Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Boks –cóż to za przedziwny sport, który z bójki potrafi zrobić prawdziwą sztukę, balet w ciężkich rękawicach, a czasem i thriller psychologiczny?
Książka Piotra Mariana Szaramy przy współpracy Waldemara Kuleja przybliża postać jednego z polskich geniuszy boksu, dwukrotnego mistrza olimpijskiego z Tokio i Meksyku, Jerzego Kuleja.
Jego życie było przedziwną mieszanką wzlotów i upadków, upajających sukcesów i rozpaczliwych klęsk. Kolejne złote medale przeplatały się z problemami z alkoholem i własnymi demonami. Kiedy zakończył karierę, próbowała wielu rzeczy –nie wstydził się pracy fizycznej i zakładania coraz to nowych biznesów, spełniał się jako komentator sportowy, poznał smak polityki. Jego doświadczeniami, przygodami można by obdzielić choćby i dziesięciu sportowców, a film nakręcony na podstawie przeżyć Kuleja miałby wszelkie szanse na zostanie hollywoodzkim hitem. Po raz kolejny możemy się przekonać, że życie jest o wiele ciekawsze od fikcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 578
Zdolność pamiętania jest zwycięstwem życia nad śmiercią.
Zdolność przebaczania jest domeną bycia człowiekiem.
Ocalmy od zapomnienia nasze serca.
Oczyśćmy rdzę brunatną i kurz czasu
Z dróg, po których stąpaliśmy przez lata.
Wykujmy na wieczną chwałę niezłomność naszego istnienia.
Mojemu Przyjacielowi Jerzemu Kulejowi,
najwybitniejszemu polskiemu bokserowi i wspaniałemu człowiekowi książkę tę poświęcam,
Piotr Szarama
Moim Rodzicom – którzy nauczyli mnie dostrzegać człowieka i widzieć głębię jego duszy.
Mojemu synowi, Zbyszkowi – którego odnalazłem po latach.
Moim córkom, Izabelli i Olivii – z których jestem bardzo dumny.
Składam specjalne podziękowania Helenie Kulej i Krystynie Kulej, które pomogły mi odkopać z zamierzchłej przeszłości wiele cennych detali i wskrzesić zakurzoną pamięć.
Wyrażam szczególne podziękowanie dla Waldemara Kuleja za wielkie wsparcie podczas tworzenia tej książki oraz podtrzymywanie mnie na duchu w chwilach zwątpienia.
Urodziłem się w Opolu w 1947 roku. Rodzice pochodzili ze Lwowa – ojciec Zbigniew Szarama był przed wojną zawodowym oficerem, matka Emilia zajmowała się domem, jak to często bywało w tamtych czasach. Były to trudne lata, w domu nie przelewało się, lecz rodzice stworzyli nam wspaniałą, ciepłą, rodzinną atmosferę, obdarzyli miłością, opieką i poczuciem bezpieczeństwa. Miałem dwie młodsze siostry, Małgorzatę i Wiesławę. Trójka rodzeństwa znalazła szczęście na miarę tamtych czasów. To był nasz świat, nasze realia zamykały się w świecie dziecinnych zabaw, nie znaliśmy pojęć politycznych systemów i wojny.
Przedstawiając siebie, świadomie poświęcam sporo miejsca ojcu, którego przykład ukształtował moje dalsze życie. Był dla mnie niedościgłym wzorem siły charakteru, moralności, uczciwości i ogromnej odwagi.
Promowany z wyróżnieniem na porucznika, ojciec został skierowany w 1934 roku do 9. Pułku Piechoty Legionowej w Zamościu. Dzięki znakomitej technice jazdy na nartach został również instruktorem doborowych kadr narciarskich ćwiczonych w pełnym ekwipunku bojowym. Wybuch wojny w 1939 roku nie był dla nikogo zaskoczeniem. Po zażartych i bohaterskich bojach w lasach zamojskich 9. Pułk Piechoty Legionowej uległ miażdżącej przewadze wroga.
W październiku 1939 roku ojciec nawiązał kontakt z tworzącym się Związkiem Walki Zbrojnej. Został skierowany do pracy w wywiadzie w rejonie Piotrkowa Trybunalskiego i Tomaszowa Mazowieckiego.
Za zasługi bojowe został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy, dwukrotnie Krzyżem Walecznych i Krzyżem Powstania Warszawskiego. Już pod sam koniec walk na Starówce pocisk zranił ojca w pierś. Wraz z innymi rannymi powstańcami wywieziono go z Pruszkowa do szpitala w Mühlbergu, po wyleczeniu przerzucono do Altengrabow, następnie zaś do Sandbostel.
Ojciec był dla nas przyjacielem, doradcą i kolegą w jednej osobie. Zmarł przedwcześnie w Opolu, przeżywszy zaledwie pięćdziesiąt dziewięć lat. Załatwiając smutne formalności pogrzebowe, zdumiony znalazłem pożółkłą kartkę. Była to jego ostatnia wola, która brzmiała: „Proszę o zwykły krzyż brzozowy i grób darniowy, taki, jak mają moi chłopcy na Powązkach”.
