Jedno miłe słowo. Lekcje akceptacji, miłości i odpuszczania - Susan Verde - ebook + audiobook

Jedno miłe słowo. Lekcje akceptacji, miłości i odpuszczania ebook i audiobook

Verde Susan

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czego możemy nauczyć się dzięki byciu rodzicem i samoakceptacji? Jaką moc mają dobre słowa kierowane do samego siebie?

Autorka bestsellerowej serii dla dzieci „Ja. Uważność i emocje”, specjalistka od jogi i uważności, tym razem wraca z poruszającą i wzmacniającą książką dla dorosłych czytelników i czytelniczek.

Przez dziesięciolecia Susan Verde zmagała się ze swoim wewnętrznym krytykiem, głosem, który mówił jej, że nie jest wystarczająca. Joga, medytacja i praktyki uważności stały się jej sposobem na wyciszenie tego głosu. Jednak kiedy została mamą, wewnętrzny krytyk stał się głośniejszy niż kiedykolwiek. Macierzyństwo okazało się ostatecznym sprawdzianem jej praktyki.

Z humorem, sercem i rozbrajającą wrażliwością Verde dzieli się historiami ze swojego życia jako matki, córki, człowieka i osoby uzależnionej od kawy. Ujawnia swoje błędy i największe chwile radości – od wspierania jednego ze swoich dzieci w walce o zdrowie psychiczne przez utratę ojca i odnowienie więzi z matką do ogromnej dumy, ale i bólu, związanego z przygotowaniami do wysłania trójki nastolatków na studia i zmierzenia się z pustym gniazdem.

W książkę Jedno miłe słowo autorka wplata mantry wspierające rozmowę ze sobą z czułością i łagodnością. Uczy nas – i siebie - słuchać głosu, który mówi nam, że jesteśmy wystarczający. I tego, jak sprawić, aby słowa pełne miłości stały się naszą historią.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 51 min

Lektor: Anna Szawiel
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
03m85

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła książka, dobrze posłuchać tak autentyczne opowieści o trudzie mierzenia się z niskim poczuciem własnej wartości.
00
Pelonka1

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00

Popularność




Susan Verde

Jedno miłe słowo. Lekcje akceptacji, miłości i odpuszczania

Tytuł oryginału: Say one kind thing: lessons in acceptance, love, and letting go

Przekład: Anna Czechowska

Text copyright © 2023 Susan Verde

First published in the English language in 2023 by Abrams Image, an imprint of ABRAMS, New York

All rights reserved in all countries by Harry N. Abrams, Inc.

Copyright for the Polish edition and translation © Mamania, an imprint of Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2023

Redakcja: Ewelina Sobol

Korekta: Kamila Wrzesińska

Projekt okładki: Joanna Kosk-Florczak

Ilustracje na okładce: Freepik/lookstudio

ISBN  978-83-68021-12-7

Mamania

ul. Marszałkowska 4 lok. 5

00-590 Warszawa

www.mamania.pl

PRZEDMOWA

Dla osoby, która, tak jak ja, pisze książki dla dzieci, idea napisania pozycji dla dorosłych była ekscytująca i onieśmielająca jednocześnie, nie tylko dlatego, że proces pisania jest inny, ale również dlatego, że wiązałoby się to z wyjściem z cienia i dzieleniem się własnymi przeżyciami. Moje książki dla dzieci nasycone są uważnością oraz wypełnione sposobami na kochanie siebie i troszczenie się o świat. Książka dla „dużych dzieci” miała być poświęcona temu samemu. Doszłam do wniosku, że opisanie, jak sama uczyłam się kochać siebie, byłoby cudownym sposobem na wyjaśnienie, dlaczego właściwie wspieram w tym dzieci. Jednak gdy rozpoczęłam proces twórczy, pootwierały się stare traumy, przynosząc ze sobą niepokój oraz brak poczucia bezpieczeństwa. Szybko zrozumiałam, że jeśli faktycznie mam obnażyć własnego wewnętrznego krytyka oraz ujawnić sposób, w jaki długo na siebie patrzyłam, muszę znaleźć w sobie gotowość do pokazania własnych słabych stron i do bycia szczerą. Przyznaję, że to opóźniało powstawanie książki, bo wielokrotnie się zatrzymywałam i zastanawiałam, jakie karty chcę odkryć przed czytelnikami i jak w związku z tym mnie ocenią. W pewnym jednak momencie zrozumiałam, że albo w ogóle zrezygnuję z pisania tej książki, albo zdecyduję się na ryzyko, czyli odpuszczę, przestanę skupiać się na osiągnięciu konkretnego rezultatu i bez względu na konsekwencje będę sobą. Wybrałam to drugie.

