Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam - Paulo Coelho - ebook + książka

Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam ebook

Paulo Coelho

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każdy potrzebuje zwierciadła, w którym mógłby się przejrzeć. Pewnie dlatego jedna połowa świata rozgląda się za swoją drugą połową. Paulo Coelho w swojej książce opowiada o spotkaniu dwojga ludzi po latach rozłąki.

Miłość, która w nich zasnęła, budzi się powoli, pośród wątpliwości i obaw przed porażką. Aby uwierzyć w drugiego człowieka, należy najpierw uwierzyć w siebie. Żyć w harmonii ze światem widzialnym i niewidzialnym. Ale czy miłość jest w stanie uchronić przed samotnością?

„Jeśli posłuchamy głosu dziecka, które mieszka w naszej duszy, oczy nasze znowu nabiorą blasku. A jeśli nie utracimy więzi z tym dzieckiem, to nigdy już nie utracimy więzi z życiem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 168

Oceny
4,5 (45 ocen)
30
9
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksurg

Z braku laku…

kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Najukochańsza
00

Popularność




Motto

„Jeśli posłu­chamy głosu dziecka, które mieszka w naszej duszy, oczy nasze znowu nabiorą bla­sku. A jeśli nie utra­cimy więzi z tym dziec­kiem, to ni­gdy już nie utra­cimy więzi z życiem”.

O Autorze

Paulo Coelho

Uro­dził się 24 sierp­nia 1947 roku w Rio de Jane­iro. Zanim został pisa­rzem, two­rzył tek­sty pio­se­nek, pra­co­wał jako pro­du­cent muzyczny i dzien­ni­karz. Waż­nym źró­dłem inspi­ra­cji jest dla Paula jego wła­sne życie. Świa­tową sławę przy­niósł mu Alche­mik, który uka­zał się po jego pierw­szej powie­ści Piel­grzym. Alche­mik był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń wydaw­ni­czych XX wieku, sprze­dał się w 150 milio­nach egzem­pla­rzy i został opu­bli­ko­wany w 88 języ­kach, co czyni Paula Coelho naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nym auto­rem z języka por­tu­gal­skiego na świe­cie i jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy współ­cze­snych. W Pol­sce jego książki osią­gnęły nakład 5 milio­nów egzem­pla­rzy.

Alche­mik, Piel­grzym, Brida, Pod­ręcz­nik wojow­nika świa­tła, Wero­nika posta­na­wia umrzeć, Jede­na­ście minut, Zahir, Cza­row­nica z Por­to­bello, Zwy­cięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprze­dały się w ponad 320 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie.

Jest człon­kiem Bra­zy­lij­skiej Aka­de­mii Lite­ra­tury i otrzy­mał Order Legii Hono­ro­wej w ran­dze kawa­lera. W 2007 roku został mia­no­wany Posłań­cem Pokoju ONZ.

Dedykacja

Dla

I.C. i S.B., któ­rych wspól­nota w miło­ści pozwo­liła mi doj­rzeć kobiece obli­cze Boga;

Môniki Antu­nez, wier­nego druha mojej pracy, która roz­ja­śnia świat miło­ścią i entu­zja­zmem;

Paula Rocco za radość bitew, które wspól­nie sto­czy­li­śmy i god­ność poty­czek, które pro­wa­dzi­li­śmy prze­ciw sobie;

Mat­thew Lore, bo ni­gdy nie zapo­mniał peł­nych mądro­ści słów z księgi I Cing:

„Wytrwa­łość przy­nosi pomyślny los”.

Modlitwa

O Maryjo bez grze­chu poczęta, módl się za nami,któ­rzy do Cie­bie się ucie­kamy!Amen

A jed­nak wszyst­kie dzieci mądro­ściprzy­znały jej słusz­ność.

Ewan­ge­lia św. Łuka­sza, VII: 35

Od Autora

Pewien hisz­pań­ski misjo­narz odwie­dza­jący nie­znaną wyspę napo­tkał tam trzech aztec­kich kapła­nów.

– Powiedz­cie mi, jak się tu modli­cie? – zapy­tał.

– Znamy tylko jedną modli­twę – rzekł jeden z Azte­ków. – Oto ona: „Boże, Ty jesteś Trójcą i my jeste­śmy trójcą. Miej litość nad nami”.

– To piękne słowa – odpo­wie­dział misjo­narz. – Wsze­lako nie takiej modli­twy Bóg wysłu­cha. Nauczę was innej, o wiele lep­szej.