Z Opola wyjechałem do Warszawy. Ukończyłem tu Akademię Wychowania Fizycznego w 1971 roku, otrzymałem również tytuł trenera piłki nożnej II klasy. Po skończeniu studiów pracowałem jako trener w Szczecinie, Opolu, Świnoujściu, Warszawie.
Wiedziałem, że nie jest mi pisane życie w kraju. Wyjechałem do Hamburga, z zamiarem emigrowania do Stanów Zjednoczonych. W Niemczech spędziłem cztery lata, aż wreszcie otrzymałem dokumenty upoważniające mnie do rozpoczęcia życia za oceanem. Był to dla mnie szczęśliwy dzień.
Zamieszkałem wraz z żoną na Wschodnim Wybrzeżu, w stanie Maryland, niedaleko Waszyngtonu. Mieliśmy dwuletnią córeczkę Izabellę. Wspominam ten pobyt z wielką sympatią, ponieważ Amerykanie, z którymi się zetknęliśmy, okazali nam ogromne serce i wszelką pomoc, traktując nas niemalże jak rodzinę.
Podejmowałem najróżniejsze prace, wieczorami ucząc się języka angielskiego. Myłem samochody, pracowałem w garażu jako mechanik, byłem masażystą, wreszcie otrzymałem posadę trenera piłki nożnej w Harford Community College w Bel Air.
Po dwóch latach postanowiliśmy przenieść się na Zachodnie Wybrzeże, gdzie mieszkamy do dziś. W Kalifornii urodziła nam się druga córka, Olivia.
Studiowałem w State University of Long Beach w Kalifornii na kierunku kinezjologii i fizjoterapii. Dzięki temu mogłem podjąć pracę w kalifornijskich szpitalach rehabilitacyjnych, w których spędziłem piętnaście lat. Trenowałem również piłkarzy, aż wreszcie otworzyłem własny fitness club.
Pisanie zawsze było moją pasją. Przez dziesięć lat publikowałem artykuły w kilku periodykach amerykańskich dla Polonii, głównie w „Wiadomościach Piastowskich/Piast News”, „Horyzontach”, „Relaksie”. Poruszam tematy obyczajowe, historyczne, sportowe. Wielką przyjemność sprawia mi także pisanie poezji.
Jerzego Kuleja poznałem w 1967 roku. Jurek był wówczas znanym i podziwianym bokserem, dwukrotnym mistrzem Europy z Moskwy i Berlina oraz mistrzem olimpijskim z Tokio. Teraz przygotowywał się do startu na mistrzostwa Europy w Rzymie, aby po raz trzeci zdobyć złoty pas mistrza Starego Kontynentu. Przygotowania odbywały się w Centralnym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Warszawie na Bielanach. Obserwowałem treningi naszej kadry bokserskiej. W budynku warszawskiej AWF była studencka kawiarenka nazywana powszechnie Sauną. Spotykaliśmy się tam w przerwach między zajęciami. Przy małej kawie zamieniłem z Jurkiem po raz pierwszy kilka słów. I tak się to wszystko zaczęło.
Spędziłem z Jurkiem wiele czasu, przemierzyliśmy razem Polskę wszerz i wzdłuż. Był u mnie w Hamburgu, potem Stany Zjednoczone, bezkresne autostrady Kalifornii, Nevady, Arizony i unikatowe miejsca, które podziwialiśmy razem. Wielki Kanion, Park Narodowy Yosemite, Park Narodowy Sekwoi, Dolina Śmierci, San Francisco, San Diego, Los Angeles, Hollywood, Tucson, Phoenix. W ciągu czterech miesięcy przemierzyliśmy około pięciu tysięcy mil, czyli osiem tysięcy kilometrów. Bezustannie skąpani w słońcu, chłonni nowych wrażeń pędziliśmy ku nowej przygodzie. Wzbogacały nas też dziesiątki spotkań z Polakami w różnych stanach, miastach, w różnym wieku i niekończące się rozmowy o boksie.
Minęło osiemnaście lat od ukazania się Dwóch stron medalu – książki, którą napisałem za oceanem na podstawie wspomnień mojego przyjaciela, najwybitniejszego polskiego boksera Jerzego Kuleja. Pisanie biografii nie jest bynajmniej sprawą łatwą, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę dodatkowe utrudnienia, jakimi są odległość i czas.
Poleciałem do Anglii, gdzie wówczas mieszkał Jurek, i tam nagraliśmy osiemnaście dwugodzinnych kaset z opowieściami o jego życiu. Po powrocie do Stanów przelałem treść naszych konwersacji na papier i wysłałem całość do Polski. Jurek zobowiązał się znaleźć wydawcę – miał szerokie znajomości wśród osób zajmujących się publikacją książek.
