Jestem wdzięczna za raka - Sylwia Pogorzelska - ebook

Jestem wdzięczna za raka ebook

Sylwia Pogorzelska

4,5

Opis

Książka "Jestem wdzięczna za raka " autorstwa Sylwii Pogorzelskiej to propozycja dla każdego, kto zmaga się z chorobą nowotworową ale i dla bliskich, którzy towarzyszą osobie, którą dotknęła choroba. Autorka opowiada o swojej własnej drodze z rakiem i proponuje pozytywne, holistyczne podejście do zdrowienia. Autorka pokazuje, że można doświadczyć pozytywnych zmian w życiu, na przykład nauczyć się patrzeć na świat z innej perspektywy, zdrowiej się odżywiać, dbać o swoje ciało i umysł. Książka ta jest inspirująca i pokazuje, że życie z chorobą to nie koniec świata. Wręcz przeciwnie, może to być początek nowej, szczęśliwej i zdrowej drogi życiowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Rok wydania: 2020

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
14
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rsydor

Dobrze spędzony czas

opowieść kobiety walecznej
10
Jgiernalczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Obserwuję Sylwię i słucham jej rozmów z. ciekawymi ludźmi już od jakiegoś czasu . To niezwykle ważne, inspirujące, pełne wiedzy rozmowy. Dziękuję za uświadomienie istoty psychiki, serca, intuicji w drodze do zdrowia . Niezwykle wartościowa, ciekawa książka. Napisana niezwykle lekko, Sylwia proszę o więcej :-).
10
Dorota-0206

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa
00
Hellina

Dobrze spędzony czas

Wspaniale opisana walka z rakiem. Ja też jestem po dwóch operacjach i szykuję się na kolejną, ale nie daję się skorupiakowi. Ta książka pozwala na lepsze ztozumienie tej walki...
00
Lukuka71

Nie polecam

Okropna książka, zawierająca mnóstwo przekłamań i błędów merytorycznych. Kto ma szeroką wiedzę na temat raka piersi ten wie. Już od dłuższego czasu jest ogromne oburzenie wśród Amazonek przede wszystkim kłamstwem o 1% na przeżycie jak i innymi kwestiami związanymi z autorką. Dla mnie to szkoda drzew na takie dno.
02

Popularność




SYLWIA POGORZELSKA

JESTEM WDZIĘCZNA

ZA RAKA

© Copyright for this edition by Sylwia Pogorzelska

Warszawa 2020

Żadna część niniejszej publikacji nie może być bez uprzedniej pisemnej zgody Autorki publikowana lub reprodukowana, włączając w to reprodukcję za pomocą druku, offset, kserokopie, mikrofilmy lub w jakiejkolwiek formie elektronicznej, optycznej lub w innej postaci. Kopiowanie jest dozwolone wyłącznie w zakresie dozwolonym przepisami ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych (dozwolony użytek osobisty) z zastrzeżeniem, że również w tym wypadku prawa autorskie (majątkowe i niemajątkowe) podlegają ochronie prawnej.

ISBN 978-83-956981-1-8

Projekt graficzny okładki: Lemon-Art Michał Kortas, www.lemonart.pl

Fotografia na okładce: Daniel Petryczkiewicz, @daniel_petryczkiewicz_photo

Redakcja: Krystyna Podhajska

Korekta: Jolanta Bieguszewska

Przygotowanie do druku: City Vision, Eugeniusz Waloch, Inowroclaw

Druk i oprawa: PRINT PACK Group Sp. z o. o. Białobrzegi

Dla mojej córki Aleksandry – miłości mojego życia

Listy

Sylwio,

Nie pamiętam dokładnie naszej pierwszej rozmowy o Twojej chorobie, o tej innej sytuacji, o Tobie.

Pewnego dnia zadzwonił ktoś z Twoich bliskich i wspomniał o wstępnym rozpoznaniu u Ciebie guza piersi. Spotkaliśmy się kilka dni później.

Powiedziałaś mi, że znajomy lekarz zadeklarował szorstkim chirurgicznym językiem załatwienie sprawy: „Obcięcie sutka”. Zgodziliśmy się od razu, że to nie jest załatwienie sprawy.

Po pierwsze, potwierdziłem, że masz prawo, obowiązek i niezwykłą okazję – nie wzięcia się za bary ze swoim rakiem, ale wręcz padnięcia mu w ramiona. Że to Ty będziesz najważniejszym uzdrowicielem dla siebie. Poprosiłem, żebyś znalazła specjalistów, którzy Ci w tym pomogą: lekarzy, psychologów, terapeutów, dietetyków, chorych po leczeniu oraz ich rodziny, serwisy internetowe, relacje z informacjami medycznymi.

Po drugie, wiedziałem, że nie mogę poprowadzić Twojego leczenia, gdyż nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Wskazałem Ci dwa ośrodki i dwóch lekarzy, którzy pomogli kilka lat wcześniej mojej mamie chrzestnej i żonie mojego pacjenta wyjść z choroby – obie do dziś żyją pełnią życia. Chciałem i doradzałem Ci, żebyś znalazła i wybrała jak najszybciej lekarza, o którym zawsze będziesz mogła powiedzieć: „mój lekarz prowadzący”. Ten lekarz też powinien wiedzieć i czuć, że stajesz się i będziesz jego pacjentką. Nie chorą – ale pacjentką, a na pewno nie „guzem”, nie „sutkiem z chorobą”. To zasadnicza różnica, bo pozwala obu stronom wzajemne sobie zaufać, podjąć wyzwanie i poczuć motywację. Ten lekarz będzie Cię słuchał, będzie Ci doradzał, będzie Cię zachęcał do poszukiwań i akceptował Twoje wybory. A Ty także będziesz go słuchała, pytała o radę, zachęcała do poszukiwań i akceptowała, nawet jeśli Wasze wybory czasem okażą się różne.

Wielokrotnie sam się przekonałem, że w takiej szczerej, zaufanej i otwartej relacji pacjent i lekarz mogą pokonywać góry, a co dopiero jeden „guz”. W podejmowaniu wyzwań i podtrzymywaniu nadziei wyleczenia potrzebujemy dialogu, dostosowywania wzajemnych życzeń, oczekiwań i pomysłów. Bez odważnych pacjentów, szczerych, gotowych na wyrzeczenia i zawziętych w dążeniu do wyleczenia nie byłoby lekarzy – odważnych, szczerych, gotowych na wyrzeczenia i zawziętych w dążeniu do wyleczenia pacjentów.

Od początku czułem, że wspaniale radzisz sobie z chorobą, że stanie się ona dla Ciebie najważniejszym doświadczeniem życia. Właśnie – życia, bo emanuje z Ciebie chęć życia. Po kilku tygodniach diagnostyki, a jeszcze przed chemioterapią i operacją okazało się, że nowotwór stał się dla Ciebie swoistą drogą do odkrywania siebie, stawiania ważnych pytań o Twoje życie, zmieniania go na szczęśliwsze. Z Twoich opowieści już wtedy biła paradoksalna wdzięczność za to, że zachorowałaś. Wiedziałem, że wygrałaś, zanim nowotwór miałby szansę wygrać z Tobą, że możesz być wdzięczna za raka, z którym przyjdzie Ci żyć. Zaczęłaś żyć z rakiem. Zaczęłaś skupiać się na życiu. Zaczęłaś też żyć pełniej ze sobą po to, żeby zadbać o swoje zdrowie. Szybko się okazało, że Twoje zdrowie Ci nie wystarczy, że Ciebie i Twojego raka potrzebują inni pacjenci z rakiem oraz ich rodziny. Niemal natychmiast, naturalnie i na luzie, ruszyłaś im z pomocą, konsultacjami i ze wsparciem.