I nauczył ich modli­twy chrze­ści­jań­skiej, po czym pod­jął swą ewan­ge­liczną wędrówkę. Po latach, gdy pły­nął z powro­tem do Hisz­pa­nii, jego sta­tek ponow­nie przy­bił do brze­gów owej wyspy. Dostrze­gł­szy z pokładu trzech zna­jo­mych kapła­nów, uczy­nił gest powi­ta­nia w ich stronę.

A wtedy trzej mężo­wie ruszyli ku niemu, stą­pa­jąc po wodzie.

– Ojcze! Ojcze! – zawo­łał jeden z nich, zbli­ża­jąc się do statku. – Naucz nas, pro­szę, raz jesz­cze modli­twy, któ­rej Bóg wysłu­cha, albo­wiem nie zdo­ła­li­śmy jej zapa­mię­tać!

– Nie warto – rzekł misjo­narz, widząc, że stał się cud. W duchu zaś pro­sił Boga, by mu wyba­czył, że dotąd nie pojął, iż prze­ma­wia On prze­cież we wszyst­kich języ­kach.

Histo­ria ta ilu­struje dokład­nie to, co pra­gnę prze­ka­zać czy­tel­ni­kowi w niniej­szej powie­ści. Rzadko bowiem zda­jemy sobie sprawę, że żyjemy oto­czeni Nie­zwy­kło­ścią. Wokół nas codzien­nie dzieją się cuda, Boskie znaki wyty­czają nam drogę, zaś anioły pró­bują na wszel­kie spo­soby dać znać o sobie. Jed­nak nie zwra­camy na to więk­szej uwagi, ponie­waż nauczono nas, że jedy­nie kanony i nakazy pro­wa­dzą do Boga. Nie jeste­śmy w sta­nie pojąć, że On jest wszę­dzie tam, gdzie pozwa­lamy Mu wejść.

Oczy­wi­ście, że tra­dy­cyjne prak­tyki reli­gijne są ważne, gdyż dają nam moż­li­wość wspól­nego prze­ży­wa­nia kultu i modli­twy. Nie­mniej ni­gdy nie powin­ni­śmy zapo­mi­nać o tym, iż dozna­nie duchowe jest nade wszystko prak­tycz­nym doświad­cza­niem Miło­ści. A w Miło­ści nie ma żad­nych reguł. Choć­by­śmy trzy­mali się wier­nie pod­ręcz­ni­ków, spra­wo­wali nad­zór nad ser­cem, postę­po­wali zgod­nie z góry usta­lo­nym pla­nem – wszystko to nie zda się na nic. Bowiem o wszyst­kim decy­duje serce i ono usta­na­wia prawa.

Każdy z nas miał oka­zję doświad­czyć tego na wła­snej skó­rze. Nie­raz zda­rzyło się nam skar­żyć we łzach: „Cier­pię z powodu miło­ści, która tego nie­warta”. Cier­pimy, bo czu­jemy, że dajemy wię­cej, niż otrzy­mu­jemy w zamian. Cier­pimy, bo nasza miłość jest nie­do­ce­niana. Cier­pimy, bo nie udaje nam się narzu­cić naszych reguł gry.

Ale cier­pimy prze­cież darem­nie, bo już w samej miło­ści tkwi ziarno naszego roz­kwitu. Im bar­dziej kochamy, tym bar­dziej zbli­żamy się do ducho­wego pozna­nia. Ludzie oświe­ceni, o ser­cach roz­pa­lo­nych Miło­ścią, zawsze zwy­cię­żali prze­sądy swo­jej epoki, śpie­wa­jąc, śmie­jąc się, modląc na głos, tań­cząc dozna­wali tego, co święty Paweł zwykł obda­rzać mia­nem „świę­tego sza­leń­stwa”. Byli to ludzie szczę­śliwi, ponie­waż ten, kto kocha, pod­bija świat – bez obawy, że cokol­wiek utraci. Praw­dziwa miłość to akt cał­ko­wi­tego odda­nia.

Na brzegu rzeki Pie­dry usia­dłam i pła­ka­łam jest książką o isto­cie owego daru. Pilar i jej przy­ja­ciel są posta­ciami fik­cyj­nymi, sym­bo­li­zu­ją­cymi sprzecz­no­ści, które towa­rzy­szą nam w poszu­ki­wa­niu Dru­giego Czło­wieka. Wcze­śniej czy póź­niej nad­cho­dzi czas, by prze­zwy­cię­żyć nasze lęki, gdyż droga duchowa wie­dzie poprzez codzienne doświad­cza­nie miło­ści.

