Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Chłopak, który zaginął kilkanaście lat temu na wakacjach w Egipcie, odnajduje się na jednym z warszawskich osiedli. Posługuje się innym imieniem i nazwiskiem, i mimo że rodzice rozpoznają w nim syna, on sam utrzymuje, że nie ma z zaginionym nic wspólnego.
Sytuację komplikuje fakt, że po przejściu na islam i powrocie do Polski mężczyzna znalazł się na celowniku służb. Gdy pojawiają się zarzuty, że przygotowuje zamach terrorystyczny, zwraca się o pomoc do prawniczki, która niegdyś zasłynęła obroną pewnego Roma.
Joanna Chyłka niechętnie podejmuje się sprawy. Słynie bowiem nie tylko z ciętego języka, ale także z niechęci do obcych. W dodatku nie jest przekonana, czy jej nowy klient w istocie nie planuje zamachu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 570
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Remigiusz Mróz, 2017
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017
Redaktor prowadząca: Monika Długa
Redakcja: Karolina Borowiec
Korekta: Magdalena Owczarzak
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2017
ISBN 978-83-7976-617-8
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Dla Bogny i Jacka,
dzięki za metę!
Leges salutem civitatis saluti singulorum anteponunt.
Ustawy przedkładają dobro państwa nad dobro jednostki.
Rozdział 1
Sic!, Hey
1
Skylight, ul. Złota
Zawsze pracowała w ciszy, ale jej sukcesy wybrzmiewały głośnymi riffami. A przynajmniej tak było do pewnego czasu. Kilka ostatnich spraw przywodziło bowiem na myśl raczej dźwięki gitary basowej pozbawionej wzmacniacza.
Gdyby nie to, Joanna Chyłka tego dnia nigdy nie zjawiłaby się w pracy. Krótko po tym, jak dowiedziała się, że jest w ciąży, podjęła decyzję, by przez kilka dni trzymać się z daleka od kancelarii Żelazny & McVay.
Nadarzyła się jednak okazja jedna na sto. Okazja, której nie mogła przegapić. Kiedy tylko jeden z imiennych partnerów poinformował ją, że na dwudziestym pierwszym piętrze wieżowca Skylight czekają na nią wyjątkowi klienci, nie zastanawiała się ani chwili. Nie tracąc czasu na przebieranie się, na koszulkę z Iron Maiden narzuciła czarną skórzaną kurtkę, a potem popędziła do iks piątki.
Dotarcie na Złotą z Saskiej Kępy zajęło jej niecały kwadrans. Miała wystarczająco dużo czasu, by uświadomić sobie, jak wiele mogła dla siebie ugrać dzięki tej sprawie. Wprawdzie wróciła do kancelarii z tarczą, a nie na tarczy, wymusiła nawet awans, ale wciąż nie odbudowała swojej reputacji. Do tego potrzebowała głośnego, efektownego zwycięstwa. Najlepiej poprzez nokaut w pierwszej rundzie.
W sali konferencyjnej czekało na nią dwoje klientów i sam Żelazny, który najwyraźniej uznał, że musi dotrzymać im towarzystwa, dopóki Chyłka się nie zjawi. Kiedy weszła do środka, pożegnał ciepło podstarzałe małżeństwo, a potem z obojętnością skinął głową Joannie i wyszedł na korytarz.
Chyłka stanęła przed dwojgiem ludzi i wsparła się pod boki, rozchylając poły kurtki. Patrzyli na nią jak na wariatkę.
– Eddie się nie podoba? – spytała.
Małżeństwo wymieniło spojrzenia, a Joanna wskazała na zombiepodobne oblicze żniwiarza na koszulce.
– Taki tu mamy dress code – dodała, siadając naprzeciw klientów. – Jeden z naszych nosi nawet Willa Smitha. Na szczęście tylko w sercu.
– Czekaliśmy na… – zaczął niepewnie mężczyzna.
– Na najlepszego prawnika w Żelaznym & McVayu – dopowiedziała Chyłka. – A przynajmniej o tym zapewnił was imienny partner, z którym minęłam się w progu.
Starzec skinął głową.
– I doczekaliście się – dodała Joanna. – Niech was strój nie zmyli. Ani nie interesuje.
Położyła łokcie na stole, a potem oparła brodę na rękach. Przyjrzała się parze starszych ludzi, myśląc o tym, że naprawdę trafiła na sprawę, dzięki której odbuduje swoją renomę w palestrze. Większość prawników czekała na coś takiego przez całe życie. I niektórzy się nie doczekiwali.
Wyprostowała się i poprawiła koszulkę.
– To patron spraw opłakanych – powiedziała, wskazując Eddiego. – Przydałby wam się bardziej niż komukolwiek innemu, gdyby nie to, że macie mnie. W zupełności wystarczam do sukcesu.
Wciąż się nie odzywali. Chyłka westchnęła i przewróciła oczami.
– Dzwonić do SETI? – spytała.
– Co proszę? – odburknął mężczyzna.
– Najwyraźniej utraciliście zdolność komunikowania się, a ci z SETI znają się na tych sprawach. Od lat próbują nawiązać łączność z istotami pozaziemskimi.
– Ależ pani ma tupet…
– Bynajmniej. Mam za to ograniczony czas, a jakby tego było mało, płacicie mi od godziny.
– My w żadnym wypadku…
– Zegar tyka – wpadła mężczyźnie w słowo. – A kasa z kieszeni umyka.
Zareagowali tak, jak potrafili to robić jedynie długoletni małżonkowie. Nie potrzebowali ani SETI, ani nawet słów – do porozumiewania się w zupełności wystarczał im sam wzrok.
Podnieśli się, a potem powoli ruszyli w kierunku drzwi.
Niedobrze, uznała w duchu Chyłka. Ten prosty sprawdzian miał jej pokazać, jak wiele ci ludzie są w stanie znieść. Czekały ich trudne przejścia z mediami, nieustanne ataki, wyciąganie brudów i oczernianie. A od ich reakcji będzie zależało, w jakim świetle opinia publiczna zobaczy oskarżonego.
– Siadajcie – rzuciła Joanna, nie odwracając się. – Musiałam was tylko nieinwazyjnie wybadać.
– Wybadać?
Obejrzała się przez ramię i szybko wytłumaczyła, w czym rzecz. Wiedziała, że zaraz wrócą na swoje miejsca. Nie przyszli do kancelarii Żelazny & McVay przez przypadek, musieli długo rozważać, komu powierzyć sprawę syna. I z pewnością podjęli decyzję na podstawie tego, co Chyłka osiągnęła w sprawie Bukano, Roma oskarżonego o zabójstwo swojej rodziny.
– Zacznijmy od początku – odezwała się, kiedy usiedli naprzeciw. – O co chodzi?
– Sądziłem, że szef wszystko pani wyłuszczył.
– Nie.
Skrzyżowała dłonie na stole i czekała, nie mając zamiaru dodawać niczego więcej. Owszem, Żelazny przez telefon przekazał jej to, co istotne, ale chciała usłyszeć wszystko od nich.
– Nasz syn został oskarżony o… na Boga, nie wiem nawet, jak to ująć.
– Najprościej, jak się da.
– Cóż… chodzi o planowanie zamachu terrorystycznego.
Joanna patrzyła na kobietę, ale ta sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie miała zamiaru zabrać głosu.
– Mieliście zacząć od początku – bąknęła prawniczka. – A to raczej sam koniec.
– Więc co konkretnie chce pani usłyszeć?
– Wszystko – odparła Chyłka. – I jeszcze więcej.
Czekała, aż matka oskarżonego się włączy. To ona mogła najlepiej opisać, co się wydarzyło w Egipcie. I to, co działo się, zanim wyjechali na te pechowe wakacje. Kobieta była jednak w zbyt dużym szoku – raptem dwadzieścia godzin temu dowiedziała się, że jej syn odnalazł się po kilkunastu latach. A zaraz potem poinformowano ją, że został tymczasowo aresztowany.
– Przez wiele lat staraliśmy się o dziecko – zaczął bez emocji mężczyzna. – Właściwie na pewnym etapie życia już pogodziliśmy się z tym, że nigdy nie dane nam będzie je wychować.
– Zrezygnowali państwo z prób?
– Tak.
– I co się stało? Niepokalane poczęcie?
– Nie.
– W takim razie niech pan mówi, a nie przeciąga – upomniała go i przeniosła wzrok na kobietę. – A jeszcze lepiej byłoby, gdyby to pani mi wszystko opisała.
Matka oskarżonego poruszyła się nerwowo. Nie uszło ich uwadze, że Chyłka przestała zwracać się do nich per ty. Odebrali jasny sygnał, że prawniczka ma zamiar podejść do sprawy z należną powagą.
– Dlaczego ja? – zapytała niepewnie kobieta.
– Bo chcę widzieć, jak maluje pani cały obraz. To, co przedstawi mi mąż, będzie już ukończonym bohomazem – odparła i założyła rękę za oparcie krzesła.
Nie miała wątpliwości, że Tadeusz Lipczyński snuł tę opowieść już dziesiątki razy i ułożył sobie wszystko tak, żeby miało ręce i nogi. Tu pominął jakiś fakt, tam coś podkoloryzował, a w jeszcze innym miejscu dodał coś, co w istocie się nie wydarzyło. Chyłka nie potrzebowała zbornej wersji dla mediów. Chciała pełnej, emocjonalnej, czasem nietrzymającej się kupy historii.
Musiała wiedzieć, kim tak naprawdę jest człowiek, który zaginął kilkanaście lat temu, a potem ni stąd, ni zowąd pojawił się w Warszawie z materiałami pozwalającymi na skonstruowanie ładunku wybuchowego, gotów wysadzić siebie i Bóg jeden wie ilu ludzi.
Po chwili kobieta zaczęła mówić, na początku powoli i spokojnie, pilnując każdego słowa. Im dłużej opowiadała, tym bardziej było widać, jak wiele trudu ją to kosztuje.
Lipczyńscy adoptowali Przemka zaraz po jego ósmych urodzinach. Pięć lat, które z nimi spędził, były dla nich najlepszym okresem w życiu. Nie zarabiali dużo, ale dziecku nigdy niczego nie brakowało. Wprawdzie nie mogli pozwolić sobie na zagraniczne wakacje, systematycznie odkładali jednak na ten cel część miesięcznych dochodów. Kiedy chłopak skończył trzynaście lat, zabrali go do Egiptu.
I była to najgorsza decyzja, jaką w życiu podjęli. Anna nie mogła powstrzymać łez, relacjonując Chyłce moment, w którym syn zaginął. Doszło do tego w przeddzień powrotu do Polski, podczas jednej z gier prowadzonych przez animatorów. Polegała na odnajdywaniu ukrytych przedmiotów na terenie hotelu – obszar był ogrodzony, Egipt uchodził wówczas za bezpieczny kraj i nie działo się nic, co kazałoby Lipczyńskim się martwić.
Przemek jednak nie wrócił. Poszukiwania prowadzono dwadzieścia cztery godziny na dobę, hotel bezpłatnie przedłużył małżeństwu pobyt, policja zapewniała, że znajdą dziecko, ale po kilku dniach stało się jasne nawet dla samych rodziców, że musiało dojść do porwania.
Anna i Tadeusz wydali wszystkie oszczędności i zostali w Egipcie aż do momentu, kiedy banki zaczęły odmawiać udzielania im dalszych kredytów. Wylatywali z Okęcia w trójkę, wrócili we dwoje. A może nawet nie. Może każde zostawiło tam część siebie.
– Nigdy nie porzuciliśmy nadziei – kontynuowała Anna, pociągając nosem. – Próbowaliśmy przez lata, zaangażowaliśmy nawet NCB w Kairze…
– NCB?
– Miejscowe biuro Interpolu – wyjaśnił Tadeusz. – Po staraniach naszej ambasady to oni w końcu przejęli sprawę.
– Były jakieś podstawy?
– To znaczy?
– Trafili na jakiś trop, który kazał im sądzić, że w grę wchodzi handel ludźmi? – spytała Chyłka, unikając spojrzenia Anny. – Czy to dzięki skutecznej dyplomacji, która jeszcze wtedy w przypadku Polski nie była oksymoronem?
Tadeusz zamilkł, co stanowiło najlepszą odpowiedź.
– Więc żadnego tropu – skwitowała Joanna.
Na moment zaległa ciężka cisza. Chyłce przyszło do głowy, że zazwyczaj w przypadku braku tropu z czasem przepada też „o” w samym słowie „trop”. I zastępuje je „u”.
A jednak teraz było inaczej. Przemek Lipczyński pojawił się po latach, cały i zdrowy – przynajmniej jeśli chodziło o zdrowie fizyczne, za psychiczne Chyłka nie byłaby gotowa poręczyć.
Anna kontynuowała jeszcze przez chwilę, ale nie miała już wiele do powiedzenia. Podkreśliła, że między służbami egipskimi a Interpolem nie doszło do żadnych scysji, przeciwnie, wszystkim zależało wyłącznie na tym, żeby jak najszybciej znaleźć Przemka.
– Po powrocie do kraju znów zaczęliśmy odkładać – ciągnęła. – Pożyczaliśmy trochę od znajomych, sprzedaliśmy samochód, a w końcu także mieszkanie. Zamieszkaliśmy z moją siostrą, choć początkowo…
– Przebywali państwo głównie w Egipcie.
Lipczyńska potwierdziła skinieniem głowy, wbijając wzrok w blat stołu, jakby wstydziła się wszystkiego, co zrobili.
Chyłka zaś była pod wrażeniem. Działali bezkompromisowo i przez pierwsze pół roku nie dopuszczali możliwości, by siedzieć biernie i czekać na dobre wieści znad Morza Czerwonego. Latali do Hurghady, kiedy tylko mogli, i nie ustawali w wysiłkach, szukając syna dopóty, dopóki pracodawcy w Polsce nie zaczynali robić problemów.
Ostatecznie odpuścili tylko dlatego, że nie było już od kogo pożyczać pieniędzy. I choć siostra Anny nigdy by tego nie przyznała, ona także miała dosyć.
– Nigdy nie straciliśmy nadziei – powtórzyła na koniec Lipczyńska, choć nie musiała.
– Nie wiedzieliśmy, jak żyć, ale nauczyliśmy się funkcjonować – dodał Tadeusz i wziął żonę za rękę.
– Wegetować – poprawiła go.
Skinął głową.
W sali konferencyjnej znów zrobiło się cicho. Joanna wsłuchiwała się w monotonny szum klimatyzacji.
– No dobra – rzuciła. – I dwadzieścia godzin temu Przemek nagle wyskoczył jak filip z kapusty.
– Co proszę? – bąknął Lipczyński.
– Nie słyszeli państwo tego powiedzenia?
Pytanie zawisło w powietrzu, nikt nie kwapił się do odpowiedzi. Chyłka zabębniła palcami na blacie stołu.
– Znam filipa z konopi – odezwał się nieco skołowany Tadeusz. – Ale to porzekadło zawiera archaizm określający zająca oraz…
– To modyfikacja związana z moją sytuacją rodzinną, ale mniejsza z tym – ucięła Joanna. – Niech mi państwo lepiej powiedzą, jak dowiedzieli się o powrocie syna?
– Zadzwoniono do nas z komisariatu przy Mrówczej – odparła Anna.
– Dlaczego akurat stamtąd?
– Bo Przemka zatrzymano na Wawrze. Według policji mieszkał w jednym z domów niedaleko komisariatu.
Chyłka zmarszczyła czoło.
– Dlaczego akurat do państwa zadzwonili?
Lipczyńscy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Skontaktowanie się z nimi było dla nich logicznym rezultatem odnalezienia syna, ale dla Joanny wręcz przeciwnie. Nie pasowało to do wszystkiego innego, co przedstawił jej Żelazny.
– O ile wiem, Przemek utrzymuje, że nie ma z państwem nic wspólnego – dodała. – I twierdzi, że nie jest osobą, która zaginęła kilkanaście lat temu w Hurghadzie.
Oboje powoli pokiwali głowami, jakby te słowa sprawiły im fizyczny ból.
– DNA nie sprawdzano, a nawet gdyby, nie byłoby żadnej zbieżności z państwa materiałem – kontynuowała Joanna. – Przypuszczam też, że nie ma żadnej bazy wychowanków domów dziecka, do której można by się odwołać.
– Nie, nie ma – przyznał Tadeusz.
– W takim razie skąd mundurowi wiedzieli, do kogo dzwonić?
– Przemek…
– Lub Fahad Al-Jassam, jak teraz sam się przedstawia – mruknęła Chyłka bardziej do siebie niż do nich.
Zignorowali tę uwagę.
– Miał numer mojej siostry wprowadzony w komórce – dokończyła Anna. – Policjanci zadzwonili do niej, opisali sytuację, a ona połączyła jedno z drugim… Nie minęło wiele czasu, a zostaliśmy wezwani na komendę. I od razu rozpoznaliśmy Przemka.
Joanna machinalnie sięgnęła do kieszeni, w której powinna mieć paczkę marlboro. Zaklęła w duchu, gdy uświadomiła sobie, że będzie musiała oduczyć się tego odruchu, przynajmniej na dziewięć miesięcy.
– Nie mieli państwo żadnych wątpliwości?
– Najmniejszych.
Chyłka ściągnęła brwi. Gdyby zależało to tylko od ich zapewnień, uznałaby, że widzą w Fahadzie tego, kogo chcą widzieć, i nie wzięłaby tej sprawy. Jednak fakt, że Al-Jassam miał w telefonie ostatni numer, pod którym mógł szukać Lipczyńskich, sugerował, że to naprawdę mógł być ich syn.
A skoro tak, sytuacja dla Joanny była wymarzona. Nie dość, że miała bronić Polaka, który z niewiadomych przyczyn zaginął na kilkanaście lat, przeszedł w tym czasie na islam, stał się ekstremistą i planował zamach, to jeszcze nie przyznawał się do swojej prawdziwej tożsamości.
Zapowiadał się proces stulecia. Chyłka nie zebrała jeszcze wszystkich faktów, ale te, które znała, wystarczyły w zupełności, by mogła to stwierdzić.
Media oszaleją. Codziennie od rana do wieczora będą wałkować szereg tych samych pytań, nie odnajdując żadnych odpowiedzi.
W jaki sposób Przemek zniknął?
Dlaczego nie udało się go odnaleźć na zamkniętym terenie hotelu?
Gdzie był?
Kto go porwał?
Były jeszcze dwa inne, z punktu widzenia Joanny najważniejsze pytania. Dlaczego Fahad twierdzi, że nie ma nic wspólnego z tamtą osobą? I czy naprawdę planował zamach?
Odpowiedzi nie miały dla niej wielkiego znaczenia. Zamierzała sama je sformułować. I nie musiały mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Wystarczy, że wydadzą się przekonujące dla sądu.
A że tak się stanie, nie ulegało dla niej wątpliwości. Choćby miała przestawić się w poprzek, uczyni z tego najgłośniejszą sprawę w swojej karierze. Największy, wybrzmiewający najgłośniejszymi riffami sukces.
Potrzebowała tylko kogoś do pomocy. Kogoś, z kim tworzyła najlepszy duet. I kogoś, kto nie da się łatwo przekonać, by poprowadzić tę sprawę razem z nią.
2
Poziom 2, Złote Tarasy
Ruchome schody zdawały się poruszać stanowczo za szybko. Ledwo Kordian wszedł na pierwszy stopień, a już dotarł pod samo So! Coffee, gdzie miała na niego czekać Chyłka. Nie spodziewał się niczego dobrego, inaczej spotkaliby się w Hard Rock Cafe – miejsca takie jak to Joanna wybierała tylko, kiedy miała złe wieści do przekazania. Chciała złagodzić cios, doskonale znając słabość Oryńskiego do wszelkiej maści kaw smakowych.
A może kierowała się zupełnie czymś innym. W końcu chodziło o Chyłkę. Może decydowała się na Starbucksa, Costę i inne tego typu miejsca, bo chciała, by kojarzył ich asortyment z przykrymi wiadomościami. Zamierzała obrzydzić mu wszystko, co składało się w większej mierze z mleka, syropu czy bitej śmietany niż z kawy.
Wypatrzył ją już z oddali. Siedziała przy skrajnym stoliku, popijając sok z cytryny. Nie zauważyła go jeszcze, a może tylko udawała, że nie widzi. Czasem odnosił wrażenie, że jest czujna jak ci agenci służb specjalnych, którzy zawsze siadają tyłem do ściany, a przodem do drzwi, by nieustannie śledzić, kto wchodzi do knajpy. Na korytarzu centrum handlowego sytuacja była jednak problematyczna, bo zagrożenie mogło nadejść z każdej strony.
W końcu dostrzegła, że zbliżało się od ruchomych schodów. Drgnęła nerwowo, jakby rzeczywiście się tego nie spodziewała.
Kordian bez słowa usiadł przy stoliku i rozpiął marynarkę.
Nie rozmawiali ze sobą, od kiedy był u niej na Argentyńskiej. To wówczas w charakterystycznym dla siebie stylu oznajmiła mu ni stąd, ni zowąd, że jest w ciąży. Nie pytał, kto jest ojcem, bo wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi.
Od tamtej pory mijali się kilkakrotnie w Skylight, ale nawet się nie przywitali. Właściwie ignorowali się wręcz ostentacyjnie. Tym bardziej zdziwiło go, kiedy dostał od niej SMS-a.
„Staw się w imperialistycznej odmianie baru mlecznego na drugim piętrze. Przyjdź sam” – brzmiał krótki przekaz.
Chyłka przyglądała mu się przez chwilę, po czym pokiwała głową, jakby była pełna uznania, że trafił we właściwe miejsce.
– Coś nie tak? – spytał.
– Obawiałam się, że po tych ostatnich wydarzeniach będziesz cierpiał na intelektualne turbulencje.
– Mhm.
– I jeszcze nie przesądziłam, czy tak jest, ale widzę, że przynajmniej twoje zdolności dedukcyjne nie kuleją – pochwaliła go.
– Wyćwiczyłem je przy śledztwie z numerami Iron Maiden – odparł obojętnie, rozglądając się. – Chociaż nic nie mogło przygotować mnie na bombę, którą potem na mnie zrzuciłaś.
Joanna uniosła wzrok i głęboko westchnęła.
– Naprawdę? – mruknęła. – Od razu zaczynasz z grubej rury?
– Miejmy to już z głowy.
– W porządku. Ale weź sobie jakąś kawę na osłodę.
Kordian podszedł na środek wyspy i przez moment się zastanawiał. Wziąłby latte, które w menu widniało pod kuszącą nazwą „kasztanowa pralinka”, ale Chyłka nigdy by mu tego nie wybaczyła – szczególnie teraz, kiedy sytuacja zmusiła ją do odstawienia kofeiny. Ostatecznie zdecydował się na klasyczne cappuccino.
Wróciwszy do stolika, wyprostował się i przegładził ręką krawat.
– Pytaj – rzuciła Joanna. – A może odpowiem.
Pociągnął łyk i odstawił kubek.
– Mogłabyś zacząć od wytłumaczenia mi, jak to się stało.
– Nie ma problemu. Otóż kobieta i mężczyzna, podobnie jak ma to miejsce w przypadku innych rodzajów ssaków naczelnych…
– Pomińmy sprawy fizjologiczne.
– Dlaczego? One są najciekawsze.
– Nie w tym wypadku.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili musiała ugryźć się w język. Kordian odetchnął. Nie miał zamiaru brnąć w wymianę uszczypliwości, która mogła skończyć się kolejnymi dniami milczenia.
– Kto jest ojcem?
– Nie wiem.
Oryński uniósł brwi i odchrząknął. Było coś niepokojącego w tym, że rodzaj ludzki bodaj jako jedyny miał zdolność tworzenia zupełnie nowego życia przez przypadek.
– Korzystałaś z anonimowej bazy dawców czy jak? – zapytał.
– Spokojnie, Zordon. To nie pierwszy raz w historii świata, kiedy kobieta nie jest pewna, kto odpowiada za zainfekowanie jej tym… tym stworzeniem.
Dźgnęła się lekko w brzuch i skrzywiła.
– Zainfekowanie?
– Noszę pasożyta, co tu ukrywać? – odparła i wzruszyła ramionami. – To znaczy formalnie tylko jego zalążek, ale i tak czuję się jak Sigourney Weaver w „Obcym”.
Oryński potarł świeżo ogolone policzki i przez moment przypatrywał się Joannie. Właściwie powinien był spodziewać się, że w taki sposób podejdzie do sprawy.
– Będziesz najgorszą matką w historii, Chyłka.
– Przeciwnie.
Pokręcił głową.
– Będę najlepszą. Dziecko od najmłodszych lat będzie słuchało dobrej muzyki, a ja zamierzam wychowywać je tak, żeby miało jak najwięcej wolności. Kiedy skończy dwanaście lat, wypiję z nim pierwszą tequilę. Niech kontynuuje chlubne tradycje matki.
– W takim razie rzeczywiście, cofam.
– Będę natomiast najgorszą ciężarną, owszem – przyznała, bezradnie rozkładając ręce. – Ale co poradzisz? Ty też nienawidziłbyś całego świata, gdybyś miał hodować pasożyta w brzuchu, prawda?
– Trudno mi to sobie wyobrazić – odparł cicho. – Podobnie jak to, że nie wiesz, kto jest ojcem.
– Dowiem się tego.
– Szczerbiński?
– Trudno powiedzieć.
– Więc jakiś przypadkowy facet?
– Żaden facet w moim życiu nie był przypadkowy, Zordon. Każdego wybierałam po dogłębnej analizie.
– Szczególnie kiedy byłaś w alkoholowym cugu i ledwo widziałaś na oczy.
– Nawet wtedy – odparowała. – Zdobywam tylko tych, którzy w jakiś sposób mnie…
– Nieważne – wpadł jej w słowo i machnął ręką.
Głęboko zaczerpnął tchu, wdzięczny Chyłce, że nie kontynuuje tematu. Zazwyczaj korzystała z okazji, by się nad nim pastwić, a ta była wprost idealna. Trwali jednak w milczeniu, przez chwilę popijając swoje napoje.
– Zrobię badania, dowiem się, dam ci znać – zakończyła. – A teraz przejdźmy do rzeczy.
– Do rzeczy? Myślałem, że chcesz pogadać o ciąży.
– Nie. Chcę o niej zapomnieć.
– Więc co tu robimy?
– Jest sprawa, którą ze mną poprowadzisz.
Odsunął gwałtownie krzesło, kręcąc głową.
– Nie ma mowy – rzucił. – Nie wciągniesz mnie w żadne swoje grząskie piaski.
– Już w nich stoisz, Zordon. Wdepnąłeś, gdy tylko przyjąłeś propozycję spotkania.
– Nie.
– Tyle że wyjdziesz z nich jako triumfator i sypniesz piaskiem w oczy wszystkim innym aplikantom w Żelaznym & McVayu. Pokażesz, kto tu tak naprawdę rządzi.
– Nie piszę się na to.
– Nawet nie wiesz, czego dotyczy sprawa.
– I nie chcę wiedzieć. Muszę się przygotować do egzaminów, w dodatku Buchelt przydzielił mnie już do…
– Borsukiem się nie martw, spacyfikuję go.
– Chyłka, nie mogę tak po prostu…
– Możesz – ucięła. – I powinieneś, biorąc pod uwagę, że może to być jedna z najgłośniejszych spraw sądowych, jakie kiedykolwiek widziało to miasto.
Kiedy zawiesił na niej wzrok, wiedział już, że nie żartuje. Skinął głową na znak, by powiedziała mu, w czym rzecz, wciąż jednak nie zamierzał się uginać. Nauki i innych obowiązków miał stanowczo za dużo, by wikłać się w jakąkolwiek sprawę z Chyłką. Przypuszczał, że zaabsorbowałaby go całkowicie, bez względu na to, czego dotyczyła.
A gdy tylko się tego dowiedział, był już pewien.
Po tym, jak skończyła mu relacjonować wszystko, co sama wiedziała, przez chwilę się namyślał.
– Fahad Al-Jassam? – zapytał z niedowierzaniem. – To…
– Żyła złota. Odkrycie roponośnych terenów. Wygrana w Lotto. Uśmiech losu. Wpadnięcie na nagą Kim Kardashian w hotelowym pokoju.
– Co?
Joanna wzruszyła ramionami.
– Starałam się dobrać jakąś analogię, która do ciebie przemówi.
– Przemawia do mnie zupełnie inna, związana z wybuchem reaktora jądrowego albo…
– Daj spokój.
Przyglądał się jej badawczo, zastanawiając, czy naprawdę jest tak optymistycznie nastawiona do sprawy, czy robi dobrą minę do złej gry. Znał ją na tyle dobrze, by szybko dojść do wniosku, że pierwsza możliwość jest w tym wypadku prawdziwa.
Z jakiegoś powodu sądziła, że to najlepsze, co mogło ją spotkać.
– Al-Jassam przegra ten proces, Chyłka.
– Nie, jeśli my będziemy go bronić.
– Znaleźli w jego mieszkaniu materiały wybuchowe.
– Które ktoś mógł podłożyć.
– Były też plany któregoś centrum handlowego i…
– Tego nie wiemy – ucięła. – Na razie wszystkie informacje mamy z mediów. Nawet Lipczyńskim nie ujawniają szczegółów, bo nie są pewni, czy to w istocie rodzina.
– Nie mogą sprawdzić DNA?
– Mogą. I jeśli chodziłoby o Chińczyka, z pewnością badanie odpowiedziałoby na wszystkie pytania.
– Hę?
– Chiny mają największą na świecie bazę danych z DNA obywateli. Znajduje się w niej dwadzieścia milionów osób. Wiesz, ile jest u nas?
– Nie.
– Pięćdziesiąt tysięcy próbek. I przypuszczam, że nie znajdzie się w niej taka, którą pobrano kilkanaście lat temu od przypadkowego chłopaka z domu dziecka.
Oryński potrząsnął głową. Musiały istnieć inne sposoby, żeby ustalić prawdziwą tożsamość tego człowieka. Choćby poprzez pobranie materiału z rzeczy, które nadal mieli Lipczyńscy. Z pewnością nie pozbyli się ani jednej zabawki, ani jednego zeszytu czy ubrania.
Ale nie to interesowało go teraz najbardziej.
– Dlaczego tak naprawdę chcesz to wziąć? – zapytał. – Z powodu Bukano?
– A co on ma do rzeczy?
– Jest twoim wyrzutem sumienia.
– Nie miewam ich, Zordon. Nie ma dla nich miejsca podczas wojny.
– Nie wiedziałem, że jakąś prowadzisz.
– A czym innym jest praktykowanie prawa? – zapytała, jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. – Poza tym w sprawie Bukano zrobiłam wszystko, co mogłam. I przynajmniej pod względem prawniczym wyszło nie najgorzej, dlatego Lipczyńscy zgłosili się właśnie do mnie.
– Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie odesłałaś ich z kwitkiem.
Chyłka milczała.
– Proces jest z góry przegrany – kontynuował Kordian, ściągając brwi. – Nawet średnio rozgarnięty oskarżyciel doprowadzi do skazania Fahada. A postępowanie z pewnością prowadzić będzie jeden z najlepszych.
– Nie obawiam się o ostateczny wynik.
– Nie? Wystarczą strzępki dowodów, Chyłka. Zwykłe poszlaki. Ten facet jest już praktycznie skazany, cały proces będzie tylko formalnością.
– Nie wierzysz w domniemanie niewinności, Zordon?
– Nie wierzę w twój optymizm, więc powiedz mi, o co tak naprawdę chodzi.
Zaśmiała się pod nosem, a on przez moment się namyślał. W końcu zrozumiał, dlaczego Joanna tak ochoczo podjęła się tej sprawy. Zwycięstwo mogło nie mieć dla niej żadnego znaczenia.
– Salah Abdeslam, organizator zamachów w Paryżu w dwa tysiące piętnastym roku – odezwał się Oryński. – Opierasz się na jego kazusie.
– Tak? Sama o tym nie wiedziałam.
– A konkretnie na tym, co zrobili dwaj adwokaci, którzy go bronili. Zrezygnowali ze świadczenia swoich usług, kiedy nie udało im się namówić Abdeslama, by wszystko wyśpiewał organom ścigania i poszedł na układ.
Chyłka dopiła sok i odstawiła pusty kieliszek na stolik.
– O ich firmach zrobiło się głośno nie tylko we Francji i w Belgii, ale i na całym świecie. Po takiej reklamie z pewnością nie mogli opędzić się od klientów.
Kordian doskonale pamiętał wywiady telewizyjne, w których obrońcy poinformowali, że ich klient zdecydował się skorzystać z prawa do milczenia. Podkreślali, że w takiej sytuacji nie mogą dłużej go bronić, są bowiem sprawy ważniejsze niż dobro jednostki.
Pojawiły się oczywiście głosy krytyki ze strony tych, którzy uważali, że każdy zasługuje na najlepszą możliwą obronę, ale potencjalni klienci i tak zaczęli ustawiać się w kolejce. Sven Mary i Frank Berton zrobili sobie najlepszą możliwą reklamę – pokazali się w mediach jako prawnicy z ludzką twarzą, którym bardziej zależy na bezpieczeństwie państwa niż na obronie terrorysty.
Chyłka mogła planować coś podobnego.
– O to chodzi? – zapytał Oryński. – Chcesz powtórzyć ich manewr? Przyciągnąć do Żelaznego & McVaya wszystkich tych klientów, którzy cieszą się najlepszą renomą? Tych, którzy szukają adwokatów o nieposzlakowanej opinii?
– Chcę wybronić tego bisurmana.
– Dlaczego?
– Bo potrzebuję głośnego zwycięstwa, Zordon.
– I skąd pewność, że odniesiesz je w sprawie, która wygląda mi na przegraną?
– Stąd, że mam przychylność patrona spraw opłakanych – odparła, wskazując na koszulkę. – A oprócz tego będę korzystać z pomocy średnio rozgarniętego, ale wyjątkowo fartownego aplikanta.
Nie miał powodu, by jej nie wierzyć, choć wersja z Marym i Bertonem nadal wydawała się dość prawdopodobna. A być może istniał jeszcze inny powód, dla którego Joanna chciała się tym zająć.
– Więc twoim zdaniem jest niewinny? – spytał Kordian.
– A kogo to obchodzi? – odparła Chyłka. – Dla mnie liczy się tylko to, że wygramy ten proces.
Rozgłos byłby gigantyczny, przyznał w duchu Oryński. Może nawet na tyle, by kiedyś myśleć o założeniu własnej kancelarii, pod swoim nazwiskiem. Jeśli jednak istniało choćby nikłe prawdopodobieństwo, że Al-Jassam przygotowywał zamach, nie było co sobie robić nadziei – służby i prokuratura zrobią wszystko, by trafił za kratki.
– Nie mam już soku, Zordon – odezwała się Joanna, wyrywając go z przemyśleń. – Zdecydowałeś, czy chcesz jeszcze przez chwilę połudzić się, że masz cokolwiek do gadania?
– Właściwie jeszcze chwila wystarczyłaby mi do psychicznego komfortu. Ale teraz już na to za późno.
– Świetnie. W takim razie zaczynajmy – powiedziała, podnosząc się.
– Od czego?
– Od wizyty w areszcie śledczym.
– Fahadowi nie przysługuje widzenie.
– Jestem jego obrońcą i twierdzę inaczej – odparła, podnosząc kubek Oryńskiego. Przyjrzała się piance, a potem odstawiła go z powrotem. – W dodatku chcę się dowiedzieć, dlaczego ten islamista wypiera się swojej prawdziwej tożsamości.
Kordian wstał i zapiął marynarkę.
– Może to nie ten człowiek? – zapytał. – Przecież musi zdawać sobie sprawę, że znajdą jakieś próbki DNA do porównań.
– Może – przyznała Joanna. – Jedno jest pewne, Zordon: coś w tej sprawie nie jest do końca w porządku. I jeśli szukasz prawdziwego powodu, dla którego się jej podjęłam, to właśnie go usłyszałeś.
Oryński milczał.
– No? Nadal wątpisz w moje pobudki?
– Tak – odparł.
Nie wiedział, czy w zatrzymaniu Fahada Al-Jassama jest drugie dno. Był jednak pewien, że odnajdzie je w motywacjach Chyłki. I między innymi dlatego postanowił przyjąć jej propozycję.
3
Areszt Śledczy Warszawa-Białołęka
Silnik nie chodził, jak powinien, przez co Chyłka miała wrażenie, jakby coś drapało ją w duszy. Przyszło jej na myśl, że jeśli uda jej się odbić na sprawie Al-Jassama, powinna zastanowić się nad nowym samochodem.
W grę wchodził tylko jeden model. Iks szóstka.
Zaparkowała jak zawsze przy Orneckiej, a kiedy wysiadła z auta, zauważyła nową tabliczkę na bramie prowadzącej na teren więzienia. Oznajmiała, że obiekt jest strzeżony przez firmę ochroniarską. Słuszne rozwiązanie, uznała w duchu Joanna. Jeszcze trochę, a może zaczną powstawać prywatne więzienia, które będą same na siebie zarabiać dzięki pracy osadzonych.
– W jaki sposób masz zamiar się do niego dostać? – zapytał Kordian, kiedy wyszli z auta.
– Zrobię podkop.
– To może trochę potrwać. Choć przypuszczam, że krócej niż wydanie zgody przez prokuratora.
– Nie przesadzaj – odparła i ruszyła w kierunku głównego wejścia.
Oryński ruszył za nią.
– Nie zostałaś ustanowiona jako obrońca w sprawie – ciągnął. – Nikt nie ma obowiązku dopuszczać widzenia.
– To tylko formalność. Wiadomo, że będę go broniła.
– Nie dostaniesz zgody na widzenie, Chyłka.
– Nie? A mnie się wydaje, że już dostałam.
Spojrzał na nią pytająco.
– Rozmawiałam z Paderbornem.
Kordian zatrzymał się jak rażony piorunem. Chyłka przeszła jeszcze kilka kroków, po czym chcąc nie chcąc zrobiła to samo. Obejrzała się przez ramię i westchnęła.
– Nie mów, że jesteś jedną z tych małż – powiedziała.
– Jakich małż?
– Tych, które zamykają się w skorupie, jak tylko słyszą nazwisko Paderborna.
– Nie wydaje mi się, żeby małże to potrafiły.
– A mimo to takie jak ty posiadły tę zdolność.
Ruszył w jej kierunku, kręcąc głową, jakby chciał w ten sposób zasugerować, że sprawa stała się jeszcze bardziej opłakana. Obserwowała podobne reakcje nie tylko wśród nieopierzonych prawników, ale także w szeregach starych wyjadaczy.
Olgierd Paderborn budził respekt i niejeden dobry adwokat przekonał się na własnej skórze, dlaczego tak jest. Oskarżyciel pracował w warszawskiej prokuraturze okręgowej, ale od dawna mówiło się, że tylko kwestią czasu jest, nim trafi na któreś z najwyższych stanowisk.
Chyłka nie sądziła jednak, by tak się stało. Miał na karku dopiero czterdziestkę, ale biorąc pod uwagę liczbę i wagę wygranych spraw, mógłby już ubiegać się o pokierowanie ministerstwem sprawiedliwości w jakimkolwiek rządzie, obejmując przy okazji tekę prokuratora generalnego.
Joanna przypuszczała, że nigdy tego nie zrobi. Praktykowanie prawa było dla niego sensem istnienia. Olgierd był jednym z nielicznych, którzy czerpali realną, dziką satysfakcję z zamykania przestępców. Miał poczucie misji, ale też zacięcie do rywalizacji – a przy tym nie przebierał w środkach.
Chyłka nieraz słyszała opinie, że jest jej odpowiednikiem po drugiej stronie prawniczej barykady. Od dawna czekała na okazję, by zweryfikować, na ile to prawda, a na ile legenda spowodowana pewnymi zbieżnościami między nią a Olgierdem. Podobnie jak Chyłka, Paderborn nie stronił od mocnych brzmień, a w dodatku przez nieco dłuższe, jasne włosy oraz zarost wielu przywodził na myśl Kurta Cobaina.
Była ciekawa starcia z nim.
Tuż przed bramą Kordian znów nagle się zatrzymał. Odwrócił się do Joanny i posłał jej niewiele mówiące spojrzenie. Przez moment oboje milczeli.
– Lubisz patrzeć jak sroka w gnat, Zordon?
– Nie. A już szczególnie nie w ten, bo wiem, że może wypalić w każdej chwili.
Chyłka przewróciła oczami.
– Gnat w tym przysłowiu to nie pistolet, głąbie. To synonim kości.
– Mniejsza z tym. Właśnie sobie uświadomiłem, co tu robimy.
– Brawo. Próbowałam ci o tym powiedzieć przez całą drogę.
– Nie to mam na myśli.
Doskonale wiedziała, do czego zmierza.
– Zrozumiałem w końcu, dlaczego wzięłaś tę sprawę.
Właściwie dziwiło ją, że dojście do tego zajęło mu więcej niż minutę. Powinien poskładać wszystko razem, kiedy tylko usłyszał nazwisko Paderborna.
Chyłka pokiwała głową z teatralnym uznaniem, zachęcając Oryńskiego, by kontynuował.
– Od lat czekałaś, żeby się z nim zmierzyć – dodał. – W dodatku wiesz, że dzięki temu zwycięstwu odbudujesz swoją pozycję w warszawskiej adwokaturze.
– Tak myślisz?
– Wiem, jak to dotychczas było.
– To znaczy?
– Lew Buchelt raz czy dwa wspominał o Paderbornie i nie pominął przy tym niepisanej zasady, która obowiązywała prokuratora i ciebie.
– Była taka?
– Nie braliście spraw, przez które spotkalibyście się na sali sądowej – ciągnął Kordian. – Nie rozumiem tylko, skąd ta reguła. Ani co miała przynieść. Oboje słyniecie z tego, że niczego się nie boicie.
Wzruszyła ramionami.
– Mogę ręczyć tylko za siebie – odparła.
– A jednak unikałaś go przez lata tak samo, jak on ciebie. Dlaczego?
– Nie wiem. Czasem takie rzeczy po prostu się dzieją.
– Nie chcieliście się zmierzyć? Czy obawialiście się, że po takim starciu przynajmniej jeden mit będzie musiał upaść?
Nie miała ochoty się w to zagłębiać, tym bardziej, że sama nie pamiętała, jak to wszystko się zaczęło. Nie znali się z Olgierdem zbyt dobrze, choć zamienili parę zdań przy tej czy innej okazji. Pamiętała, że swojego czasu określili dzień, w którym spotkają się w sądzie, jako ten, w którym pojawi się pierwszy z jeźdźców Apokalipsy. Jakaś rozmowa musiała jednak odbyć się wcześniej.
Chyłka przypuszczała, że stopniowo zamazywała ją w pamięci alkoholem, aż w końcu wszelki ślad po niej zaginął.
– Oboje mieliśmy w tym względzie ambiwalentne odczucia – wyrecytowała urzędowym tonem.
– Ta? – odbąknął Kordian.
– Przyrównałabym to do wizyty w kiblu.
– Co proszę?
– Kiedy siadasz na ciepłej desce, masz równie dwuznaczne wrażenia. Z jednej strony cieszysz się, bo tyłek ci nie marznie, z drugiej masz świadomość, dlaczego deska jest ciepła.
– Aha.
Patrzyli na siebie w milczeniu.
– Żałujesz, że zacząłeś temat?
– Tak.
Nie dodając nic więcej, Oryński ruszył w kierunku głównego wejścia. Już z oddali oboje dostrzegli czekającego na nich prokuratora i dla Kordiana wszystko musiało stać się teraz jasne.
Prawniczka miała pewność, że zostanie dopuszczona do swojego przyszłego klienta, bo Paderborn nie mógł pozwolić sobie na odmowę. Nie kiedy to sama Joanna Chyłka zabiegała o widzenie. Jego negatywna decyzja wysłałaby jasny sygnał, że się czegoś obawia.
Aplikant odwrócił się do niej i już otwierał usta, ale najwyraźniej w porę zrozumiał, że pomyślała o tym, co chciał powiedzieć.
– Ile ten facet ma lat? – mruknął po chwili.
– A bo ja wiem? Może czterdzieści.
– Wygląda, jakby zaczynał dzień od wyciskania na siłowni. I jakby przygrywały mu przy tym kapele znacznie ostrzejsze niż Ironsi.
Chyłka uśmiechnęła się lekko.
– Dba o kondycję i aparycję, w przeciwieństwie do ciebie.
Kordian zerknął na nią z ukosa.
– Może należy do tych szczęściarzy, którzy mają czas wolny – powiedział. – Ja niestety się do nich nie zaliczam.
– Zawsze mógłbyś wykroić pół godziny na pompki, hantle, machanie kettlebellami, crossfit czy co tam teraz robicie.
– I co mi po tym?
Przygryzła dolną wargę i skrzywiła się.
– Masz rację, nic – odparła. – Przy twojej diecie zerobiałkowej żadnej masy mięśniowej z tego nie będzie.
– Łosoś jest bogaty w…
– Cichaj, Zordon. Zanim nas skompromitujesz.
Chwilę później zatrzymali się przed Olgierdem, który zmierzył wzrokiem najpierw swoją przeciwniczkę, a potem jej pomocnika. Nosił się klasycznie, w dobrym, konsekwentnym stylu. Już z daleka widać było charakterystyczną literę „V” niemal na każdym elemencie ubioru, jakby całego Paderborna sponsorowała Vistula.
Chyłka podała mu rękę i westchnęła.
– Gdzie się podziały czasy, kiedy prokuratorzy chodzili w drelichowych płaszczach i za dużych marynarkach? – zapytała.
– Odeszły razem z Gomułką.
– To ciekawe, bo widywałam twoich siermiężnie poubieranych kumpli całkiem niedawno.
Kiedy ściskał rękę Kordianowi, Joanna odniosła wrażenie, jakby był gotów złamać ją jak suchą gałąź. Mimo to Oryński spojrzał mu pewnie w oczy.
Olgierd Paderborn z pewnością był pełen sprzeczności. Z jednej strony dbał o ciało i zapewne pracował nad kaloryferem na brzuchu, jakby przygotowywał się do zawodów kulturystycznych, z drugiej ubierał się jak dystyngowany dżentelmen i z pewnością więcej czasu spędzał z nosem w kodeksach niż na siłowni.
O Chyłce jednak też mawiano, że łączy przeciwstawne cechy. Może to było kluczem do tego, by stać się rozpoznawalnym w palestrze czy w środowisku organów ścigania.
– Wejdziemy? – odezwał się Olgierd.
– My?
– Nie liczyłaś chyba na spotkanie w cztery oczy z terrorystą?
– Masz na myśli tego zwyczajnego, niewinnego obywatela, którego niesłusznie zamknęliście?
Paderborn nie odpowiedział.
– Ten odpowiednik Kafkowskiego Józefa K., który wie, że jest oskarżony, ale nie wie o co?
– Al-Jassam doskonale wie, co…
– Ale nie, nie liczyłam na spotkanie w cztery oczy – dorzuciła Joanna. – Doskonale zdawałam sobie sprawę, że zgodziłeś się tylko pod warunkiem, że wejdziesz tam z nami.
Nie mogła nic ugrać na tym polu. Olgierd poniósł niewielką porażkę, gdy musiał zgodzić się na widzenie, ale szybko zrównoważył ją decyzją o towarzyszeniu adwokatom. Dopóki Fahad Al-Jassam był tymczasowo aresztowany, a Chyłka nie została ustanowiona jego obrońcą, miała związane ręce.
Zresztą później przez czternaście dni będzie podobnie. W tym czasie prokurator będzie mógł uczestniczyć w każdym widzeniu.
To tyle, jeśli chodzi o równość stron na początku tego starcia, pomyślała.
Weszli w trójkę do pokoju, w którym czekał na nich Fahad. Podniósł wzrok tylko na moment, ale tyle wystarczyło, by Joanna dostrzegła w jego oczach błysk zrozumienia.
Spojrzał wyłącznie na nią, przelotnie, ale jednocześnie dostatecznie długo. Wiedział, kim jest.
Skąd? Mógł dobrze przygotować się do zadania, o ile rzeczywiście jakieś realizował. Jeśli zakładał, że na pewnym etapie wpadnie, to musiał przypuszczać, że Lipczyńscy zgłoszą się właśnie do niej.
Sprawą Bukano zagwarantowała sobie zainteresowanie wszystkich mniejszości etnicznych i grup, które z tego czy innego powodu były na gorszej pozycji niż ogół społeczeństwa. Początkowo okazało się to utrapieniem. Nigdy nie chciała bronić tamtego Roma ani tym bardziej kogokolwiek z ludzi, którzy się do niej zgłaszali. Ostatecznie jednak uznała, że wszystko jedno. Liczyło się to, by odcisnąć jakieś piętno w historii.
Tak jak teraz.
Nie dość, że w końcu doprowadzi do starcia, na które czekał cały warszawski świat prawniczy, to jeszcze będzie uczestniczyła w pierwszym procesie polskiego islamisty-zamachowca.
Usiadła naprzeciwko niego i uśmiechnęła się szeroko.
– Salam alejkum – rzuciła.
Al-Jassam uniósł wzrok i zawiesił go gdzieś w rogu pokoju. Chyłka obejrzała się przez ramię.
– Południowy wschód jest tam – dodała.
Muzułmanin skupił na niej wzrok.
– Jeśli szukasz Mekki – wyjaśniła. – A przypuszczam, że tak, bo skoro mnie ignorujesz, zostały ci tylko modły, bisurmanie.
Fahad przyglądał jej się bez słowa, ale także bez agresji. Joanna szukała w jego oczach czegoś, co mogłoby świadczyć, że ten człowiek w istocie jest szalony i zamierzał wysadzić się gdzieś w Warszawie. Sprawiał jednak raczej neutralne wrażenie.
Nigdy nie powiedziałaby jednak, że jest podobny do Przemka Lipczyńskiego. Miał ciemną, gęstą brodę, ciemniejszy kolor skóry i twarz pokrytą zmarszczkami. Nie mimicznymi ani wynikającymi ze starości – głębokie, podłużne bruzdy świadczyły raczej o tym, że sporo przeszedł.
Uwydatniły się jeszcze bardziej, kiedy uniósł brwi i popatrzył na Paderborna.
– Kim jest ta kobieta?
– Twoim adwokatem, jeśli jej wierzyć.
– Będę bronił się sam.
– Spokojnie – wtrąciła Joanna. – Rodzice pokryją wszystkie wydatki.
– Nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego.
– Nie szkodzi – odparła i machnęła ręką. – Ważne, że płacą moją gażę. A w pakiecie dostajesz też Zordona.
Fahad znów utkwił spojrzenie gdzieś w górze. Chyłka pomyślała, że nie będzie łatwo, choć już nie z takimi miała do czynienia. Do dziś pamiętała przejścia z Piotrem Langerem, który przez większość czasu milczał, a jeśli już się odzywał, to jedynie po to, by jej naubliżać.
– Dobra – burknęła Joanna. – Nie chcesz naszej pomocy, twoja sprawa. Ale skoro już tu przytachałam swoje szacowne cztery litery, dostaniesz radę.
Nie sprawiał wrażenia zainteresowanego.
– Po pierwsze, nie gadaj z nikim. Absolutnie z nikim, a już w szczególności nie z nim. – Wskazała na Olgierda. – Po drugie, jeśli chcesz utrzymywać, że nie jesteś synem Lipczyńskich, nie zgadzaj się na badanie DNA. Jasne?
Widziała, że przykuła jego uwagę.
– Powołaj się na artykuł siedemdziesiąty czwarty paragraf pierwszy Kodeksu postępowania karnego.
W pokoju zaległa cisza. Paderborn pokręcił bezradnie głową i odchrząknął.
Chyłka wiedziała, że musi poczekać tylko chwilę, by klient zainteresował się, w czym rzecz. Nie spieszyło się jej. Gdyby miała przeciwko sobie jakiegokolwiek innego prokuratora, mogłaby obawiać się, że za moment zakończy widzenie i ich wyprosi. Olgierd jednak nie miał zamiaru okazywać słabości.
– O czym mówi ten paragraf? – odezwał się w końcu Al-Jassam.
– O tym, że nie musisz ani dowodzić swojej niewinności, ani tym bardziej dostarczać materiałów, które mogłyby cię obciążyć.
Fahad spojrzał pytająco na prokuratora.
– To nie odnosi się do DNA – zauważył Paderborn.
– Nie? A to ciekawe, bo w kolejnym paragrafie są wyjątki od tej zasady. I nie ma w nich mowy o pobieraniu materiału genetycznego.
– Doskonale wiesz, że Trybunał Konstytucyjny…
Chyłka uniosła dłoń w uniwersalnym geście mówiącym „STOP”.
– Nie wspominaj nawet o TK – ostrzegła. – Ostatnio miałam z nim dość bolesne przejścia.
– Powiedziałbym, że raczej oni z tobą.
– Może – przyznała. – Choć to i tak nic w porównaniu z tym, co przygotowałam dla ciebie.
Fahad przysłuchiwał się temu z pewną konsternacją, ale też rosnącą uwagą. Joanna nie bez powodu rzuciła przynętę na małą słowną przepychankę. Miała zamiar pokazać klientowi, że w powietrzu wisi widmo rywalizacji między nią a Paderbornem.
Z jego punktu widzenia powinna to być wymarzona sytuacja.
Chyłka podniosła się, a po chwili to samo zrobił Oryński. Klasnęła w dłonie i obróciła się w kierunku drzwi. Liczyła, że muzułmanin ją zatrzyma, ale ten milczał.
– Pamiętaj o tym przepisie – dodała na odchodnym. – I o tym, że Konstytucja gwarantuje ci nietykalność cielesną. Jeśli ktoś będzie pchał ci wacik do gęby, powołaj się na artykuł czterdziesty pierwszy.
Olgierd zaśmiał się pod nosem.
– To nic nie da.
– Przeciwnie – odparła Joanna, pukając w metalowe drzwi. – Sprawi, że będziecie musieli zostawić mojego przyszłego klienta w spokoju przynajmniej do czasu, aż wyjaśnicie wszelkie wątpliwości prawne.
Jeden z klawiszy otworzył drzwi, a potem zajrzał niepewnie do środka. Najwyraźniej nie zamierzał się odsuwać, dopóki prokurator tak nie poleci. Kiedy jednak Chyłka ruszyła w jego stronę, musiał ustąpić.
– Poczekaj – odezwał się Fahad.
Joanna zatrzymała się już w korytarzu. Obróciła się na pięcie, pochyliła nad progiem, a potem posłała Al-Jassamowi lekki uśmiech.
– Jednak zmieniłeś zdanie?
– Porozmawiać nie zaszkodzi.
– Nie? Czasem może zaszkodzić. Szczególnie jeśli nie przeżujesz własnych słów, zanim je wyplujesz.
– Co takiego?
– Następnym razem zastanów się dwa razy, zanim mi odmówisz.
To rzekłszy, znów energicznie się odwróciła i tym razem nie czekając na odpowiedź, ruszyła korytarzem do wyjścia. Wiedziała, że nie minie wiele czasu, a Fahad poprosi o widzenie z nią.
Będzie musiał rozmówić się też z Lipczyńskimi, jeśli mieli płacić rachunki kancelarii. I być może dzięki temu uda jej się dowiedzieć, dlaczego Al-Jassam wypiera się swojej prawdziwej tożsamości.
Fahad nie odezwał się jednak ani do Anny, ani do Tadeusza. Zamiast tego niedługo po tym, jak Joanna opuściła areszt śledczy, zaczął domagać się, by pozwolono mu na rozmowę telefoniczną z jego obrońcą. Nie musiał znać orzeczeń Trybunału, by wiedzieć, że należy mu się to jak psu buda.
Chyłka odebrała dopiero po którymś sygnale, jadąc z Oryńskim w kierunku centrum.
Nie zdziwiło ją to, co usłyszała.
– Jestem niewinny – oznajmił Al-Jassam. – Zostałem przez kogoś w to wszystko wrobiony.
4
Gabinet Chyłki, Skylight
Kordian musiał przyznać, że czuł się dobrze w znajomym otoczeniu. Jeszcze niedawno gabinet zajmowany był przez innego prawnika, który zupełnie przemeblował wnętrze, ale po powrocie Chyłki każdy element znalazł się z powrotem na swoim miejscu.
Łącznie ze wszystkimi Waltosiami, nieodłącznymi kompanami każdego studenta i aplikanta, który zgłębiał meandry postępowania karnego. Oryński stanął przed regałem i wyciągnął ostatnie wydanie. Przeczytał recenzję z tyłu okładki i pokiwał głową z uznaniem.
– Oho – odezwała się Chyłka.
– Co?
– Widzę, że bierzesz się wreszcie do nauki, Zordon.
– Oglądam obrazki.
W przypadku innego podręcznika uwaga byłaby bezpodstawna, ale w tym rzeczywiście znajdowały się sytuacyjne scenki. Przekartkował go, myśląc o tym, że rzeczywiście powinien zająć się nauką, a nie obroną człowieka, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mógł okazać się niedoszłym zamachowcem.
– Ty też powinnaś – odezwał się po chwili Kordian.
– Co? Poczytać Waltosia? Zawsze chętnie, ale w tym wypadku muszę sięgnąć raczej po jakieś wyssane z palca opracowania o dyskryminacji muzułmanów.
– Miałem na myśli coś dotyczącego twojego aktualnego stanu. – Wskazał na jej brzuch.
– A, no tak. Racja.
Przysiadła na skraju biurka, oparła się o blat i rozsunęła szeroko ręce. Zmrużyła oczy, jakby szukała w pamięci tytułów, które zamierzała wziąć na tapet.
– Oczyszczanie organizmu z pasożytów – rzuciła. – Co sądzisz?
– Niespecjalnie ci się to przyda.
– Zapobieganie rozwojowi zakażeń pasożytniczych?
– Mówię poważnie.
– Wiem. I dlatego cię spławiam.
– Nie chcesz o tym rozmawiać.
– Ja? Gdzieżby tam, Zordon. Zawsze chętnie i otwarcie rozprawiam o wszelkich moich infekcjach.
Oryński westchnął, a potem przysiadł na biurku obok niej. Przez moment oboje wlepiali wzrok w drzwi prowadzące na korytarz. O tej porze na zewnątrz panował rwetes, a wezbrana fala prawników przelewała się z jednej strony na drugą. Tutaj jednak było to niemal niesłyszalne. Jedynie cichy szum w tle sugerował, że znajdują się w korporacyjnym tyglu.
– Jesteś chyba jedyną osobą, która określa ciążę jako infekcję – zauważył Kordian cicho.
– Na pewno niejedyną.
– W takim razie jedną z nielicznych. I nie możesz uciekać od tematu.
Obróciła się do niego i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Słuchaj – zaczęła. – Ty też nie chcesz gadać o swoich żylakach odbytu.
– Jakich… Jezu, Chyłka.
Wiedział, że robi wszystko, by odpuścił, ale nie miał zamiaru przestać. Wciąż nie mógł uwierzyć, że była patronka nie ma pojęcia, kto jest ojcem dziecka. Ostatecznie planował to z niej wyciągnąć, choć być może w tej chwili rzeczywiście były ważniejsze sprawy do załatwienia.
– Nie dam ci spokoju, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Niestety tak. Wspólne życie z tobą doświadczyło mnie już na tyle, że nie mam złudzeń.
– I wiesz, do czego zmierzam?
– Chcesz mnie zapytać, czy planuję aborcję.
Oryński popatrzył na nią z powątpiewaniem.
– Nie zamierzałem tego robić, ale skoro sama zaczęłaś…
– Nie.
– Nie? Tak po prostu? Bez najmniejszego zawahania?
– A czego się spodziewałeś?
– Po osobie, która namiętnie słucha Iron Maiden, pije na umór, pali jeszcze więcej, z jakiegoś powodu ubóstwia Wojewódzkiego i…
– I Figurskiego, ostatnimi czasy. Pokazał, jak się walczy na ringu zwanym życiem.
Kordian skinął głową.
– I jak się mają Ironsi do aborcji, Zordon? – odparła nieco poważniejszym tonem. – Mój światopogląd znasz.
– Znam, choć nie do końca rozumiem.
– To zrozum to: pasożyt to żywe stworzenie. Jak masz tasiemca, nie zastanawiasz się, czy to jakiś tam zarodek, czy już rozwinięta forma. Wiesz, że to dziadostwo żyje i że musisz się go pozbyć.
– I?
– W moim przypadku jest podobnie. Wiem, że to żyje, bez względu na to, w którym stadium rozwoju się znajduje. Tyle że w przeciwieństwie do tasiemca, nie mogę tego usunąć.
– Bo nie mogłabyś spojrzeć w oczy księdzu, któremu się co miesiąc spowiadasz?
– Nie spowiadam się, bo nie dostałabym rozgrzeszenia.
– Mhm.
– A chodzi o to, że sama sobie nie mogłabym spojrzeć w oczy.
Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy miał wrażenie, że Chyłka mówi poważnie. I było w tym coś niepokojącego. Coś, co uświadomiło mu, że za niecałe dziewięć miesięcy sytuacja drastycznie się zmieni.
Nie tylko w jej, ale także w jego życiu.
– Przemyślałaś to? – zapytał. – Naprawdę dogłębnie?
– Nie.
Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową. Powinien się tego spodziewać.
– Masz jeszcze czas – powiedział. – Usunąć możesz do dwunastego tygodnia.
– Tylko w przypadku gwałtu.
– O stwierdzenie czego nie będzie trudno, bo to jedyna sytuacja, kiedy decyduje prokurator. A ty z pewnością masz niejednego znajomego, który wisi ci przysługę.
– Wszystko już zaplanowałeś, co?
– Rzucam tylko pomysł.
– Karalny.
Spiorunowała go wzrokiem i przez moment się nie odzywała. W końcu nabrała głęboko tchu, podniosła się i podeszła do okna. Wyjrzała na zewnątrz, obserwując sznury samochodów poruszające się od świateł do świateł po Alejach Jerozolimskich.
– Zostaje jeszcze kwestia turystyki aborcyjnej. U Czechów i Niemców spokojnie możesz…
– Nie wiem, kto wymyślił tę nazwę, ale jest bzdurna.
– Co nie zmienia faktu, że…
– Nie usunę, Zordon.
Kiedy odwróciła się i zajęła swoje miejsce za biurkiem, wyglądała, jakby coś było nie w porządku. On także odniósł takie wrażenie, ale dopiero po chwili zrozumiał, czym jest spowodowane. Na biurku brakowało popielniczki, a między palcami Joanny dymiącego papierosa.
Może jednak wbrew temu, co twierdziła, rzeczywiście przemyślała sprawę i podjęła decyzję. Wyrzeczenie się nikotyny w jej wypadku było niemal jak rezygnacja z oddychania dla przeciętnego człowieka.
Usiadł przed biurkiem i rozmasował kark.
– W porządku – odezwał się. – Zresztą dążyłem do czegoś innego.
Uniosła brwi i wykonała ponaglający ruch ręką.
– Jesteś pewna, że chcesz w tym stanie prowadzić sprawę Fahada?
Wiedział, że pytanie może podziałać jak płachta na byka, ale musiał je zadać. Nawet jeśli będzie jej pomagał w zmaganiach sądowych i pozasądowych, proces będzie długi i niełatwy. Być może najtrudniejszy w jej karierze.
– Ludzie z salmonellą funkcjonują całkiem normalnie, Zordon. Tym bardziej ja mogę.
– Pogadamy, jak zaczną się pierwsze przypadłości ciążowe.
– Jestem na nie przygotowana.
– Ale czy gotowa?
– Nie ma różnicy – odparła i przewróciła oczami. – Przynajmniej nie w moim przypadku. Dawałam sobie radę z porannym rigoletto potequilowym, dam sobie radę z nudnościami ciążowymi.
– To nie wszystko.
– Co ty nie powiesz, Zordon? – odparowała. – I kiedy stałeś się prenatalnym guru? Przegapiłam ten moment.
– Po prostu mówię, że…
– Że mogę na ciebie liczyć, że nie powinnam przyjmować tak dużej, dalekobieżnej odpowiedzialności, że… – Zawiesiła głos i rozejrzała się. – No, co tam jeszcze ckliwego wymyśliłeś?
– To w sumie wszystko.
– Świetnie. W takim razie bierzmy się za Fahada.
Pokiwał głową, ostatecznie uznając, że przełoży tę rozmowę na później. W końcu zwyczajowa waleczność Chyłki będzie musiała ustąpić miejsca realnemu oglądowi sytuacji.
A ten musiał sprowadzać się do jednego, prostego wniosku – w pewnym momencie ciąża nie pozwoli jej na kontynuowanie batalii sądowej. Szczególnie że po drugiej stronie stał Paderborn.
– Więc czego się dowiedziałaś? – zapytał Oryński.
– Że Fahad jest niewinny, inszallah.
– A oprócz tego?
– Że padł ofiarą spisku. Też inszallah.
– Nie wiem nawet, co to znaczy.
– Znaczy to, że istnieją pewne tajemnicze, nieujawnione siły, które wrobiły go w przestępstwo, jakiego…
– Miałem na myśli to arabskie sformułowanie.
– To mniej więcej odpowiednik naszego „jak Bóg da”.
– Okej – odparł Kordian i zrzucił marynarkę. Zawiesił ją na oparciu krzesła, a potem popatrzył znacząco na Chyłkę, chcąc zasugerować, że najwyższa pora, by przeszła do konkretów. Przez całą drogę z Białołęki na Złotą rozmawiała z klientem i z pewnością miała więcej do przekazania.
Kiedy zrobiła głęboki wdech, wiedział, że nie będzie musiał już dłużej czekać.
– Al-Jassam twierdzi, że nie miał żadnych materiałów wybuchowych.
– Więc zostały podłożone.
– Jeśli mu wierzyć. Mnie się wydaje, że opowiada bzdury.
Oryński popatrzył na nią z niepokojem.
– To dobra rzecz, Zordon – wyjaśniła. – Bo jeśli przekonam samą siebie do tego, że jest niewinny, przekonam także sędziego i ławników.
Od tej strony na to nie spojrzał. Być może miała rację.
– Na tych materiałach znaleziono jego odciski palców – kontynuowała. – Ale jak wiesz, spreparowanie ich nie wykracza poza zdolności polskich służb. Nie wspominając już o ludziach, którzy takimi machinacjami zajmują się zawodowo.
– No tak.
– W mieszkaniu znaleziono też plany twojego ulubionego centrum handlowego.
– Tak? A które to?
– Złote Tarasy.
Kordian wyprostował się, jakby ktoś dźgnął go prosto w odcinek lędźwiowy.
– Ten facet chciał się wysadzić…
– Tak, po sąsiedzku – dokończyła i skinęła głową w stronę galerii. – I wprawdzie nie wiem jeszcze, o jakim ładunku mowa, ale przypuszczam, że odczulibyśmy efekty tego… incydentu.
– O ile nie siedzielibyśmy wtedy w Hard Rock Cafe.
– Aha – potwierdziła obojętnie Joanna.
– Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? – zapytał Oryński, przygarbiwszy się nieco. – Będziemy bronić człowieka, który mógł nas zabić.
– Bo to pierwszy raz?
Przez głowę Kordiana przemknęło kilka niepokojących obrazów. Właściwie miała rację, nieraz przychodziło im reprezentować klientów, którzy w taki czy inny sposób, mniej lub bardziej bezpośrednio, chcieli wysłać swoich prawników na tamten świat.
– Przyznaję, to nie do końca komfortowa sytuacja – podjęła Chyłka. – Ale w takich chwilach zawsze powtarzam sobie, że każdy jest lepszy od Langera.
– Z tym nie będę polemizował – przyznał Oryński, a potem potrząsnął głową. – Co jeszcze wiemy?
– Że Fahad prędzej uśmiechnie się zalotnie do grupy skinheadów w więzieniu, niż przyzna, że jest zaginionym synem Lipczyńskich.
– Dlaczego?
– A ja wiem? Nie rozwinął tej myśli.
– Trzeba to sprawdzić w pierwszej kolejności.
– I tak zrobimy – zapewniła go Chyłka. – Nie chcę sytuacji, w której nagle podczas procesu obudzimy się z ręką w nocniku, bo małżeństwo przestanie płacić rachunki.
– Więc dopuszczasz możliwość, że to nie on?
– Na tym etapie dopuszczam wszystko.
Słusznie, uznał w duchu. Powinni być gotowi na każdy scenariusz, w tym także ten, który zakładał, że w słowach muzułmanina tkwiło ziarno prawdy.
– Na tym moja aktualna wiedza się kończy, Zordon. Podwijaj więc rękawy i zabierajcie się z Kormakiem do roboty.
– A co on…
– Wszystko już wie.
– W jaki sposób?
Joanna przechyliła głowę i spojrzała na niego z niedowierzaniem, jakby zadawanie takich pytań było najdurniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić.
– Równie dobrze możesz mnie zapytać, co jest po drugiej stronie czarnej dziury. I czy coś w ogóle się tam znajduje. Pewnych rzeczy nie zgłębisz.
Kordian podrapał się po skroni i przez moment milczał.
– W tej chwili planuję zgłębić coś innego – odezwał się. – A mianowicie to, dlaczego ktoś miałby wrabiać Fahada?
– Kolejne pytanie czarnodziurowe.
– Kto miałby na tym skorzystać?
– I następne! Idziesz na rekord.
– Rząd? – ciągnął Oryński, zawieszając wzrok gdzieś za oknem. – Byłoby im to na rękę, w końcu dzięki temu dostaną najlepszy argument przeciwko imigrantom.
Joanna otworzyła laptopa i skupiła się na tym, co pojawiło się na ekranie.
– Trzeba dokładnie wybadać przeszłość Al-Jassama – kontynuował Kordian, nie dostrzegając, że prawniczka właściwie go ignoruje. – Może znajdzie się coś, co rzuci nieco światła na to, dlaczego mógłby być jeszcze bardziej łakomym kąskiem dla władzy. Może przybył do Polski z jakąś grupą uchodźców? Może początkowo został pozytywnie zweryfikowany? Podobne rzeczy sprawią, że rząd będzie miał prawdziwe…
– Zordon.
– Hm?
– Nie zauważyłeś, że przestałam cię słuchać?
– Nie.
– W takim razie niniejszym cię o tym informuję – odparła, podnosząc na moment wzrok. – I mam świetną radę, żebyś jak najszybciej się stąd zabierał.
– Nie omówiliśmy jeszcze wszystkiego.
– Omówimy, jak tylko będziemy mieli więcej konkretów. Idź je zdobyć.
– Jak?
– W jedyny znany ci sposób.
Otworzył usta, ale ostatecznie się nie odezwał. Opuścił biuro dawnej patronki, a potem przeszedł korytarzem niemal przez całą kancelarię. Zatrzymał się niedaleko gabinetu imiennego partnera, w miejscu, gdzie panował względny spokój. Nie przyszedł jednak do Żelaznego.
Obrócił się w lewo i zapukał do najbliższych drzwi. Nie czekając na odpowiedź, wszedł do Jaskini McCarthyńskiej.
