Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pielgrzym jest tą powieścią Paula Coelho, która utorowała drogę do międzynarodowego sukcesu bestsellerowemuAlchemikowi. Pod wieloma względami te dwie książki się dopełniają - aby naprawdę zrozumieć jedną, musisz przeczytać drugą.
Daj się wciągnąć w porywającą relację z pielgrzymki Coelho szlakiem Santiago de Compostela. Ta fascynująca opowieść mówi o potrzebie odnalezienia własnej drogi. Ma w sobie coś z powieści przygodowej, równocześnie jest przewodnikiem samopoznania. W idealny sposób łączy literacki urok z inspiracją do wglądu w głąb siebie.
„Niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
„Niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi”.
Paulo Coelho
Urodził się 24 sierpnia 1947 roku w Rio de Janeiro. Zanim został pisarzem, tworzył teksty piosenek, pracował jako producent muzyczny i dziennikarz. Ważnym źródłem inspiracji jest dla Paula jego własne życie. Światową sławę przyniósł mu Alchemik, który ukazał się po jego pierwszej powieści Pielgrzym. Alchemik był jednym z najważniejszych wydarzeń wydawniczych XX wieku, sprzedał się w 150 milionach egzemplarzy i został opublikowany w 88 językach, co czyni Paula Coelho najczęściej tłumaczonym autorem z języka portugalskiego na świecie i jednym z najpopularniejszych pisarzy współczesnych. W Polsce jego książki osiągnęły nakład 5 milionów egzemplarzy.
Alchemik, Pielgrzym, Brida, Podręcznik wojownika światła, Weronika postanawia umrzeć, Jedenaście minut, Zahir, Czarownica z Portobello, Zwycięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprzedały się w ponad 320 milionach egzemplarzy na całym świecie.
Jest członkiem Brazylijskiej Akademii Literatury i otrzymał Order Legii Honorowej w randze kawalera. W 2007 roku został mianowany Posłańcem Pokoju ONZ.
O Maryjo, bez grzechu poczęta, módl się za nami,którzy się do Ciebie uciekamy.
Amen
Oni rzekli: „Panie, tu są dwa miecze”.
Odpowiedział im: „Wystarczy”.
Ewangelia wg św. Łukasza, 22, 38
Kiedy lata temu przekraczałem próg małego domku w Saint-Jean-Pied-de-Port, byłem przekonany, że tracę czas. W tym okresie w poszukiwaniach duchowych kierowałem się myślą, że istnieją sekrety, tajemne ścieżki, ludzie zdolni rozumieć i panować nad zjawiskami niedostępnymi dla większości śmiertelników. Toteż podążanie „drogą zwykłego człowieka” uważałem za niegodne uwagi.
Wielu przedstawicieli mojego pokolenia – a wśród nich ja – uległo fascynacji sektami, tajemnymi stowarzyszeniami i uwierzyło, że zrozumienie tego, co trudne i złożone, prowadzi ku zgłębieniu tajemnicy życia. W 1974 roku przyszło mi drogo za to zapłacić. A jednak, kiedy już uwolniłem się od strachu, trwałe miejsce w moim życiu zajęła fascynacja tym, co tajemne. Dlatego gdy mój Mistrz wspominał o wędrówce do Santiago de Compostela, uznałem tę pielgrzymkę za męczącą i bezsensowną. Rozważałem nawet możliwość porzucenia RAM, niewielkiego bractwa, opierającego się na ustnym przekazie języka symbolicznego.
Kiedy w końcu okoliczności skłoniły mnie do wypełnienia prośby Mistrza, postanowiłem zrobić to po swojemu. W pierwszych dniach pielgrzymki starałem się usilnie widzieć w Petrusie czarownika, Don Juana, postać, którą pisarz Carlos Castaneda posłużył się jako łącznikiem z tym, co nadprzyrodzone. Byłem przekonany, że przy odrobinie wyobraźni zdołam czerpać zadowolenie z doświadczenia, jakim była droga do Santiago, i zastąpić prawdy ujawnione – tajemniczością, proste – złożonym, zrozumiałe – niepojętym.
Ale Petrus potrafił się oprzeć każdej mojej próbie przemienienia go w bohatera. To bardzo utrudniało nasze kontakty i ostatecznie rozstaliśmy się z poczuciem, że nasza zażyłość przywiodła nas donikąd.
Długo po tym rozstaniu uświadomiłem sobie, co przypominały mi tamte przeżycia. Dziś to wiem: niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi. Dzięki zrozumieniu tej prawdy, najcenniejszemu, jakie posiadam, gotów jestem podjąć największe choćby ryzyko, dążąc do osiągnięcia tego, w co wierzę. Z niego czerpałem odwagę, pisząc Pielgrzyma, swoją pierwszą książkę. Ono dawało mi siłę do walki, kiedy mówiono, że żaden Brazylijczyk nie zdoła żyć z literatury. Pomogło zachować godność i wytrwałość w Dobrej Walce, którą muszę co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę nadal podążać „drogą zwykłego człowieka”.
Nigdy już nie spotkałem mojego przewodnika. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt po opublikowaniu tej książki w Brazylii, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy pojawił się angielski przekład Pielgrzyma, cieszyłem się, że nareszcie będzie mógł poznać moją wersję naszych wspólnych przeżyć. I znów próbowałem się do niego dodzwonić, ale zmienił numer telefonu.
W dziesięć lat później Pielgrzym został wydany w kraju, od którego zacząłem tamtą podróż. To na francuskiej ziemi po raz pierwszy ujrzałem Petrusa. Mam nadzieję, że pewnego dnia się spotkamy, a wtedy powiem: „Dziękuję i dedykuję ci tę książkę!”.
PAULO COELHO
– I stojąc przed Świętym Obliczem RAM, dotknij dłońmi Słowa życia, a zyskasz dość siły, by świadczyć za nim tu i choćby na krańcu świata!
Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysunąwszy go z pochwy. Płomienie wystrzeliwały z trzaskiem. Przychylna wróżba oznaczała, że wolno nam kontynuować rytuał. Pochyliłem się więc i gołymi rękami zacząłem kopać ziemię.
Działo się to nocą 2 stycznia 1986 roku. Znajdowaliśmy się na szczycie pasma Serra do Mar, w pobliżu masywu zwanego Czarnymi Wierchami. Oprócz mnie i Mistrza była tam moja żona, jeden z uczniów, miejscowy przewodnik oraz reprezentant wielkiego bractwa, które obejmowało znane pod nazwą „Tradycja” ezoteryczne zakony całego świata. Towarzysząca mi piątka ludzi – także przewodnik, którego wcześniej uprzedzono o celu naszej wyprawy – uczestniczyła w wyświęceniu mnie na Mistrza Zakonu RAM, starego bractwa chrześcijańskiego założonego w 1492 roku.
Wygrzebałem w ziemi niezbyt głęboki, lecz szeroki dołek. Z wielkim pietyzmem uderzałem w glebę, wypowiadając rytualne słowa. Wtedy podeszła do mnie żona. Wręczyła mi miecz, którym posługiwałem się przez z górą dziesięć lat i który przez cały ten czas był mi pomocny. Złożyłem miecz w wykopanym dole, przysypałem go ziemią i wyrównałem powierzchnię. Gdy wykonywałem te czynności, wracały wspomnienia trudnych chwil, które przeżyłem, rzeczy, których się nauczyłem, i zjawisk, które mogłem wywołać tylko dlatego, że był przy mnie ten stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go trawić ziemia, stal jego ostrza i drewno rękojeści miały znowu żywić miejsce, z którego zaczerpnęły swą wielką moc.
Mistrz zbliżył się do mnie i położył nowy miecz w miejscu, gdzie pogrzebałem stary. Wtedy wszyscy podnieśli ramiona, a Mistrz sprawił, że wokół mnie roztoczyła się niezwykła poświata, która nie dawała wprawdzie światła, ale była widoczna i kładła się na sylwetkach zebranych barwą odmienną od żółtego blasku ognia.
Dobywszy z pochwy własnego miecza, dotykał nim moich ramion i głowy, mówiąc:
– Mocą i miłością RAM mianuję cię Mistrzem i kawalerem Zakonu, dziś i po kres twych dni. R jak Rygor, A jak Afirmacja Miłości, M jak Miłosierdzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak Mundi. Przyjmując ten miecz, pamiętaj, by nigdy nie spoczywał zbyt długo w pochwie, gdyż przeżarłaby go rdza. Kiedy jednak go dobędziesz, niechaj nigdy nie wraca na miejsce, nie uczyniwszy dobra, nie otwarłszy nowej drogi.
Ostrzem swego miecza lekko zranił mi czoło. Odtąd nie musiałem już milczeć, nic nie zobowiązywało mnie do ukrywania tego, czego potrafię dokonać ani do tajenia cudów, jakie nauczyłem się czynić na drodze Tradycji. Odtąd byłem jednym z braci.
Wyciągnąłem rękę, żeby chwycić nowy miecz wykuty z doskonałej stali, o czarno-czerwonej drewnianej rękojeści, drzemiący w czarnej pochwie. Lecz w chwili, gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamierzałem podnieść miecz, Mistrz postąpił krok do przodu i nadepnął mi na palce stóp z takim impetem, że krzyknąłem z bólu.
Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Dziwna poświata wokół mnie zniknęła, a twarz Mistrza w blasku płomieni ogniska wyglądała jak twarz zjawy.
Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, przywołał moją żonę i jej wręczył mój nowy miecz. Potem zwrócił się do mnie i powiedział:
– Cofnij rękę, która cię zdradziła! Albowiem droga Tradycji nie jest drogą kilku wybranych, lecz drogą wszystkich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posiadłeś, nic nie znaczy, ponieważ nie dzielisz się nią z innymi ludźmi! Gdybyś odmówił przyjęcia tego miecza, wręczyłbym ci go, wiedząc, że twoje serce jest czyste. Jak się jednak obawiałem, w tej samej chwili poślizgnąłeś się i upadłeś. Zaślepiony żądzą, będziesz musiał raz jeszcze ruszyć drogą w poszukiwaniu miecza. Okazałeś pychę, przyjdzie ci go zatem szukać wśród prostych ludzi. Zauroczony cudami, będziesz musiał stoczyć długą walkę, by odnaleźć to, co chciano ci tak hojnie podarować.
Poczułem, że runął cały mój świat. Klęczałem, niezdolny wydobyć z siebie słowa, czułem w sercu pustkę. Teraz, kiedy oddałem ziemi mój stary miecz, nie było sposobu, by go odzyskać. A ponieważ nie otrzymałem nowego, znów znalazłem się w położeniu debiutanta, bezsilny i bezbronny. W dniu najwyższych niebiańskich święceń mój porywczy Mistrz, miażdżąc mi palce, zesłał mnie do świata Nienawiści i Ziemi.
Przewodnik wygasił ogień, żona podeszła do mnie i pomogła mi się podnieść. To ona trzymała mój nowy miecz – ja, zgodnie z regułą Tradycji, nie mogłem go nawet dotknąć bez pozwolenia Mistrza. Schodziliśmy w ciszy leśną ścieżką, podążając za latarnią przewodnika i wreszcie dotarliśmy do bitej drogi, gdzie zaparkowaliśmy samochody.
Nikt mnie nie żegnał. Żona schowała miecz do bagażnika i uruchomiła silnik. Przez dłuższy czas milczeliśmy. Żona jechała powoli, omijając wyboje i dziury na drodze.
– Nie martw się – powiedziała, chcąc dodać mi otuchy. – Jestem pewna, że go odnajdziesz.
Zapytałem, co powiedział jej Mistrz.
– Trzy rzeczy. Po pierwsze, że powinien był się cieplej ubrać, bo na górze było znacznie zimniej, niż przypuszczał. Po drugie, że cała ta sytuacja wcale go nie zaskoczyła i że zdarzało się to już wielu innym, którzy osiągnęli to, co ty. Po trzecie, że miecz będzie na ciebie czekał w pewnym punkcie drogi, którą przyjdzie ci przemierzyć. Nie powiedział, kiedy to nastąpi. Wskazał mi tylko miejsce, w którym mam go ukryć.
– Co to za droga? – zapytałem nerwowo.
– Nie podał mi żadnych szczegółów. Powiedział tylko, że powinieneś odnaleźć na mapie Hiszpanii stary średniowieczny szlak, znany pod osobliwą nazwą Camino de Santiago.
Celnik długo przyglądał się mieczowi, który wiozła moja żona, i w końcu zapytał, co zamierzamy z nim zrobić. Odparłem, że jeden z naszych przyjaciół ma przeprowadzić ekspertyzę przed wystawieniem miecza na aukcji. Kłamstwo okazało się na tyle przekonujące, że celnik wydał nam zaświadczenie, z którego wynikało, że wwieźliśmy miecz przez granicę celną na lotnisku Barajas, i poinformował, że gdybyśmy mieli problemy przy ponownym przekraczaniu granicy, wystarczy okazać celnikom ten dokument.
Poszliśmy do wypożyczalni samochodów, bo musieliśmy potwierdzić rezerwację dwóch aut. Dopełniliśmy formalności i wpadliśmy do lotniskowej restauracji, żeby coś przekąsić. Potem każde z nas miało już podążyć własną drogą.
Miałem za sobą bezsenną noc – w samolocie nie zmrużyłem oka po trosze ze strachu przed lataniem, po trosze z obawy przed tym, co miało się wydarzyć – mimo to byłem bardzo podekscytowany i nie czułem znużenia.
– Nie martw się – powtórzyła żona po raz enty. – Musisz jechać do Francji i odszukać w Saint-Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skontaktuje cię z kimś, kto poprowadzi cię Camino de Santiago.
– A ty? – zapytałem także po raz enty, doskonale znając odpowiedź.
– Ja pojadę tam, dokąd muszę i spełnię misję, którą mi powierzono. Potem zatrzymam się na kilka dni w Madrycie i wrócę do Brazylii. Potrafię poprowadzić nasze sprawy nie gorzej niż ty.
– Nie wątpię – uciąłem, nie chcąc poruszać tej kwestii.
Interesy, które prowadziłem w Brazylii, zaprzątały mnie niemal bez reszty. W ciągu dwóch tygodni po wydarzeniach na Czarnych Wierchach zebrałem najważniejsze informacje o szlaku wiodącym do Santiago de Compostela, jednak dopiero po siedmiu miesiącach postanowiłem rzucić wszystko i wybrać się w tę podróż.
Pewnego ranka moja żona oznajmiła, że termin zbliża się nieubłaganie, i że jeśli nie podejmiemy decyzji, na zawsze już mogę zapomnieć o magii i Tradycji RAM. Próbowałem ją przekonać, że Mistrz powierzył mi zadanie niewykonalne, że mam obowiązki i nie mogę tak po prostu zrezygnować z pracy, zostawić wszystkich spraw na łasce losu. Roześmiała się i orzekła, że to kiepska wymówka, bo przecież przez ostatnie siedem miesięcy niewiele zrobiłem, całymi dniami i nocami biłem się z myślami – jechać czy nie jechać. I jakby od niechcenia podała mi dwa bilety na samolot.
– Dlaczego właśnie teraz? – zapytałem. – Naprawdę nie wiem, czy to najlepszy pomysł, żeby ktoś decydował za mnie w sprawie tak ważnej i osobistej.
Żona odparła, że jeśli mamy znów gadać o bzdurach, lepiej od razu dać sobie spokój.
– Znam cię nie od dziś, nigdy nie dopuściłbyś do tego, by najdrobniejszą decyzję dotyczącą twojego życia podjął ktoś inny. Chodźmy już, robi się późno.
Zabrała swój bagaż i poszła w kierunku wynajętego samochodu. Nie ruszyłem się z miejsca. Siedziałem, przypatrując się, z jaką troską niesie mój miecz, który w każdej chwili mógł się jej wyślizgnąć z ręki.
W połowie drogi przystanęła. Wróciła do stolika, przy którym siedziałem, głośno cmoknęła mnie w usta i długo przyglądała mi się w milczeniu. Nagle dotarło do mnie, że jestem w Hiszpanii, że już nie mogę się cofnąć. Miałem przerażającą pewność, że ryzyko porażki jest ogromne, ale uczyniłem przecież pierwszy krok. Pocałowałem ją bardzo czule – w ten pocałunek włożyłem całą przepełniającą mnie w tamtej chwili miłość i tuląc ją w ramionach, błagałem o wsparcie i opiekę wszystkie moce, w które wierzyłem, prosiłem z głębi serca o siłę, która pozwoli mi powrócić z mieczem.
– Widziałeś ten piękny miecz? – rozbrzmiał przy sąsiednim stoliku kobiecy głos, gdy tylko żona odeszła.
– Podoba ci się? – spytał głos męski. – Mogę ci kupić dokładnie taki sam. Tu, w Hiszpanii, w butikach dla turystów są takich setki.
Po godzinie za kierownicą zacząłem odczuwać zmęczenie, które narastało po nieprzespanej nocy. Był sierpień, upał niemiłosierny, samochód był przegrzany do granic możliwości. Postanowiłem zrobić sobie przystanek w miasteczku oznaczonym na mapach samochodowych jako zabytkowe. Jadąc stromą drogą, która do niego wiodła, po raz kolejny przypominałem sobie wszystko, czego dowiedziałem się na temat Camino de Santiago.
Każdy wyznawca Islamu ma obowiązek przynajmniej raz w życiu odbyć pielgrzymkę do Mekki. Również chrześcijaństwo pierwszego tysiąclecia miało trzy święte szlaki, zapewniające błogosławieństwo i odpust grzechów każdemu, kto przemierzy jeden z nich. Pierwszy wiódł do Grobu Świętego Piotra w Rzymie. Symbolem tej drogi był krzyż. Tych, którzy wędrowali szlakiem rzymskim, zwano romeros. Drugi prowadził do Grobu Chrystusowego w Ziemi Świętej, do Jerozolimy, tych zaś, którzy go obrali, zwano palmeros, symbolem tej pielgrzymki były bowiem palmy, które witały Chrystusa wjeżdżającego do miasta. I wreszcie trzecia droga – szlak tych, którzy pragnęli przyklęknąć przy relikwiach apostoła Jakuba, pogrzebanych w miejscu, gdzie pewien pasterz ujrzał migocącą nad polem gwiazdę. Legenda głosi, że święty Jakub i Maryja Dziewica szli tamtędy po śmierci Chrystusa, głosząc Słowo Boże i nakłaniając ludy do nawrócenia. Miejscu temu nadano nazwę „Compostela” – Gwiezdne Pole – i wkrótce wyrosło tu miasto, do którego ściągać zaczęli wędrowcy z całego chrześcijańskiego świata. Tych, którzy wybrali trzecią ze świętych dróg, zwano peregrinos iacobitas, a ich symbolem stała się muszla.
W złotym wieku, który przypadał na XIV stulecie, ponad milion osób przybywających z całej Europy podążało każdego roku Drogą Mleczną (którą nazywano tak, ponieważ nocą ta właśnie galaktyka wskazywała kierunek wędrowcom). Jeszcze w dzisiejszych czasach żarliwi katolicy, duchowni i badacze przemierzają pieszo siedmiusetkilometrowy szlak wiodący z miasteczka Saint-Jean-Pied-de-Port we Francji do katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii1.
Dzięki francuskiemu mnichowi, Aymericowi Picaud, który odbył pielgrzymkę do Composteli w 1123 roku, droga pokonywana przez współczesnych pielgrzymów jest tą samą, którą podążali w średniowieczu Karol Wielki, Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska, a w bliższych nam czasach papież Jan XXIII. Picaud opisał swoje przeżycia w pięciu księgach, które świat poznał jako dzieło Kaliksta II, owego papieża darzącego świętego Jakuba szczególnym uwielbieniem, a które to dzieło nazwano później Codex Calixtinus. W księdze V Kodeksu, Liber Sancti Jacobi, Picaud wymienia charakterystyczne cechy ukształtowania terenu, źródła wody, gospody i klasztory, w których można się schronić, a także miasta leżące przy szlaku. Opierając się na przekazie Picauda, Stowarzyszenie Przyjaciół Świętego Jakuba (Santiago to po francusku Saint-Jacques, Saint James po angielsku, Santo Giacomo po włosku, a Sanctus Iacobo po łacinie) postanowiło zadbać o to, by wszystkie te znaki dotrwały do naszych czasów, nadal stanowiąc wskazówkę dla pątników.
Mniej więcej w XII wieku Hiszpanie zaczęli wykorzystywać kult świętego Jakuba w walce z Maurami, którzy panowali na półwyspie. Przy szlaku powstawały zakony rycerskie, a szczątki apostoła przeistoczyły się w potężny bastion duchowy w zmaganiach z muzułmanami, którzy utrzymywali, że po ich stronie stoi Mahomet. Kiedy jednak rekonkwista dobiegała kresu, zakony rycerskie tak bardzo obrosły w siłę, że stały się zagrożeniem dla państwa. Toteż Katoliccy Królowie musieli podjąć działania, które miały zapobiec zwróceniu się tych zakonów przeciw szlachcie. Wówczas to Camino de Santiago popadła w zapomnienie i może gdyby nie dzieła nielicznych artystów – Droga Mleczna Buñuela czy Caminante Joana Manuela Serrata – dziś nikt już by nie pamiętał, że wędrowały nią tysiące ludzi podobnych tym, którzy później ruszyli, by osiedlić się w Nowym Świecie.
Zatrzymałem samochód na parkingu. Miasteczko wyglądało na wyludnione i dopiero po długich poszukiwaniach znalazłem otwarty bar w średniowiecznej kamienicy. Właściciel, pochłonięty jakimś serialem, nie oderwał oczu od ekranu telewizora, mruknął tylko, że to pora sjesty, a ja muszę być szaleńcem, skoro podróżuję w taki upał.
Zamówiłem coś zimnego do picia i miałem ochotę pooglądać telewizję, ale nie byłem w stanie się skupić. Wciąż powracała myśl, że w ciągu najbliższych dni przyjdzie mi przeżyć – teraz, w XX wieku – bodaj cząstkę wielkiej przygody ludzkości i poczuć to, co wiodło Ulissesa spod Troi, co towarzyszyło Don Kichotowi z La Manczy, prowadziło Dantego i Orfeusza do Piekieł, a Krzysztofa Kolumba do Ameryki. Przygoda wyprawy w Nieznane.
Do samochodu wróciłem już nieco spokojniejszy. Choćbym nawet nie odnalazł mojego miecza, to pielgrzymka Szlakiem Świętego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć samego siebie.
Zamaskowane postacie, ubrane w czerń, zieleń i biel – barwy francuskiej Gaskonii – defilowały przy dźwięku fanfar główną ulicą Saint-Jean-Pied-de-Port. Była niedziela, a ja spędziłem dwa dni za kierownicą samochodu i nie miałem już ani minuty do stracenia, nawet na udział w tym festynie. Z trudem utorowałem sobie drogę przez tłum, wysłuchałem paru francuskich obelg, ale w końcu minąłem fortyfikacje, które otaczają najstarszą część miasta – tam miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku Pirenejów w dzień było parno, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.
Zapukałem do drzwi, po chwili zapukałem raz jeszcze. I po raz trzeci. Na próżno – jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona powiedziała mi, że mam się tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem wcześniej, ale nikt nie odpowiadał. Być może pani Savin poszła na festyn, pomyślałem. Nie mogłem jednak wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze mną nie spotykać. Moja wędrówka do Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.
Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i łamaną francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Roześmiana dziewczynka wskazała mi jeden ze starych domów z długim krużgankiem na rozległym dziedzińcu. A zatem brama stała przede mną otworem, a ja nie śmiałem nawet dotknąć klamki.
Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stronę domu wskazanego przez dziewczynkę. Wewnątrz podstarzała pulchna kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o smutnych piwnych oczach. Czekałem, aż krzyki ucichną i stara odprawi chłopca do kuchni, ciskając w ślad za nim przekleństwa. Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nie pytając, czego chcę, poprowadziła – na przemian uprzejma i burkliwa – na drugie piętro niewielkiego domu. Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia – gabinetu zarzuconego książkami, rozmaitymi bibelotami, posążkami świętego Jakuba i pamiątkami z Camino. Wyjęła z biblioteki jakąś księgę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, nie zapraszając, bym i ja usiadł.
– Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli – stwierdziła bez ceregieli. – Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które wyruszają na szlak.
Podałem jej swoje nazwisko, zapytała, czy mam muszle – symbol pielgrzymki umożliwiający pątnikom rozpoznanie się na szlaku2 a na koniec składane na grobie apostoła. Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego sanktuarium Aparecida do Norte i kupiłem tam trzy muszle z namalowanym wizerunkiem Matki Boskiej z Aparecida. Wydobyłem je z torby i podałem pani Savin.
– Ładne, choć niezbyt praktyczne – oceniła. – Łatwo mogą się w drodze potłuc.
– Nie potłuką się. Złożę je na grobie świętego Jakuba.
Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała poświęcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik, który miał mi ułatwić przystanki w mijanych po drodze klasztorach i opatrzyła go pieczęciami Saint-Jean-Pied-de-Port, aby wiadomo było, skąd wyruszyłem, po czym pobłogosławiła mnie na drogę.
– A co z moim przewodnikiem? – zapytałem.
– Z jakim przewodnikiem? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, nieco zaskoczona, lecz w jej oczach pojawił się blask.
Zrozumiałem, że w całym tym zamieszaniu pominąłem rzecz wielkiej wagi – nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku rozpoznawczego tych, którzy należą do zakonu Tradycji. Czym prędzej naprawiłem swój błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin gwałtownym ruchem wyrwała z moich rąk karnet, który wręczyła mi przed chwilą.
– Nie będzie panu potrzebny – powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego pudła. – Pańska droga i odpoczynek zależeć będą od decyzji przewodnika.
Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wyglądały na bardzo stare, ale były w doskonałym stanie. Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby i zaczęła się cicho modlić. Potem zarzuciła mi płaszcz na ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że kapelusz, a także epolety płaszcza ozdobione są muszlami. Nie przerywając modlitwy, starsza pani chwyciła pątniczy kij stojący w kącie pokoju i wcisnęła mi go do prawej ręki. Do tej długiej laski przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin ubrany w średniowieczny strój pielgrzymów podążających do Composteli narzucony na dżinsowe bermudy i bawełniany T-shirt z napisem: I love NY.
Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w transie złożyła dłonie na mojej głowie i rzekła:
– Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i niechaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć. Nie idź krokiem zbyt śpiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze z poszanowaniem praw i wymogów Drogi, i słuchaj tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić czy popełnić bezsensowny czyn. A teraz musisz złożyć przysięgę bezwzględnego posłuszeństwa swojemu przewodnikowi.
Złożyłem przysięgę.
– Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towarzyszyć ci będzie w tej podróży. Kapelusz ochroni cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi słowami; laska da ci ochronę przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo Boga, świętego Jakuba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.
Po chwili zachowywała się już zwyczajnie – pośpiesznie zebrała ubrania i manifestując przy tym zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij z bukłakiem w kąt pokoju, podała mi hasło i poprosiła, żebym natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik już czeka parę kilometrów za miasteczkiem Saint-Jean-Pied-de-Port.
– Nie znosi fanfar – poinformowała mnie. – Ale pewnie nawet z odległości dwóch kilometrów dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło rezonansowe.
I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej suszyć głowę chłopcu o smutnych oczach. Zanim wyszedłem z jej domu, zapytałem, co mam zrobić z samochodem. Poradziła, żebym zostawił kluczyki, to ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z bagażnika mały niebieski plecak, do którego przymocowałem śpiwór. Do najlepiej chronionej kieszeni wsunąłem muszle z wizerunkiem Matki Boskiej z Aparecida, założyłem plecak i wróciłem, żeby zostawić pani Savin kluczyki.
– Z miasta wyjdzie pan tą ulicą, która prowadzi aż do ostatniej bramy murów. A kiedy dotrze pan do Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie przemierzałam tę drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni korzystać z życia. Niech pan o tym powie świętemu Jakubowi. Proszę mu także obiecać, że nadejdzie czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą, prostszą i mniej męczącą.
Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej tędy wiodła ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola Wielkiego i Napoleona. Szedłem zamyślony, słysząc brzmiące w oddali fanfary, aż nagle, gdy mijałem opuszczoną wioskę nieopodal Saint-Jean, ogarnęło mnie bezgraniczne wzruszenie i łzy stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że moje stopy wędrują niezwykłą Camino de Compostela.
W porannym słońcu, przy dźwiękach muzyki, otaczające dolinę Pireneje piętrzyły się przede mną niczym zjawisko pierwotne zapomniane przez rodzaj ludzki – zjawisko, którego w żaden sposób nie potrafiłem zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i tak silne, że postanowiłem przyśpieszyć kroku i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik. Nie zatrzymując się, zdjąłem T-shirt i zarzuciłem go na szyję. Paski plecaka zaczynały dotkliwie wpijać się w obnażone ramiona, tym bardziej więc doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich stóp. Mniej więcej po czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigantyczną skałę, zauważyłem opuszczoną starą studnię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki, czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.
– Witam – zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy spotykam się z nieznajomym. – Pewnie na mnie czekasz. Jestem Paulo.
Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. W jego oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się zaskoczony moim nadejściem. Ja także odniosłem niejasne wrażenie, że skądś się znamy.
– Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego chcesz?
Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie ma poprowadzić Drogą Mleczną w poszukiwaniu miecza.
– Nie warto się trudzić – powiedział mężczyzna. – Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie. Tylko musisz natychmiast podjąć decyzję.
Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz większe osłupienie. Skoro jednak przysiągłem bezwzględne posłuszeństwo, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby wyręczył mnie w poszukiwaniu miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógłbym znacznie szybciej wrócić do Brazylii, do najbliższych i do interesów, o których nawet na chwilę nie potrafiłem zapomnieć. Może był zwykłym oszustem, ale przecież udzielenie odpowiedzi nie było niczym złym.
Postanowiłem przyjąć jego propozycję, a wtedy, tuż za plecami, usłyszałem głos, który po hiszpańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:
– Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest wysoka.
To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę około czterdziestki, ubranego w bermudy koloru khaki i przepocony biały podkoszulek. Nowo przybyły uporczywie przypatrywał się Cyganowi. Miał szpakowate włosy i ogorzałą od słońca skórę. Działając w pośpiechu, zapomniałem o elementarnych zasadach bezpieczeństwa i na oślep rzuciłem się w ramiona pierwszego napotkanego człowieka.
– Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się statki – odpowiedziałem hasłem na hasło.
Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cygana. Ta wymiana spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do chwili, gdy Cygan z lekceważącym uśmiechem ruszył w kierunku Saint-Jean-Pied-de-Port.
– Jestem Petrus3 – odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą, którą niedawno okrążałem. – Następnym razem bądź trochę bardziej ostrożny.
Jego głos zabrzmiał miło – tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin. Podniósł plecak, na którego klapie widniała muszla. Wydobył z niego butelkę wina, wypił łyk, a potem mi ją podał. Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.
– To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i ukrywających się terrorystów z Kraju Basków – wyjaśnił Petrus. – Policja prawie nigdy się tu nie zapuszcza.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – popatrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. – I mam wrażenie, że już go kiedyś spotkałem, dlatego zachowywałem się tak śmiało.
Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ruszać w drogę. Zarzuciłem plecak na ramiona. Szliśmy w milczeniu, lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi odgadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy demona.
Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację – nawet z odległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę. Miałem ochotę zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, o pracę, dowiedzieć się, co go tu przywiodło. Wiedziałem jednak, że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej wędrówki i nadejdzie właściwa chwila, bym na każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo to nie mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w końcu przerwałem milczenie.
– Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.
– Tak, to był demon.
Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak doznałem ulgi.
– Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tradycji.
W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go za strażnika większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad światem rzeczy materialnych. Jako upadły anioł utożsamia się z rodzajem ludzkim i zawsze gotów jest zawrzeć pakt lub odpłacić przysługą za przysługę.
Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji.
– Spotkamy jeszcze inne demony na tej drodze – odparł ze śmiechem Petrus. – Sam zrozumiesz. Ale spróbuj przypomnieć sobie dokładnie swoją rozmowę z tym człowiekiem, a zdołasz się już trochę w tym zorientować.
Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie oczekiwał i zaproponował, że odnajdzie mój miecz.
Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku – starał się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się do ucieczki. W owych słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym odzwierciedleniem jego myśli.
– Która z tych dwóch hipotez jest trafna?
– Obie. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów oczekujesz. Myślał, że cię przechytrzy, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby umknął, kiedy tylko przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął ze mną twarzą w twarz, a ja wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej drodze.
Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróżbą, skoro demon ujawnił się tak wcześnie.
– Zresztą teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z nim jednym będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie jedyny.
Szliśmy przed siebie. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z rzadka niskie krzewy. Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby sprawy rozwijały się własnym tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o wydarzeniach historycznych, których świadkami były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem dom, gdzie pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i wykutą w skale kapliczkę, pustelnię świętego, o którym nieliczni rdzenni mieszkańcy tego regionu opowiadali, że potrafił czynić cuda.
– Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? – zapytał.
Odparłem, że owszem, dodając jednak, że nigdy nie zetknąłem się z prawdziwym, wielkim cudem. Miałem skrajnie intelektualną postawę wobec Tradycji. Wierzyłem, że dopiero kiedy odzyskam miecz, ja także będę zdolny dokonywać wielkich czynów, jakie były dziełem mojego Mistrza.
– Nie są to jednak cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój Mistrz, polega na wykorzystywaniu tych sił do…
Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi materializować duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz widziałem na własne oczy, odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami popołudnia.
– A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i ma moc nadprzyrodzoną? – zasugerował Petrus.
– Możliwe – przytaknąłem mu z przekonaniem.
Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspomniał, że nie znosi palić podczas marszu. Uważał, że płuca wdychają wtedy znacznie więcej nikotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.
– Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu, który każe mu dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że ścieżka wiedzy stoi otworem przed wszystkimi ludźmi, przed każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię kilku ćwiczeń i pewnych rytuałów zwanych Praktykami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia ma okazję poznać przynajmniej jeden z nich. Ten, kto w poszukiwaniach wykaże cierpliwość i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez wyjątku, wyciągając wnioski z lekcji, jakich udziela mu życie. Praktyki RAM są tak proste, że ludziom twojego pokroju, przywykłym do komplikowania wszystkiego, często wydają się pozbawione wartości. Ale to one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czynią człowieka zdolnym do osiągnięcia wszystkiego, absolutnie wszystkiego, czego pragnie. Jezus głosił chwałę Ojca, gdy jego uczniowie zaczęli czynić cuda i uzdrawiać, i dziękował Mu, że ukrywszy te rzeczy przed mędrcami, objawił je ludziom prostym. Bo przecież kto wierzy w Boga, winien też wierzyć, że Bóg jest sprawiedliwy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Szlak, zwany z francuska Szlakiem Świętego Jakuba, na terytorium Francji tworzą liczne drogi zbiegające się w hiszpańskim mieście Puente La Reina. Saint-Jean-Pied-de-Port leży przy jednym z trzech szlaków, nie jedynym ani nie najważniejszym. [wróć]
2. Camino de Santiago zapisała się we francuskiej kulturze poprzez to, co stanowi dumę kraju, czyli poprzez gastronomię, pozostawiając po sobie „pamiątkową” nazwę cocquilles Saint-Jacques, co dosłownie oznacza „muszle świętego Jakuba”. (Są to muszle małży zwanych po polsku przegrzebkami – przyp. tłum.). [wróć]
3. W rzeczywistości Petrus podał mi swoje prawdziwe imię. Ale by chronić jego prywatność, zmieniłem je, podobnie jak nazwiska innych osób z Camino de Santiago. [wróć]