Brat Tomasz Mer­ton mawiał: „Życie duchowe nie jest niczym innym, jak wła­śnie miło­ścią. Kochać wcale nie zna­czy czy­nić dobro, wspo­ma­gać czy też chro­nić kogoś, bowiem w ten spo­sób trak­tu­jemy bliź­niego jak zwy­kły przed­miot, zaś sie­bie samych postrze­gamy jako istoty mądre i szla­chetne. A to nie ma nic wspól­nego z miło­ścią. Kochać – zna­czy połą­czyć się z dru­gim czło­wie­kiem i dostrzec w nim iskrę Boga”.

Nie­chaj łzy Pilar na brzegu rzeki Pie­dry wiodą nas drogą ku temu zespo­le­niu.

Paulo Coelho

Na brzegu rzeki Piedry…

Na brzegu rzeki Pie­dry…

…usia­dłam i pła­ka­łam. Legenda głosi, że wszystko, co wpada do tej rzeki – liście drzew, owady, pióra pta­ków – prze­mie­nia się w kamie­nie spo­czy­wa­jące na jej dnie. Ach, gdy­bym tak mogła wyrwać serce z mojej piersi i wrzu­cić je w nurt rzeki… Wtedy nie byłoby wię­cej bólu, ani tęsk­noty, ani wspo­mnień.

Na brzegu rzeki Pie­dry usia­dłam i pła­ka­łam. Zimowy chłód spra­wił, iż czu­łam deli­katny dotyk spły­wa­ją­cych po mojej twa­rzy łez, i mie­szały się one z lodo­watą wodą pły­nącą u mych stóp. Gdzieś daleko rzeka ta zlewa się z inną, a potem jesz­cze z inną, aż – z dala od mych oczu i mego serca – wszyst­kie te wody wta­piają się w morze.

Niech moje łzy popłyną hen, daleko, aby mój uko­chany nie dowie­dział się ni­gdy, że pła­ka­łam z jego powodu. Niech moje łzy popłyną hen, daleko, a wtedy zapo­mnę rzekę Pie­drę, klasz­tor, kościół w Pire­ne­jach, wszech­obecną mgłę oraz ścieżki, które razem prze­szli­śmy.

Zapo­mnę drogi, góry, pola z moich marzeń – marzeń, któ­rych się wypar­łam.

Jesz­cze we mnie tkwi wspo­mnie­nie owej magicz­nej chwili, momentu, w któ­rym jedno „tak” lub jedno „nie” mogło cał­ko­wi­cie odmie­nić mój los. Zda­wać by się mogło, że wyda­rzyło się to bar­dzo dawno temu. A prze­cież upły­nął zale­d­wie tydzień, od kiedy odna­la­złam i utra­ci­łam moją miłość.

Na brzegu rzeki Pie­dry napi­sa­łam tę histo­rię. Dło­nie mi mar­zły, nogi drę­twiały i czę­sto zmu­szona byłam prze­ry­wać pisa­nie.

„Spró­buj po pro­stu żyć. Roz­pa­mię­ty­wa­nie jest zaję­ciem star­ców” – mawiał.

Być może miłość posta­rza nas przed cza­sem, albo odmła­dza, kiedy po mło­do­ści nie ma już śladu. Ale jak zapo­mnieć tamte chwile? Piszę, aby prze­mie­nić smu­tek w tęsk­notę, a samot­ność we wspo­mnie­nia, aby potem, kiedy skoń­czę już opo­wia­dać tę histo­rię, móc wrzu­cić ją do rzeki Pie­dry, jak powie­działa kobieta, która mnie przy­gar­nęła. A wody – według słów pew­nej świę­tej – mogą uga­sić to, co napi­sał ogień.

Wszyst­kie histo­rie miło­ści są takie same.

Całe dzie­ciń­stwo i wiek mło­dzień­czy spę­dzi­li­śmy razem. Potem on wyje­chał daleko, tak jak wyjeż­dżają wszy­scy chłopcy z małych miast. Mówił, że jedzie poznać świat, że jego marze­nia uno­szą go daleko od pól Sorii.

Przez parę lat nie mia­łam od niego żad­nych wie­ści. Od czasu do czasu przy­cho­dził wpraw­dzie jakiś list, ale to było wszystko – ni­gdy już bowiem nie powró­cił do świata naszego dzie­ciń­stwa.

