oficjalnym, niż sobie to wyobrażałam. Nie spodziewałam się również aż tylu ludzi. W żaden sposób nie umiałam sobie tego wytłumaczyć.
„Kto wie, może przez te lata stał się sławny?” – pomyślałam przez chwilę. O niczym takim nie pisał w swoich listach. Miałam nieprzepartą ochotę porozmawiać z przybyłymi i zapytać, co ich tu przywiodło. Niestety, brakło mi odwagi.
Moje zdziwienie jeszcze się wzmogło, kiedy go ujrzałam wchodzącego na salę. W niczym nie przypominał tamtego chłopca, którego zapamiętałam – ale jedenaście lat może ludzi zmienić. Wydawał się znacznie przystojniejszy niż dawniej, a jego oczy były pełne blasku.
– Oddaje nam to, co było niegdyś nasze – powiedziała stojąca obok kobieta.
Zabrzmiało to zagadkowo.
– Ale co oddaje? – zapytałam zaskoczona.
– To, co nam wcześniej skradziono – wiarę.
– Nieprawda, on nam niczego nie oddaje – wtrąciła młoda dziewczyna siedząca obok mnie. – Oni nie mogą nam oddawać tego, co już do nas należy.
– Po co więc pani tu przyszła? – rzuciła pierwsza z irytacją w głosie.
– Chcę go posłuchać. Pragnę dowiedzieć się, co myślą ludzie jego pokroju. Już raz nas palili na stosie, kto wie, czy nie wpadnie im do głowy zacząć od nowa.
– On działa samotnie – zauważyła kobieta. – I robi to, co w jego mocy.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie, po czym odwróciła głowę, ucinając tym samym rozmowę.
– Jak na seminarzystę ma dużo odwagi – ciągnęła dalej kobieta, szukając zapewne poparcia w moich oczach.
Nie rozumiałam nic a nic, milczałam jak zaklęta, aż w końcu dała mi spokój. Młoda dziewczyna siedząca obok mrugnęła do mnie porozumiewawczo, jakbym była jej sprzymierzeńcem. Moje milczenie wynikało jednak z innego powodu. Rozmyślałam nad słowami mojej rozmówczyni. „Seminarzysta”. To niemożliwe. Powiedziałby mi przecież.
Zaczął mówić, ale nie potrafiłam się skupić na jego słowach. „Powinnam się chyba była inaczej ubrać” – myślałam, nie wiedząc właściwie, dlaczego miałoby mi na tym zależeć. Wkrótce zauważył mnie wśród zgromadzonych ludzi. Próbowałam odgadnąć jego myśli. Jakie sprawiłam na nim wrażenie? Jaka była różnica pomiędzy osiemnastoletnią dziewczyną a dwudziestodziewięcioletnią kobietą?
Jego głos był ciągle ten sam, jego słowa zmieniły się.
Zawsze trzeba podejmować ryzyko. Tylko wtedy uda nam się pojąć, jak wielkim cudem jest życie, gdy będziemy gotowi przyjąć niespodzianki, jakie niesie nam los.
Bowiem każdego dnia wraz z dobrodziejstwami słońca Bóg obdarza nas chwilą, która jest w stanie zmienić to wszystko, co jest przyczyną naszych nieszczęść. I każdego dnia udajemy, że nie dostrzegamy tej chwili, że ona wcale nie istnieje. Wmawiamy sobie z uporem, że dzień dzisiejszy podobny jest do wczorajszego i do tego, co ma dopiero nadejść. Ale człowiek uważny na dzień, w którym żyje, bez trudu odkrywa magiczną chwilę. Może być ona ukryta w tej porannej porze, kiedy przekręcamy klucz w zamku, w przestrzeni ciszy, która zapada po wieczerzy, w tysiącach i jednej rzeczy, które wydają się nam takie same. Ten moment istnieje naprawdę, to chwila, w której spływa na nas cała siła gwiazd i pozwala nam czynić cuda. Tylko niekiedy szczęście bywa darem, najczęściej trzeba o nie walczyć. Magiczna chwila dnia pomaga nam dokonywać zmian, sprawia, iż ruszamy na poszukiwanie naszych marzeń. I choć przyjdzie nam cierpieć, choć pojawią się trudności, to wszystko jest jednak ulotne i nie pozostawi po sobie śladu, a z czasem będziemy mogli spojrzeć wstecz z dumą i wiarą w nas samych.