Jako autor zostałem zaproszony na promocję, która miała odbyć się na Torwarze w Warszawie 15 lipca 1996 roku. Z radością na to przystałem, zawiadamiając rodzinę i przyjaciół. Przybyło wiele znakomitości ze świata sztuki, filmu, teatru i sportu. Gośćmi byli wybitni polscy trenerzy piłkarscy – Kazimierz Górski i Ryszard Koncewicz, a także mistrz olimpijski w boksie Jerzy Rybicki. Z Lublina przyjechał uwielbiany przez bokserów Stanisław Zalewski, legendarny masażysta i asystent trenera Stamma, trenerzy bokserscy –Wiktor Nowak i Dariusz Duriasz, przedstawiciele warszawskiej AWF i działacze PKOl. Gustaw Holoubek odczytał zebranym fragment książki opisujący bitwę polskich żołnierzy pod Monte Cassino. Panowała serdeczna atmosfera, a z okładek nowych książek, ustawionych na regałach pod ścianami, patrzył sam mistrz ceremonii Jerzy Kulej.
Z ciekawością wziąłem do ręki jeden z egzemplarzy. Na próżno szukałem jednak swojego nazwiska jako autora. Na trzeciej kartce widniała informacja: „Jerzy Kulej opowiadał, Piotr Szarama spisał”. Można by przypuszczać, że w czasie pracy nad książką Jerzy Kulej miał złamaną rękę, co uniemożliwiało mu pisanie, dlatego dyktował mi wspomnienia. Zostałem więc kronikarzem. Przekonałem się również, że wiele fragmentów oryginału usunięto, zmieniono lub wypaczono bez jakichkolwiek konsultacji z autorem.
Jedynym miłym akcentem był artykuł Jerzego Zmarzlika, który ukazał się po kilku tygodniach w „Przeglądzie Sportowym”. Znany komentator sportowy pisał tak: „Dziełko powstało daleko od Polski, w Los Angeles, gdzie obecnie mieszka Szarama. Jak wszystkie książki napisane z dala od kraju, obojętnie, czy pisali je wieszczowie, czy grafomani, i ta, nosząca tytuł Dwie strony medalu, przepełniona jest romantyczną zadumą, serdeczną szczerością, podbarwioną trochę fantazją, której nigdy Jurkowi nie brakowało. Mistrz boksu, ofiarowując mi swoją spowiedź, spisaną na taśmie magnetofonowej i podaną do druku przez Piotra Szaramę, opatrzył ją dedykacją: »Jerzemu Zmarzlikowi, który wie o boksie wszystko«… Istotnie myślałem, że wiem o Jurku prawie wszystko, ale gdzie tam… Pisałem o nim wiele razy, poświęciłem mu potężny rozdział w swojej książce Bij mistrza, ale Kulej przedstawił to zupełnie inaczej, barwniej, romantyczniej i czasami szczerze, aż do bólu. Ja miałem skrupuły, bo stale miałem opory, czy jeden człowiek o drugim człowieku może pisać tak bez ogródek, bez troski o dobra osobiste opisywanego. Kulej takich obaw nie miał. I dlatego powstała książka, którą czyta się z wypiekami na twarzy, jednym zamachem od deski do deski”.
W cieniu podium nie jest drugim wydaniem Dwóch stron medalu. Niektóre rozdziały z pewnością wydawać się będą podobne, bo trudno zmienić historię i wypaczyć fakty. Jest to książka uzupełniona o długie osiemnaście lat życia Jerzego Kuleja, lat dorosłych, dojrzałych, pełnych wzlotów i upadków, których dostarcza codzienne życie, pokazująca ukształtowanego człowieka ze wszystkimi jego zaletami i wadami.
Jest to historia wybitnego sportowca i niezwykłego człowieka, którego znajomością i szczerą przyjaźnią szczyciłem się przez wiele lat. Jest to książka o sprawach wielkich i zwykłej ludzkiej egzystencji, o chwilach wzruszeń i upodleniu, o miłości i umieraniu, o głosie sumienia, cierpieniu i łzach, bólu duszy i ciała – jest to książka o ŻYCIU.
Niezmiernie trudno jest pisać o przyjacielu w sposób obiektywny. Historia życia Jerzego Kuleja to próba przedstawienia w sposób możliwie wierny jego sportowej kariery, psychiki, a także ukazania osób, z którymi zeszły się jego drogi.
Jerzy Kulej był człowiekiem, dzięki któremu podczas igrzysk olimpijskich i mistrzostw Europy rosły serca milionów Polaków, był tym, który wyciskał łzy wzruszenia i dostarczał rodakom niezapomnianych chwil. Stał się symbolem bokserskiego kunsztu, niedościgłym wzorem, idolem tysięcy chłopców, którzy chcieli być tacy jak on. Pokonał w życiu bardzo wiele przeciwności, by wyjść z krańcowego ubóstwa i dostąpić największych zaszczytów. Olimpijski wawrzyn stał się ukoronowaniem nieprzeciętnych cech charakteru, niezłomności woli, pokonania własnych słabostek, sprawdzania samego siebie, jak również wystawiania na próbę duszy i ciała.