Kormaka zastał pochylonego nad laptopem, czego właściwie powinien się spodziewać. Widok był jednak niecodzienny, na biurku nie było bowiem żadnej książki pisarza, od którego chudzielec w lenonkach zaczerpnął ksywę.
– Niewiele mam – odezwał się Kormak, uprzedzając pytanie.
– Ale odmieni się los – odparł Oryński i zamknął za sobą drzwi.
– Co?
– Dżem. Wehikułczasu.
– Nie znam.
Kordian usiadł przed biurkiem i przybrał zafrasowany wyraz twarzy.
– Twoje pokolenie jest stracone – oświadczył.
– Jesteśmy w podobnym wieku.
– Metrykalnie tak – przyznał Kordian. – Mentalnie nie.
Chudzielec zmierzył go wzrokiem, jakby Oryński właśnie przerwał mu realizowanie dziejowej misji. Odsunął laptopa na bok, otworzył szufladę, a potem wyciągnął z niej jabłko i wgryzł się w nie jak wampir w tętnicę szyjną.
– Gdzie książki McCarthy’ego? – zapytał Kordian.
Przyjaciel wzruszył ramionami.
– Przerzuciłeś się na kogoś innego?
– Nawet tak nie żartuj.
Znów odgryzł kawałek, tym razem znacznie większy.
– Chcesz czegoś konkretnego? – wymamrotał.
– Właściwie wszystkiego, co udało ci się dowiedzieć na temat naszego muzułmanina.
– To… – Kormak na moment urwał, by przełknąć kęs. – To dosyć ciekawa sprawa.
– Znam lepsze określenia. Beznadziejna, z góry przegrana, nierokująca nadziei, stracona…
– To też. Ale przy okazji też ciekawa.
– W jakim sensie?
Chudzielec głęboko nabrał tchu i odłożył jabłko na laptopa.
– Jak się pewnie domyślasz, generalissimus Francisca Chyłka z samego rana poleciła mi wybadać sprawę, dokopać się do przeszłości tego… jak ona go nazywa?
– Bisurman.
– I co to niby znaczy?
– Stare określenie na muzułmanina.
Kormak zbył informację nieznacznym ruchem głowy.
– Zacząłem więc drążyć, starając się cofnąć aż do momentu porwania. Bo założyłem oczywiście, że Lipczyńscy się nie mylą i to ich syn.
– Dlaczego? Znalazłeś jakiś dowód?
– Taki, że matka nigdy się nie myli. Bez względu na to, czy dziecko było adoptowane i czy spędziło z rodzicami dwa czy dziesięć lat.
– W porządku – odparł Oryński i sięgnął po jabłko.
Przyjaciel popatrzył na niego z zaciekawieniem.
– Nie, nie ugryzę tego – zastrzegł szybko Kordian i odłożył owoc na szafkę obok. – Nie jesteśmy jeszcze w tak zażyłych stosunkach. Po prostu nie chcę słuchać, jak mówisz z pełną gębą.
– Okej.
– Więc jak daleko w jego przeszłość udało ci się wniknąć?
– Niedaleko.
– A konkretniej?
– Ustaliłem, że mieszka na niewielkim osiedlu przy Pożaryskiego.
– Gdzie to jest?
– Na Wawrze.
– Nigdy nie byłem.
– I prawdopodobnie nigdy byś się tam nie pojawił, gdyby nie to, że prędzej czy później będziesz musiał zrobić wizję lokalną.
– W twoim towarzystwie.
– Nie wydaje mi się. Nie zapuszczam się w takie miejsca.
– Wawer to niezbyt niebezpieczna dzielnica, Kormaczysko.
– Ale tamte bloki nie nastrajają mnie optymistycznie. Przywodzą na myśl socjalną zabudowę schyłku PRL-u i Bóg jeden wie, co od tamtego czasu wyhodowano w takich miejscach.
– Z pewnością bywałeś w gorszych. Ja w każdym razie na pewno.
Kormak wzruszył ramionami, jakby temat nie podlegał dalszej dyskusji. Spojrzał znacząco na jabłko, ale Oryński pokręcił tylko głową.
– Ustaliłeś więc metę – odezwał się. – Do kogo należy?
– Właścicielką jest przypadkowa kobieta, nie ma żadnych powiązań ani z ekstremistami islamskimi, ani z czerwonymi czy moherowymi beretami. Wynajęła Fahadowi niewielkie mieszkanie, raptem trzydzieści metrów kwadratowych. Płacił gotówką, niewiele mówił, a ona o nic nie pytała. Ogłoszenie było na OLX, bez żadnych zdjęć, minimum informacji. Wygląda na to, że to rudera, ale do jego celów nadawała się wprost idealnie.
Oryński pokiwał głową. Właściwie brzmiało to modelowo. I tym bardziej dziwiło go, że Kormak w ogóle postanowił się nad tym rozwodzić.
– Ustaliłeś coś… bo ja wiem? Pomocnego?
– To wszystko, co wiem.
Kordian odchrząknął, jakby w trakcie jedzenia filetu z łososia niespodziewanie natknął się na wyjątkowo dużą ość.
– Nie żartuj sobie – powiedział.
– Nie żartuję – zapewnił szczypior. – I dlatego ta sprawa jest tak ciekawa. Normalnie potrafię prześwietlić przeszłość danego delikwenta przynajmniej do pewnego stopnia. W tym wypadku trafiłem na ścianę. I przywaliłem w nią głową.
– To znaczy?
Kormak rozłożył ręce i westchnął.
– Al-Jassam pojawił się znikąd. Nie ma żadnego śladu po jego podróży do Warszawy… bo zakładamy, że przybył tu z Bliskiego Wschodu, prawda?
– Mhm.
– I że to wszystko prawda?
– Na tym etapie tak.
– Bo wiesz, że to równie dobrze może być jedna wielka mistyfikacja?
– Nie zagłębiajmy się w to teraz – odparł Oryński i podniósł jabłko. Podrzucił je w dłoni kilka razy, a potem spojrzał na przyjaciela. – Nie masz tu nigdzie noża?
Kormak zignorował pytanie.
– Nie rozumiesz chyba, co to znaczy – powiedział.
– Że nie jesteś w formie?
– Nie. Że ktoś się wyjątkowo postarał, żeby zatrzeć wszystkie ślady. I mówiąc „wyjątkowo”, mam na myśli, że rzeczywiście kosztowało to tę osobę sporo wysiłku. – Na moment urwał i utkwił wzrok w ścianie. – Osobę albo osoby, bo takie przedsięwzięcie najpewniej wymagało udziału kilku.
– Przedsięwzięcie, czyli?
Kormak potrząsnął głową i popatrzył w oczy Oryńskiemu.
– Po pierwsze: Fahad Al-Jassam nie istnieje. Nie figuruje w żadnej bazie, nie ma go w Internecie ani nawet w Deep Webie.
Chudzielec uniósł brwi, jakby niepewien, czy Kordian pamięta wszystkie te informacje, które przy sprawie Sendala przekazał mu na temat ukrytej części sieci. Oryński wprawdzie nie przyswoił wtedy wszystkiego, pamiętał jednak o onion routerach, które pozwalały anonimowo poruszać się po Internecie, a także o szemranych miejscach, gdzie można było znaleźć wszystko. I załatwić wszystko, łącznie z materiałami niezbędnymi do skonstruowania ładunku wybuchowego. Jednym z takich miejsc była Silk Road, ale po tym, jak służby wzięły ją na celownik, odpowiedniki zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu.
Sprawdzanie tych ciemnych zaułków globalnej sieci było w tym wypadku jak najbardziej słuszne. To tam Kormak powinien znaleźć ślad po Fahadzie, wydawało się bowiem, że szczypior ma swoje sposoby, by namierzyć każdego.
– Może szukałeś nie tego, kogo trzeba – zauważył Kordian. – W końcu nie wiemy nawet, jaka jest jego prawdziwa tożsamość.
– Nie łapiesz.
– Czego?
– Rzuciłem hasło na 4chanie i w innych takich miejscach.
– Znaczy…
– Dałem chłopakom znać, że jest ktoś, kto planował zamach w Warszawie i prawdopodobnie szukał pewnych rzeczy na Deep Webie. Dokumentów, transportu, określonych materiałów i tak dalej – wyjaśnił Kormak, a Oryński nie miał zamiaru wnikać, o jakich „chłopaków” w istocie chodzi.
Przez chwilę w Jaskini McCarthyńskiej panowała zupełna cisza. Było to jedno z niewielu miejsc w Skylight, gdzie można było doświadczyć podobnej sielskości. Tyle że teraz napełniała ona Kordiana niepokojem.
– Tyle zazwyczaj wystarczy – dodał po chwili chudzielec. – Wiesz, jak bardzo ci ludzie są cięci na islamistów.
Wiedział doskonale. Atakowali konta w mediach społecznościowych, dzięki którym się kontaktowali, blokowali ich strony i przypuszczali ataki DDoS na wszystko, co miało cokolwiek wspólnego z terroryzmem.
– Siły zostały zmobilizowane od razu – ciągnął Kormak. – A mimo to niczego nie znaleziono. Tego faceta nie ma ani w realnym, ani w wirtualnym świecie. Po prostu nie istnieje.
– A jednak siedzi teraz w areszcie na Białołęce.
– I nie wiem, skąd się tam wziął.
Zawsze musiał być ten pierwszy raz, skwitował w duchu Oryński. Najwyraźniej ten dzień miał zapaść mu w pamięć nie tylko dlatego, że na biurku nie było żadnej książki McCarthy’ego.
– Są tylko dwie możliwości – podjął Kormak.
– Jakie?
– Po pierwsze, Fahad mógł od lat ukrywać się w jaskiniach Hindukuszu, kręcić fatir na… tym ich odwróconym woku i nie wyściubiać nosa poza swoją enklawę.
– Fatir?
– Beduiński chleb. Pieczony na wielbłądzich bobkach.
Kordian wątpił, by to danie miało cokolwiek wspólnego z mudżahedinami czy talibami ukrywającymi się w górach Afganistanu albo Pakistanu, ale zachował tę uwagę dla siebie. Czekał na drugą możliwość.
– Inne wytłumaczenie jest takie, że to służby zatarły wszelki ślad po Al-Jassamie.
– Polskie służby?
Szczypior wzruszył ramionami.
– Być może – przyznał. – Ale jeśli tak, to najwyraźniej do tej pory ich nie doceniałem.