W procesie pisania tej książki wiele się o sobie dowiedziałam, a także wiele rzeczy zmieniłam. Jedno wiem na pewno: każdy z nas doświadczył jakiegoś rodzaju traumy i cierpienia i dla każdego z nas mają one inne oblicze. Zdaję sobie sprawę, że miałam dostęp do zasobów oraz zdolność do proszenia o wsparcie, jak również znalazłam czas na pracę nad sobą i mnóstwo okazji do introspekcji. Nie każdy ma takie doświadczenia i wcale nie zakładam, że tak właśnie powinno być. Nie sugeruję również, że mój sposób poznawania siebie i radzenia sobie z wyzwaniami oraz relacjami jest tym właściwym. W tej książce nie ma informacji o tym, co i jak się powinno robić. W tej książce jestem tylko ja oraz moja szczera opowieść o moim własnym doświadczeniu oraz nadzieja, że wy, jako czytelnicy, znajdziecie tu ślady własnych doświadczeń, a tym samym poczujecie, że nie jesteście sami.

WSTĘPWEWNĘTRZNY SŁOWNIK

Kiedy ja i mój brat byliśmy w gimnazjum, nasz ojciec zdecydował, że powinniśmy popracować nad swoim zasobem słów. Nie do końca rozumiem, czemu miał wrażenie, że nie uczymy się wystarczającej ilości słownictwa w szkole, niemniej jednak takie właśnie było nasze zadanie. Każdemu z nas wręczył nowiutki słownik, z pomarszczonymi, cieniutkimi, niemalże przeźroczystymi kartkami, w którym słowo zaczynające się na kolejną literę alfabetu zaznaczone było wcięciem w tekście, oraz pudełko z niezapisanymi karteczkami. Poinstruował nas, byśmy każdego dnia sprawdzali jedno słowo, zapisywali jego definicję na osobnej karteczce oraz tworzyli z jego użyciem zdanie. Nie różniło się to zbytnio od naszych szkolnych lekcji języka angielskiego, lecz za uczenie się nowych słów w domu mieliśmy otrzymywać po pięć dolarów na głowę, oczywiście pod warunkiem, że potrafiliśmy mu to udowodnić, kiedy pod koniec każdego tygodnia sprawdzał nasze postępy.

Mój ojciec dorastał w jednej z kilku żydowskich rodzin w Tulsie w Oklahomie, nie mając praktycznie nic. Już jako małe dziecko musiał radzić sobie z ciężarem w postaci matki alkoholiczki i nieobecnego ojca. Jakimś cudem w szkole szło mu bardzo dobrze i zawsze znajdywał sobie pracę. Często opowiadał o tym, jak latem pracował przy zbiorach grochu. Ponieważ wierzył w to, że świat ma do zaoferowania znacznie więcej, był zdeterminowany wyrwać się z rodzinnej miejscowości, sprawdzić się i osiągnąć sukces. Cechowała go duża inteligencja oraz znakomita zdolność koncentracji, dzięki temu najpierw zdobył stypendium w college’u, potem poszedł na studia z zarządzania, a na końcu zaczął pracować w finansach. To właśnie w tym obszarze odnosił sukcesy i czuł się na miejscu. Szybko się rozwijał i napędzany aprobatą współpracowników, zarabiał więcej niż kiedykolwiek mu się śniło. Choć dzięki temu naszej rodzinie dobrze się powodziło, to pieniądze przyczyniały się do zaistnienia dziwnej dynamiki, bo ojciec nie mógł się zdecydować, jaki właściwie ma do nich stosunek. Nie wydaje mi się, by czuł, że na nie zasługuje. Na myśl o nich spinał się, a dodatkowo bał się ich utraty. Ani się z nimi nie obnosił, ani nie zadzierał z ich powodu nosa i patrząc z dzisiejszej perspektywy, wydaje mi się, że chyba nigdy nie czuł się częścią społeczności z Wall Street. W swojej profesji słynął ze sprawiedliwości oraz uczciwości, które w tym świecie wydawały się anomalią. Swoją wartość jednak wyceniał w pieniądzach i zależało mu na tym, byśmy również czuli się w ten sposób „wartościowi”.

Zatem propozycja nagrody pieniężnej w zamian za zapamiętanie kilku słów w celu zwiększenia poziomu własnej wartości wcale nas nie zdziwiła. Jednak te pięć dolarów nie było dla mnie najważniejszą motywacją. Po prostu uwielbiałam czuć ciężar gigantycznego słownika, zamykać oczy, przerzucać strony, znajdywać interesujące i mało znane wyrazy oraz układać z nimi zdania. Mój zapał wygasł mniej więcej po dwóch tygodniach. Zapamiętywanie słów i tworzenie zdań nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Wiedziałam, że ojcu sprawiało to przyjemność, a sprawianie mu przyjemności było w moim życiu celem, którego pomimo podejmowanych prób nigdy w pełni nie zrealizowałam.

Koniec końców zapamiętywanie słów, sprawianie mu przyjemności i otrzymywanie pięciu dolarów nie było dla mnie warte zachodu. Stało się tylko bezsensownym oraz zbędnym ćwiczeniem, ponieważ zdałam sobie sprawę, że nie chciałam spędzać czasu z przypadkowymi, wyrwanymi z kontekstu słowami. Przestając się uczyć, spodziewałam się rozczarowania ze strony ojca i oczywiście je wyraził. Jeśli nie potrafiłam wytrwać przy tym jednym zadaniu, jak mogłam liczyć na to, że osiągnę cokolwiek w przyszłości?

Najwyraźniej przegrałam całe swoje życie za jednym zamachem. „I”, dodał mój ojciec z irytacją, „nie dostaniesz żadnych pieniędzy!”. Zabrało mi wiele lat, by zrozumieć, czym w istocie była ta gra słownikowa: transakcyjną relacją z ojcem, w której miłość wymieniało się za osiągnięcia. Gdy dorastałam, to właśnie z powodu tego modelu transakcji nieustannie kwestionowałam swoją wartość. Co byłam warta? Pięć dolarów tygodniowo? Trochę życzliwości? Przewidywalność? Bezwarunkową miłość? Nie byłam pewna.

A ponadto te przypadkowe słowa, których kazał się nam uczyć ze słownika, w żadnej mierze nie przeciwdziałały słownictwu jego nieustannego rozczarowania, które wpychał nam do głów. Słowa, których pragnęłam, mówiły o miłości i wsparciu, zamiast tego przez lata tworzyłam swój własny wewnętrzny słownik słów autokrytycznych i niezwykle głośnych. Przy każdym kolejnym fiasku lub potknięciu, a nawet osiągnięciu, otwierałam ten słownik, przerzucając jego kartki w głowie, i znajdywałam odpowiednie słowo i wkładałam je w zdanie, by nadać realny kształt niewierze w siebie, krytyce oraz potępieniu samej siebie.

W dzieciństwie mój ojciec nieustannie używał wobec mnie jednego słowa. Wymawiał je, kiedy był mną rozczarowany, kiedy uważał, że popełniłam błąd lub dokonałam złego wyboru albo po prostu wtedy, kiedy zwyczajnie był zezłoszczony.

Bezwartościowa.

