Ja chyba zwariuję! - Agata Przybyłek - ebook + książka

Ja chyba zwariuję! ebook

Agata Przybyłek

4,1

Opis

Miłość można znaleźć wszędzie, nawet… w szpitalu psychiatrycznym!

Nina ma dwójkę dzieci i byłego męża. Tak jak żywioł powietrza, jest silna i niezależna, jednak nie ze wszystkim zawsze daje sobie sama radę. Zresztą kto by dawał, gdy w pracy atakuje cię szalony pacjent, twój były jest wiecznym nastolatkiem, mamusia znajduje ci nowego męża na portalu randkowym, a ty w dodatku potrącasz autem nauczycielkę swojego dziecka?

Na szczęście Nina może liczyć na wsparcie rodziny oraz przystojnego kolegi z pracy, psychiatry Jacka. Na nieszczęście obydwoje mają ten sam problem – nadopiekuńcze rodzicielki.

Podczas gdy mama Niny cieszy się, że córka wreszcie się zakochała, mama Jacka nie jest zachwycona faktem, że syn z kimś się umawia. Tylko jak tu sabotować związek swojej dorosłej pociechy?

„Ja chyba zwariuję!” to romantyczna i zarazem pełna zwrotów akcji opowieść o codzienności, która daje nam nadzieję na wszystko, co najlepsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (849 ocen)
395
236
162
45
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DanutaB68

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Super
00
Pliszka82

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna humorystyczna książka Polecam
00
Joanna-75-75

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
BeataMelman03051

Nie oderwiesz się od lektury

Miła odskocznia, nadzieja, że miłość istnieje chociaż w książkach . Polecam
00
dagizpragi

Z braku laku…

Komedia romantyczna o toksycznych matkach, których miejsce było od początku w szpitalu psychiatrycznym, w którym toczy się akcja książki.
00



Copyright © Agata Przybyłek, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Maria Moczko / panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Fotografia na okładce: shutterstock.com / Kostikova Natalia

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-7976-901-8

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

ROZDZIAŁ 1

Sabina Dudek, niegdyś Maj, z domu Kowalska, martwiła się o swoje córki. A było o kogo się martwić, bo miała je aż cztery. W dodatku dziewczęta były skrajnie różne, jak ogień i woda, ziemia i powietrze. Każda stanowiła uosobienie innego żywiołu.

Nie chodziło nawet o urodę, bo to by Sabiny nie martwiło, trudno, niech się różnią, takie geny, ale o całokształt: sytuacje życiowe, zainteresowania, zawody… Długo by wyliczać. Różniły się wszystkim, dosłownie, poza jedną cechą – niezwykłą tendencją do pakowania się w kłopoty.

Biorąc jednak pod uwagę perypetie życiowe Sabiny i jej zamiłowanie do podbijania męskich serc, nie mogło to dziwić. Ojcowie jej córek też się różnili. No, może poza tatą bliźniaczek, którym, jak się można domyślić, był jeden i ten sam mężczyzna. W dodatku Sabina trwała u jego boku od lat, co w jej przypadku można uznać za wyjątek potwierdzający regułę. Pozostałe relacje damsko-męskie traktowała dość lekko i kończyła je, zanim na dobre rozkwitły.

Wracając jednak do córek… Sabina nie potrafiła w żaden logiczny sposób wytłumaczyć, dlaczego były tak różne. Nigdy nie pałała miłością do biologii, oczywiście tej w szkolnym wydaniu, a już w szczególności nie pasjonowała jej genetyka. Najbardziej natomiast dziwił ją brak podobieństw między bliźniaczkami. Dniami i nocami snuła domysły, jak to możliwe, że z dwóch takich samych genotypów rodziców mogą powstać skrajnie różne osoby. Bo czy bliźniaczki nie powinny być do siebie choć trochę podobne? Widać niekoniecznie. Sabina w końcu przestała szukać przyczyn tego dziwnego zjawiska. Wolała twierdzić, że stało się i już. Czy to jej wina? Lepiej mieć cztery córki, nawet zupełnie do siebie niepodobne, niż czterech synów. Tego Sabina chyba by nie zniosła.

Swoją pierworodną uważała za nieszczęśliwą rozwódkę. Choć Sabina na samą myśl o byłym zięciu dostawała białej gorączki, pragnęła, by Nina ponownie się zakochała. Nawet jeżeli twierdziła uparcie, że dobrze sobie radzi i nie doskwiera jej samotność. Najstarsza córka Sabiny wynajmowała niewielkie mieszkanie na poddaszu jednej z kamienic w Brzózkach, w którym mieszkała razem ze swoimi dziećmi: Ignasiem i Kalinką. Jej główny problem, według Sabiny, polegał na tym, że nie potrafiła znaleźć porządnego męża, a przynajmniej narzeczonego. Niestety, tak to jest, gdy zamiast na poszukiwaniu miłości, skupia się na pracy. Młodzi ludzie naprawdę powariowali na punkcie zarabiania pieniędzy!

Zresztą ojciec Niny nigdy nie był lepszy, co udowodnił Sabinie nie raz. Przez rok trwania ich małżeństwa zaliczył więcej skoków w bok niż niejedna kózka. Pomimo tego, że finalnie to Sabina puściła go kantem, wielokrotnie ośmieszył ją na oczach całego osiedla. Powodów do rozwodu Sabina miała więc wiele. Zresztą jaka fanka fitnessu i biegów chciałaby nazywać się Maj, skoro mogłaby Dudek, jak ten znany sportowiec?

Jednak zanim Sabina związała się ze Stefanem, poczęła jeszcze Małgosię. Był to owoc upojnej nocy na Mazurach, którą spędziła z niejakim ubranym w dresik Piotrkiem. Piotruś poderwał ją na jednym ze zlotów fanek fitnessu. Wtedy jeszcze, co prawda, nie była taką pasjonatką sportu jak teraz, ale to w niczym jej nie przeszkadzało i dziewięć miesięcy później urodziło się dziecko. A ściślej rzecz ujmując: kolejna córka. Z tym, że w przeciwieństwie do Niny, wyjątkowo grzeczna i spokojna.

Małgosia, według Sabiny, okazała się stanowczo za dobra, a do tego jakaś taka nieprzystosowana do obcowania z ludźmi i w ogóle życia we współczesnym świecie. Zamiast być zdrową egoistką, najchętniej oddałaby wszystko, co ma, by wspomóc potrzebujących. Tę jej rozrzutność wykorzystał (oczywiście tylko w mniemaniu Sabiny) jej mąż Wojtek, znany w okolicy mechanik samochodowy. Zawrócił Małgośce w głowie, gdy ta była jeszcze w liceum i teraz żył na jej garnuszku niczym jakiś tasiemiec albo inny pasożyt. No bo jaki inny, normalny chłop zgodziłby się na to, żeby jego żona zarabiała więcej od niego? Hę?

Pasożyt jak nic, Sabina wiedziała swoje. Ale tatuś Małgosi wcale nie był lepszy. Co prawda Sabina nie spędziła z nim zbyt wiele czasu i nie zdążyła dobrze go poznać, ale za kolację ze śniadaniem w hotelu na Mazurach musiała zapłacić z własnej kieszeni! To chyba wystarczy, żeby wyciągnąć powyższe wnioski, prawda? Bezapelacyjnie Małgosia przyciągała do siebie beznadziejnych i łasych na pieniądze mężczyzn. Jak nie pazerny ojciec, to mąż. Tyle w tym nieszczęściu szczęścia, że chociaż sama nie miała syna. Jeszcze. I to tylko dzięki matce, która przy każdej możliwej okazji wmawiała córce, że dwoje dzieci powinno jej w zupełności wystarczyć. W końcu po kim ten biedny chłopiec miałby odziedziczyć dobre, męskie geny? Małgosia na pewno urodziłaby jakąś życiową porażkę, jak Sabina zwykła nazywać jej ojca, a potem także męża.

No i były jeszcze bliźniaczki – najbardziej wychuchane, a do tego rozpieszczone córusie Sabiny i znanego stomatologa, Stefana Dudka. Z nimi też miała ogrom problemów, które powstały głównie przez ich ojca. Stefan rozpuścił córki, a na tym cierpiał nie kto inny, tylko rodzona matka – bliźniaczki w ogóle nie chciały jej słuchać. No dobrze, może to przesada, do której Sabina przejawiała ostatnio skłonność, ale ewidentnie coś było na rzeczy. Konkretniej rzecz ujmując, nie słuchała jej Patrycja. Sabina zawsze miała z nią same problemy. Wszystko zaczęło się już w przedszkolu, a gdy podrosła, wcale nie było lepiej. Za każdym razem, kiedy Sabina przedstawiała jej odpowiedniego kandydata na męża, kręciła nosem. Pati okazała się zatwardziałą singielką i nawet nie chciała słyszeć o zamążpójściu. Zamiast umawiać się na randki, wolała szydzić z tych, którzy na nie chodzą, a w dodatku…

Nie. To, do czego Pati wykorzystywała mężczyzn, nie przeszłoby nawet Sabinie przez usta, choć ona sama nie należała do świętych. Na samą myśl o tym musiała zamaszyście się przeżegnać. Na szczęście druga bliźniaczka, Eliza, zazwyczaj była grzeczniutka, a do tego poukładana i często przytakiwała matce. Pokornie, oczywiście po namowach mamusi, zgodziła się na zaręczyny z niejakim Pawełkiem. Jednak Sabina cały czas czuła, że musi trzymać rękę na pulsie.

Jej macierzyństwo było trudne. Nie dość, że problematyczne, to pomnożone przez cztery. Nic dziwnego, że w ostatnich miesiącach schudła kilogram przez każdą córkę. I trzydzieści gramów, jeśli miałaby wyrażać się precyzyjnie. Ale te ostatnie to chyba przez męża.

ROZDZIAŁ 2

Nina była spóźniona. Zresztą jak zawsze w poniedziałki. Nie miała pojęcia, czy na początku tygodnia czas płynął inaczej, jednak nie zmieniło to faktu, że znowu zaspała. Z przerażeniem patrzyła na wyświetlacz komórki i w myślach przeklinała cholerny budzik, który złośliwie nie zadzwonił. A może to ona wyłączyła go przez sen? Mało istotne, nie miała teraz czasu się nad tym zastanawiać. Dzieci nie mogą kolejny raz dotrzeć do szkoły w połowie pierwszej lekcji.

Energicznie odrzuciła przykrywającą ją kołdrę na bok i wygramoliła się z łóżka. Wsunęła rozgrzane stopy w wychłodzone kapcie. Przebiegła wzrokiem po maleńkiej sypialni urządzonej w ciepłych brązach i beżach w poszukiwaniu szlafroka. Od zawsze była zmarzlakiem i by uniknąć doznania porannego szoku termicznego, musiała opatulić się mięciutką tkaniną w różowe gwiazdki. Nie było to może pociągające wdzianko, lecz w sypialni Niny już od kilku lat nie gościł żaden mężczyzna. Jako samotna matka mogła ubierać się nawet w dziesięć warstw pluszu i puchu, bo nikomu nie zrobiłoby to większej różnicy.

Po zlokalizowaniu szlafroka, który leżał na fotelu, Nina poczłapała do kuchni połączonej z jadalnią oraz salonem. Jej mieszkanie nie należało do zbyt dużych, dlatego musiało być wielofunkcyjne. Z początku myślała, że nabawi się w nim klaustrofobii, jednak dość szybko odkryła, dlaczego ludzie z uporem maniaka powtarzają: „wolę ciasne, ale własne”. Ponadto, z czasem można polubić każdą, nawet niewielką przestrzeń. Mało tego, zaczyna się widzieć więcej zalet niż wad mieszkania w takim miejscu. Człowiek na przykład natychmiast oduczał się gromadzenia zbędnych bibelotów i zaczynał cenić praktyczne rozwiązania.

Po drodze do kuchni Nina rzuciła jeszcze okiem w wiszące na ścianie lustro. Jej brązowe włosy sterczały na wszystkie strony, a na policzku odcisnęły się palce ręki, na której musiała spać. Nie wyglądała dobrze. Prawdę mówiąc, przypominała stracha na wróble, i to takiego wątpliwej jakości. Nie pomogło nawet przeczesanie włosów palcami i zebranie ich w byle jaki kok.

Zaraz… Czy w kąciku ust nie zaschła jej ślina? Boże. To takie uwłaczające… Nina nie miała jednak czasu się teraz nad sobą użalać. Otarła usta wierzchem dłoni, po czym weszła do kuchni i, stając w drzwiach, kilkakrotnie zamrugała powiekami z niedowierzaniem.

– A co wy tu robicie? – Przesunęła wzrokiem po twarzach siedzących przy stole dzieci, które ochoczo wsuwały kanapki z masłem czekoladowym.

– Śniadanie – odpowiedział jak gdyby nigdy nic ośmioletni, blondwłosy Ignaś, który odziedziczył urodę po ojcu.

– Widzę. – Nina podeszła do stołu, zastanawiając się, czy ktoś nie podmienił jej dzieci.

Chyba nie. Ignaś miał na sobie ulubioną, niebieską piżamę, a Kalinka za dużą koszulę nocną, którą kilka wieczorów wcześniej podebrała Ninie z szafy. Pozostałe szczegóły, jak kolor włosów i oczu, również się zgadzały.

– Dla ciebie też zrobiliśmy kanapki – oznajmiła siedząca obok brata Kalinka. Była starsza od niego o trzy lata i wyższa o głowę. – Siadaj, zanim znowu się spóźnimy do szkoły. Dziś nie możemy, bo na pierwszej lekcji mam klasówkę. I to z angielskiego.

W obliczu klasówki Nina musiała porzucić swoje zdziwienie i posłusznie usiadła do stołu. Ignaś natychmiast podsunął jej talerz z posmarowanymi masłem czekoladowym kanapkami, więc zaczęła jeść.

– Jak to się właściwie stało, że obudziliście się beze mnie? – zapytała Kalinkę, zdezorientowana.

– Wszystko przez twój budzik.

– A ty go mamusiu nie słyszałaś? Przecież sąsiadka nawet zaczęła stukać w ścianę, tak głośno dzwonił.

Nina wolała spuścić wzrok, zamiast odpowiedzieć. Już siedząc przed dziećmi w takim marnym wydaniu, mocno nadszarpnęła swój rodzicielski autorytet.

– Tylko ubrań sobie nie wyprasowaliśmy – dopowiedział Ignaś. – To znaczy Kalinka chciała, ale jej zabroniłem.

– Dlaczego?

– Żebyś znowu nie musiała na nią krzyczeć, jak coś przypali. Zapomniałaś już o swojej niebieskiej apaszce?

Nina ugryzła kolejny kęs kanapki. Oczywiście, że nie zapomniała. Wydała przecież na tę jedwabną chustkę sporą część swojej pensji, o takich rzeczach pamięta się do końca życia.

– I musisz też jeszcze podpisać mi w dzienniczku ocenę z kartkówki z matematyki – dodał od niechcenia Ignaś.

– I zrobić nam kanapki do szkoły – mruknęła Kalinka. – Tylko nie z serem.

– Przecież pamiętam, że nie lubisz sera.

– Wolę ci przypomnieć. Niby pamiętasz, a w tamtym tygodniu miałam w bułce jakieś seropodobne smarowidło. Nie wiem, jak można być matką i przez jedenaście lat nie zapamiętać, że…

– A, mamo! – przerwał Kalince brat. – Ja muszę przynieść do szkoły jesienne liście, kasztany i jarzębie.

– Jarzębie? – Nina zmarszczyła brwi.

– No wiesz, takie, co rosną na dębach i mają czapki.

– To nie jarzębie, tylko żołędzie, głupku – zareagowała Kalinka, nim Nina zdążyła poprawić syna.

– Córciu. – Ninie pozostało więc tylko posłać jej pełne dezaprobaty spojrzenie. – Jak ty się zwracasz do brata?

– A jak ty mówisz na tatę osioł, to jest dobrze?

Nina westchnęła.

– Nieważne. To na kiedy te żołędzie? – zwróciła się do Ignasia.

– No przecież powiedziałem, że na dzisiaj. I pamiętaj jeszcze o kasztanach i liściach. Pani mówiła, że mają być duże, bo będziemy robić z nich kwiaty.

– Kwiaty z kasztanów?

– Z liści. Z kasztanów i jarzębi będą zwierzaki.

Nina nie zawracała sobie głowy poprawianiem Ignasia, bo już rozważała, skąd weźmie te owoce jesieni. Przeleciała w myślach całą drogę z domu do szkoły i na szczęście znalazła na ich codziennej trasie niewielki park z placem zabaw. Tam na pewno będą leżały jakieś liście i żołędzie, więc zatrzyma się na moment, włączy awaryjne i wyskoczy je pozbierać.

– A, mamo! – z zamyślenia wyrwała ją Kalinka. – Mam też dla ciebie kartkę o wywiadówce, która jest w czwartek. Wychowawczyni mówiła, że tej nie możesz sobie odpuścić, bo…

– Wystarczy. – Nina wstała. – Pójdę wam wyprasować ubrania.

– Ja bym dzisiaj chciała założyć sukienkę. Może być ta bordowa, wiesz, z kokardką na plecach.

Nina skinęła głową.

– I czarne rajstopy, żebyś nie wyjęła mi białych. Nie jestem już dzieckiem, pamiętaj.

– A ty? – zapytała Ignasia.

Chłopiec był jednak tak zajęty zlizywaniem z chleba resztek masła czekoladowego, że nawet nie raczył jej odpowiedzieć. Nina poszła więc do pokoju dzieci i wyjęła z szafy kolorowe ubrania, chociaż może wyjęła to w tej sytuacji nieodpowiednie słowo, bo kiedy tylko otworzyła drzwiczki, ubrania same wypadły. Zresztą razem z upchniętymi do środka zabawkami Ignasia, które wczoraj wieczorem kazała mu posprzątać.

– Ignacy! – chciała wrzasnąć Nina, ale z jej piersi wyrwał się tylko niegłośny charkot. Zresztą może i dobrze? Przecież nie miała czasu na sprzątanie tego pobojowiska.

Darowała sobie zbędne komentarze i pochyliła się, by wygrzebać ze sterty ubrań czyste bluzki i spodnie dzieci. Pospiesznie wyprasowała je w swojej sypialni, po czym wróciła do stołu.

– Mamo! – Nie zdążyła nawet powiesić rzeczy na oparciach krzesełek, bo ogłuszył ją pisk Kalinki.

– Co znowu?

– Przecież mówiłam ci, że chcę sukienkę! Wyprasowałaś mi dżinsy.

Nina popatrzyła na trzymane w dłoniach ubrania.

– Zaraz to naprawię – rzuciła, chcąc uniknąć kłótni. – Ale ty się już ubieraj. – Podała wyprasowane ubrania Ignasiowi, po czym wróciła do pokoju dzieci i kolejny raz przekopała leżącą na podłodze stertę. Jak dobrze, że jedna z jej pociech to chłopiec, któremu jest wszystko jedno, w co go ubierze.

Sukienka Kalinki leżała na samym dnie sterty. Nina wyprasowała ją, usilnie starając się nie kląć pod nosem, i wróciła do części jadalnej.

– Proszę. – Podała Kalince ubranie. – Daj ten dzienniczek, podpiszę ci ocenę z kartkówki – zwróciła się do Ignasia, a kiedy na niego spojrzała, aż ją zamurowało. Na jasnej bluzce syna widniała bowiem wielka, brązowa plama po śniadaniu. – Ignacy!

Chłopiec popatrzył na matkę niewinnie.

– Proszę natychmiast dać mi tę bluzkę. – Nina gwałtownie wyciągnęła w jego stronę dłoń. Powoli traciła cierpliwość. – I w te pędy myj ręce, żebyś nie usmarował kolejnej.

Ignaś powoli pozbył się bluzki i podał ją matce. Ta szybko poszła z nią do łazienki i zamoczyła w napełnionej wodą misce, po czym wyprasowała synowi kolejne ubranie. Nim jednak dała mu bluzkę do rąk, sprawdziła przezornie, czy tym razem są czyste.

Były. Ignaś w końcu się ubrał i wygrzebał z plecaka dzienniczek, wyciągając z niego przy okazji śmierdzące, zielone już kanapki. Nina spiorunowała go wzrokiem, ale nim zdołała cokolwiek powiedzieć, odezwała się Kalinka:

– Nie masz czasu teraz na niego krzyczeć mamo, jest już wpół do ósmej.

Nina zamknęła rozdziawione usta.

– Sprawdźcie, czy wszystko macie i załóżcie kurtki – poleciła, po czym podeszła do lodówki, z której wyciągnęła opakowanie żółtego sera i zrobiła dzieciom kanapki. – Dla ciebie z żółtym serem. – Wręczyła jedną z nich Ignacemu. – A dla ciebie z masłem – rzuciła do córki.

– Tylko z masłem? Dlaczego?

– Bo w lodówce nie ma nic poza serem, a resztkę masła czekoladowego zjedliśmy na śniadanie. Czy taka odpowiedź jest dla ciebie satysfakcjonująca?

Kalinka pokiwała głową.

– To daj mi chociaż trzy złote, kupię sobie w szkole jakąś bułkę – zaproponowała.

– To ja też chcę! – dołączył do siostry Ignaś.

Nina sięgnęła po portfel i wręczyła im drobne. Nie zdążyła jednak nawet schować go do torebki, bo rozdzwonił się jej telefon.

– Halo? – odebrała, jednocześnie poprawiając Ignacemu kaptur kurtki, który jak zawsze wywinął mu się na drugą stronę. Dzwoniła jej matka.

– A wy jeszcze nie w drodze do szkoły? – zapytała Sabina nieświadoma frustracji córki.

– Dzwonisz tylko po to, żeby zapytać, czy tym razem nie zaspałam?

– Oczywiście, że nie, przecież jesteś dorosła. Po prostu wracam z siłowni i pomyślałam, że…

– Zaspałam, mamo, jestem spóźniona – jęknęła z rozpaczą Nina. – Zadzwonię później.

– Ale ja w innej sprawie! – Sabina nie pozwoliła córce się rozłączyć.

Nina westchnęła, zerkając na wiszący w kuchni zegarek.

– Tak?

– Chciałabym was odwiedzić. Na którą zmianę dzisiaj pracujesz?

– Na pierwszą.

– No i świetnie, w takim razie będę po siedemnastej.

– Ale mamo..

– To ważne. Rozmawiałam na siłowni z Krysią, obie uważamy, że w twoim życiu czas na zmiany.

– Jakie zmiany?

– Wyjaśnię ci później.