Biada temu, kto nie podjął ryzyka. Co prawda nie zazna nigdy smaku rozczarowań i utraconych złudzeń, nie będzie cierpiał jak ci, którzy pragną spełnić swoje marzenia, ale kiedy spojrzy za siebie – bowiem zawsze dogania nas przeszłość – usłyszy głos własnego sumienia: „A co uczyniłeś z cudami, którymi Pan Bóg obsiał dni twoje? Co uczyniłeś z talentem, który powierzył ci Mistrz? Zakopałeś te dary głęboko w ziemi, gdyż bałeś się je utracić. I teraz została ci jedynie pewność, że zmarnowałeś własne życie”.
Biada temu, kto usłyszy te słowa. Bo uwierzył w cuda, dopiero gdy magiczne chwile życia odeszły na zawsze.
Kiedy skończył mówić, otoczył go wianuszek słuchaczy. Stałam z boku pełna niepokoju, jakie wrażenie wywrę na nim po tylu latach. Czułam się jak małe dziecko – nieufna, zazdrosna o jego nowych przyjaciół i zła, bo poświęcał im więcej uwagi niż mnie.
W końcu podszedł do mnie i zarumienił się. Nie był to już ten sam mężczyzna, który jeszcze przed chwilą perorował z taką powagą. Z wolna zamieniał się w chłopca, który niegdyś chował się ze mną w pustelni świętego Saturnina i całymi godzinami opowiadał o swoich marzeniach, by przemierzyć świat dookoła – a w tym samym czasie nasi rodzice wzywali policję, sądząc, że potopiliśmy się w rzece.
– Witaj, Pilar – powiedział.
Pocałowałam go nieśmiało w policzek. Mogłam mu powiedzieć kilka miłych słów. Mogłam poskarżyć się, że byłam znużona, czekając tyle czasu w tłumie. Mogłam przypomnieć jakąś zabawną anegdotę z naszego dzieciństwa. Mogłam powiedzieć, że jestem z niego dumna, widząc, jak podziwiają go inni. Mogłam wyjaśnić, że śpieszę się na ostatni autobus do Saragossy.
Mogłam. Nigdy nie zdołamy zrozumieć sensu tego słowa, gdyż w każdej chwili naszego życia istnieją sytuacje, które mogły się wydarzyć, ale z jakichś powodów się nie wydarzyły. Istnieją magiczne chwile, które choć mijają niezauważone, to jednak niewidzialna Ręka Opatrzności zmienia bezpowrotnie nasz los.
I to właśnie stało się teraz. Zamiast tego wszystkiego, co mogłam zrobić, wypowiedziałam zdanie, które parę tygodni później przywiodło mnie na brzeg tej rzeki i sprawiło, że dziś piszę te słowa.
– Możemy napić się kawy? – spytałam wtedy.
A on odwrócił głowę w moją stronę i przyjął propozycję, którą zesłał mu los.
– Muszę koniecznie z tobą porozmawiać. Jutro mam kolejny wykład w Bilbao. Wynająłem nawet samochód.
– Właściwie powinnam wrócić do Saragossy – odrzekłam, nie zdając sobie sprawy, że zatrzaskiwałam za sobą ostatnie drzwi umożliwiające ucieczkę.
Ale w ułamku sekundy – może dlatego, że poczułam się znowu dzieckiem, a może dlatego, że to nie my piszemy najlepsze scenariusze naszego życia – powiedziałam:
– Za parę dni nadchodzi święto Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia. Mogę ci więc towarzyszyć do Bilbao i stamtąd wrócić do domu.
Korciło mnie, żeby zapytać o „seminarzystę”.