Skoń­czy­łam szkołę, prze­nio­słam się do Sara­gossy i dopiero wtedy odkry­łam, jak bar­dzo miał rację. Soria była maleńką mie­ściną, a jej jedyny sławny poeta powie­dział, że drogę wyty­cza się idąc. Dosta­łam się na stu­dia, zna­la­złam sobie narze­czo­nego. I roz­po­czę­łam przy­go­to­wa­nia do egza­minu kon­kur­so­wego na sta­no­wi­sko urzęd­ni­cze, któ­rego nie roz­pi­sy­wano przez długi czas. Przy­ję­łam posadę sprze­daw­czyni, by opła­cić stu­dia, obla­łam egza­min, zerwa­łam zarę­czyny.

W tym cza­sie jego listy przy­cho­dziły czę­ściej, opa­trzone znacz­kami pocz­to­wymi z coraz to innych zakąt­ków świata. Zazdro­ści­łam mu. Od dzie­ciń­stwa był dla mnie jak star­szy brat, który wie wszystko, prze­mie­rza świat i pozwala rosnąć swym skrzy­dłom – pod­czas gdy ja pró­bo­wa­łam zapu­ścić korze­nie.

Dość nie­ocze­ki­wa­nie jego listy zaczęły przy­cho­dzić z jed­nego miej­sca we Fran­cji, i poja­wił się w nich Bóg. W jed­nym z nich wyra­ził chęć wstą­pie­nia do semi­na­rium duchow­nego i poświę­ce­nia życia modli­twie. Odpi­sa­łam mu, by jesz­cze się wstrzy­mał, by zakosz­to­wał smaku wol­no­ści, zanim podej­mie tak istotną decy­zję.

Ale kiedy skoń­czy­łam pisać mój list, posta­no­wi­łam go podrzeć. Kim byłam, aby pra­wić mu morały o wol­no­ści czy obo­wiąz­kach? On wie­dział, co zna­czą te słowa, ja nie.

Pew­nego dnia dowie­dzia­łam się, że pro­wa­dzi wykłady. Zdzi­wi­łam się, gdyż był zbyt młody, aby nauczać cze­go­kol­wiek. Jed­nak przed dwoma tygo­dniami napi­sał mi, że ma zabrać głos przed nie­wielką grupą słu­cha­czy w Madry­cie, i że bar­dzo mu zależy na mojej obec­no­ści.

Jecha­łam cztery godziny z Sara­gossy do Madrytu, bo zapra­gnę­łam go znowu zoba­czyć. Chcia­łam go posłu­chać, posie­dzieć w jakiejś kawiarni i powspo­mi­nać czasy, gdy bawi­li­śmy się razem i sądzi­li­śmy, że świat jest zbyt duży, aby móc go obje­chać wokół.

sobota, 4 grudnia 1993 roku

sobota 4 grud­nia 1993 roku

Wykład odby­wał się w miej­scu bar­dziej ofi­cjal­nym, niż sobie to wyobra­ża­łam. Nie spo­dzie­wa­łam się rów­nież aż tylu ludzi. W żaden spo­sób nie umia­łam sobie tego wytłu­ma­czyć.

„Kto wie, może przez te lata stał się sławny?” – pomy­śla­łam przez chwilę. O niczym takim nie pisał w swo­ich listach. Mia­łam nie­prze­partą ochotę poroz­ma­wiać z przy­by­łymi i zapy­tać, co ich tu przy­wio­dło. Nie­stety, bra­kło mi odwagi.

Moje zdzi­wie­nie jesz­cze się wzmo­gło, kiedy go ujrza­łam wcho­dzą­cego na salę. W niczym nie przy­po­mi­nał tam­tego chłopca, któ­rego zapa­mię­ta­łam – ale jede­na­ście lat może ludzi zmie­nić. Wyda­wał się znacz­nie przy­stoj­niej­szy niż daw­niej, a jego oczy były pełne bla­sku.

– Oddaje nam to, co było nie­gdyś nasze – powie­działa sto­jąca obok kobieta.

Zabrzmiało to zagad­kowo.

– Ale co oddaje? – zapy­ta­łam zasko­czona.

– To, co nam wcze­śniej skra­dziono – wiarę.

– Nie­prawda, on nam niczego nie oddaje – wtrą­ciła młoda dziew­czyna sie­dząca obok mnie. – Oni nie mogą nam odda­wać tego, co już do nas należy.

– Po co więc pani tu przy­szła? – rzu­ciła pierw­sza z iry­ta­cją w gło­sie.