To słowo wrosło w tkankę mojego dziecięcego mózgu. Stało się częścią moich mięśni oraz walizką, którą wtaszczyłam w dorosłość. To słowo nauczyło mnie nie ufać własnym osiągnięciom oraz otrzymywanym komplementom. W każdej chwili mogło stać się mocnym uderzeniem w podbrzusze i odebrać mi powietrze.

Bezwartościowa.

W pewnym momencie już nawet nie musiał go mówić. Wyczuwałam je w jego tonie i widziałam w jego oczach. A w końcu uwierzyłam, że taka jestem, i sama zaczęłam go wobec siebie używać. Stało się mantrą mojego wewnętrznego krytyka: jesteś bezwartościowa! Moje sukcesy nie były wystarczające. Ja nie byłam wystarczająca. I wtedy wszystkie moje porażki stały się całkowicie zrozumiałe: przecież po prostu byłam bezwartościowa.

Pragnęłam wyjaśnień od ojca. Dlaczego byłam bezwartościowa? W jaki sposób doszedł do tego wniosku? Chciałam wiedzieć konkretnie, co takiego zrobiłam lub czego nie zrobiłam. A może już się taka urodziłam? Pragnęłam również od niego przeprosin i przyznania się do błędnej oceny mojej osoby, i wyznania, że jestem bezcenna! Ale nigdy tych słów nie wypowiedział.

Wreszcie już jako dorosła osoba zrozumiałam, dlaczego mówił do mnie w ten sposób. Nigdy nie zajął się swoją traumą z dzieciństwa, bezradnością, strachem oraz brakiem poczucia własnej wartości i naznaczyły one jego dorosłe życie. Frustracja oraz stres związany z byciem ojcem i mężem, chaos rodzinnego życia oraz typowe dla niego niewiadome wywoływały nieustanny strach i napełniały go złością, prowadzącą do napadów szału. Ponieważ nie nauczył się zdrowych sposobów wyrażania gniewu oraz strachu, dawał im upust w niekontrolowany sposób. W pracy był zupełnie inną osobą, ponieważ tam nad wszystkim panował. Wiedział, jak funkcjonować w tamtym środowisku, i dzięki temu czuł się bezpieczny, sprawczy oraz pewny siebie. Jednak dom to była całkiem inna para kaloszy.

Zdarzały się nam oczywiście chwile spokoju i porozumienia. Potrafiliśmy się dobrze razem bawić. Ojciec nauczył mnie pływać, zabierał na musicale i rzucał żartami. Od czasu do czasu rozmawialiśmy o uczuciach oraz tym, co pod powierzchnią. Pieszczotliwie nazywał mnie „Suz”, a jego uśmiech był szeroki i świetlisty. W tych chwilach miałam poczucie, że mógłby mnie kochać i że potrafił zwracać się do mnie słowami pełnymi miłości. Jednak w moim umyśle one zawsze rozbrzmiewały zbyt cicho.

Dorastałam, a mój wewnętrzny słownik się rozrastał. Przybywało w nim coraz więcej słów pochodzących od rodziny, ze szkoły i świata. Choć pojawiały się nowe, przyjemne określenia, słowa takie jak „bezwartościowa” zajmowały w nim poczesne miejsce. Zawsze uderzały mocniej i dźwięczały wyraźniej. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będę umiała je uciszyć. Słowa takie jak:

Gruba.

Leniwa.

Dziwna.

Niska.

Obleśna.

Niezdarna.

Głupia.

Ich lista była znacznie dłuższa. . .

Tak właśnie brzmiał mój leksykon. Te słowa stały się moją prawdą i zdefiniowały mnie, Susan. Przez całe dzieciństwo, w okresie nastoletnim oraz u progu dorosłości towarzyszył mi niepokój, co powodowało, że wpadałam w stany głębokiej depresji. Nie wiedziałam, jak kochać siebie samą. Nie wiedziałam nawet, czy wolno mi było siebie kochać.

Desperacko szukałam potwierdzenia na zewnątrz. Musiałam być chuda. Musiałam mieć dobre oceny. Wszystko musiało mi się udawać. Przyjaciółek szukałam wśród osób o podobnych wewnętrznych monologach. Łączyłyśmy się w bólu, utyskując na nieidealne ciała oraz inne niedociągnięcia. Jednocześnie poznawałam ludzi, którzy nie działali w ten sposób, i karmiłam się ich pewnością siebie. Pożądałam słów o pozytywnym wydźwięku, ale nawet jeśli je słyszałam, nie potrafiłam ich uwewnętrznić. Nie wierzyłam, że są prawdą, ponieważ mój wewnętrzny krytyk miał donioślejszy głos, a każdy popełniany przeze mnie „błąd” był potwierdzeniem prawdziwej, bezwartościowej mnie.

W najgorszym momencie mojego nastoletniego życia przyjaciółka, która zawsze wydawała się ogarnięta i nie wiadomo z jakiego powodu wciąż się ze mną zadawała, zabrała mnie na moje pierwsze w życiu zajęcia jogi. Właściwie to zaciągnęła mnie tam siłą. Pamiętam, że miałam na sobie superworkowate ciuchy, ponieważ okropnie wstydziłam się własnego ciała. Brak fajnego stroju był jednym z argumentów, którego użyłam, by wykręcić się z zajęć, ale była nieubłagana. Wyciągnęła z rękawa wszystkie karty i uprosiła mnie, bym spróbowała: „Tylko raz… spróbuj tylko raz”.

Cała ta wyprawa była niezwykle onieśmielająca, ale kiedy weszłyśmy do ośrodka, poczułam uspokajające fluidy palących się drewienek Palo Santo oraz zapach lawendowego olejku. Gdy podchodziłam do kontuaru, by zgłosić swoje uczestnictwo, w głowie głośno wybrzmiewały wszystkie zgromadzone tam słowa. Byłam przekonana, że ktoś zaraz mi powie:

Jesteś

gruba,

obleśna,

niewysportowana,

nie na miejscu,

bezwartościowa.

Nie przynależysz tu.

Ale ta piękna dusza za kontuarem nie powiedziała żadnej z tych rzeczy. Obdarowała mnie ciepłym uśmiechem i odparła: „Witaj, dobrze cię tu widzieć”.

Na tych pierwszych zajęciach umościłam się w rogu sali i starałam się podążać za instrukcjami. To były trudne zajęcia i czasem po prostu tylko leżałam na macie. Ale inni wokół mnie robili to samo. Nie byłam nie na miejscu. Nie byłam „najgorsza” na zajęciach. I na szczęście byłam anonimowa. Inne osoby koncentrowały się na własnym doświadczeniu i w końcu mnie też udało się to zrobić. Moje ciało dobrze przyjmowało łagodne ruchy, ale największe wrażenie zrobił na mnie nowy zestaw słów pochodzący od nauczycielki. Ku mojemu zaskoczeniu słowa nie były zaplanowane, lecz wydawały się pochodzić z miejsca jej wewnętrznej prawdy.

Jestem wdzięczna, że wszyscy tu jesteście.

Samo pojawienie się tutaj wystarczy.

Rób to, z czym czujesz się dobrze.

To twoje ciało.

Nie ma dobrego i złego sposobu.

Każde doświadczenie jest okej.

Odpuść.

Te wypowiedziane tak naturalnie przez nauczycielkę zdania wystarczyły, by uciszyć mój umysł na godzinę. Pod koniec zajęć, gdy leżeliśmy na plecach w savasanie, poprosiła, byśmy położyli dłonie na brzuchu i zauważyli, że po prostu jesteśmy… i oddychamy. Pokazała nam, jak zakotwiczyć umysł w oddechu i jak sprowadzić go do niego ponownie, gdy odbiegnie gdzieś myślami. Podczas tych ostatnich kilku minut zajęć czułam się spokojna i bezpieczna, co było dla mnie zupełną nowością.

To nowe uczucia i słowa dźwięczące w mojej głowie po zakończeniu zajęć wywołały we mnie rodzaj szoku.