– Mam wrażenie, iż chciałabyś o coś jeszcze mnie zapytać – powiedział, jakby czytał w moich myślach.
– Tak – odrzekłam niepewnie, jednak w ostatniej chwili brakło mi śmiałości. – Przed wykładem pewna kobieta powiedziała, że oddajesz jej to, co kiedyś do niej należało.
– Ach, to nic ważnego.
– Ale dla mnie to jest ważne. Nic nie wiem o twoim życiu i dziwi mnie, że tak wielu ludzi tu przyszło.
Uśmiechnął się i odwrócił w stronę swoich słuchaczy.
– Chwileczkę – chwyciłam go za ramię. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– To dla ciebie nic ciekawego, Pilar.
– Nie szkodzi. Chciałabym jednak wiedzieć.
Wziął głęboki oddech i poprowadził mnie w drugi koniec sali.
– Wszystkie trzy wielkie religie monoteistyczne tego świata – judaizm, katolicyzm i islam – są męskie. Mężczyźni są w nich kapłanami, oni także trzymają pieczę nad dogmatami wiary i ustanawiają prawa.
– A więc co tamta kobieta miała na myśli?
Zawahał się przez chwilę, ale w końcu odrzekł.
– Tylko to, że mam nieco inny pogląd na te sprawy. Wierzę w kobiece oblicze Boga.
Odetchnęłam z ulgą, moja rozmówczyni musiała się mylić. Nie mógł być seminarzystą, ponieważ seminarzyści nie mogą mieć odmiennych poglądów.
– Świetnie to wyjaśniłeś – dodałam uspokojona.
Dziewczyna, która mrugnęła do mnie porozumiewawczo na sali, czekała nieopodal drzwi wejściowych.
– Sądzę, że należymy do tej samej tradycji – powiedziała na mój widok. – Mam na imię Brida.
– Nie wiem, o czym mówisz – odrzekłam nieco zaskoczona.
– Jasne, że wiesz – zaśmiała się.
Wzięła mnie pod rękę i pociągnęła za sobą tak szybko, że nie było już czasu na dalsze wyjaśnienia. Wieczór był chłodny i właściwie nie wiedziałam, co mam ze sobą począć do następnego dnia.
– Dokąd idziemy? – zapytałam.
– Do pomnika Bogini – odrzekła nieco tajemniczo.
– Szukam taniego hoteliku na noc.
– Nie bój się, coś później znajdziemy.
Wolałam wprawdzie usiąść w jakiejś kawiarni, porozmawiać trochę i dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ale nie chciałam wdawać się z nią w niepotrzebne dyskusje. Pozwoliłam jednak, by poprowadziła mnie aleją Kastylijską, gdyż przyjemnie było przypomnieć sobie Madryt po latach.
Dość nieoczekiwanie zatrzymała się pośrodku alei i wskazała na niebo.
– Spójrz – wykrzyknęła.
Księżyc w pełni prześwitywał pomiędzy konarami bezlistnych drzew.
– Jest piękny – przyznałam.
Lecz ona już nie słuchała. Rozkrzyżowała szeroko ramiona, odwróciła dłonie do nieba i stała nieruchomo, kontemplując księżyc.
„W co ja się wpakowałam? – mówiłam sobie w duchu. – Przyjechałam na odczyt, a znalazłam się w alei Kastylijskiej w towarzystwie tej obłąkanej kobiety. Na dodatek jutro wyjeżdżam z nim do Bilbao”.
– Zwierciadło Bogini Ziemi! – wyszeptała z zamkniętymi oczami dziewczyna. – Wskaż nam naszą moc i spraw, aby mężczyźni nas rozumieli. Ty, który w niebiosach rodzisz się, świecisz, umierasz i zmartwychwstajesz, to ty objawiłeś nam cykl nasienia i owocu.
Wyciągnęła ramiona ku niebu i przez dłuższy czas stała nieruchomo. Mijający nas przechodnie patrzyli spod oka i śmiali się ukradkiem, ale ona nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Za to ja, stojąc u jej boku, umierałam ze wstydu.