Osiągnął w życiu bardzo wiele. Sportowe sukcesy to prawdziwe świadectwo wspaniałego pięściarza, lecz nie tylko to decydowało o jego niepowtarzalnej osobowości. Był podziwiany i opluwany zarazem, a sportowa gloria wielokrotnie wiodła go w mroczne zakątki. Znalezienie złotego środka nie zawsze było możliwe, balansowanie nad przepaścią często zakłócało spokojną codzienność.
Podobnie jak ring, życie było dla niego codziennym, tajemniczym wyzwaniem, które budziło w nim podniecający niepokój. Umiał rozmawiać zarówno z dyplomatami politycznymi, jak i z najtęższymi „gigantami” warszawskiej Pragi.
Moja fascynacja boksem zaczęła się bardzo dawno. Pamiętam, był 24 maja 1953 roku, niedziela. Siedzieliśmy z ojcem w naszym mieszkaniu w Opolu i słuchaliśmy transmisji radiowej z finałów Mistrzostw Europy rozgrywanych w Warszawie. Z małego, drewnianego odbiornika dochodziły rewelacyjne informacje. Miałem wówczas sześć lat. Ojciec z trudem ukrywał wzruszenie. Nie wiedziałem, o co chodzi, ponieważ ojciec zawsze kojarzył mi się z siłą i odpornością psychiczną.
Pamiętam dzień, kiedy pojechałem z ojcem do Warszawy na mecz bokserski. Walczyły zespoły Legii z BBTS Bielsko-Biała. Byłem pod ogromnym wrażeniem wydarzeń na ringu. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem z bliska, jak po zakończonej walce pokrwawieni bokserzy padali sobie w objęcia. Nie mogłem pojąć tego zjawiska, nie mogłem uwierzyć w szczerość i prawdziwość tych uścisków. Ojciec, widząc moje zakłopotanie, powiedział: „Tak, synu, to wszystko prawda! Boks jest sportem prawdy! Jeśli mi nie wierzysz, włóż kiedyś rękawice i wejdź do klatki! Po walce będziesz oczyszczony bez względu na wynik!”. Słowa te dźwięczą mi w uszach do dziś, choć minęło już tyle lat.
W wieku czternastu lat wstąpiłem do sekcji bokserskiej KS Budowlani Opole, która wkrótce zmieniła nazwę na OKS Odra. Trenowałem zawzięcie w sali przy ulicy Sępołowskiej. Któregoś dnia wróciłem do domu nieźle poobijany. Matka podniosła lament, że nie chce, aby jej syna tak okrutnie katowano. Ojciec nie mówił nic, tylko uśmiechał się znacząco, wiedziałem, że jest ze mnie dumny. Chcąc uspokoić matkę, rozpocząłem treningi piłkarskie, którym pozostałem wierny. Kiedy podjąłem studia w warszawskiej AWF, zajęcia z boksu prowadzili wspaniali fachowcy – Dariusz Duriasz i doktor Wiktor Nowak. Zachowałem te kontakty w najmilszej pamięci. Nie mogłem niestety pogodzić czasowo specjalizacji w zakresie piłki nożnej z boksem i uzyskać uprawnień trenerskich w obu tych dyscyplinach. Nigdy nie sądziłem, że znajdę w środowisku bokserskim tyle sympatii i szczerych przyjaźni.
Andrzej Gołota, Piotr Szarama i Jerzy Kulej
Od wielu lat mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Jestem częstym bywalcem zmagań czempionów w Las Vegas. To jednak całkiem inny sport, właściwie wielki biznes przy okazji sportu. Przepych kasyn-kolosów, magia świateł, hotele mieszczące w swych pokojach po kilka tysięcy ludzi. Wszystko po to, aby dać człowiekowi tę jedną małą chwilę nadziei i złudnego ukojenia. Profesjonalny boks to show, na którym zarabiają wszyscy zaangażowani w ten wielki kombajn. W dzisiejszym sporcie nie ma już miejsca na amatorstwo. Poznałem wielu ciekawych ludzi, chłodnych, rzeczowych, myślących o zarabianiu wielkich pieniędzy w każdej sekundzie życia. Amerykański pragmatyzm i brak jakichkolwiek kompleksów to cechy godne uznania, ale wymagające zarazem wnikliwej analizy.
Tą książką chciałbym również złożyć skromny hołd mojemu ojcu, którego przykład był dla mnie jasnym światłem w całym dalszym życiu. To on nauczył mnie patrzeć w ludzką duszę, nauczył mnie dostrzegać wartości najwyższe i doceniać dobro, z którym każdy z nas przywitał ten świat. Kiedy odszedł przedwcześnie na zawsze, odczuwałem ogromną pustkę, która trwa do dziś. Był moim najwierniejszym przyjacielem.
Pierwszy dzień pobytu Piotra Szaramy w domu Krystyny i Jerzego Kulejów. Początek pracy nad książką Dwie strony medalu (Slough pod Londynem 1994)
Książka W cieniu podium nie jest suchą kroniką, nie jest też klasyczną biografią. Zaliczam ją do gatunku powieści biograficznej. Czasem świadomie nie zachowuję chronologii, a dialogi z ludźmi spotkanymi przez Jurka często zmieniają się w czasie. Zwracam niekiedy uwagę na sferę duchową naszego Mistrza i jego szczególnie wrażliwą psychikę. Bohater interesował się w życiu nie tylko sportem. Był miłośnikiem historii, literatury, muzyki, filmu. Kochał poezję. Bardzo dużo czytał, zawsze otrzymywałem od niego w prezencie wspaniałe dzieła. Historia Powstania Warszawskiego stała się jego pasją. Obaj uwielbialiśmy podróże i byliśmy głodni nowych krajów, kultur, ludzi.
Pragnę w tym miejscu podziękować Jurkowi, że wybrał właśnie mnie na narratora swojego przebogatego życia. Wielki to dla mnie zaszczyt i najszczersza przyjemność móc ożywić bohaterów niniejszej książki i obdarować Szanownych Czytelników raz jeszcze wspomnieniem minionych chwil. W ten sposób pragnę obdarzyć biciem serc postacie na stronicach niniejszej książki i wskrzesić czas, który przeminął. Niech wszyscy, którzy czuć potrafią, znajdą tu cząstkę samych siebie.
Sierp i młot to symbol komunizmu. Sierp to chłopi, a młot to brać robotnicza. Kiedyś nakazano nam bezwzględnie podporządkować się tej władzy i bezwolnie oddać w jej ręce miliony ludzkich istnień. Przed wiekami padały największe imperia. Bizancjum, Rzym, runęło w gruzy wreszcie i imperium sowieckie, nazywane powszechnie więzieniem narodów. W porównaniu z poprzednimi nie trwało zbyt długo. Ale to wystarczyło, by pozostawić po sobie spaloną, wyjałowioną ziemię.
Wszystkie dziedziny życia powojennej Polski podporządkowane były jednoznacznie zasadom gry bezwzględnie narzucanym przez Moskwę. Zrujnowany kraj mozolnie leczył rany, a codzienną egzystencję określała nowa, nieznana dotąd rzeczywistość. Sport był niezwykle ważnym ogniwem tamtych czasów, wyzwalał uczucia, działał na wyobraźnię, dodawał wiary w nastanie lepszych czasów. Komunistyczna propaganda zakładała rywalizację ujarzmionych narodów, między innymi poprzez sport. W mozole powstawały kluby sportowe należące do podporządkowanych państwu resortów: górniczego, hutniczego, budowlanego, spółdzielczego, wojskowego, milicyjnego.
Proces treningowy rozpoczął się w pionierskich warunkach. Brakowało sal, boisk, pływalni, podstawowego sprzętu, kadry trenerskiej, lecz w stosunkowo krótkim czasie znajdowano dotacje finansowe z puli państwowej na tzw. rozwój sportu.
Atletów zatrudniano na etatach w kopalniach, hutach, cementowniach, wojsku, milicji, a ich rola ograniczała się do comiesięcznego odbioru pensji i sumiennego uczęszczania na treningi sportowe, wielokrotnie dwa, trzy razy dziennie. Od samego początku wytworzyło się absurdalne, wręcz chore pojęcie amatorstwa i zawodowstwa. W systemie komunistycznym nie istniało słowo „zawodowstwo”. Wszyscy sportowcy byli czystymi amatorami. I ten absurd mylił opinię publiczną przez długie dekady. Wyczynowi sportowcy korzystali z wielu ulg i przywilejów, otrzymywali stypendia z klubów, kadry narodowej, diety żywnościowe, zniżki na korzystanie z wszelkiego transportu, talony na samochody, przydziały na mieszkania i wiele innych dóbr, o których szary obywatel mógł tylko śnić. Lepszego sponsora nie było. Ten sponsor miał monopol na wszystko, a nazywał się po prostu – PAŃSTWO!
Paradoks tamtego systemu przypominał wielokrotnie kabaret. Sportowcy zatrudnieni w kopalniach nigdy nie byli na dole i nie mieli pojęcia o fedrowaniu przodka. Nie widzieli na oczy sztygara, a pieniądze przynosił im działacz sportowy, przeważnie z czarną teczką. Sportowcy zatrudnieni w wojsku lub w milicji regulaminowo otrzymywali każdego roku tzw. sorty mundurowe, czyli nowe uniformy, których z reguły nigdy nawet nie wdziewali na siebie, choćby dla spokoju ducha, czy aby numer się zgadza!
To wszystko było przywilejem wybitnego sportowca, reprezentanta kraju lub tego, który rokuje nadzieje na zdobycie sportowych wyżyn w jak najkrótszym czasie. Od tych ludzi komunistyczny rząd wymagał bezwzględnie subordynacji politycznej, podporządkowania się przepisom ludowej władzy, przynależności do partii i rozsławiania po szerokim świecie cudownej PRL.
Wszelka niesubordynacja nie znajdowała tolerancji i była surowo karana: od pozbawienia etatu, zakazów wyjazdu za granicę, degradacji w wojsku lub milicji, aż do pozbawienia wolności. Wielu sportowców wyjeżdżających na Zachód miało do spełnienia jeszcze inne zadanie niż osiągnięcie jak najlepszego wyniku. W dresie z białym orłem na piersi byli agentami wywiadu! Były to oczywiście jednostki precyzyjnie wyselekcjonowane, wybierane jak najszlachetniejsze perły, a ich działalność osnuta była głęboką tajemnicą. Po powrocie do kraju, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, przekazywali bezcenne informacje, co tam piszczy w trawie na „zgniłym” Zachodzie.
Mistrzami w dziedzinie agentury pod płaszczykiem sportu byli oczywiście sportowcy naszego wschodniego brata. W czerwonych dresach z ogromnym napisem CCCP (Sojuz Sowietskich Socjalisticzeskich Riespublik), szkoleni byli głównie pod kątem wywiadowczym. W wielu przypadkach ludziom tym przedstawiano argumenty trudne do odrzucenia. Sowiecki „chuligan” nie cofał się przed niczym, a zastraszanie, szantaż i więzienie stanowiło chleb powszedni tamtych lat stalinowskiego zniewolenia. We wszystkich demoludach tworzono kluby sportowe szkolące wybitnych sportowców i wybitnych agentów moskiewskiego wywiadu. Takie nazwy jak Spartak Moskwa, CSKA Moskwa, Dynamo, Lokomotiw i wiele innych to nic innego jak odpowiedniki Gwardii, CWKS, Wybrzeża czy Błękitnych.
Każdego roku organizowane były spartakiady tzw. bratnich armii narodów zaprzyjaźnionych. Była to wspaniała okazja do wymiany informacji poszczególnych wywiadów, na koniec nagradzana medalami sportowymi, aby demoludy znały wartość swych atletów na bieżniach, ringach, pływalniach.
W zamierzchłych czasach PRL-u wielką popularnością wśród bratnich narodów cieszył się Wyścig Pokoju, organizowany na trasie Warszawa–Berlin–Praga, każdego roku zmieniano kolejność miast rozpoczynających tę imprezę. Jeden jedyny raz, w 1985 roku, włączyła się do tego wyścigu Moskwa, a rok później zawody odbyły się w Kijowie na Ukrainie. Właśnie w Kijowie zmuszono kolarzy do wyścigu etapowego, pomimo że kilka dni wcześniej doszło do katastrofy w Czarnobylu, co w konsekwencji narażało zarówno kibiców, jak i zawodników na działanie opadu promieniotwórczego! Pogarda dla zdrowia i życia ludzkiego w Rosji sowieckiej nie miała sobie równych. Stalinizm wypalił trwałe piętno na wielu pokoleniach tworzących krwawą historię tego kraju.
W Polsce od zakończenia drugiej wojny światowej panował stosunkowo prosty system polityczny, totalnie podporządkowany Moskwie. Porządku i praw obywatelskich pilnowała ludowa milicja, pomagali jej chłopcy z ORMO i ZOMO, a nad wszystkim sprawowało pieczę MSW. Oprócz tego swą krecią robotę z ogromnym poświęceniem i oddaniem wykonywał UB, z czasem przekształcony na SB. Przeciętny obywatel dostawał gęsiej skórki, słysząc tylko brzmienie tych dwóch liter. Ludzi ogarniał blady strach na samą myśl, że wizja konfrontacji, więzienia, przesłuchań mogła się urzeczywistnić.
Początki życia w komunistycznej Polsce dla wielu obywateli były szokiem, trudnym do uwierzenia faktem, który po prostu się zdarzył, a asymilacja następowała powoli, wśród odbudowywania ze zgliszcz zrujnowanego kraju.
Przez czterdzieści pięć lat sportowcy demoludów rozsławiali swe kraje jak świat długi i szeroki. Priorytet dostało społeczeństwo, jednostki przestały się liczyć. Objęło to nie tylko sport, ale również wszystkie pozostałe sfery życia.
Nie wydano ani kopiejki na takie sporty, jak golf, body building, bilard, ponieważ nie przynosiło to państwu żadnych zysków. Sowiecki kraj postawił na tzw. sporty wymierne: w sekundach, kilogramach, centymetrach, aby ruskij czeławiek skoczył wyżej, przebiegł szybciej, podniósł więcej niż jego amerykański rywal. W Związku Sowieckim popierano sporty przynoszące zyski państwu, demonstrując wyższość systemu sowieckiego nad każdym innym. W ten sposób dostarczano zwykłym, utrudzonym ludziom czegoś, co odwraca ich uwagę od kłopotów codziennego życia, pomagając jednocześnie wzmacniać państwo – jego polityczny i wojskowy prestiż.
Sowiecka Rosja wspierała każdy sport widowiskowy, mający szansę ściągnięcia milionów ludzi. Do takich sportów należy łyżwiarstwo figurowe, gimnastyka, akrobatyka sportowa oraz wszystkie sporty drużynowe. Specjalne miejsce zajmował hokej na lodzie, najbardziej agresywna gra zespołowa.
Popierano także sporty związane bezpośrednio z rozwojem sprawności wojskowych, czyli strzelanie, szybownictwo, skoki spadochronowe, boks, sambo, biathlon, karate, pięciobój nowoczesny.