– Chcę go posłu­chać. Pra­gnę dowie­dzieć się, co myślą ludzie jego pokroju. Już raz nas palili na sto­sie, kto wie, czy nie wpad­nie im do głowy zacząć od nowa.

– On działa samot­nie – zauwa­żyła kobieta. – I robi to, co w jego mocy.

Młoda dziew­czyna uśmiech­nęła się iro­nicz­nie, po czym odwró­ciła głowę, uci­na­jąc tym samym roz­mowę.

– Jak na semi­na­rzy­stę ma dużo odwagi – cią­gnęła dalej kobieta, szu­ka­jąc zapewne popar­cia w moich oczach.

Nie rozu­mia­łam nic a nic, mil­cza­łam jak zaklęta, aż w końcu dała mi spo­kój. Młoda dziew­czyna sie­dząca obok mru­gnęła do mnie poro­zu­mie­waw­czo, jak­bym była jej sprzy­mie­rzeń­cem. Moje mil­cze­nie wyni­kało jed­nak z innego powodu. Roz­my­śla­łam nad sło­wami mojej roz­mów­czyni. „Semi­na­rzy­sta”. To nie­moż­liwe. Powie­działby mi prze­cież.

Zaczął mówić, ale nie potra­fi­łam się sku­pić na jego sło­wach. „Powin­nam się chyba była ina­czej ubrać” – myśla­łam, nie wie­dząc wła­ści­wie, dla­czego mia­łoby mi na tym zale­żeć. Wkrótce zauwa­żył mnie wśród zgro­ma­dzo­nych ludzi. Pró­bo­wa­łam odgad­nąć jego myśli. Jakie spra­wi­łam na nim wra­że­nie? Jaka była róż­nica pomię­dzy osiem­na­sto­let­nią dziew­czyną a dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią kobietą?

Jego głos był cią­gle ten sam, jego słowa zmie­niły się.

Zawsze trzeba podej­mo­wać ryzyko. Tylko wtedy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cudem jest życie, gdy będziemy gotowi przy­jąć nie­spo­dzianki, jakie nie­sie nam los.

Bowiem każ­dego dnia wraz z dobro­dziej­stwami słońca Bóg obda­rza nas chwilą, która jest w sta­nie zmie­nić to wszystko, co jest przy­czyną naszych nie­szczęść. I każ­dego dnia uda­jemy, że nie dostrze­gamy tej chwili, że ona wcale nie ist­nieje. Wma­wiamy sobie z upo­rem, że dzień dzi­siej­szy podobny jest do wczo­raj­szego i do tego, co ma dopiero nadejść. Ale czło­wiek uważny na dzień, w któ­rym żyje, bez trudu odkrywa magiczną chwilę. Może być ona ukryta w tej poran­nej porze, kiedy prze­krę­camy klucz w zamku, w prze­strzeni ciszy, która zapada po wie­cze­rzy, w tysią­cach i jed­nej rze­czy, które wydają się nam takie same. Ten moment ist­nieje naprawdę, to chwila, w któ­rej spływa na nas cała siła gwiazd i pozwala nam czy­nić cuda. Tylko nie­kiedy szczę­ście bywa darem, naj­czę­ściej trzeba o nie wal­czyć. Magiczna chwila dnia pomaga nam doko­ny­wać zmian, spra­wia, iż ruszamy na poszu­ki­wa­nie naszych marzeń. I choć przyj­dzie nam cier­pieć, choć poja­wią się trud­no­ści, to wszystko jest jed­nak ulotne i nie pozo­stawi po sobie śladu, a z cza­sem będziemy mogli spoj­rzeć wstecz z dumą i wiarą w nas samych.

Biada temu, kto nie pod­jął ryzyka. Co prawda nie zazna ni­gdy smaku roz­cza­ro­wań i utra­co­nych złu­dzeń, nie będzie cier­piał jak ci, któ­rzy pra­gną speł­nić swoje marze­nia, ale kiedy spoj­rzy za sie­bie – bowiem zawsze doga­nia nas prze­szłość – usły­szy głos wła­snego sumie­nia: „A co uczy­ni­łeś z cudami, któ­rymi Pan Bóg obsiał dni twoje? Co uczy­ni­łeś z talen­tem, który powie­rzył ci Mistrz? Zako­pa­łeś te dary głę­boko w ziemi, gdyż bałeś się je utra­cić. I teraz została ci jedy­nie pew­ność, że zmar­no­wa­łeś wła­sne życie”.

Biada temu, kto usły­szy te słowa. Bo uwie­rzył w cuda, dopiero gdy magiczne chwile życia ode­szły na zawsze.

Kiedy skoń­czył mówić, oto­czył go wia­nu­szek słu­cha­czy. Sta­łam z boku pełna nie­po­koju, jakie wra­że­nie wywrę na nim po tylu latach. Czu­łam się jak małe dziecko – nie­ufna, zazdro­sna o jego nowych przy­ja­ciół i zła, bo poświę­cał im wię­cej uwagi niż mnie.

W końcu pod­szedł do mnie i zaru­mie­nił się. Nie był to już ten sam męż­czy­zna, który jesz­cze przed chwilą pero­ro­wał z taką powagą. Z wolna zamie­niał się w chłopca, który nie­gdyś cho­wał się ze mną w pustelni świę­tego Satur­nina i całymi godzi­nami opo­wia­dał o swo­ich marze­niach, by prze­mie­rzyć świat dookoła – a w tym samym cza­sie nasi rodzice wzy­wali poli­cję, sądząc, że poto­pi­li­śmy się w rzece.

– Witaj, Pilar – powie­dział.

Poca­ło­wa­łam go nie­śmiało w poli­czek. Mogłam mu powie­dzieć kilka miłych słów. Mogłam poskar­żyć się, że byłam znu­żona, cze­ka­jąc tyle czasu w tłu­mie. Mogłam przy­po­mnieć jakąś zabawną aneg­dotę z naszego dzie­ciń­stwa. Mogłam powie­dzieć, że jestem z niego dumna, widząc, jak podzi­wiają go inni. Mogłam wyja­śnić, że śpie­szę się na ostatni auto­bus do Sara­gossy.

Mogłam. Ni­gdy nie zdo­łamy zro­zu­mieć sensu tego słowa, gdyż w każ­dej chwili naszego życia ist­nieją sytu­acje, które mogły się wyda­rzyć, ale z jakichś powo­dów się nie wyda­rzyły. Ist­nieją magiczne chwile, które choć mijają nie­zau­wa­żone, to jed­nak nie­wi­dzialna Ręka Opatrz­no­ści zmie­nia bez­pow­rot­nie nasz los.

I to wła­śnie stało się teraz. Zamiast tego wszyst­kiego, co mogłam zro­bić, wypo­wie­dzia­łam zda­nie, które parę tygo­dni póź­niej przy­wio­dło mnie na brzeg tej rzeki i spra­wiło, że dziś piszę te słowa.

– Możemy napić się kawy? – spy­ta­łam wtedy.

A on odwró­cił głowę w moją stronę i przy­jął pro­po­zy­cję, którą zesłał mu los.

– Muszę koniecz­nie z tobą poroz­ma­wiać. Jutro mam kolejny wykład w Bil­bao. Wyna­ją­łem nawet samo­chód.

– Wła­ści­wie powin­nam wró­cić do Sara­gossy – odrze­kłam, nie zda­jąc sobie sprawy, że zatrza­ski­wa­łam za sobą ostat­nie drzwi umoż­li­wia­jące ucieczkę.

Ale w ułamku sekundy – może dla­tego, że poczu­łam się znowu dziec­kiem, a może dla­tego, że to nie my piszemy naj­lep­sze sce­na­riu­sze naszego życia – powie­dzia­łam:

– Za parę dni nad­cho­dzi święto Matki Boskiej Nie­po­ka­la­nego Poczę­cia. Mogę ci więc towa­rzy­szyć do Bil­bao i stam­tąd wró­cić do domu.

Kor­ciło mnie, żeby zapy­tać o „semi­na­rzy­stę”.

– Mam wra­że­nie, iż chcia­ła­byś o coś jesz­cze mnie zapy­tać – powie­dział, jakby czy­tał w moich myślach.

– Tak – odrze­kłam nie­pew­nie, jed­nak w ostat­niej chwili bra­kło mi śmia­ło­ści. – Przed wykła­dem pewna kobieta powie­działa, że odda­jesz jej to, co kie­dyś do niej nale­żało.

– Ach, to nic waż­nego.

– Ale dla mnie to jest ważne. Nic nie wiem o twoim życiu i dziwi mnie, że tak wielu ludzi tu przy­szło.

Uśmiech­nął się i odwró­cił w stronę swo­ich słu­cha­czy.

– Chwi­leczkę – chwy­ci­łam go za ramię. – Nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie.

– To dla cie­bie nic cie­ka­wego, Pilar.

– Nie szko­dzi. Chcia­ła­bym jed­nak wie­dzieć.

Wziął głę­boki oddech i popro­wa­dził mnie w drugi koniec sali.