– Tylko, że widzisz…

– Nie musisz robić żadnego obiadu ani ciasta. Jestem na diecie, wystarczy, że będziesz w domu. Do zobaczenia o siedemnastej – zakończyła radośnie Sabina, po czym się rozłączyła.

Oszołomiona rozmową z matką Nina przeniosła wzrok na wpatrujące się w nią dzieci.

– Plecaki na plecy i wychodzimy – zakomenderowała.

– Ale mamo… – odezwała się jeszcze Kalinka.

– Żadnych ale. Zaraz się spóźnimy. Czy to nie ty marudziłaś, że masz na pierwszej lekcji klasówkę?

– Ale…

– Dość! – Nina narzuciła na siebie kurtkę i otworzyła drzwi. – Wychodzimy.

– Ale mamo! – Kalinka nie dawała za wygraną. – Chcesz nas zawieźć do szkoły, a potem iść do pracy w szlafroku?

Nina zastygła w bezruchu. Spojrzała w dół na swoją różową, ciepłą piżamę oraz puszysty szlafroczek. Głęboko odetchnęła.

– Do samochodu. – Wepchnęła Kalince do ręki kluczyki, a sama poszła się przebrać, choć tak naprawdę wcale nie musiała tego robić. Od kilku lat była salową w szpitalu psychiatrycznym, w tej branży jej strój nie zwróciłby pewnie niczyjej uwagi.

ROZDZIAŁ 3

Jacek wyszedł z łazienki ogolony i wyperfumowany, podczas gdy jego mama, Anita, kończyła właśnie ustawiać na stole w kuchni półmiski. Mężczyzna z wilgotnymi, brązowymi włosami i gładką twarzą wyglądał niemal jak model. Miał na sobie ulubione dżinsy, czarną koszulkę i ciepłe kapcie. Był w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ udało mu się nie zaciąć i nie będzie musiał jechać do pracy z przyklejonym do twarzy plastrem, co zawsze spotykało się z pełnym politowania, a czasami nawet współczucia wzrokiem pielęgniarek, którego Jacek nie lubił. Wiszący na ścianie zegarek wskazywał siódmą piętnaście, więc mamusia, zresztą jak zawsze, przygotowała śniadanie na czas.

– Jesteś w końcu! – Anita ożywiła się na widok syna i wyciągnęła ku niemu ręce.

Odkąd kilka lat temu owdowiała, bo jej mąż postanowił odegrać się na niej za wszystkie krzywdy małżeńskie i umarł na zawał, Jacuś stał się jej oczkiem w głowie i jedyną miłością. No może poza namiętnym czytywaniem Daniele Steel, oglądaniem programów kulinarnych i rozwiązywaniem krzyżówek, ale przecież musiała czymś się zajmować w jego godzinach pracy.

Anita kochała Jacusia tak mocno, że poświęciła dla niego chyba wszystko, co mogła poświęcić, i teraz bardziej żyła jego życiem niż swoim. Z zaangażowaniem przygotowywała zdrowe śniadanka oraz kolacje, gotowała wymyślne obiadki, prała, sprzątała i prasowała. Ograniczyła wyjścia z przyjaciółkami, żeby zawsze być w pogotowiu, gdyby potrzebował jej rady, pomocy albo wsparcia. Tak naprawdę to dla niego przeszła na wcześniejszą emeryturę, żeby niepotrzebnie nie zajmować się pracą i móc wspierać w każdej chwili ukochanego jedynaka.

I jeżeli Anita kiedykolwiek by się nad tym zastanowiła, to pewnie szybko doszłaby do wniosku, że nigdy nie opiekowała się z takim oddaniem nikim, nawet własnym mężem. (Może więc nic dziwnego, że postanowił tak wcześnie odejść z tego świata?) Uważała jednak, że jej troska po prostu się Jacusiowi należy, tym bardziej, że wyrósł na przedstawiciela lokalnej elity i został znakomitym psychiatrą. Ukończył studia z wyróżnieniem, a potem specjalizował się pod okiem najbardziej znanego w kraju lekarza, nad podziw lotnego znawcy w dziedzinie schizofrenii i chorób schizoafektywnych, Karola Napiórka, o czym Anita uwielbiała przypominać wszystkim swoim koleżankom.

– Cześć mamo. – Jacek podszedł do rodzicielki i jak każdego ranka pocałował ją w policzek. Skóra Anity była tłusta od jakiegoś smarowidła do twarzy, więc musiał wytrzeć potem usta ręką.

– Jak spałeś, kochanie?

– Dobrze. – Jacek usiadł przy stole, na którym czekała już na niego pożywna owsianka.

– Słyszałam, że położyłeś się wczoraj później niż zwykle.

– Tak? Nie zauważyłem.

– A ja owszem. Trzy minuty po północy szedłeś do łazienki.

– Nie spałaś jeszcze?

– Musiałam doczytać książkę, ale mną się kochanie nie przejmuj. Zwłaszcza, że rozmawiamy o tobie.

Jacek posłał rodzicielce krótkie spojrzenie i zabrał się do jedzenia owsianki.

– Sześć godzin i czterdzieści pięć minut snu to stanowczo za mało dla tak młodego człowieka, kochanie. Przecież na co dzień pracujesz umysłowo. Czy to nie ty opowiadałeś mi ostatnio, że neurony potrzebują ogromnych ilości energii?

– Sześć godzin i czterdzieści pięć minut snu? – Jacek zerknął na matkę.

– No tak, przecież wstałeś o siódmej. Sześć po dwudziestej czwartej wyszedłeś z łazienki i wróciłeś do pokoju, doliczyłam do tego jeszcze dziewięć minut na ułożenie się do snu i zaśnięcie, co daje nam stanowczo za mało wypoczynku jak na potrzeby najmłodszego w mieście psychiatry. Chyba nie muszę ci mówić, kochanie, że zmęczony na nic nie przydasz się pacjentom?

Jacek wrócił do jedzenia owsianki.

– Nie chcę cię martwić, ale z wiekiem nasz mózg potrzebuje coraz mniej snu.

– Może i tak, ale kochanie, ty przecież jesteś jeszcze taki młody. – Anita uśmiechnęła się czule do swojego jedynego potomka. – Jakby czas stał w miejscu, wiesz? Czasami nie mogę uwierzyć, że masz ponad trzydzieści lat. Dla mnie nadal jesteś dzidziuśkiem.

– To chyba dobrze – mruknął z pełnymi ustami i popił owsiankę sokiem pomarańczowym, który matka wyciskała każdego ranka z ekologicznych owoców w trosce o odporność jedynaka.

– Ależ oczywiście, kochanie, oczywiście. Smakuje ci?

– Jest pyszna, zresztą jak zawsze. – Wskazał na owsiankę, której jeszcze nie tak dawno unikał niczym diabeł święconej wody. Mamusia jednak tak uparcie przyrządzała mu to jakże pożywne śniadanko, że w końcu dał za wygraną, przestał marudzić i nawet to paskudztwo polubił.

– Dosypałam dziś trochę jagód goji – oznajmiła Anita. – Spotkałam ostatnio w supermarkecie koleżankę i powiedziała mi, że mają zbawienny wpływ na zdrowie. Wiedziałeś, że są nazywane czerwonymi diamentami Wschodu? Nie dość, że poprawiają odporność, a ty musisz Jacusiu o siebie dbać, w końcu lekarzowi nie wypada chorować, to regulują pracę serca, ciśnienie krwi i poziom cholesterolu. Powinieneś szczególnie uważać na choroby układu krążenia, kochanie, bo obawiam się, że wisi nad tobą widmo obciążenia genetycznego. Ale nie martw się, mamusia będzie czuwać, żebyś nie zaśmiecał niepotrzebnymi bzdetami swojej mądrej główki.

Jacek posłał Anicie uśmiech.

– Ach, byłabym zapomniała. – Zerwała się z miejsca i pobiegła do swojej sypialni, z której wróciła z szarym sweterkiem w serek. – Wyprasowałam, żebyś nie tracił czasu na takie błahostki.

– Nie musiała mama… – Jak co rano popatrzył na nią z udawanym niedowierzaniem i wdzięcznością. Dzięki jej przesadnej trosce ostatni raz trzymał żelazko w ręce chyba ze dwa, może trzy lata temu i to chyba na jakimś wyjeździe służbowym. Nie mógł powiedzieć, żeby był tym faktem zasmucony. Uznawał to za jedną z niewielu zalet mieszkania z matką. Odkąd po śmierci ojca kilka lat temu porzucił pracę w stolicy, przeniósł się do Brzózek i na nowo zamieszkał z Anitą, poza prasowaniem omijały go też wszystkie inne domowe czynności, takie jak pranie, sprzątanie i zmywanie, chociaż tym ostatnim czasem potajemnie się zajmował, kiedy matki nie było w kuchni. Wiedział, że jeżeli sprawi jej przyjemność, to przygotuje mu na kolację coś wyjątkowo dobrego albo pozwoli wymknąć się z kumplem na piwko. Gra była warta świeczki, nawet jeżeli podczas owych wyjść dostawał od niej przynajmniej kilka SMS-ów w stylu: „Nie pij zimnego” albo „Nie wracaj zbyt późno”.

– Ależ oczywiście, że musiałam. – Anita patrzyła na syna jak w obrazek. – A! I pamiętaj kochanie, gdy będzie ci za gorąco, to zdejmij ten sweterek i zostań w samym fartuchu i koszulce. Jesienią łatwo o przeziębienie, musisz unikać przeciągów i…

– Niech mama nie zapomina, że jestem lekarzem.

– Ależ oczywiście, że nie zapominam, synku! Jakże bym śmiała! Ja po prostu martwię się o ciebie kochanie, żebyś przypadkiem nie zostawił mnie samej jak ten twój, pożal się Boże, ojciec.

Jacek nie skomentował słów matki. Dokończył pić sok pomarańczowy i zaczął zbierać się do pracy. Jego organizm wręcz żądał kofeiny, ale mógł wypić kawę dopiero w szpitalu. Matka swego czasu skutecznie walczyła z tym jego podtruwaniem się i w domu, gdy narzekał na senność, serwowała mu jedynie sok, koktajl, ewentualnie zieloną herbatę.

Początkowo próbował się buntować i ukrywał pudełko z kawą pod łóżkiem albo w łazience, ale za każdym razem w jakiś magiczny sposób wpadało ono w ręce matki, przez co musiał wysłuchiwać wykładów o szkodliwym wpływie kofeiny na organizm. Zresztą odkąd Anita znalazła w internecie listę z dziewięcioma powodami, dla których nie powinien pić kawy i recytowała mu je przy każdej sposobności, po prostu zrezygnował z tych wygłupów i pokornie pijał ją tylko w szpitalu. Matka była zadowolona, bo w jej mniemaniu odniosła sukces wychowawczy, a Jacek spokojniejszy. Wychodził z założenia, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i w tym wypadu całkiem dobrze się ta zasada sprawdzała. Ot, sztuka kompromisów.

– To ja lecę, mamo – powiedział jeszcze i zapiął pikowaną kurtkę. – Do zobaczenia wieczorem.

– Do zobaczenia, syneczku, do zobaczenia. – Anita rzuciła się, by wyściskać ukochanego jedynaka i znowu pocałowała go w policzek, przez co chwilę później ponownie wycierał twarz ręką. – Tylko pamiętaj, nie jedź w terenie zabudowanym więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zwłaszcza, że rano na chodnikach roi się od dzieci i łatwo o wypadek.

– Pamiętam. – Jacek wysilił się na uśmiech i opuścił mieszkanie.

– Dobrego dnia, kochanie! Rozepnij suwak kurtki w samochodzie, żebyś się nie zgrzał – krzyknęła za nim jeszcze Anita i z poczuciem dobrze spełnionego matczynego obowiązku zamknęła drzwi na klucz.

Jacek zbiegł po schodach, a gdy wyszedł z klatki, kilkakrotnie głęboko odetchnął. Otworzył drzwi stojącego na parkingu samochodu, po czym usiadł za kierownicą. Upewniając się, że matka nie patrzy na niego przez okno, wyciągnął z kieszeni kurtki opakowanie leków i położył jedną z tabletek na języku, a następnie szybko ją połknął. Nigdy nie przypuszczał, że jako psychiatra będzie musiał leczyć się u kolegi z branży, ale widać bycie lekarzem nie chroniło przed chorobami.

Odkąd po śmierci ojca Jacek ponownie wprowadził się do matki, leczył się na zaburzenie lękowo-depresyjne, potocznie zwane nerwicą. Jego układ nerwowy nie radził sobie z chronicznym stresem, duszenie w sobie negatywnych emocji też raczej nie pomagało, przez co mężczyzna doświadczał wielu objawów somatycznych, na przykład kołatania serca, uporczywych duszności albo ucisku w klatce piersiowej. Tabletki, które przepisywał mu kumpel, pomagały zachować pozory normalnego funkcjonowania, ale przede wszystkim wywoływały przyjemne poczucie zobojętnienia, które przydawało się w kontaktach z matką. Ta kobieta, a raczej jej troska, nawet największego stoika przyprawiłaby o jakąś chorobę psychiczną, czego Jacek był najlepszym przykładem.

Oprócz przepisania leków kolega zalecił też Jackowi częste przebywanie poza domem, a nawet wyprowadzenie się od matki. Tego ostatniego przykładny synuś nie mógł jednak zrobić, bo matka przypłaciłaby to depresją (w dodatku nie byle jaką, ale od razu kliniczną), więc po prostu brał dyżur za dyżurem, żeby jak najmniej czasu spędzać w rodzinnym gnieździe. Poza oczywistymi minusami, miało to jednak także szereg plusów: już od kilku lat, nieustannie i niezmiennie, Jacek był obwoływany pracownikiem miesiąca – nowa polityka dyrektora szpitala – i dostawał wszystkie możliwe nagrody finansowe, o jakich tylko kiedykolwiek słyszał. Mamusia natomiast była z niego coraz bardziej dumna.

Nie chcąc spóźnić się na dyżur, zapiął w końcu pasy i odpalił silnik. Rozejrzał się dookoła, a potem wyjechał na drogę i skierował się do pracy. By nie jechać w ciszy, włączył radio, po czym głęboko odetchnął. Ach, gdyby tylko ci wszyscy ludzie, którzy nazywali go pracusiem, wiedzieli, z jakiego powodu lepiej mu było w szpitalu psychiatrycznym niż domu…

ROZDZIAŁ 4

Nina zatrzymała samochód na parkingu przed szkołą, ale nie zgasiła silnika. Po tym, jak zmarnowała kilka minut na bieganie po parku, nie miała wątpliwości, że spóźni się dzisiaj do pracy. Nie chciała tracić kolejnych cennych chwil.

– No dobra, wysiadać, bo stoję na miejscu dla niepełnosprawnych – rzuciła do siedzących z tyłu dzieci, nerwowo rozglądając się przy tym dookoła. Chociaż rok szkolny trwał dopiero trzy tygodnie, zdążyła już podpaść wychowawczyni Kalinki i nie chciała się spotkać z jej pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

Dzieci posłusznie odpięły pasy, wyciągnęły spod stóp upchnięte między siedzeniami tornistry i otworzyły drzwi.

– Ach, i pamiętajcie, że dziś odbiera was ciocia Eliza. Macie czekać na nią w szatni.

– Wiemy, wiemy. – Kalinka pokręciła głową, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, i wygramoliła się z auta. – Pa, mamo! – krzyknęła jeszcze, nim do uszu Niny dobiegło głośne trzaśnięcie.

– Cześć, mamusiu, kocham cię – dołączył do siostry Ignaś, po czym oboje ruszyli do drzwi.

– Ja też cię kocham – mruknęła sama do siebie i odprowadziła ich wzrokiem. Odczekała, aż znikną za drzwiami i dopiero wtedy wrzuciła wsteczny. Nie patrząc w lusterka, zaczęła cofać i z pewnością wykonałaby ten manewr dość płynnie, bo przecież stawała w tym miejscu codziennie, gdyby nie donośny, kobiecy pisk dobiegający gdzieś z tyłu samochodu.

Nina gwałtownie wcisnęła hamulec i poczuła, jak zalewa ją fala gorąca. Jej serce momentalnie zaczęło bić szybciej, a dłonie drżeć. Jak nic potrąciła człowieka!

Nie wiedząc, jak się zachować, odwróciła się, spojrzała przez tylną szybę i dostrzegła zdezorientowaną, niewysoką kobietę. Czując, że nie ma wyboru, zgasiła silnik i wyszła z samochodu.

– Nic się pani nie stało? – zapytała drżącym głosem otrzepującą się z piasku kobietę.

Poszkodowana natychmiast porzuciła wykonywaną w tym momencie czynność i posłała Ninie przenikliwe, pełne wściekłości spojrzenie.

Nina zaniemówiła, bo właśnie wtedy dotarło do niej, w kogo uderzyła.

– Ja… – chciała cokolwiek powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły jej w gardle. Przez głowę przewijała się za to jedna, złowieszcza myśl: „Mam przerąbane”.

Wychowawczyni Kalinki wyprostowała plecy i ruszyła w jej kierunku.

– Dzień dobry, pani Maj.

Nina nerwowo przełknęła ślinę.

– Dzień dobry.

– Zakładam, że nie zrobiła pani tego specjalnie.

– Ależ skąd.

– I równie przypadkowo stanęła pani na miejscu dla niepełnosprawnych, prawda?

Nina poczuła, że pieką ją policzki.

– Po prostu zaspałam dziś, a dookoła nie było wolnych miejsc i…

– Jak zawsze przyjechała pani spóźniona.

– Wcale nie, jest… Jest przed ósmą – wydukała.

Wychowawczyni Kalinki posłała jej mroźne spojrzenie. Miała ochotę powiedzieć tej kobiecie, żeby zaczęła nastawiać budzik wcześniej, skoro tak często się spóźnia, ale Nina uprzedziła jej złośliwy komentarz.

– Nic się pani nie stało? – wysiliła się na współczucie.

– Na szczęście uderzyła pani w hardą kobietę, a nie dziecko.

– Nie wiem, czy to pocieszające…

– Czy pani wie, co by się stało, gdybym to nie ja wpadła pod pani koła, ale siedmiolatek?

– Ja… – Nina spuściła wzrok.

– Proszę darować sobie skruchę, tylko zacząć myśleć. Zasady są po to, żeby ich przestrzegać, a lusterka po to, żeby w nie patrzeć.

Nina darowała sobie uwagę o tym, że w myśl zasad nie należy spacerować za stojącymi na parkingu samochodami, lecz chodzić przed nimi, ale ugryzła się w język.

– To się więcej nie powtórzy – powiedziała cicho.

– Wjeżdżanie w ludzi, czy parkowanie na miejscu dla niepełnosprawnych? A może ma pani na myśli notoryczne spóźnienia?

– I jedno, i drugie. Trzecie w sumie też.

Nauczycielka jeszcze przez chwilę mierzyła ją wzrokiem, ale w końcu dumnie uniosła brodę.

– Puszczę tę sytuację w niepamięć.

Nina odetchnęła z ulgą.

– Bardzo pani dziękuję.

– Ale jeśli jeszcze raz zobaczę pani samochód w tym miejscu, natychmiast zgłoszę tę sprawę dyrekcji.

– Oczywiście.

– Niech pani pomyśli o dzieciach, które, nie daj Boże, zostałyby potrącone zamiast mnie. To mógł być Ignacy albo Kalinka.

– Będę o nich myślała nieustannie, gwarantuję.

– I proszę pamiętać o czwartkowej wywiadówce – dodała jeszcze wychowawczyni, zanim odeszła, uderzając szpilkami o asfalt. – Jest obowiązkowa.

Nina pokiwała głową, czując, że nie powinna teraz tłumaczyć tej kobiecie, że jej dyżury w szpitalu ustalane są miesiąc wcześniej i nie będzie mogła pojawić się na zebraniu. Już stanowczo zbyt wiele razy prosiła przełożoną o wolne, a spotkanie z wychowawczynią wypada dość blado w obliczu wizyty z dzieckiem u lekarza albo dentysty.

Zamiast tego wróciła do samochodu i, tym razem rozglądając się dookoła, wyjechała z parkingu. Po drodze do pracy została jeszcze obtrąbiona przez jakiegoś niecierpliwego, męskiego szowinistę, ale nie zamierzała się tym przejmować. Wjeżdżając na parking przed szpitalem, uśmiechnęła się do stojącego przy szlabanie ochroniarza i zaparkowała samochód na swoim stałym miejscu. Wyłączyła silnik, zgasiła światła, po czym chwyciła leżącą na siedzeniu pasażera torebkę. Wcale jej nie zdziwiło, że musiała ją przy tym odkleić od wlepionej w tapicerkę gumy do żucia. Szkoda nerwów. Lepiej zachować je na awantury o złe oceny albo odwieczny bałagan w dziecięcym pokoju.

Nina wysiadła w końcu z samochodu, w pośpiechu zamknęła drzwi i pognała przed siebie, uważając, by nie poślizgnąć się na pokrytym liśćmi chodniku. W biegu odwijała zawinięty wokół szyi szalik i zdejmowała kurtkę. Wpadła do szpitala, omal nie potrącając przy tym jakiegoś przerażonego pacjenta.

– Przepraszam bardzo – rzuciła do niego, pędząc w górę po schodach.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i jakoś tak nieprzytomnie, ale tutaj takie zachowania raczej nikogo nie dziwiły. Nina już od kilku lat była salową w szpitalu psychiatrycznym i wiele widziała. Naprawdę wiele…

Nie miała jednak czasu teraz o tym myśleć. Przeskakując po dwa schodki naraz, starała się wymyślić jakieś sensowne usprawiedliwienie, które wciśnie przełożonej. Może grypa żołądkowa Ignasia? Tak, to wydało się Ninie dobrym pomysłem. Niekontrolowana biegunka i wymioty sprawdzały się w każdej sytuacji, a ostatnio nie używała tego argumentu zbyt często.

ROZDZIAŁ 5

Jacek zjawił się na oddziale dziesięć minut przed rozpoczęciem dyżuru i wszedł do pokoju lekarskiego, w którym siedziała już przy biurku około sześćdziesięcioletnia pani ordynator, Teresa. Była ubrana w biały fartuch, miała spięte włosy, a na jej nosie znajdowały się wielkie okulary. Siedziała zamyślona, z głową pochyloną nad jakimiś dokumentami i gdyby nie to, że Jacek trzasnął drzwiami, pewnie by go nie dostrzegła.

– Dzień dobry, Jacku. – Rozpogodziła się na jego widok.

– Dzień dobry, pani ordynator – odpowiedział jej z uśmiechem. – Wcześnie dziś pani zaczyna pracę.

– Och, siedzę tu już od piątej. Wezwano mnie do pacjenta.

– Jakiś stały bywalec?

– Nie. Rodzice zadzwonili po pogotowie, bo ich syn zaczął mieć urojenia po kilkakrotnym zażyciu dopalaczy.

– Schizofrenia?

– Na to wygląda, ale zbadam go, gdy dojdzie do siebie. Zaaplikowaliśmy leki, pozostaje tylko cierpliwie czekać.

– Rozumiem. Też mam teraz pacjenta, u którego narkotyki przyczyniły się do rozwoju choroby psychicznej.

– Ot, do czego prowadzi nas rozwój cywilizacji. – Teresa westchnęła. – A co u ciebie? Noc minęła ci bez większych ekscesów?

– Nie mogę powiedzieć, że się nie wyspałem. W dodatku czytałem przed snem ciekawą książkę, czego chcieć więcej.

– Beletrystyka?

– Tak. – Jacek lekko pokiwał głową. – Kryminał z elementami horroru.

– To nie na moje nerwy – stwierdziła Teresa.

– Wobec tego oszczędzę pani opowieści o fabule. Ale zaznaczam, że jest czego żałować, bo książka naprawdę była niezła.

– Mimo wszystko spasuję. A co u twojej mamusi? – Popatrzyła na niego z wdzięcznością.

Jacek odetchnął głęboko.

– Chyba wszystko dobrze – mruknął wymijająco.

– Nadal nie miewa żadnych problemów ze zdrowiem?

– Nawet, jeśli miewa, to się na nie nie skarży. – Podszedł do metalowej szafki, w której zwykle trzymał swoje ubrania, i przebrał się w fartuch.

Kiedy tylko go włożył, natychmiast się uspokoił. Zresztą nie był to pierwszy raz, gdy tak się działo. Jacek wielokrotnie analizował przyczyny tego stanu rzeczy i za każdym razem dochodził do wniosku, że działa na niego kojąco nic innego jak fakt, że pracuje na oddziale zamkniętym. Nawet jeżeli jego mamusia chciałaby się tu dostać, nie mogłaby tego zrobić. Poza pracownikami, pacjentami i ewentualnie jakimiś ich gośćmi, nikt nie miał tu wstępu. Taki oddział był więc idealnym miejscem, żeby się ukryć. Przed kimkolwiek, nie tylko przed matką.

Jacek sam się do siebie uśmiechnął. Kilka lat temu, wybierając specjalizację, nie sądził, że bycie psychiatrą ma aż tyle zalet.

– Napije się pani kawy? – zwrócił się do siedzącej nad dokumentami ordynator.

Teresa spojrzała na niego znad okularów i po chwili z entuzjazmem odparła:

– A wiesz, że bardzo chętnie?

– W takim razie zaparzę. Z mlekiem?

Kobieta zamknęła leżącą przed nią teczkę.

– Może być zwykła mała czarna. Nie jestem przyzwyczajona do wstawania o tak wczesnych porach, muszę się dobudzić.

Jacek napełnił ekspres wodą. Wsypał do niego zmielone kilka dni temu ziarna kawy i uruchomił urządzenie będące jednym z najbardziej nowoczesnych w szpitalu. Reszta wyposażenia przywodziła na myśl poprzednią epokę. Na podłogach w całym kompleksie budynków leżało okropne, zielononiebieskie linoleum, a ze ścian miejscami odchodziła farba. Nie mówiąc już o unoszącym się w powietrzu zapachu detergentów oraz skrzypiących łóżkach, na których przewracali się śpiący czy odpoczywający pacjenci. Czasami, po wyjściu z tego miejsca, pracownicy słyszeli te piski i trzaski jeszcze przez długi czas. Prawie wszystko w tym szpitalu wymagało remontu, ale wiadomo, jak to jest ze służbą zdrowia. Nie ma pieniędzy na leczenie pacjentów, a cóż dopiero na modernizację i wystrój wnętrz.

Szpital psychiatryczny w Brzózkach na pewno nie był wymarzonym miejscem do pracy, jednak kręcący się po nim personel mimo wszystko doceniał fakt, iż ma stałe zatrudnienie. W dwudziestym pierwszym wieku szczególnie w małych miejscowościach pracę uznawano za przywilej, a nie smutny obowiązek. Z tego powodu, mimo nie najlepszych warunków, zarówno salowe, pielęgniarki, jak i inni pracownicy, cieszyli się, że mają pewne etaty. Brzózki nie leżały w pobliżu żadnego większego miasta i wielu znajomych, a nawet bliskich, musiało wyemigrować za granicę w poszukiwaniu pracy. Region uchodził za biedny i nie dawał zbyt wielu szans na rozwój zawodowy. Młodzi raczej stąd uciekali, niż chcieli osiedlać się na stałe.

Tylko Jacek wrócił. Po stażu i kilku latach pracy w nowoczesnym szpitalu w stolicy, w którym miał do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt do wykonywania rezonansów czy tomografii, musiał cieszyć się z ekspresu do kawy. Ależ to życie bywało przewrotne.

Nie zdążył jednak nawet nalać kawy do kubków, bo na korytarzu rozległ się głośny krzyk, a potem huk. Teresa natychmiast się podniosła, ale postanowił ją wyręczyć.

– Ja pójdę, a pani niech zajmie się kawą – polecił i wyjrzał na korytarz.

Dość szybko udało mu się ustalić, że dwoje siłujących się pacjentów przewróciło złożony stół do ping-ponga, który kilka lat temu zakupiono z pieniędzy zebranych na ten cel przez jakąś fundację wspierającą zapomniane szpitale. Krzyczała natomiast młoda kobieta, która była teraz w stanie manii. Jacek bardzo dobrze ją znał, ponieważ od kilku lat trafiała na oddział dość regularnie.

– Nic się nikomu nie stało? – zapytał, podchodząc do zgromadzonych gapiów.

– Nie, po prostu huknęło – wyjaśnił mu jakiś staruszek.

– I to jak!

– Na pewno? – Jacek popatrzył na sprawców tego zamieszania, którzy stali teraz pod ścianą, udając niewiniątka.

– Na pewno. – Obaj pokiwali głowami.

Jacek podszedł do tarasującego korytarz stołu.

– Trzeba to z powrotem postawić – zadecydował i poszukał wzrokiem kogoś, kto by nadawał się do tego zadania. – Pomożesz mi? – zagadnął wysokiego, rudowłosego chłopaka, który przebywał na oddziale już od ponad miesiąca.

– Jasne.

– Złap z tamtej strony, tylko uważaj na palce – polecił mu Jacek i za chwilę dźwignęli stół do góry. – Dzięki. – Popatrzył na chłopaka z wdzięcznością.

– Nie ma sprawy.

– A państwa bardzo proszę o trzymanie się z daleka od stołu, żeby znowu nie przewrócić go na ziemię. I żadnych bójek. – Pogroził palcem stojącym pod ścianą mężczyznom. Jego pacjenci niekiedy zachowywali się jak dzieci i z czasem coraz częściej właśnie w ten sposób ich traktował.

– Nie będziemy, nie będziemy – zapewnili żarliwie, kiwając przy tym głowami.

Jacek uśmiechnął się pod nosem.

– Zajmie się pani tą pacjentką? – zapytał stojącą obok niego pielęgniarkę, wskazując na kobietę, która krzyczała. Schroniła się w kącie i trzęsła ze strachu.

– Oczywiście, panie doktorze – zapewniła dziewczyna. – Chodźmy, pani Gabrysiu, odprowadzę panią do sali. – Podeszła do pacjentki.

Jacek, czując, że nic tu już po nim, odwrócił się i ruszył w stronę pokoju lekarskiego.

– Przywitamy się paluszkiem? – Nim jednak tam dotarł, zaczepiła go ubrana w szlafrok pacjentka. Podeszła do Jacka z wyciągniętym palcem i utkwiła w jego twarzy spojrzenie pełne nadziei.

Mężczyzna uniósł rękę, dotknął palcem jej palca i w końcu wrócił do Teresy, która zdążyła już zaparzyć kawę.

– Kryzys zażegnany – ogłosił. – Dwóch pacjentów wywróciło stół do ping-ponga.

– Trzeba go przenieść do świetlicy, zanim ktoś go na siebie przewróci i dojdzie do tragedii.

– Poproszę jakiegoś salowego, żeby to zrobił.

– Będę wdzięczna, bo ja dziś spędzę większość czasu na oddziale dziecięcym i nie mogłabym tego dopilnować.

– Na dziecięcym? – Jacek zerknął na Teresę zaciekawiony.

– Zostałam poproszona o przejęcie kilku pacjentów. Jeden z psychiatrów próbował popełnić samobójstwo i jest na przymusowym urlopie. Mają problemy z kadrą.

– Rozumiem.

– Powinnam cię też uprzedzić, że dziś możesz się spodziewać tłumów oblegających gabinet.

– Dlaczego?

– Mamy kolejne epizody kradzieży.

– Och.

– W dodatku pielęgniarka znalazła telefon, którego zaginięcie zgłaszała nam jedna z pacjentek. Leżał zniszczony w jednej z toalet.

– Pozostałe rzeczy się nie odnalazły?

– Niestety nie, dlatego pacjenci są coraz bardziej zaniepokojeni. Musisz ich dzisiaj uspokajać.

– Co zamierzamy zrobić w tej sprawie? – Jacek spojrzał jej w oczy.

– Pytasz, czy chcę zgłosić to na policję?

– Między innymi.

– Myślę, że to zbędne. Jak na moje oko mamy na oddziale kleptomana. Poza tym to teren zamknięty, wszystkie te rzeczy prędzej czy później się znajdą.

– No tak, ale pacjenci…

– Po prostu ich dziś uspokajaj, a ja się tym zajmę. Poproszę pielęgniarki i salowe, żeby były na to wyczulone, jestem pewna, że sprawa szybko się wyjaśni.

– Ma pani na myśli rewizje osobiste?

– No skąd, przecież to nieetyczne i nielegalne. – Ordynator skarciła go wzrokiem. – Zwyczajnie poproszę pracowników, żeby mieli oczy i uszy szeroko otwarte. Zaufaj mi, Jacku, pracuję w tym miejscu już prawie trzydzieści lat. To nie pierwsza tego typu sprawa.

– Wobec tego zdaję się na pani doświadczenie.

– Zapomniałabym, że twoja kawa jest już gotowa. – Kobieta wskazała na blat przy ekspresie. – Nie wiedziałam, czy słodzisz.

– Nie słodzę. – Jacek podszedł do szafki i wsypał do kubka dwie łyżeczki cukru.

Ordynator uniosła brew. Pracowała w tym szpitalu tak długo, że już raczej nic nie było w stanie jej zdziwić, ale po wspomnianej wcześniej próbie samobójczej jednego z lekarzy postanowiła zwracać większą uwagę na dziwaczne zachowania swoich współpracowników, które mogłyby świadczyć o jakimś zaburzeniu.

– Och, to znaczy oficjalnie nie słodzę. – Jacek w mig odczytał wyraz jej twarzy. – Moja mama jest fanką zdrowego odżywiania i zabrania mi używać czegokolwiek innego niż ksylitol. Odbijam sobie niedobory cukru poza domem.

Teresa roześmiała się serdecznie, po czym oboje usiedli przy biurku, by w miłej atmosferze wypić kawę. Czekał ich ciężki i pracowity dzień, więc chcieli jak najdłużej rozkoszować się spokojem, co na oddziale psychiatrycznym nie było aż tak znowu częstym zjawiskiem.

ROZDZIAŁ 6

Nina wbiegła na odział i natychmiast popędziła do mieszczącego się w bocznym skrzydle zakamarka, w którym salowe urządziły sobie pokój socjalny i szatnię. Starała się nie wpaść po drodze na swoją przełożoną, co na szczęście nie było takie trudne, bo, jak później powiedziała Ninie jedna z koleżanek, szefowa pojechała na jakieś badania i miała wrócić dopiero po południu.

Nina odetchnęła więc z ulgą i pospiesznie przebrała się w biały fartuszek.

– Tak z ciekawości – zagadnęła ją dopijająca kawę Marta. – Jaką wymówkę chciałaś dziś wcisnąć naszej Baśce? – Poprawiła schludny warkocz, w który wcześniej zaplotła sięgające ramion włosy.

Nina uśmiechnęła się szeroko, wyciągając z szafki białe, szpitalne obuwie.

– Dawno nie zasłaniałam się grypą żołądkową Ignasia. – Spojrzała na Martę.

Ta zmarszczyła brwi.

– Mało wyszukane, liczyłam na większą kreatywność.

– Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.

– Znowu zapomniałaś nastawić budzika?

– Dzieci twierdzą, że budzik zadzwonił, i to o czasie, po prostu musiałam podświadomie go zignorować.

– Może zmyślają?

– Nie sądzę. Same wstały na czas. I jeszcze zrobiły mi śniadanie.

– No proszę, nie posądzałabym ich o taką troskę o matkę. – Marta upiła kolejny łyk kawy. Były z Niną w podobnym wieku i przyjaźniły się już od kilku lat.

– Co prawda przygotowały kanapki z masłem czekoladowym, ale doceniam ich gest.

– Więc skoro wstałaś tylko chwilę później i miałaś gotowe śniadanie, to dlaczego się spóźniłaś? – Marta podeszła do koleżanki.

Nina posłała jej przelotne spojrzenie.

– Przed wyjściem do szkoły zadzwoniła moja matka, po drodze musiałam zatrzymać się w parku i nazbierać reklamówkę jesiennych liści i kasztanów dla Ignasia, a na koniec, uwaga, nie zgadniesz: potrąciłam wychowawczynię Kalinki.

Na dźwięk tych ostatnich słów przyjaciółki Marta omal nie oblała się kawą.

– Co zrobiłaś?

– Wlazła mi baba pod koła, kiedy cofałam.

– Zaraz, zaraz, a czy to nie właśnie jej podpadłaś, jako jedyna matka nie pojawiając się na spotkaniu organizacyjnym zaraz po rozpoczęciu roku, a potem przez tydzień nie dając Kalince tenisówek na WF, obgadując ją, gdy stała za twoimi plecami i… – przerwała, czując na sobie mroźne spojrzenie Niny.

– Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś. I to taktownie.

– Oj, nie bocz się, po prostu chciałam się upewnić, że nic sobie nie uroiłam.

– Nie uroiłaś.

– Ale nie zrobiłaś kobiecie krzywdy, co?

– Z tego, co udało mi się później ustalić, nic jej się nie stało.

– Rozmawiałyście? – zdziwiła się Marta.

– A miałam uciec z miejsca zdarzenia i tak po prostu ją zostawić?

– Nie, no oczywiście, że nie. Po twoim wyrazie twarzy wnioskuję jednak, że to nie była miła rozmowa.

– Ta baba jest niemiła, więc to rozumie się samo przez się. – Nina zapięła ostatni guzik fartucha. – W dodatku na koniec wręcz rozkazała mi zjawić się na czwartkowej wywiadówce.

– Czy ty nie masz w czwartek popołudniowej zmiany?

Nina popatrzyła na Martę wymownie.

– No to pięknie…

– Prawda?

– Co chcesz w takim razie zrobić?

– Nad tym też nie miałam jeszcze czasu pomyśleć, ale dostrzegam tylko jedno wyjście z tej sytuacji.