Najbardziej utytułowaną, najbogatszą i największą organizacją sportową w Rosji sowieckiej był CSKA. Dane statystyczne ze stycznia 1979 roku podają, że wśród członków CSKA znalazło się ośmiuset pięćdziesięciu mistrzów Europy, sześciuset dwudziestu pięciu mistrzów świata i stu osiemdziesięciu dwu mistrzów olimpijskich. Ustanowili trzysta czterdzieści jeden rekordów Europy i czterysta trzydzieści rekordów świata.
Wystarczyło, że np. bokser był na początku swej kariery zaledwie obiecujący. Natychmiast ściągano go do CSKA. Na dwudziestu bokserów w Rosji sowieckiej dziesięciu wywodziło się z tego klubu, jeden z organizacji prowadzonej przez KGB, czyli Dynamo, i jeden z klubu Trud. Żaden nie był wychowankiem CSKA, wszyscy zostali sprowadzeni z innych klubów. Identyczna sytuacja panowała w hokeju na lodzie, pływaniu, skokach spadochronowych, gimnastyce i wielu innych dyscyplinach sportowych.
Każdy sowiecki „amator” otrzymywał stopień wojskowy – sierżanta, chorążego lub oficera, w zależności od reprezentowanego poziomu sportowego. Po otrzymaniu stopnia mógł spokojnie poświęcić się uprawianej dyscyplinie, wciąż zachowując status amatora. Za utrzymywanie poziomu sportowego dochodziły dodatkowe diety – na ubrania czy podróże. Armia sowiecka płaciła również za stopień wojskowy i staż. Sowiecki „amator” otrzymywał miesięczną pensję większą niż lekarz lub inżynier tak długo, jak długo utrzymywał europejski poziom sportowy.
CSKA był dla sportowca szczególnie atrakcyjny, ponieważ gdy nadszedł czas, że wyczynowiec nie był w stanie utrzymać się na poziomie międzynarodowym, wciąż zachowywał swój stopień wojskowy i otrzymywał pensję. W większości innych klubów sportowiec w podobnej sytuacji pozostawał na lodzie. Taki system prowadził do masowej produkcji medali przez sowieckich sportowców wojskowych. Która armia świata była w stanie konkurować w osiągnięciach sportowych z sowiecką? Ta właśnie armia ochoczo nadawała rangi wojskowe, wypłacała dobre pensje i zapewniała wspaniałe warunki w uprawianiu sportu należne czynnym oficerom.
Rosja sowiecka zawsze potrzebowała międzynarodowego aplauzu. Zapewniały to olimpijskie medale, więc aby je zdobywać, należało stworzyć organizacje sportowe na najwyższym poziomie, o surowych zasadach i żelaznej dyscyplinie. Armia sowiecka potrzebowała przede wszystkim ogromnej liczby ludzi o wybitnych umiejętnościach sportowych. Takie umiejętności pozwalały na przeprowadzanie specjalnych misji za linią wroga. Nasuwało to prosty wniosek. Ci sportowcy musieli mieć okazje do odwiedzania obcych krajów w warunkach pokoju, a sport właśnie to umożliwiał. Atleci wyrażali swą wdzięczność bogatemu klubowi za zainteresowanie nimi, dobre pensje, prezenty w postaci samochodów, komfortowych apartamentów, urlopów za granicą i pobytów w pięknych kurortach i najdroższych hotelach.
Status amatora w sztuczny sposób stworzony przez klub to idealne rozwiązanie, a specnaz był wymarzonym pozornym miejscem pracy. Współgrały tu ze sobą interesy państwa, sowieckiej armii, wywiadu wojskowego z interesem jednostek zdolnych bez reszty poświęcić całe swoje życie sportowi.
Po drugiej wojnie światowej utworzono sportowe bataliony przy dowództwie każdego okręgu wojskowego, rodzaju floty i broni. Na poziomie armii i flotylli zorganizowano kompanie sportowe. Był to rezerwuar najlepszych sportowców, których zadanie polegało na obronie honoru sportowego poszczególnych armii. Te wielkie formacje znajdowały się pod bezpośrednią kontrolą Ministerstwa Obrony.