– Musiałam to uczynić, aby Bogini wzięła nas pod swoje opiekuńcze skrzydła – rzekła, kiedy złożyła już hołd księżycowi.
– Przepraszam, o czym ty właściwie mówisz?
– O tym samym, co twój przyjaciel, tyle że w prawdziwych słowach.
Poczułam żal do siebie, że nie słuchałam uważniej wykładu, bo tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, o czym on mówił.
– My dobrze znamy kobiece oblicze Boga – powiedziała dziewczyna, kiedy ruszyłyśmy dalej. – My, kobiety, rozumiemy i kochamy Wielką Matkę. Za naszą wiedzę zapłaciłyśmy prześladowaniami i płonącymi stosami, jednak udało nam się przetrwać i dotrzeć do jej tajemnic.
Stosy. Czarownice. Spojrzałam baczniej na tę dziewczynę. Była ładna, miała długie, rude włosy sięgające do pasa.
– Kiedy mężczyźni wyruszali na polowanie, my pozostawałyśmy w jaskiniach, w brzuchu Matki, opiekując się dziećmi. Tam właśnie Wielka Matka nauczyła nas żyć. Mężczyzna żył w ciągłym ruchu, a my, pozostając niezmiennie w łonie Matki, spostrzegłyśmy, że z nasion wyrastają rośliny – i podzieliłyśmy się naszym odkryciem z mężczyznami. Upiekłyśmy pierwszy chleb, aby ich nakarmić. Ulepiłyśmy pierwszy dzban, aby mogli ugasić pragnienie. I pojęłyśmy cykl tworzenia, gdyż nasze ciało powielało rytm faz księżyca.
Nagle zatrzymała się.
– Oto Ona.
Spojrzałam. W centralnym punkcie placu, rojącym się od samochodów, tryskała fontanna, a pośrodku stał posąg kobiety w rydwanie zaprzęgniętym w lwy.
– To plac Cybeli – powiedziałam, chcąc pochwalić się, że znam Madryt. Dziesiątki razy widziałam tę rzeźbę na kartach pocztowych. Lecz dziewczyna wcale mnie nie słuchała. Stała na środku ulicy, próbując przedrzeć się przez potok samochodów.
– Pójdźmy tam! – krzyczała, wymachując ramionami.
Postanowiłam ją dogonić tylko po to, żeby podała mi nazwę jakiegoś hotelu. Całe to szaleństwo zaczynało mnie nużyć i chciałam już być sama.
Do fontanny dotarłyśmy niemal równocześnie – ja z mocno bijącym sercem, ona z promiennym uśmiechem na ustach.
– Woda! – krzyknęła. – To właśnie woda jest jej ucieleśnieniem.
– Podaj mi, proszę, nazwę jakiegoś taniego hoteliku.
W tej samej chwili Brida zanurzyła obie dłonie w fontannie.
– Zrób to samo – powiedziała zachęcająco. – Dotknij tafli wody.
– Ani mi się śni. Ale nie przeszkadzaj sobie. Ja idę na poszukiwanie noclegu.
– Proszę, zaczekaj jeszcze chwilę.
Wyjęła z torebki mały flet i zaczęła grać. Muzyka płynąca z instrumentu zdawała się mieć wręcz hipnotyczne działanie. Hałas ulicy stawał się coraz bardziej daleki, a moje serce nagle się uspokoiło. Usiadłam na brzegu fontanny i oglądając na niebie księżyc w pełni, wsłuchiwałam się w dźwięki fletu i szmer wody. Coś mi mówiło – choć dokładnie tego nie rozumiałam – że tu właśnie znajdowała się cząstka mej kobiecej natury.
Nie wiem, jak długo grała, ale kiedy skończyła, odwróciła się w stronę fontanny.
– Cybela jest jednym z wcieleń Wielkiej Matki – rzekła dziewczyna. – To ona sprawuje pieczę nad plonami, ochrania miasta i przywraca kobiecie rolę kapłanki.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytałam. – I dlaczego tak ci zależało na mojej obecności?
Spojrzała mi w oczy i rzekła:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki