Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nosiła wiele imion: z domu Margaretha Geertruida Zelle; na Jawie była panią MacLeod; Niemcy nadali jej kryptonim H21
Mata Hari – kobieta-szpieg. Egzotyczna tancerka, powiernica i kochanka najbogatszych, najbardziej wpływowych mężczyzn Belle Époque, postać o tajemniczej przeszłości, budząca zazdrość dam z paryskiej arystokracji. Łamała męskie serca, moralne nakazy i drobnomieszczańskie obyczaje. Za niezależność zapłaciła najwyższą cenę.
Sto lat później legenda Maty Hari jest wciąż żywa. W masowej wyobraźni historia jej bogatego i pełnego przygód życia pozostaje symbolem kobiecej siły i odwagi.
W poruszającej i wciągającej powieści Paulo Coelho z maestrią opowiada dzieje Maty Hari, tworząc fikcyjną korespondencję między skazaną, osadzoną w paryskim więzieniu a jej adwokatem.
Urodziłam się w nieodpowiedniej epoce. Nie wiem, czy w przyszłości ktoś o mnie wspomni. Gdyby tak się stało, nie chcę, żeby widziano we mnie ofiarę.
Podstawowym źródłem inspiracji dla Paula Coelho jest jego własne życie, w którym zdarzało mu się igrać ze śmiercią, prawie popaść w szaleństwo, bawić się narkotykami, znosić tortury, eksperymentować z czarną magią i alchemią, studiować filozofię i religie, pochłaniać mnóstwo książek, tracić i odzyskiwać wiarę, doświadczać bólu i rozkoszy miłości. W poszukiwaniu własnego miejsca w świecie znajduje odpowiedzi na wyzwania, wobec których każdy z nas staje. Wierzy, że każdy ma w sobie siłę potrzebną, by odnaleźć własną drogę.
Powieść Alchemik rozeszła się w ponad 65 milionach egzemplarzy i jest wymieniana jako źródło inspiracji przez ludzi tak różnych jak Malala Yousafzai czy Pharrell Williams.
Książki Paula Coelho ukazały się na całym świecie w nakładzie ogółem 210 milionów egzemplarzy. Publikowane są one w 81 językach, co czyni autora najczęściej tłumaczonym współczesnym pisarzem na świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 110
•••
Urodziłam się w nieodpowiedniej epoce.
Nie wiem, czy w przyszłości ktoś
o mnie wspomni. Gdyby tak się stało,
nie chcę, żeby widziano we mnie ofiarę.
•••
tytuł oryginału
A Espiã
koncepcja graficzna
Katarzyna Marzec
zdjęcie Autora
Niels Akermann
redakcja i korekta
Bogna Piotrowska
przygotowanie wersji elektronicznej
Katarzyna Marzec
© Paulo Coelho 2016
http://paulocoelhoblog.com
© for the Polish edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2024
This edition was published by arrangement with Sant Jordi Asociados Agencia Literaria S.L.U., Barcelona, Spain
www.santjordi-asociados.com
All Rights Reserved
DRZEWO BABEL
an imprint of Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
www.drzewobabel.pl
Dystrybucja: www.dressler.com.pl
Księgarnia internetowa: www.swiatksiazki.pl
ISBN 978-83-8350-919-8
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
O Maryjo bez grzechu poczęta,
módl się za nami, którzy
do Ciebie się uciekamy!
Gdy idziesz do urzędu ze swym przeciwnikiem,
staraj się w drodze dojść z nim do zgody,
by cię nie pociągnął do sędziego;
a sędzia przekazałby cię dozorcy,
dozorca zaś wtrąciłby cię do więzienia.
Powiadam ci, nie wyjdziesz stamtąd,
póki nie oddasz ostatniego pieniążka.
Św. Łukasz, 12, 58–59
POWIEŚĆ OPARTANA FAKTACH
PARYŻ, 15 PAŹDZIERNIKA1917 ROKU.
ANTON FISHERMANI HENRY WALES
DLA INTERNATIONAL NEWS SERVICE
Dochodziła godzina piąta rano, kiedy grupa osiemnastu mężczyzn, w większości francuskich oficerów, weszła na drugie piętro paryskiego więzienia dla kobiet Saint-Lazare. Prowadzeni korytarzem przez strażnika, który płonącą pochodnią zapalał kolejne lampy, zatrzymali się przed celą numer 12.
W środku były już zakonnice opiekujące się skazaną. Drzwi otworzyła siostra Leonida. Poprosiła żołnierzy, żeby poczekali na zewnątrz i wróciła do celi. Energicznym ruchem potarła zapałką ścianę i zapaliła lampę naftową. Poprosiła drugą zakonnicę o pomoc.
Cicho podeszła do pryczy i lekko potrząsnęła śpiącą postać. Trudno było dobudzić kobietę, która jakby całkowicie straciła zainteresowanie światem. Gdy wreszcie otworzyła oczy, zakonnicom zdawało się, że została wybudzona z głębokiego, mocnego snu. Kobieta zachowała spokój również wtedy, gdy usłyszała, że Prezydent Republiki oddalił jej prośbę o ułaskawienie. Trudno było stwierdzić, czy u kresu swojej drogi czuła smutek, czy ulgę.
Siostra Leonida poprosiła do celi pastora Arbaux, kapitana Bouchardona i adwokata, doktora Cluneta. Skazana przekazała prawnikowi długi list, a właściwie testament, który pisała przez ostatni tydzień, oraz dwie koperty z wycinkami z gazet.
Włożyła czarne pończochy, co w zaistniałych okolicznościach wydało się absurdalne, potem pantofle na wysokim obcasie ozdobione jedwabną kokardą. Wstała z pryczy, podeszła do wieszaka znajdującego się w rogu i zdjęła z niego długi aksamitny płaszcz obszyty futrem, prawdopodobnie z lisa. Narzuciła je na jedwabną suknię o kroju kimona, w której przespała noc.
Ciemne włosy miała w nieładzie. Rozczesała je i upięła w kok nad karkiem. Nałożyła pilśniowy kapelusz i przewiązała jedwabną wstążką, żeby wiatr nie zwiał go w miejscu, do którego miała być eskortowana.
Wolno sięgnęła po czarne zamszowe rękawiczki, a potem spokojnie odwróciła się do czekających i powiedziała:
– Jestem gotowa.
Wszyscy opuścili celę i zeszli na dół. Przed więzieniem Saint-Lazare z włączonym silnikiem czekał samochód, którym skazana miała udać się na miejsce egzekucji.
Maszyna ruszyła na pełnym gazie i pomknęła przez ulice śpiącego miasta w kierunku Vincennes, gdzie kiedyś znajdował się fort, zniszczony przez Niemców w 1870 roku.
Po dwudziestu minutach samochód zatrzymał się i pasażerowie wysiedli, jako ostatnia Mata Hari.
Żołnierze ustawili się w szeregu gotowi do egzekucji. Pluton składał się z dwunastu zouaves[1]. Obok nich stał oficer z obnażoną szablą.
Pastor Arbaux w towarzystwie dwóch zakonnic podszedł do skazanej i zamienił z nią parę słów. Potem dołączył do nich porucznik i podał jednej z sióstr białą chustę.
– Proszę zawiązać jej oczy – powiedział.
– Czy to konieczne? – spytała Mata Hari, spoglądając na skrawek materiału.
Doktor Clunet rzucił porucznikowi pytające spojrzenie.
– Nie. Tylko, jeśli Madame sobie tego życzy – odparł oficer.
Mata Hari nie miała przesłoniętych oczu ani związanych rąk. Spokojnie, z podniesioną głową patrzyła na pluton egzekucyjny. Pastor, zakonnice i porucznik odeszli na bok.
Dowódca plutonu uważnie obserwował żołnierzy, pilnując, żeby żadnemu nie przyszło do głowy sprawdzić, jaki ładunek tkwi w lufie: zgodnie ze zwyczajem w jednym z karabinów umieszczono ślepy nabój, aby po egzekucji każdy żołnierz mógł wierzyć, że to nie on zastrzelił skazaną. Za chwilę wszystko się skończy i będzie można odetchnąć.
– Gotuj broń!
Dwunastu żołnierzy podniosło karabiny i przygotowało się do strzału.
Kobieta nawet nie drgnęła.
Porucznik odszedł na bok, lecz na tyle blisko, żeby wszyscy żołnierze widzieli, jak unosi szablę.
– Cel!
Kobieta stała nieruchomo, nie okazując strachu.
Oficer opuścił szablę i wydał komendę:
– Ognia!
W blasku wschodzącego słońca, wraz z hukiem salw, zabłysły iskry z luf karabinów i pojawiły się ledwo widoczne obłoczki dymu. Żołnierze jednocześnie opuścili karabiny i oparli je o ziemię.
Przez ułamek sekundy kobieta jeszcze stała. Nie wyglądało to jak w kinie. Nie runęła do przodu ani do tyłu, nie uniosła gwałtownie rąk. Osunęła się łagodnie, trzymając dumnie uniesioną głowę. Miała oczy szeroko otwarte.
Jeden z żołnierzy zemdlał.
Jej ciało opadło na prawą stronę. Leżała na ziemi z podkulonymi nogami, przyodziana w czarny aksamit, nieruchoma, z twarzą zwróconą ku niebu.
Jeden z trzech oficerów obecnych przy egzekucji wyjął rewolwer i w towarzystwie porucznika podszedł do ciała kobiety. Pochylił się, przyłożył lufę do jej skroni i strzelił. Nabój przeszył mózg.
Mężczyzna odwrócił się do zebranych i oznajmił:
– Mata Hari nie żyje.
[1] Zouaves – żuawi francuscy, od 1830 roku formacja lekkiej piechoty, wyróżniająca się charakterystycznymi mundurami pochodzenia arabskiego.
Szanowny Doktorze Clunet,
Nie wiem, jak zakończy się ten tydzień. Kiedyś byłam optymistką, ale dziś czuję gorycz, samotność i rozpacz.
Jeśli spełnią się moje nadzieje, nie otrzyma Pan tego listu. Zostanę uniewinniona. Nie na darmo przez całe życie przyjaźniłam się z wpływowymi ludźmi. Zatrzymam go jako pamiątkę, żeby kiedyś moja córka dowiedziała się, kim była naprawdę jej matka.
Gdyby jednak stało się inaczej, mam obawy, że nikt nie zechce przechować tych paru stron zapisanych w ostatnich dniach życia. Zawsze byłam realistką i wiem, że każdy adwokat po zamknięciu jednej sprawy natychmiast przystępuje do następnej i nie ogląda się wstecz.
Oczami wyobraźni widzę, co przyniesie przyszłość. Będzie Pan zapracowanym człowiekiem, bo jako obrońca osoby skazanej za szpiegostwo szybko zyska Pan jeszcze większą popularność. Do Pańskich drzwi będą pukać tłumy klientów błagających o pomoc, bo wprawdzie poniesie Pan klęskę, ale zyska sławę. Pojawią się dziennikarze, którzy będą chcieli usłyszeć Pańską wersję wydarzeń. Będzie Pan jadał w najlepszych restauracjach, budząc szacunek i zazdrość kolegów po fachu. Dobrze Pan wie, że nie przedstawiono żadnych konkretnych dowodów mojej winy, jeśli nie liczyć kilku spreparowanych dokumentów. Mimo to nigdy nie przyzna się Pan do tego, że dopuścił Pan do śmierci niewinnego człowieka.
Niewinnego? Może to nieodpowiednie słowo. Straciłam niewinność z chwilą przyjazdu do tego miasta bliskiego memu sercu. Wierzyłam, że zdołam przechytrzyć ludzi szukających tajnych informacji; że Niemcy, Francuzi, Anglicy i Hiszpanie ulegną mojemu czarowi. Stało się inaczej – to mną manipulowano.
Udało mi się uciec przed karą za popełnione grzechy, z których największym było pragnienie niezależności w świecie rządzonym przez mężczyzn. Natomiast skazano mnie za szpiegostwo, chociaż moją jedyną winą było powtórzenie paru plotek zasłyszanych w paryskich salonach.
Owszem, przedstawiałam je jako „sekrety wagi państwowej”, bo chciałam pieniędzy, chciałam władzy. Ale moi oskarżyciele dobrze wiedzą, że powtarzałam tylko to, co było tajemnicą poliszynela.
Szkoda, że nikt nie pozna prawdy. Moje listy i wycinki z gazet trafią do zakurzonego archiwum, gdzie spoczną obok sterty innych dokumentów. Za jakiś czas osoba odpowiedzialna za zbiory wyrzuci stare papiery, żeby zrobić miejsce dla nowych teczek.
Świat zdąży o mnie zapomnieć. Nie piszę jednak do Pana w nadziei, że pamięć o mnie przetrwa. Chcę zrozumieć siebie. Chcę odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego kobieta, której przez lata udawało się realizować wszystko, czego pragnęła, została skazana na karę śmierci za tak niewielkie przewinienie.
Kiedy patrzę na moje życie, myślę, że pamięć jest jak rzeka, która odwraca swój bieg. Wspomnienia są pełne ulotnych wrażeń, ożywających i wzruszających obrazów z przeszłości, drobiazgów, nieistotnych dźwięków. Dobiegający do celi zapach świeżo upieczonego chleba przypomina mi czas spędzony na wolności i spacery ulicami pełnymi kawiarni. Te wspomnienia przygnębiają mnie bardziej niż strach przed śmiercią i samotność, jaka jest teraz moim udziałem.
Wspomnienia wskrzeszają bezlitosnego demona Melancholii. Nie potrafię się przed nim bronić. Słucham śpiewu więźniarki z celi obok, otwieram listy od garstki admiratorów, którzy nigdy mi nie przynosili róż i jaśminu. Czasem przypominam sobie jakąś błahą scenę z przeszłości. To wszystko, co mi zostało z niezliczonych podróży po świecie.
Wspomnienia zawsze zwyciężają, a wraz z nimi powracają duchy z dawnych czasów, znacznie gorsze od Melancholii. To wyrzuty sumienia – moi towarzysze w celi. Wyjątkiem są krótkie chwile, kiedy odwiedzają mnie siostry. Nie opowiadają o Bogu ani nie oceniają moich „grzechów ciała”. Wystarczy, że powiedzą jedno, dwa zdania, a z moich ust zaczyna płynąć potok wspomnień, jakbym chciała cofnąć czas, zanurzyć się w rzece, której odwrócony nurt poniesie mnie do źródeł.
Jedna z zakonnic spytała, czy gdyby Bóg dał mi drugą szansę, postąpiłabym inaczej.
Odparłam, że tak, ale prawdę mówiąc nie jestem tego pewna. Wiem tylko, że moje serce jest jak miasto ruin, po którym hulają niespełnione marzenia, namiętności, niewykorzystana siła, samotność, wstyd, zraniona duma, zdrada i smutek. Nie potrafię się od nich uwolnić. Użalam się nad sobą i płaczę w samotności.
Urodziłam się w nieodpowiedniej epoce, dlatego nie mogę niczego naprawić. Nie wiem, czy w przyszłości ktoś o mnie wspomni. Gdyby tak się stało, nie chcę, żeby widziano we mnie ofiarę, lecz kobietę odważnie idącą przez życie, która za niezależność bez wahania zapłaciła najwyższą cenę.
Kiedyś, podczas pobytu w Wiedniu, poznałam człowieka, który robił w Austrii wielką karierę. Nazywał się Freud. Nie pamiętam jego imienia. Ludzie go uwielbiali, ponieważ dzięki niemu uwierzyli, że mogą odzyskać niewinność, bo za ich błędy i za ich grzechy winni są rodzice.
Zastanawiam się, jakie błędy popełniła moja rodzina, ale jestem daleka od jej obwiniania. Adam i Antje Zelle dali mi wszystko, na co było ich stać. Mieli zakład kapeluszniczy, inwestowali w złoża ropy naftowej, zanim inni odkryli jej znaczenie. Posłali mnie do prywatnej szkoły, gdzie uczyłam się tańca i jazdy konnej. Kiedy zaczęto nazywać mnie „kobietą lekkich obyczajów”, ojciec napisał książkę w mojej obronie. Nie powinien był tego robić, bo żyłam tak, jak chciałam, a jego książka odniosła odwrotny skutek: ludzie zaczęli się mną jeszcze bardziej interesować i coraz częściej nazywali mnie kłamczuchą i ladacznicą.
Owszem, byłam ladacznicą, jeśli oznacza to osobę, która dostaje klejnoty i apanaże w zamian za czułość i dostarczanie rozkoszy. Owszem, kłamałam i robiłam to tak często, że się w tym sama gubiłam. Traciłam wiele energii, żeby tuszować takie potknięcia.
Nie mogę mieć pretensji do rodziców, chyba tylko o to, że urodziłam się w niewłaściwym mieście. Nazywało się Leeuwarden i pewnie większość mieszkańców mojego kraju nigdy o nim nie słyszała. Nic się tam nie działo i wszystkie dni były do siebie podobne. Kiedy koleżanki zaczęły mnie naśladować, zrozumiałam, że jestem atrakcyjna.
W 1889 roku szczęście odwróciło się od naszej rodziny. Adam zbankrutował, a Antje podupadła na zdrowiu i po dwóch latach zmarła. Rodzicie nie chcieli, żebym patrzyła na ich gehennę, dlatego wysłali mnie do szkoły z internatem w mieście Lejda. Uważali, że powinnam odebrać staranne wykształcenie, które w przyszłości pozwoli mi zostać przedszkolanką. Byli przekonani, że dzięki tej pracy będę mogła spokojnie czekać na odpowiedniego kawalera, który zechce się mną zaopiekować. W dniu wyjazdu mama dała mi sakiewkę.
– Margaretho, weź to na drogę – powiedziała.
Wtedy nazywałam się Margaretha Zelle. Nienawidziłam tego imienia. Z powodu jakiejś znanej i uwielbianej aktorki nosiły je setki dziewcząt.
Spytałam, co to jest.
– Cebulki tulipanów, kwiatów, które są symbolem naszego kraju. Ale są też ważne z innego powodu. Wyglądają jak cebulki wielu innych roślin, ale pamiętaj, że już w tej postaci są tulipanami i zawsze nimi pozostaną, nawet gdyby chciały zakwitnąć różami i słonecznikami. Jeśli będą próbować zmienić się w coś innego, szybko zwiędną i umrą. Dlatego nie zapomnij, żeby zawsze z radością iść za głosem serca, niezależnie, dokąd cię doprowadzi. Kwiaty zachwycają, a gdy ich płatki opadną, pozostaną nasionka, które podejmą Boże dzieło.
Włożyła cebulki z powrotem do sakiewki, którą pomimo choroby dziergała dla mnie przez wiele dni.
– Kwiaty uczą nas prawdy o przemijaniu. Ich uroda mija, szybko więdną, ale przekwitając zostawiają cebulki, z których powstaną nowe kwiaty. Pamiętaj o tym nie tylko w chwilach szczęścia, ale także bólu i smutku. Wszystko przemija, starzeje się, umiera i odradza na nowo.
Ile burz musiałam przetrwać, by to wreszcie pojąć. Wtedy nie rozumiałam jej słów. Z niecierpliwością czekałam na wyjazd z prowincjonalnego miasteczka, gdzie wszystkie dni i noce były do siebie podobne.
– Najwyższe drzewa wyrastają z najmniejszych nasion. Pamiętaj o tym i bądź cierpliwa.
Ucałowała mnie na pożegnanie. I pojechałam z ojcem na dworzec kolejowy. Milczeliśmy całą drogę.
Niemal wszyscy mężczyźni, których poznałam, dali mi radość, drogą biżuterię i uprzywilejowane miejsce w społeczeństwie. Nigdy nie żałowałam tych znajomości, może poza pierwszą. To był dyrektor szkoły. Zgwałcił mnie, kiedy miałam szesnaście lat.