Sowiecki wywiad wojskowy wybierał swych najlepszych ludzi właśnie spośród tych jednostek sportowych. Pod koniec lat sześćdziesiątych po długich debatach uznano, że istnienie batalionów i kompanii sportowych stanowi pomieszanie i sprzeczność pojęć. Istniało ryzyko, że niepotrzebnie zwróci to uwagę osób postronnych. Jednostki sportowe rozwiązano, a ich miejsce zajęły zespoły sportowe. Wszystko pozostało takie samo, zmieniono tylko „opakowanie”. Zespoły sportowe okręgów wojskowych, rodzajów wojsk, floty wciąż funkcjonowały jako jednostki niezależne. Większość sportowców poddawano wnikliwej obserwacji, po czym przechodzili w specnazie trening przygotowujący ich do najbardziej ryzykownych misji za linią przeciwnika. Poza swoją koronną dyscypliną sportową wszyscy dodatkowo brali udział w szkoleniach w pływaniu, skokach spadochronowych, sambo, strzelaniu, biegach. Zwykły obywatel o niewprawnym oku, obserwujący poszczególne zespoły okręgów wojskowych, nie zauważyłby nic szczególnego. Lecz po zapadnięciu mroku w zakrytych, dobrze strzeżonych salach ci sami żołnierze studiowali topografię, łączność radiową, inżynierię i inne przedmioty specjalne. Byli potajemnie zabierani – w pojedynkę, po dwóch, w grupach lub nawet całym pułkiem – do odległych rejonów, gdzie brali udział w ćwiczeniach. Następnie doprowadzano do perfekcji obustronny kamuflaż. Kompanie i pułki zawodowych sportowców specnazu, istniejące tylko na czas ćwiczeń i alarmów, rozpraszano bezszmerowo, by stały się ponownie niewinnymi sekcjami i zespołami sportowymi, gotowymi w każdym momencie przekształcić się we wspaniałe jednostki wojskowe. Wiele tęgich umysłów sowieckiego imperium przez lata pracowało nad doprowadzeniem do doskonałości działania tego „obosiecznego miecza”. Wszechstronnie wytrenowany sportowiec posiadał zdecydowanie więcej energii, odwagi w walce, nie pozwalał się zaskoczyć, był pewniejszy swej siły, odporniejszy na zmęczenie w porównaniu ze zwykłym żołnierzem odbywającym wymaganą służbę wojskową. Wyczynowiec codziennie zmuszał swe ciało do morderczego wysiłku, był człowiekiem pragnącym ponad wszystko zwyciężać w zawodach sportowych i w walce z wrogiem. To osoba o heroicznej sile woli, wielkich cechach charakteru, pokonująca tchórzostwo, lenistwo, zmuszająca organizm do krańcowego wyczerpania.
W zwykłych jednostkach specnazu nie było kobiet, lecz stanowiły one około połowy zawodowych jednostek sportowych, walcząc o honor swych drużyn z ogromnym poświęceniem.
Zwykłemu szeregowemu jednostki specnazu nie wolno było pod żadnym pozorem odwiedzić miejsc, w których kiedykolwiek mógłby się znaleźć w przypadku wojny. Wyczynowy sportowiec najwyższej klasy miał taką możliwość, a stworzyła mu ją armia sowiecka. Przykładem mogą być XII Mistrzostwa Świata w Skokach Spadochronowych, które odbyły się we Francji w 1984 roku. Do zdobycia było wtedy dwadzieścia sześć złotych medali, z których dwadzieścia dwa wywalczyła reprezentacja sowiecka, będąca praktycznie reprezentacją sowieckich sił zbrojnych. W skład jej wchodziło pięciu mężczyzn i pięć kobiet. Również członkowie personelu technicznego, trener drużyny i lekarz byli sowieckimi oficerami. „Sportowcy” znaleźli się w Paryżu i na południu Francji. Oprócz walorów turystycznych stworzono im możliwość kontaktu z innymi oficerami, na przykład z trenerem, lekarzem lub pułkownikiem zespołu Niemieckiej Republiki Demokratycznej, Polski lub Kuby.
Sport to niekończąca się polityka, a czas wielkiego sportu to czas wielkiej polityki. Jednostki utworzone w specnazie z wyczynowych, zawodowych sportowców to wyselekcjonowane perły, najlepsi z najlepszych. Absolutna elita wśród elity. Wyczynowi sportowcy podczas wykonywania akcji mieli prawo kontaktować się z agentami specnazu i stanowili przednią straż innych formacji sił specjalnych. Wybitni sportowcy byli również pierwszymi wykonawcami najbardziej ryzykownych operacji i działali według najnowszych strategii. Dopiero po wypróbowaniu przez nich wprowadzało się do regularnych jednostek specnazu nowoczesne uzbrojenie i sposoby działania.
*
Jerzy Kulej na tematy związane z wywiadem rozmawiał sporadycznie. Jako gwardzista i oficer milicji prawdopodobnie nie chciał mówić o tych sprawach. Kiedyś powiedział, że to tajemnica poliszynela, temat rzeka i szalenie niebezpieczna gra. Wśród dżentelmenów na tematy wstydliwe lub kompromitujące się nie rozmawia i nikt nie żąda weryfikacji. Don Corleone nazwałby to omertą.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)
Redakcja Aleksandra Kiełczykowska
Korekta Dorota Ring
Skład i łamanie Akant
Zdjęcia zamieszczone na okładce PAP/Janusz Uklejewski
Zdjęcia zamieszczone w książce pochodzą z prywatnych zbiorów: Waldemara Kuleja, Piotra Mariana Szaramy, Jana Rozmarynowskiego
Tekst © Copyrigh by Piotr Marian Szarama, Warszawa 2016 Zdjęcia © Copyrigh by Waldemar Kulej, Warszawa 2016 Copyright © by Wydawnictwo MELANŻ, Warszawa 2016
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-64378-43-0 Warszawa 2016 Wydanie I
Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 [email protected]