Szybko się zorientowałem, że trzeba Cię wspierać, byś swoją wielką siłę przekształciła w lekarstwo dla innych. Abyś mogła się stać przewodnikiem, wsparciem dla chorych oraz ich rodzin. Przewodnikiem po życiu z rakiem i po zdrowieniu. Masz świeże doświadczenie, najlepszą wiedzę i mnóstwo empatii – tak potrzebne, by pomagać innym żyć z rakiem. Sprawiać, aby stali się odważni, byście mogli razem poczuć wdzięczność, że spotkało Was coś wyjątkowego… Życie, życie, życie… Tyle że dla niektórych teraz z rakiem.

Dr hab. n. med. Sebastian Stec

***

Znasz to uczucie, kiedy poznajesz kogoś i od razu widzisz, że jest niezwykły? Właśnie tak miałam, kiedy poznałam Ciebie. Totalny luz, podobne poczucie humoru… od razu coś pykło.

Nigdy nie czułam między nami żadnej bariery, żadnego niewidzialnego muru. W krótkim czasie stałaś się dla mnie niezwykle ważna i to do dziś się nie zmieniło.

Przechodziłyśmy przez różne meandry prywatne i zawodowe; raz było wesoło, innym razemwcale, ale zawsze dostrzegałam w Tobie siłę i wolę walki.

Choroba to nie pierwsza taka sytuacja, w której po usłyszeniu w telefonie Twojego głosu i tego, co miałaś mi do powiedzenia, po prostu usiadłam.

„Angi, jestem w ciąży…”

„Angi, jadę rodzić…”

Wiele, wiele razy miałam nogi jak z waty, kiedy widziałam, że to Ty dzwonisz.

Nie zawsze przekazywałaś mi dobre wiadomości, ale zawsze miałam pewność, że dasz radę wszystkim przeciwnościom losu. Tak samo było tym razem.

„Angi, ja chyba mam raka…”

Nigdy nie owijasz w bawełnę, nigdy nie kłamiesz, nie karmisz półprawdami.

W pierwszej chwili naprawdę musiałam usiąść. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, nie widzę wyraźnie i miękną mi nogi. Pierwsza myśl: „Niemożliwe!”. Badasz się regularnie, znasz swój organizmjak nikt inny, jesz zdrowo, ćwiczysz i nagle coś takiego? Niemożliwe!

Starałam się ogarnąć. Chwila zastanowienia – co mogę dla Ciebie zrobić w tej sytuacji, jak Ci pomóc? Najchętniej bym się rozryczała, ale nie chciałam okazać słabości.

Twój ton głosu, Twoja stanowczość i znowu ta siła nie pozwoliły mi ani przez chwilę pomyśleć inaczej niż: „Damy radę. Będzie dobrze!”.

Tak, tak to właśnie było – to nie ja dałam siłę Tobie, to Ty znów dałaś swoją siłę mnie. Nie musiałaś wiele mówić, wystarczyło posłuchać, jaki masz plan działania: badania, szpitale, różnego rodzaju leczenie. Otarłam mokre oczy i zebrałam się w sobie, by nie pokazać Ci, że się martwię i dać Ci to, czego potrzebujesz – wsparcie i mnóstwo dobrej energii.

Każda kolejna wiadomość od Ciebie, każdy telefon z informacjami o wynikach badań, o chemioterapii, leczeniu metodami niekonwencjonalnymi, o tym, co można zrobić i w jaki sposób, stanowiły dla mnie czytelny przekaz, że traktujesz to, co Cię spotkało raczej jak ciężką grypę, a nie jak śmiertelną chorobę. „Jeszcze chwila i będę zdrowa” – nigdy nie przestałaś w to wierzyć. Ja również nigdy nie przestałam.

Według mnie właśnie to jest najważniejsze – wiara. Nie wiem, dlaczego jedna osoba tyle razy dostaje w twarz od losu, ale mówi się, że każdego spotyka tylko tyle, ile jest w stanie udźwignąć. Jeśli to prawda, to Ty absolutnie jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam.

Angelina Wieczorek

***

Ten czas, jak każdy inny, jest bardzo dobry, jeśli wiesz, co chcesz z nim zrobić.

Ralph W. Emerson

Przez całe życie towarzyszą nam dobre rady. Te, których udzielamy innym, i te, które otrzymujemy od znajomych, przyjaciół, rodziny. Podobno kluczem do sukcesu w każdej dziedzinie jest postępowanie zgodne z tymi radami, których udzielamy innym. Niby takie proste, a jakże trudne…

Na swojej drodze spotkałem setki ludzi. Każdy z nich wniósł do mojego życia coś nowego i ciekawego, choć niewielu odcisnęło w nim trwały ślad. Z pewnością Sylwia należy do tych drugich. Stała się ona dla mnie, szczególnie w ostatnim czasie, swoistą kotwicą i busolą jednocześnie. Kotwica daje poczucie stabilizacji na rozhuśtanym oceanie życia, busola wskazuje kierunek, w którym bezpiecznie popłyniesz dalej.

Pewnego dnia dowiedziałem się od Sylwii, że wykryto u niej raka. W pierwszej chwili pomyślałem, że poczucie stabilizacji i pewności jutra to tylko fatamorgana, którą uważamy za coś realnego, by czuć się lepiej. Ale już po chwili rozmowy z nią wiedziałem, że proces leczenia na dobre się w niej rozpoczął i cały ten rak ma przechlapane, tylko jeszcze o tym nie wie.

Siła jest w każdym z nas, tylko nie każdy wie, jak ją aktywować. Sylwia przypomina mi Rycerza Jedi, który potrafi odczuwać Moc. Nie poprzestaje na użyciu jej tylko raz, w konkretnym celu, ale wytrwale ćwiczy i praktykuje tę umiejętność. I nagle wokół dzieją się rzeczy, które my, zwykli śmiertelnicy czy inni Mugole, nazywamy cudami. A są to tylko (i aż) efekty pozytywnego myślenia oraz systematycznej pracy wykonywanej każdego dnia.

Wiem, że ta książka jest ważna. Nie napisałaby jej, gdyby tak nie było. Jestem tego pewien. Moja pewność wynika z wiedzy i świadomości, dlaczego napisała tę książkę i do kogo ją kieruje.

Napisała ją do ciebie i do mnie, ponieważ widzi głęboki sens pomagania sobie nawzajem. Bo wierzy w zasady, według których żyje. I w to, że dobro zawsze wraca. Napisała o wszystkim, co przepełnia jej duszę i czym może się podzielić.

Myślę, że każdy, czytając słowa Sylwii, znajdzie w nich cząstkę swojej wiary oraz swoich wątpliwości. A jeśli ktoś wierzy w istnienie jakiejś Siły Wyższej, dostrzeże w nich również bezpośredni przekaz „z góry”.

Jestem pewien, że ta książka każdego pochłonie, rozbawi, zasmuci i wzruszy. A przede wszystkim – nie pozostawi obojętnym.

Maciej Czaplicki

Wstęp

Odkąd sięgam pamięcią, marzyłam o napisaniu książki. Wiedziałam, że moje życie odbiega od standardu. Nie miałam łatwo. W zasadzie zawsze pod górkę. Zazdrościłam swoim rówieśnikom beztroskiej egzystencji. Głowę wypełniały mi marzenia, lecz kule wiszące u nóg nie pozwalały wznieść się ponad ziemię. Winiłam za to cały świat i równocześnie chciałam się wyrwać z tego zaklętego kręgu. Z jednej strony czułam, że pisanie książki stałoby się swoistym katharsis, rozliczeniem z przeszłością i spojrzeniem na nią z innej perspektywy. Że umożliwiłoby mi przebaczenie. Z drugiej strony nie wierzyłam w jej sukces, bo któż chciałby czytać biografię jakiejś Panny Nikt? Odkładałam więc to marzenie na najwyższą półkę „do zrealizowania” i chyba podświadomie czekałam na coś, co pozwoli mi zebrać wszystko i dopiąć swego. Nie sądziłam jednak, że tym czymś, co spowoduje spełnienie mojego marzenia będzie rak. Dzisiaj – z perspektywy czasu – myślę, że kiedy zrozumiałam, co się stało, po raz pierwszy poczułam wdzięczność. Oto w obliczu śmiertelnej choroby zrealizuję to, na co czekałam tyle lat. Nie posiadałam się z radości. Zaczęłam pisać niemal natychmiast, byle tylko nie stracić ani jednej chwili, byle nie zapomnieć, jak cudowne rzeczy wydarzały się na mojej drodze. Każdy dzień był dla mnie zagadką i każdego ranka jeszcze przed otwarciem oczu dziękowałam wszechświatowi za to, że mogę ten dzień przeżyć. Że mogę chłonąć wszystko, co się wokół mnie dzieje, po to, żeby przelać to na papier. Oczyma wyobraźni widziałam siebie trzymającą już w ręku książkę pachnącą drukarnią i przepełnioną dobrą energią. Owoc mojej pracy nie tylko nad nią, lecz także nad samą sobą. To nie jest zwykła książka. Nazywam ją magiczną. Zaklęłam na jej kartach niezmierzone pokłady dobrej energii. Kwantowe cząstki szczęścia, radości, zadowolenia. Tkając tę swoją historię, myślałam o wszystkich znajdujących się w tym samym miejscu co ja. Na rozstaju dróg.

Wiedziałam, że nie jestem pierwszą ani ostatnią osobą, która po usłyszeniu diagnozy znajdzie się właśnie na rozstaju dróg. I nie zobaczy tam drogowskazu. Drogę wskaże jej albo serce, albo mózg. Mnie w większości przypadków drogę wskazywało serce. Dlatego, znajdziecie go dużo również tutaj. Nie miałam koncepcji całości, nie stworzyłam konspektu. Zwyczajnie, kiedy czułam przypływ energii do pisania, siadałam przy komputerze i płynęłam z nurtem swojej opowieści. Na początku wolniutko, bez pośpiechu, nawet bez pomysłu, z biegiem czasu coraz szybciej i szybciej. Zdarzały się momenty, że palce nie nadążały za myślami, musiałam wtedy spisywać pojedyncze zdania na kartkach, żeby nie uronić ani jednego, żadnego nie pominąć. Pisanie było dla mnie największą radością. Z dumą patrzyłam, jak zapełnia się kartka po kartce. Czasem się bałam, że to trudniejsze, niż mi się wydawało, że nie doprowadzę tego do końca. Ale zawsze nastawał nowy dzień i przynosił kolejną piękną historię.

Książka opisuje drogę, którą przeszłam z nowotworem. Dokładnie tak, jak ona wyglądała. Nie ma tu fikcji ani ubarwionych sytuacji. Każda osoba pojawiająca się na tych kartkach istnieje naprawdę. Każda z nich znalazła i zapełniła jakąś lukę w moim życiu, której sama nie mogłabym zapełnić. Nazywam te osoby swoimi Aniołami.

Dokonałam przeglądu wszystkiego, co mi towarzyszyło w tej drodze: medycyna konwencjonalna i niekonwencjonalna, suplementy, dieta, medytacja, praca z podświadomością i nadświadomością, wybory intuicyjne, słuchanie własnego serca. Płacz i śmiech. Euforia i doły.

Nie był mi obcy niezwykle skuteczny czarny PR dotyczący raka. Mimo to postanowiłam, że się nie poddam. Nie – nie rakowi. Nie poddam się zbiorowej panice, która tej chorobie towarzyszy. W głębi duszy czułam, że tylko ja sama mogę sobie poradzić nie z chorobą, ale – jak to nazywałam – z przygodą, którą zostałam obdarowana. Nie potrzebowałam doradców. Potrzebowałam wyłącznie ludzi, którzy po każdej mojej decyzji będą klaskać w dłonie i mówić: „You go, girl!”. Łaknęłam najlepszej energii, tej prawdziwej, nie podszytej tanią ekscytacją. Dzielenia ze mną wszystkich moich radości, wszystkich wariackich pomysłów, które przyszły mi do głowy. Chciałam słyszeć, że cokolwiek zrobię, ci ludzie będą ze mną.

Kiedy wzięłam do ręki pierwszy komputerowy wydruk całej książki, popłakałam się. Po mojej twarzy płynęły najprawdziwsze łzy wdzięczności za wszystko, co się wydarzyło, za wszystko, co pozwoliło mi spełnić marzenia. Tak, rak pozwolił mi odnaleźć prawdziwą siebie, nie bać się iść pod prąd, podejmować najtrudniejsze decyzje. Nauczył mnie słuchać cichego głosu intuicji. Przede wszystkim dzięki niemu mogłam opowiedzieć swoją historię wszystkim tym, którzy pogubili się na swojej drodze i poddali strachowi. To również książka dla wszystkich, którzy nie wiedzą, czego tak naprawdę potrzebuje ktoś bliski dotknięty chorobą. Nie tylko rakiem, każdą chorobą wywołującą strach.

Przez cały ten czas nie przestałam szukać swojego Świętego Graala. Wierzę, że go odnalazłam. Ale nie to jest moim sukcesem. Najprawdziwszym sukcesem jest możliwość oddania go innym. Swoją opowieścią chciałam udowodnić, że wszystko jest w głowie, że w medycynie nie ma niczego „na pewno”. Chciałam również pokazać, jak bardzo strach zabiera nam możliwości działania i jak bardzo jest wytworem naszej wyobraźni.

Dzisiaj wiem, kim jestem, i wiem, czego chcę. W mojej głowie nie ma pytań bez odpowiedzi. Odrobiłam swoją lekcję i nie zamierzam tego zaprzepaścić.

Nie sposób wymienić tu wszystkich, którym powinnam podziękować. Jest jednak kilka osób, dla których wdzięczności nie wyrażą żadne słowa. To dzięki nim moja przygoda z nowotworem nabrała prawdziwych rumieńców.

Dziękuję swojemu partnerowi Michałowi za to, że przejął na siebie wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem domu i wychowywaniem naszej córki i że naprawdę starał się mnie nie wkurzać. A nie było to łatwe zadanie.

Dziękuję jego Mamie, Joli, która jest najlepszą prawie teściową na świecie. Musiałabym przeznaczyć chyba pół strony na wymienienie wszystkich jej zalet, więc ograniczę się do najważniejszych. Dziękuję Jej za najprawdziwszą troskę, dyskrecję i pojawianie się w takich momentach, w których naprawdę potrzebowałam właśnie Jej obecności. Za bezszelestne poruszanie się po domu, najlepszy na świecie krupnik i cudowne placki z jabłkami. Wyrazy wdzięczności przekazuję też Jej Mężowi – za męskie podejście do wielu kwestii i najszybsze na świecie znajdowanie kolejnych możliwości.

Doroto, bez Ciebie byłabym jak dziecko we mgle. Twoje zaangażowanie przebiło totalnie wszystko. Nigdy Ci tego nie zapomnę i zawsze będę się czuła Twoją dłużniczką.

Aneto, dziękuję za najlepszy catering na świecie!

Sebastianie, to Ty od początku byłeś moim mentorem i to Ty najbardziej motywowałeś mnie do pisania. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.

Bartku, dzięki za cały proces nauki kreowania nowej rzeczywistości. Przejście przez Alchemię Przebudzenia było moimi narodzinami – tymi prawdziwymi.

Beato, dzięki Tobie dowiedziałam się, od czego zacząć, jak poukładać sobie w głowie i jak być wdzięcznym.

Bez tych osób moja historia zapewne potoczyłaby się zupełnie inaczej. Każdemu, kto sięgnie po tę książkę, życzę, by spotkał Anioły na swojej drodze. Ja je spotkałam…

Rozdział I

Dzień, od którego wszystko się zaczęło

Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym

Ks. Jan Twardowski

– Nie wygląda to dobrze, zapraszam pojutrze na onkologię…

– …?

To był ten moment, kiedy zrozumiałam, co oznacza stwierdzenie, że nagle komuś cały świat się wali. Mój legł w gruzach po kilku zaledwie słowach lekarza. Nie wiem, co mnie bardziej przeraziło: jego nieruchoma twarz bez wyrazu, beznamiętny ton czy unikanie mojego wzroku. A może to wszystko razem wzięte i składające się na jakiś potworny dla mnie spektakl? Zaschło mi w gardle, serce biło jak oszalałe, chciałam o coś zapytać, ale gonitwa myśli nie pozwalała mi zbudować żadnego zdania. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam totalną pustkę w głowie. Naprawdę chciałam wiedzieć wszystko, tylko że mózg i język odmówiły mi posłuszeństwa. Chwilę później, słaniając się, wyszłam z gabinetu.

Na zewnątrz czekała na mnie moja kuzynka Ania. Chyba wyglądałam niewyraźnie, bo odniosłam wrażenie, że Ania nie ma odwagi zapytać mnie o to, co usłyszałam w gabinecie.

W końcu udało mi się wziąć normalny głęboki oddech. Mój mózg powoli znów zaczynał działać.

– Mów – powiedziała w końcu Ania.

– Muszę się stawić na onkologii.

– To nic nie znaczy…

– Aniu, to znaczy wszystko.

Od początku wiedziałam, że badania tylko potwierdzą to, co i tak poczułam natychmiast. Guz w piersi miałam przynajmniej od 2015 roku. Skąd to wiedziałam? Ano stąd, że z powodu wielu różnorodnych obciążeń rodzinnych byłam jedną z najkarniejszych pacjentek na świecie. Badałam się regularnie raz w roku pod kątem większości chorób autoimmunologicznych, dziedzicznych oraz wszystkich tych, które akurat przyszły mi do głowy. Nazywałam to corocznym przeglądem. Nie należałam do osób, które nie chodzą do lekarza, bo się boją, że stwierdzi on u nich jakąś chorobę.

Przez trzy lata słyszałam, że to zwykły mięsako-włókniak, który się nie powiększa, ma regularny zarys i żadnych podejrzanych cech. Raz, w 2016 roku, nawet poprosiłam o skierowanie na biopsję, żebym mogła to sprawdzić i być spokojna. Spokojna na sto procent. Dostałam je. Pojechałam.

Lekarz zaczął od USG.

– A czemu właściwie skierowano panią na biopsję?

– Sama poprosiłam o skierowanie.

– Ale ja nie widzę podstaw do wykonania tego badania, to nie wygląda podejrzanie. Szkoda panią kłuć.

– Hmm… Skoro pan doktor jest pewien, to może faktycznie szkoda.

Wyszłam spokojna. Dwóch niezależnych lekarzy nie może się przecież mylić. Rok później guzek nieznacznie się powiększył, ale ciągle miał tę samą strukturę. Wiedziałam zatem, że nie mam powodu do niepokoju, zwłaszcza że lekarz – kolejny – robiący mi USG nie widział w tym niczego złego.

Przyszedł rok 2018.

Jak zwykle pod koniec stycznia wylatywaliśmy na wakacje. Daleko. Zawsze lataliśmy daleko. Brazylia, Zanzibar, Wyspy Zielonego Przylądka. Tym razem polecieliśmy z parą naszych znajomych i ich córkami na Sri Lankę.

Jeśli jest informacja, która w ułamek sekundy potrafi całkowicie zepsuć komuś wakacje, to na pewno dotyczy ona choroby kogoś bliskiego. Taką właśnie dostał nasz znajomy. Jego mama od dawna kasłała, mimo że nie była przeziębiona. Badania nie pozostawiały wątpliwości – rak płuc. Nieoperacyjny.

Wtedy pomyślałam, że jesienią – wbrew swoim zwyczajom – nie zrobiłam corocznego przeglądu. Postanowiłam, że po powrocie zacznę właśnie od tego.

W marcu poszłam na USG. Nie zaskoczyło mnie, że guzek nadal jest i że nadal nie ma żadnych niepokojących cech. Dodatkowo zrobiłam badanie jamy brzusznej oraz narządów rodnych. Od ginekologa usłyszałam nawet, że mam piękne jajniki i warto to jeszcze wykorzystać. Odetchnęłam z ulgą.

Wieczorem 10 czerwca, leżąc w łóżku, odruchowo zaczęłam sprawdzać rzekomy mięsako-włókniak. Tak, samobadanie robiłam odruchowo i dość często, odkąd nauczyła mnie tego moja pani ginekolog. Jak większość kobiet mam piersi gruczołowe, co zwykle utrudnia samobadanie, ponieważ pod palcami czuję mnóstwo nierówności i grudek. Wiele lat wcześniej, zanim trafiłam na tę świetną panią ginekolog, każde zgrubienie wydawało mi się podejrzane. Podczas wizyty podzieliłam się z nią swoimi spostrzeżeniami. Powiedziała mi wtedy zdanie, które zapamiętałam na zawsze i przy okazji powtarzałam koleżankom. Otóż jeśli kobieta bada swoje piersi regularnie, najlepiej codziennie pod prysznicem, to wkrótce pozna je tak dobrze, jakby miała ich mapę. Jeśli na tej mapie pojawi się jakikolwiek nowy element, wtedy kobieta nie będzie miała wątpliwości, że nie ma to związku z ich gruczołową budową. Na zakończenie tamtej wizyty pani ginekolog pożegnała mnie informacją, że z moimi piersiami wszystko jest w porządku. Do mnie należy teraz stworzenie sobie ich mapy i regularne samobadanie.

Do tego guza byłam przyzwyczajona – przecież tyle razy widziałam go na USG. Jednak tym razem był wyraźnie twardszy i zwyczajnie inny. Zaniepokoiło mnie to. Nie mógł się przecież tak znacząco zmienić w ciągu trzech miesięcy. Przyszło mi do głowy, że może to skutek odstawienia w kwietniu tabletek antykoncepcyjnych… Nie wiem czemu błysnęła mi myśl, żeby sprawdzić pachowe węzły chłonne. Dotknęłam ich i zamarłam.

Węzły były powiększone. Tak bym je nazwała jako lekarz. Mówiąc zwyczajnie, stały się po prostu wyraźnie wyczuwalną kulką. Na pewno wcześniej jej tam nie miałam. Natychmiast odnalazłam opis ostatniego badania – wtedy były prawidłowej wielkości. Czułam, że nie wróży to niczego dobrego. Moja zawsze silna intuicja krzyczała wręcz, że przyjdzie mi zmierzyć się z czymś, z czym na pewno mierzyć się nie chcę. Nie miałam pojęcia, że choroba okaże się zaledwie ułamkiem tego, czemu przyjdzie mi stawić czoła.

Następnego dnia podzieliłam się swoimi wątpliwościami z Anią. Jak się potem okazało, chyba nie była u mnie przypadkiem. To moja najbliższa kuzynka, od lat mieszkająca za granicą. Przyjechała do mnie na krótko pierwszy raz, odkąd wyjechała z Polski, mimo że wcześniej wielokrotnie jej to proponowałam. Kilka lat temu miała nowotwór piersi, lewej. Tej samej, co do której ja miałam wątpliwości. No i Ania była u mnie. Teraz. Właśnie teraz.

– Możesz spojrzeć na moje USG? – zapytałam, podsuwając jej wynik badania.

– Pewnie. Pokaż.

Przeczytała i z uśmiechem odpowiedziała.

– Słuchaj, gdyby tutaj coś się działo, lekarz nie wypuściłby cię, ot tak, z gabinetu. Wysłałby cię na mammografię i biopsję, cito. Jeżeli napisał, że zmiana wygląda na łagodną, to według mnie wie, co mówi. Nie ma się czym martwić.

– A węzły?

– Węzły przecież też są okej. Może się powiększyły, bo jesteś podziębiona?

Nie, z całą pewnością nie byłam podziębiona.

Ania trochę mnie uspokoiła, jednak coś nie dawało mi spokoju. Chciałam jej wierzyć, w końcu wiedziała, o czym mówimy. Jednocześnie odnosiłam wrażenie, że trochę bagatelizuje sprawę, żeby mnie nie straszyć.

– Pokaż mi tę pierś, sprawdzę coś – poprosiła Ania po chwili.

Podeszłyśmy do lustra i ona dłonią ułożoną w łódeczkę uniosła moją pierś. Koło otoczki brodawki pojawiło się niewielkie wgłębienie. Widziałam, jak po twarzy Ani przemknął niepokój. Popatrzyła raz jeszcze i wolno powiedziała:

– Nie podoba mi się to….

A mnie nie podobał się ton, jakim to powiedziała…

Dwa dni później w gabinecie lekarskim usłyszałam zaproszenie na onkologię. Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem człowiekiem czynu. Nie odkładam niczego na później, nie znoszę niepewności, czekania, nie zastanawiam się. Działam natychmiast. Dwa dni czekania na wizytę na onkologii to dla mnie było o dwa dni za długo. Po przyjściu do domu spakowałam torbę do szpitala. Następnego dnia stawiłam się na oddziale onkologii w Szczecinie, żeby zrobiono mi niezbędne badania. Biopsję, mammografię, genetykę, krew.

Pierwsze spotkanie z onkologiem dawało jakąś nadzieję.

– Okej, pani Sylwio. Proszę się rozebrać, zaczniemy od badania palpacyjnego.

Rozebrałam się i usiadłam na kozetce.

– Czy pani lewa pierś zawsze była większa?

– Tak, zawsze, odkąd pamiętam.

– Guz zdaje się dobrze odgraniczony, nie jest rozlany.

Badał mnie jeszcze przez chwilę, jego twarz nie zdradzała niczego. Wpatrywałam się w nią intensywnie, żeby wyczytać jakąkolwiek emocję. Na próżno. Miał twarz pokerzysty. Po chwili powiedział:

– Wziąwszy pod uwagę wynik USG i to, co wyczuwam, myślę, że możemy sobie pozwolić na umiarkowany optymizm.

Ucieszyłam się, ale za chwilę przypomniałam sobie o wgłębieniu koło otoczki brodawki. Nie sprawdził tego.

– Panie doktorze?

– Tak?

– Chciałam panu coś pokazać.

Podniosłam pierś, tak jak wcześniej zrobiła to Ania.

– Mam tu takie zaciągnięcie skóry…

– Hmm… – podszedł do mnie.

Wiedziałam, że on wie, że to nie jest dobry znak.

W internecie przeczytałam, co oznacza takie zaciągnięcie skóry: guz przerasta tkanki i powoduje brak ich ruchomości, co przejawia się właśnie załamaniem lub zaciągnięciem skóry. Przeczytałam też, że guzy łagodne tego nie powodują.

– Widzę, że mamy tu nieźle wyedukowaną pacjentkę. Faktycznie, to trochę zmienia postać rzeczy.

Wiem, że lekarz starał się nie spowodować u mnie wybuchu paniki. Nie spowodował, chociaż już wiedziałam.

Leżąc wtedy w szpitalu, byłam spokojna, wewnętrznie znałam diagnozę, nie liczyłam na cud. Miałam przeczucia, które, jak się za chwilę okazało, nie myliły mnie ani trochę. Poświęciłam ten czas na medytacje, które dawały mi największe ukojenie, pozwalały okiełznać myśli, odciąć się od rzeczywistości i udawać, że żyję normalnym życiem. Wyniki histopatologii miały być najpóźniej za tydzień, genetyki – do dwóch tygodni.

Dla moich najbliższych te siedem magicznych dni było czasem nadziei i wiary, że to tylko zły sen, że za chwilę wszystko się wyjaśni i będziemy się z tego śmiać, a ja dostanę ochrzan za napędzenie im stracha. Patrzyłam na Michała, widziałam jego lęk. Mnie samą najbardziej zaskakiwało to, że w ogóle nie czułam lęku. Kolejny raz mój wewnętrzny głos mówił wyraźnie, że diagnoza okaże się zła. Nie dowiem się, że to niezłośliwy guzek, nie usłyszę, że to początkowe stadium bez przerzutów. Ten brak lęku pozwalał mi zachować spokój.

Już podczas pobytu w szpitalu wertowałam internet w poszukiwaniu wszystkiego, co mogło mi pomóc, a nie należało do obszaru medycyny akademickiej. Czułam, że choroba nie pojawiła się przypadkiem. Uważam, że w życiu nie ma przypadków, że wszystko dzieje się po coś, a najbardziej traumatyczne przeżycia zmuszają nas do przyjrzenia się sobie i zweryfikowania tego, co robimy i myślimy. W głębi siebie wiedziałam, że to mój czas i że ta podróż doprowadzi mnie do odpowiedzi na wszystkie gnębiące mnie od dawna pytania.

Po siedmiu dniach Michał odebrał telefon od profesora z kliniki.

– Cóż… Będziemy musieli się z tym zmierzyć.

– Jest źle?

– Najważniejsze to się nie załamywać. Najwięcej zależy od pacjenta. Jeśli pacjent nie wierzy, że da radę, to medycyna jest bezsilna. Trzeba wziąć się w garść i zacząć leczenie. Nie ma co zwlekać. Jestem do waszej dyspozycji. Jeżeli będziecie potrzebowali jakiejkolwiek pomocy w Warszawie, skieruję was do najlepszych specjalistów. Jeżeli chcecie być u mnie, zapraszam do Szczecina.

– Czy mogę poprosić o przesłanie wyników mailem?

– Jasne, za chwilę przesyłam. Trzymam kciuki i do boju!

Na tych kilka sekund przed przyjściem maila świat się zatrzymał. Wszystko umilkło, w uszach dzwoniła cisza i żadne z nas nie miało odwagi niczego powiedzieć. Trwaliśmy w tym stanie, patrząc na siebie, nie wiedząc, czy we własnych oczach widzimy strach czy żal, pretensję czy ból i czy któreś z nas odważy się otworzyć ten e-mail.

Dźwięk przychodzącego e-maila był ostatnim dźwiękiem w starej rzeczywistości.

Carcinoma lobulareinvasivum, rak zrazikowy naciekający, stopień złośliwości G3. Stwierdzono ekspresję receptora estrogenów w 99% komórek rakowych (intensywność odczynu =3+ na skali 0–3) i receptora progesteronowego w 70% komórek rakowych (intensywność odczynu =3+ na skali 0–3). Indeks proliferacyjny Ki67 – 90% komórek.

Tak więc 21 czerwca 2018 roku z atrakcyjnej, pełnej życia, aktywnej zawodowo kobiety i matki miałam się stać numerem 1320050 na karcie DILO. Bezimienną łysą pacjentką onkologiczną ze złośliwym rakiem piersi z przerzutami do węzłów chłonnych.

Rozdział II

Rak nie jest Twoim przeciwnikiem

Teraz pomaganie jest modne, kiedyś nie było. Było oczywiste.

Bogusław Linda

Kolejny ranek przywitał nas inną energią. To, co miało zostać wypłakane, zostało wypłakane, teraz należało się zastanowić, co z tym fantem począć. Za oczywiste uznałam to, że przy tym stopniu złośliwości nowotworu nie mogę ani nie chcę zaufać jednej metodzie. To był dzień, kiedy uzmysłowiłam sobie również, że skoro jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłam zdrową osobą, to na pewno jestem nią i teraz. Jak się później wiele razy okazało, to przekonanie najprawdopodobniej sprowokowało całą lawinę szczęśliwych zbiegów okoliczności oraz nadało mojemu leczeniu zupełnie nowy wymiar. To był też ten dzień, kiedy zaczęła się moja dwutorowa droga do wyzdrowienia.

Według programu, który zawsze miałam w głowie, musiałam pomagać. Pomagałam wszystkim wokół, bo tak zostałam tego nauczona. Najczęściej powodowało to we mnie wewnętrzny bunt i jednocześnie poczucie winy, którego nie znosiłam. Odkrywałam raz za razem, że prawdziwą przyjemność sprawia mi pomaganie dlatego, że sama tego chcę, a nie dlatego, że tak wypada. I nagle w tej przedziwnej zdrowotnie sytuacji dokonałam przełomowego odkrycia; oto nadszedł moment, kiedy naprawdę będę mogła pomóc. Nie jednej osobie i nie na siłę, ale całym rzeszom ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji podobnej do mojej. Ta myśl przypominała wybuch Etny. Przewartościowała wszystko, co wówczas miałam w głowie. Wiedziałam jedno – udowodnię, że ciągle można wszystko, że wystarczy znaleźć kilka odpowiedzi wewnątrz siebie, a cała reszta naprawdę poukłada się sama. Postanowiłam dokumentować krok po kroku wszystko co robię, jak robię i dlaczego. Zaplanowałam, że kiedy skończy się ta przygoda, opublikuję wszystkie swoje filmy instruktażowe w social mediach po to, żeby ktoś zaczynający swoją wędrówkę z jakąkolwiek – a zwłaszcza z tą – chorobą, miał drogę utorowaną przeze mnie. Chytrość planu polegała na tym, że pod pretekstem nagrywania niezwykle potrzebnych filmików na YouTube’a odwrócę uwagę swojego umysłu od sedna problemu.

Przez większość życia kierowałam się intuicją i zwykle wychodziłam na tym całkiem nieźle. Nie mogłam zatem zrozumieć, dlaczego nie zorientowałam się wcześniej, że coś, co rośnie w mojej piersi, doprowadzi mnie do sytuacji, w której się znalazłam. Choroba nie była dla mnie w tym momencie najważniejsza. Ważniejsze zdawały się odpowiedzi na pytania, które jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły się pojawiać wraz z jej nadejściem. Kiedy zaczęłam się temu przyglądać, uznałam to za wskazówkę na przyszłość. Czas pokazał, że i tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Nigdy nie byłam osobą potrzebującą licznego towarzystwa. Lubiłam spędzać czas tylko ze sobą, grono najbliższych mi ludzi nie zmieniało się od lat. Wewnętrzny głos podpowiadał mi, że tylko oni mogą się dowiedzieć o mojej chorobie. Wiedziałam, że nie poprzestanę na konwencjonalnych sposobach leczenia. A ponieważ znałam powszechne nastawienie do wyłamywania się z systemu, uznałam, że dla wszystkich będzie lepiej, jeśli moja choroba pozostanie moja i tylko moja. Dzięki temu mogłam uniknąć słuchania złotych rad ludzi zdrowych i mało mnie znających, przed udawaną litością i ekscytacją sensatów. Zanim zaczęłam tournée po szpitalach, postanowiłam przyjrzeć się temu, co się stało, i spróbować znaleźć w przeszłości jakiekolwiek symptomy nadciągającego (nie)szczęścia.

Oprócz tych oczywistych, w postaci zaniedbania lekarzy robiących mi USG, zauważyłam również inne, na razie bez ładu i składu, lecz wywołujące dziwne przeczucie, że są elementami większej układanki. Ze zdziwieniem odkryłam, że od jakiegoś czasu w moim życiu dzieją się rzeczy dla mnie niezrozumiałe. Od dwudziestu lat paliłam nałogowo papierosy i należałam do osób, które dwieście razy rzucają palenie po to, żeby za chwilę do niego wrócić. Rzucanie palenia przychodziło mi z łatwością. Szkoda, że na jeden dzień. Aż pewnego sierpniowego popołudnia po prostu zgasiłam papierosa i nigdy nie zapaliłam następnego. Jako posiadaczka grupy krwi 0, czyli grupy pierwotnej, należałam do mięsożerców. Niespodziewanie mięso zaczęło mi najzwyczajniej w świecie śmierdzieć i nie potrafiłam przełknąć ani kawałka. Największym zaskoczeniem stała się coraz większa niechęć do ludzi, narastająca od kilku miesięcy. Stroniłam od nich coraz bardziej, sposób zachowania wielu z nich irytował mnie bezgranicznie. Te trzy rzeczy uznałam za najbardziej uderzające, choć nie dostrzegłam ich wspólnego mianownika. Nie miałam ani narzędzia, ani nawet pomysłu, jak je połączyć, żeby ułożyły się w logiczną całość. Nie wątpiłam natomiast, że klucz znajdzie się sam. Kiełkowała we mnie myśl, żeby zrezygnować z leczenia konwencjonalnego.

Wtedy kompletnie nie wiedziałam, co i jak zrobić, ale chciałam się tego dowiedzieć. Wyjęłam telefon i napisałam na komunikatorze do jedynej osoby, która mogła mnie zrozumieć.

– Hej, masz chwilę?

– Jasne, mam. Dawaj.

– Lidka… Zdiagnozowali u mnie nowotwór. Nie chcę wziąć chemii.

– What??? Poczekaj chwilę.

Trzy minuty później dostałam kolejną wiadomość

– Napisz do Justyny, ona Ci wszystko powie. I wiesz co? Wiadomo, że to ogarniesz, co nie?

– Wiadomo. W kontakcie.

To była najkrótsza i najbardziej treściwa rozmowa, jakiej wówczas potrzebowałam. Bez zbędnych pytań, bez dociekania. Poczułam: ludzie, których mam wokół siebie, nie pozwolą mi zwątpić, że coś może pójść nie tak. A jeśli mnie samej zabraknie wiary, oni oddadzą mi swoją. Tego dnia dzięki Lidii zaczęła się moja wielka wędrówka do nowego życia.

Przytoczona rozmowa zapoczątkowała serię najpierw drobnych, potem większych, a później spektakularnych „zbiegów okoliczności” w moim życiu. Dzisiaj nazwałabym je cudami.

Skontaktowałam się z nieznaną mi Justyną. Ku mojemu zdziwieniu nie zwaliła jej z nóg informacja o tej groźnej trzyliterowej chorobie. Podobnie jak Lidia w krótkich żołnierskich słowach wysłała mnie do kolejnej osoby – Marcina. Podała mi jego numer telefonu oraz nazwę profilu. Weszłam na ten profil i w pierwszej chwili pomyślałam, że to pomyłka. Facet wyglądem przypominał szafę trzydrzwiową i był… mistrzem Polski w kulturystyce. Nie do końca wiedziałam, co o tym myśleć. Wysłałam więc screen do Michała. Oddzwonił od razu.

– Czemu mi to wysłałaś?

– To gość, do którego mam się zgłosić na konsultację w sprawie medycyny niekonwencjonalnej.

– Wiesz, kto to jest?

– No nie. Myślałam, że może ty wiesz.

– To mój przyjaciel ze studiów, mieszkaliśmy razem w akademiku w Katowicach!

– Serio? Dzwoń do niego, proszę, jak najszybciej.

Na kozetce u Marcina wylądowałam razem z Michałem i Anią następnego dnia rano, bo on akurat za sprawą kolejnego cudownego zbiegu okoliczności przyjechał do Warszawy. Na jeden dzień. Do dziś uważam, że rachunek prawdopodobieństwa powinien się przynajmniej lekko zawstydzić. I to dwa razy.

Nastąpił przełom. Odnalazłam początek sznurka w wielkim kłębie chaosu w mojej głowie. Zachłystywałam się każdym zdaniem, które wypowiadał Marcin w siłowni na Mokotowie. Opowiadał mi o chorobie, uśmiechając się od ucha do ucha. Mówił o niej jak o przyjacielu, darze, który dostałam od losu. Momentami miałam wrażenie, że gratuluje mi znalezienia się w tym miejscu. Jeszcze nie do końca rozumiałam, jak można być wdzięcznym za jakąkolwiek chorobę, ale chyba tam rodził się we mnie tytuł tej książki. Czas miał pokazać, że to zrozumiem. Siedziałam naprzeciwko Marcina, słuchałam co mówi i z coraz większym przerażeniem obserwowałam, co się dzieje w moim ciele. W gardle rosła wielka klucha, oczy napełniały się łzami, serce omal nie pękło z żalu.

– Komu musisz wybaczyć? – zapytał Marcin.

Nie mogłam odpowiedzieć, bo wewnętrznie łkałam jak dziecko.

– Dopóki nie odpowiesz sobie na to pytanie i nie wybaczysz, nie ruszysz.

Znałam odpowiedź i chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Nie wiedziałam na razie, jak się za to zabrać. Wiedziałam jednak, co będzie pierwszym krokiem na mojej drodze do uzdrowienia. Usłyszałam jedno z najważniejszych zdań, które daję każdej osobie będącej na początku swojej drogi.

Rak nie jest Twoim przeciwnikiem. Nie walcz. Zaakceptuj. To wielka część ciebie, to historia, którą twoje ciało chce ci opowiedzieć. Bądź uważny i wsłuchaj się w tę opowieść.

Rozdział III

Zaklinanie rzeczywistości

Tylko intuicja pozwala nam obcować bezpośrednio z istotą rzeczy.

Henri Bergson

Podążałam jednocześnie drogą duchową i tą zwykłą, szpitalną. Nie miałam w sobie wtedy tyle odwagi, żeby z niej zrezygnować. Miałam jednak odwagę coraz częściej wsłuchiwać się w głos swojej intuicji. Na początku słaby i cichy, z każdym dniem coraz głośniejszy i bardziej wyraźny. Miałam poczucie, że jestem w stanie wpłynąć na wynik leczenia, jeśli tylko stanę się wystarczająco poinformowanym pacjentem. Nie traciłam czasu na czytanie statystyk ani prognoz mówiących, jakie mam szanse na magiczne pięcioletnie przeżycie. Chciałam zostać specjalistą od swojej choroby. Wiedziałam, że tylko zdobycie gruntownej wiedzy na temat możliwości dostępnych na rynku szpitalnym oraz słuchanie głosu intuicji gwarantują sukces.

Rajd przygotowujący mnie do leczenia zaczął się chwilę po powrocie ze Szczecina. Lista badań do zrobienia zdawała się nie mieć końca. Czułam się wtedy całkowicie zagubiona. Nie wiedziałam, czym jest karta DILO, nie wiedziałam, skąd ją wziąć, nie miałam pojęcia, jak się prawidłowo zarejestrować w szpitalu. W zasadzie nie wiedziałam nic. Wtedy dotarło do mnie, że nie jestem jedyną osobą, która w obliczu choroby najzwyczajniej w świecie nie wie, co ze sobą począć. Postanowiłam, że stanę się informatorką dla osób, które znajdą się kiedykolwiek w podobnej sytuacji. Od pierwszego dnia zaczęłam nakręcać zwięzłe filmy na YouTube. Chciałam stworzyć coś w rodzaju przewodnika pokazującego krok po kroku, od czego zacząć, jak zacząć i gdzie zacząć. Traktowałam to niezwykle poważnie. Po pierwsze dlatego, że chciałam pomóc innym. Po drugie dlatego, że traktowałam te filmiki jak rodzaj pamiętnika, dokumentację tego, co robiłam.

W Szczecinie zrobiono mi wszystkie badania krwi, pobrano ode mnie materiał do badań genetycznych w celu wykluczenia bądź potwierdzenia, że jestem nosicielką genów BRCA1 i BRCA2. Zrobiono mi również mammografię oraz dwa rodzaje biopsji – cienkoigłową węzłów chłonnych oraz gruboigłową samego guza. Wtedy czułam, że dostanę w pakiecie wszystko, czego nie chciałabym dostać. W krótkim czasie okazało się, że nie mam szans na chemię celowaną. Gdybym była nosicielką któregoś z tych genów, miałabym niemal stuprocentową szansę na wyleczenie samą chemią. W pierwszej chwili byłam wściekła, że nawet to się nie udało. Mogłam przecież, do jasnej Anieli, mieć ten gen i raz dwa uwinęłabym się z leczeniem. Po chwili uzmysłowiłam sobie, że jeśli nie jestem nosicielką żadnego z genów BRCA, to mam wielkie szczęście, bo nie ma ich również moja siedmioletnia córka. Odetchnęłam z ulgą. Świadomość, że moja córka jest bezpieczna, miała dla mnie większą wartość niż brak możliwości leczenia chemią celowaną. Czekałam nadal na wynik biopsji węzłów. Nie musiałam czytać statystyk, żeby wiedzieć, że przerzuty do węzłów zmniejszają moje szanse niemal o połowę. Wiedziałam, że węzły są powiększone, ale zaledwie trzy miesiące wcześniej lekarz podczas USG nie widział w nich niczego podejrzanego, więc może tu uśmiechnie się do mnie szczęście… Usłyszałam, że muszę powtórzyć badanie. Materiał pobrany cienką igłą nie wystarczył, by ocenić stan węzłów chłonnych. Tym razem pobrano go grubą igłą. Zresztą na moje wyraźne żądanie.

Szczęście znów się nie uśmiechnęło. Węzły miały te same parametry co pierś. Chyba nawet mnie to nie zaskoczyło. Zaczęłam oswajać się z myślą, że moje szanse maleją po każdym kolejnym badaniu. Momentami miałam wrażenie, że swoim czarnowidztwem ściągam na siebie właśnie takie wyniki. Zaczęłam kompulsywnie kupować wszystko, co wpadło mi w ręce, na temat wizualizacji, afirmacji, medytacji, podświadomości i projektowania nowej rzeczywistości. Zaczęłam od Potęgi podświadomości Josepha Murphy’ego i systematycznie zaklinałam rzeczywistość, powtarzałam w myślach, że jestem zdrowa i każdy kolejny wynik będzie najlepszy, jakiego mogę oczekiwać.

Przyszedł czas na wybór szpitala. Najpierw poszłam do (jak mi się wydawało) jedynego słusznego – największego. Do dziś pamiętam pierwszą wizytę. Weszłam do molocha, wcisnęłam guzik w automacie do rejestracji. Miałam numer 146, nad okienkami wyświetlały się numery grubo przed setką. Pożałowałam, że nie wzięłam kanapek. Natychmiast przegoniłam te myśli, bo po lekturze Potęgi podświadomości powtarzałam od kilku dni jak w transie, że dzień wizyty w warszawskim szpitalu będzie dniem dobrych wiadomości. Obudziwszy się rano, wypowiedziałam jedno zdanie: „To będzie dzień dobrych wiadomości!”.

Po prawie trzech godzinach siedzenia na twardym krześle weszłam do gabinetu onkologa. Podałam pani doktor wszystkie dotychczasowe wyniki i przysiadłam na krześle obok jej biurka. Przejrzała papiery, podniosła głowę, popatrzyła na mnie i powiedziała:

– Rak zrazikowy… To dobry rak.

Popłakałam się ze szczęścia. Na całym ciele miałam ciarki, w mózgu szalały endorfiny. Rak stracił wtedy znaczenie! Liczyło się jedno – zmiana mojego nastawienia spowodowała, że to był naprawdę dzień dobrych wiadomości! Nie zwróciłam nawet uwagi na fakt, że moja wizyta trwała może sześć minut. Jeszcze nie miałam odwagi głośno mówić o swoich afirmacjach, ale dla mnie to był tak duży kop, że po powrocie do domu spisałam kolejnych kilka życzeń na kartce, żeby móc je sobie wizualizować.

Po tylu godzinach spędzonych na szpitalnym korytarzu po prostu padłam. Nie miałam siły na nic. Energia tamtego miejsca przytłoczyła mnie całkowicie. Nabrałam przekonania, że zdrowy człowiek, który pobędzie tam, towarzysząc choremu, musi się zresetować jednym głębszym. Ta wizyta nie dawała mi spokoju. Niby cieszyłam się z dobrych wiadomości, ale – choć nie wiedziałam dlaczego – miałam poczucie, że to nie jest szpital dla mnie. Wszyscy byli tam albo źli, albo smutni, albo przygnębieni. Miałam nieodparte wrażenie, że to bezduszny twór, w którym nigdy się nie odnajdę. Zresztą wkrótce się o tym przekonałam. Plan rysował się jasno: miałam już biopsję, mammografię, badania krwi, więc mogłam się umawiać na konsylium, które przedstawi mi swoją propozycję leczenia. A ja? Ja nie byłam na to gotowa, wszystko we mnie krzyczało, że nie chcę tam pójść. Jeśli nie tam, to gdzie? Przecież nie znam żadnego innego szpitala onkologicznego. Następnego dnia podzieliłam się swoimi rozterkami z Michałem.

– Wiem, że czas nas goni, ale ja nie będę umiała leczyć się w tym szpitalu.

– Jaką mamy alternatywę?

– Nie wiem. Nie znam innych szpitali. Może powinniśmy wrócić do Szczecina?

– To prawie sześćset kilometrów, podróże nas wykończą. Zadzwońmy do Sebastiana.

Sebastian to od lat przyjaciel naszej rodziny, doskonały kardiolog, cudowny człowiek, który później wiele razy pojawiał się na mojej drodze i służył pomocą w wielu sytuacjach. Polecił nam kameralny szpital poza Warszawą. Dzięki jego pomocy za kilka dni wyznaczono mi tam pierwszą wizytę. Wjeżdżając na teren szpitala, czułam się, jakbym wracała do domu. Przepiękny park pachnący żywicą, malutki, czyściutki oddział onkologiczny. Uśmiechnięte od ucha do ucha pielęgniarki, salowe, pani w rejestracji. Nie wierzyłam własnym oczom. Zdawało mi się, że trafiłam do luksusowej prywatnej kliniki. Wizyta trwała prawie godzinę. Czułam się idealnie zaopiekowana.

– Pani doktor, rozumiem, że możemy umawiać konsylium?

– Konsylium? Przecież pani nie ma połowy badań.

– Mam mammografię, biopsję, genetykę, USG, krew… Czy to za mało?

– Jak mogę zacząć panią leczyć, skoro nie wiem, czy wszystko inne jest w porządku? Jeśli mamy dobrać najlepszy dla pani system, muszę sprawdzić inne narządy. Wypiszę pani skierowanie na tomograf, scyntygrafię oraz rezonans.

– Co te badania pokażą?

– Czy nie ma pani przerzutów do innych narządów lub do kości.

To ostatnie zdanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że trafiłam do miejsca, w którym chcę się leczyć. Był tylko jeden problem. Pani doktor w dużej onkologii chciała zacząć od chemii, a pani doktor w kameralnej od mastektomii. Tymczasem ja nie chciałam się jeszcze żegnać ze swoimi naprawdę niczego sobie cyckami. Trzymając w ręku skierowania na badania obrazowe, biłam się z myślami. Kalkulowałam. Warszawa – nie Warszawa, Warszawa – nie Warszawa. W Warszawie mogłam pieszo pójść do szpitala. W razie czego miałam lekarza na wyciągnięcie ręki no i przez kilka miesięcy nie musiałam rozstawać się ze swoją miseczką E. Nie Warszawa – cudowne podejście, ale pięćdziesiąt kilometrów dalej, na dodatek ostre cięcie na początek. Przypomniałam sobie o książce, którą polecił mi Marcin – Tajemnice podświadomości Walerija Sinielnikowa. Zdążyłam ją raz przeczytać, a właściwie pochłonąć. Nadszedł czas na powrót do niej. Pamiętałam, że autor opisał tam, jak rozmawiać ze swoją podświadomością. Przeczytałam ten rozdział raz jeszcze, o wiele uważniej niż przedtem. Wzięłam kąpiel, włączyłam hinduską mantrę, wprowadziłam się w stan odprężenia. Położyłam się na łóżku, zamknęłam oczy. Zamierzałam zadać pytanie, który szpital powinnam wybrać. Nabrałam powietrza.

– Który sz…

– Kameralny!

Natychmiast otworzyłam oczy. Nie wiem, czy byłam bardziej przerażona, zdziwiona czy szczęśliwa. Po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku dni usłyszałam głośno i wyraźnie, gdzieś ze środka mnie, co powinnam zrobić. Tej nocy spałam jak dziecko.

Za kilka dni miałam mieć resztę badań. W moich rytuałach nic się nie zmieniło. Po kilkanaście razy dziennie wizualizowałam sobie, jak mają wyglądać wyniki, i z niecierpliwością czekałam na rezultat.

Podczas każdego z tych badań, a w zasadzie w całej mojej drodze od pierwszego dnia towarzyszyła mi moja przyjaciółka Dorota. Stała się moją siłą napędową. Jej olbrzymia wiedza medyczna, znajomość szpitalnych procedur i zależności: co po czym, co przed czym skróciły czas mojego diagnozowania się o lata świetlne. Dorota nie pozwalała mi z niczym zwlekać, starała się przyspieszyć każde badanie. Przejęła ode mnie niemal całą logistykę, mimo że to ja pracowałam w tej branży. Szczerze mówiąc, momentami miałam jej dość, bo – wstyd przyznać – nie nadążałam za nią.

Rozdział IV

Scyntygrafia

Kto sam siebie traktuje z humorem,

oszczędza sobie wydatków na psychiatrę.

Josef Konrad Scheuber

Na scyntygrafię pojechałyśmy również razem. Dostałam dwa litry płynu do wypicia w godzinę.

– Dwa litry w godzinę?

– Pij, nie jęcz – powiedziała Dorota cheerleaderka.

Nie rozczulała się, nie okazywała litości. Wiedziała, że nie znoszę pić wody i dwa litry to mój zapas na przynajmniej trzy dni.

– Doris, obie wiemy, że nie jestem w stanie wypić tyle wody w godzinę, pęknie mi żołądek.

– Ważne, żeby dupa ci nie pękła. Pij!

– Znasz takie słowo jak empatia?

– Nie znam, ale mój mąż zna.

Picie tej wody było męką, serio. Zastanawiałam się, jaką pojemność ma mój żołądek i czy na pewno nie pęknie. Nie wiedziałam jeszcze, że wypicie takiej ilości płynu nie będzie tym, co najbardziej z tego dnia zapamiętam. Najgorsze dopiero miało nadejść.

Zostałam wywołana pod gabinet. Czułam się, jakbym była wielkim balonem napełnionym wodą i nikt, ale to nikt nie może mnie dotknąć, bo na sto procent eksploduję.

Miły pan z gabinetu zaczekał na mnie, aż wrócę z toalety. A musiał trochę poczekać…

Badanie miało trwać około dwudziestu minut. Położyłam się na wznak, przypięto mnie pasami w trzech miejscach, żeby ograniczyć ruchomość, zablokowano mi głowę. Ten sam miły pan zniknął za drzwiami centrum dowodzenia scyntygrafem. Wiedziałam, że nie wolno mi nawet drgnąć, bo wtedy badanie zostanie przerwane. No i że mam pod ręką guzik, który mogę w każdej chwili wcisnąć na znak, że nie czuję się dobrze z jakiegokolwiek powodu.

Pierwszy akt dramatu rozpoczął się dokładnie w momencie, w którym usłyszałam trzask drzwi zamykających się za ciągle miłym panem. Poczułam, że muszę pójść do toalety. I nie – to nie był subtelny sygnał. Trzy minuty wcześniej opróżniony do cna pęcherz zdecydował, że to było preludium, a teraz czas na występ właściwy. Na domiar złego w bezczelnych głośnikach usłyszałam:

– Proszę się teraz nie ruszać, za chwilę zaczynamy badanie.