– Wszyst­kie trzy wiel­kie reli­gie mono­te­istyczne tego świata – juda­izm, kato­li­cyzm i islam – są męskie. Męż­czyźni są w nich kapła­nami, oni także trzy­mają pie­czę nad dogma­tami wiary i usta­na­wiają prawa.

– A więc co tamta kobieta miała na myśli?

Zawa­hał się przez chwilę, ale w końcu odrzekł.

– Tylko to, że mam nieco inny pogląd na te sprawy. Wie­rzę w kobiece obli­cze Boga.

Ode­tchnę­łam z ulgą, moja roz­mów­czyni musiała się mylić. Nie mógł być semi­na­rzy­stą, ponie­waż semi­na­rzy­ści nie mogą mieć odmien­nych poglą­dów.

– Świet­nie to wyja­śni­łeś – doda­łam uspo­ko­jona.

Dziew­czyna, która mru­gnęła do mnie poro­zu­mie­waw­czo na sali, cze­kała nie­opo­dal drzwi wej­ścio­wych.

– Sądzę, że nale­żymy do tej samej tra­dy­cji – powie­działa na mój widok. – Mam na imię Brida.

– Nie wiem, o czym mówisz – odrze­kłam nieco zasko­czona.

– Jasne, że wiesz – zaśmiała się.

Wzięła mnie pod rękę i pocią­gnęła za sobą tak szybko, że nie było już czasu na dal­sze wyja­śnie­nia. Wie­czór był chłodny i wła­ści­wie nie wie­dzia­łam, co mam ze sobą począć do następ­nego dnia.

– Dokąd idziemy? – zapy­ta­łam.

– Do pomnika Bogini – odrze­kła nieco tajem­ni­czo.

– Szu­kam taniego hote­liku na noc.

– Nie bój się, coś póź­niej znaj­dziemy.

Wola­łam wpraw­dzie usiąść w jakiejś kawiarni, poroz­ma­wiać tro­chę i dowie­dzieć się o nim jak naj­wię­cej, ale nie chcia­łam wda­wać się z nią w nie­po­trzebne dys­ku­sje. Pozwo­li­łam jed­nak, by popro­wa­dziła mnie aleją Kasty­lij­ską, gdyż przy­jem­nie było przy­po­mnieć sobie Madryt po latach.

Dość nie­ocze­ki­wa­nie zatrzy­mała się pośrodku alei i wska­zała na niebo.

– Spójrz – wykrzyk­nęła.

Księ­życ w pełni prze­świ­ty­wał pomię­dzy kona­rami bez­list­nych drzew.

– Jest piękny – przy­zna­łam.

Lecz ona już nie słu­chała. Roz­krzy­żo­wała sze­roko ramiona, odwró­ciła dło­nie do nieba i stała nie­ru­chomo, kon­tem­plu­jąc księ­życ.

„W co ja się wpa­ko­wa­łam? – mówi­łam sobie w duchu. – Przy­je­cha­łam na odczyt, a zna­la­złam się w alei Kasty­lij­skiej w towa­rzy­stwie tej obłą­ka­nej kobiety. Na doda­tek jutro wyjeż­dżam z nim do Bil­bao”.

– Zwier­cia­dło Bogini Ziemi! – wyszep­tała z zamknię­tymi oczami dziew­czyna. – Wskaż nam naszą moc i spraw, aby męż­czyźni nas rozu­mieli. Ty, który w nie­bio­sach rodzisz się, świe­cisz, umie­rasz i zmar­twych­wsta­jesz, to ty obja­wi­łeś nam cykl nasie­nia i owocu.

Wycią­gnęła ramiona ku niebu i przez dłuż­szy czas stała nie­ru­chomo. Mija­jący nas prze­chod­nie patrzyli spod oka i śmiali się ukrad­kiem, ale ona nie zwra­cała na to naj­mniej­szej uwagi. Za to ja, sto­jąc u jej boku, umie­ra­łam ze wstydu.

– Musia­łam to uczy­nić, aby Bogini wzięła nas pod swoje opie­kuń­cze skrzy­dła – rze­kła, kiedy zło­żyła już hołd księ­ży­cowi.

– Prze­pra­szam, o czym ty wła­ści­wie mówisz?

– O tym samym, co twój przy­ja­ciel, tyle że w praw­dzi­wych sło­wach.

Poczu­łam żal do sie­bie, że nie słu­cha­łam uważ­niej wykładu, bo tak naprawdę nie mia­łam bla­dego poję­cia, o czym on mówił.

– My dobrze znamy kobiece obli­cze Boga – powie­działa dziew­czyna, kiedy ruszy­ły­śmy dalej. – My, kobiety, rozu­miemy i kochamy Wielką Matkę. Za naszą wie­dzę zapła­ci­ły­śmy prze­śla­do­wa­niami i pło­ną­cymi sto­sami, jed­nak udało nam się prze­trwać i dotrzeć do jej tajem­nic.

Stosy. Cza­row­nice. Spoj­rza­łam bacz­niej na tę dziew­czynę. Była ładna, miała dłu­gie, rude włosy się­ga­jące do pasa.

– Kiedy męż­czyźni wyru­szali na polo­wa­nie, my pozo­sta­wa­ły­śmy w jaski­niach, w brzu­chu Matki, opie­ku­jąc się dziećmi. Tam wła­śnie Wielka Matka nauczyła nas żyć. Męż­czy­zna żył w cią­głym ruchu, a my, pozo­sta­jąc nie­zmien­nie w łonie Matki, spo­strze­gły­śmy, że z nasion wyra­stają rośliny – i podzie­li­ły­śmy się naszym odkry­ciem z męż­czy­znami. Upie­kły­śmy pierw­szy chleb, aby ich nakar­mić. Ule­pi­ły­śmy pierw­szy dzban, aby mogli uga­sić pra­gnie­nie. I poję­ły­śmy cykl two­rze­nia, gdyż nasze ciało powie­lało rytm faz księ­życa.

Nagle zatrzy­mała się.

– Oto Ona.

Spoj­rza­łam. W cen­tral­nym punk­cie placu, roją­cym się od samo­cho­dów, try­skała fon­tanna, a pośrodku stał posąg kobiety w rydwa­nie zaprzę­gnię­tym w lwy.

– To plac Cybeli – powie­dzia­łam, chcąc pochwa­lić się, że znam Madryt. Dzie­siątki razy widzia­łam tę rzeźbę na kar­tach pocz­to­wych. Lecz dziew­czyna wcale mnie nie słu­chała. Stała na środku ulicy, pró­bu­jąc prze­drzeć się przez potok samo­cho­dów.

– Pójdźmy tam! – krzy­czała, wyma­chu­jąc ramio­nami.

Posta­no­wi­łam ją dogo­nić tylko po to, żeby podała mi nazwę jakie­goś hotelu. Całe to sza­leń­stwo zaczy­nało mnie nużyć i chcia­łam już być sama.

Do fon­tanny dotar­ły­śmy nie­mal rów­no­cze­śnie – ja z mocno biją­cym ser­cem, ona z pro­mien­nym uśmie­chem na ustach.

– Woda! – krzyk­nęła. – To wła­śnie woda jest jej ucie­le­śnie­niem.

– Podaj mi, pro­szę, nazwę jakie­goś taniego hote­liku.

W tej samej chwili Brida zanu­rzyła obie dło­nie w fon­tan­nie.

– Zrób to samo – powie­działa zachę­ca­jąco. – Dotknij tafli wody.

– Ani mi się śni. Ale nie prze­szka­dzaj sobie. Ja idę na poszu­ki­wa­nie noc­legu.

– Pro­szę, zacze­kaj jesz­cze chwilę.

Wyjęła z torebki mały flet i zaczęła grać. Muzyka pły­nąca z instru­mentu zda­wała się mieć wręcz hip­no­tyczne dzia­ła­nie. Hałas ulicy sta­wał się coraz bar­dziej daleki, a moje serce nagle się uspo­ko­iło. Usia­dłam na brzegu fon­tanny i oglą­da­jąc na nie­bie księ­życ w pełni, wsłu­chi­wa­łam się w dźwięki fletu i szmer wody. Coś mi mówiło – choć dokład­nie tego nie rozu­mia­łam – że tu wła­śnie znaj­do­wała się cząstka mej kobie­cej natury.

Nie wiem, jak długo grała, ale kiedy skoń­czyła, odwró­ciła się w stronę fon­tanny.

– Cybela jest jed­nym z wcie­leń Wiel­kiej Matki – rze­kła dziew­czyna. – To ona spra­wuje pie­czę nad plo­nami, ochra­nia mia­sta i przy­wraca kobie­cie rolę kapłanki.

– Kim ty wła­ści­wie jesteś? – zapy­ta­łam. – I dla­czego tak ci zale­żało na mojej obec­no­ści?

Spoj­rzała mi w oczy i rze­kła:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki