Jesteś moim dzieckiem - Justyna Czarna - ebook

Jesteś moim dzieckiem ebook

Justyna Czarna

5,0

Opis

Z powodu wad wrodzonych na świecie umiera każdego roku przynajmniej 3,3 miliona dzieci poniżej 5 roku życia. Aktualne statystyki mówią także, że średnio 1 na 6 potwierdzonych ciąż ulega poronieniu w pierwszych 12 tygodniach, a 1 na 50 w kolejnych 9 tygodniach.

“Jesteś moim dzieckiem” to książka skierowana zarówno:

  • do rodziców przechodzących przez problematyczną ciążę,
  • jak i tych, którzy doświadczyli straty dziecka,
  • ale także do najbliższego otoczenia takich osób.
  • Może okazać się również pomocna dla członków rodziny lub przyjaciół par zmagających się z traumą po utracie dziecka.
  • Dodatkowo zostały w niej zawarte porady dla personelu medycznego, mającego bliski kontakt z rodzicami przechodzącymi przez opisane problemy.

Tłem książki jest osobista historia autorki, która ma za sobą doświadczenie urodzenia i straty dziecka, u którego już we wczesnej fazie ciąży zdiagnozowano poważne wady wrodzone. Głównym celem tej publikacji jest niesienie nadziei i pokazanie osobom przechodzącym przez traumę związaną z zagrożeniem życia lub śmiercią dziecka, że z takiego wydarzenia także można wyciągnąć coś dobrego.

Książka polecana jest każdemu, kto szuka inspiracji do zmiany podejścia do otaczającej go rzeczywistości oraz spojrzenia na świat.

Justyna Czarna – z wykształcenia inżynier elektroniki i telekomunikacji oraz magister informatyki. Z pasji pracowała również jako fotograf ślubny. Obecnie współwłaścicielka marki BlackWood Furniture, zajmującej się produkcją mebli drewnianych. Prywatnie żona i młoda mama, kierująca się w życiu empatią oraz szacunkiem do drugiego człowieka. Jej spojrzenie na świat uległo diametralnej zmianie po zajściu w pierwszą ciążę, w której wykryto u dziecka śmiertelne wady wrodzone, co stało się inspiracją do napisania tej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pełna wdzięczności dla naszego pierworodnego synka Dawida,

który nauczył nas tak wiele w tak krótkim czasie,

dedykuję tę książkę wszystkim mamom, które musiały zmierzyć się ze stratą dziecka.

 

 

Wprowadzenie

Pozwól, że się przedstawię

Mam na imię Justyna i jestem obecnie dwudziestopięcioletnią jedynaczką z „dobrego domu”, posiadającą tytuł magistra informatyki, współwłaścicielką firmy produkującej drewniane meble, fotografką z zamiłowania, żoną oraz matką dziecka, które żyło dwie i pół godziny... Tak, wiem, to ostatnie nieco odbiega od pozostałych określeń i może sprawić, że przeszyje człowieka nieprzyjemny dreszcz. Ale zacznijmy od początku…

Wychowałam się w rodzinie, która miała etykietkę „rodziny idealnej”. Rodzice z dobrymi zarobkami, dom, wycieczki zagraniczne i ja, kochana córeczka ze świetnymi ocenami w szkole. Rodzice mieli czas, aby ze mną rozmawiać. Inwestowali dużo energii, aby pokazać mi, jaką drogę w życiu obrać. Lubili przedstawiać argumenty dotyczące tego, co według nich jest słuszne, a co nie, i kładli duży nacisk na moją edukację. Całe szczęście i nauka nie sprawiała mi większych problemów. Wszystko, co miałam i osiągałam w tamtym czasie, przychodziło mi stosunkowo łatwo. Mogłam spełniać wszelkie swoje zachcianki, ponieważ rodzice chętnie nagradzali mnie za każdą dobrą ocenę. Pracowali z oddaniem, więc nie skąpili mi pieniędzy. Dodatkowo moje babcie nie miały wielu wnuków poza mną, co sprawiało, że chętnie poświęcały mi czas. W naszej rodzinie przez wiele lat nie było większych problemów, jedynie rutynowe trudności, jakie mogą przydarzyć się każdemu.

Obecnie wiem, że idealne rodziny nie istnieją, a i nam do ideału bardzo wiele brakowało. Pewne zdarzenia sprawiły, że nasza pozorna doskonałość rozwiała się i nie można było już mówić, że u nas wszystko w porządku. Były to wydarzenia niezależne ode mnie, niezwiązane z moimi wyborami czy postępowaniem. Dotyczyły jednak bardzo bliskich mi osób i odcisnęły na mnie swoje piętno. W myśl powiedzenia, że problemy chodzą parami, zsynchronizowały się z moim wyjazdem na studia i pierwszymi krokami w stronę samodzielności. Wybór trudnego dla dziewczyny technicznego kierunku i wymagającej uczelni nie ułatwiały mi startu w dorosłość. Nie miałam już takich dobrych ocen jak w szkole. Podjęcie studiów wiązało się z przeprowadzką i wyjazdem do dużego miasta, lecz nie zapewniły mi ucieczki od problemów. Wręcz przeciwnie, czułam się w obowiązku wspierać najbliższych, których sytuacja zaistniała w naszej rodzinie dotknęła bezpośrednio. Działanie na odległość, przy użyciu telefonu komórkowego, było jednak trudne i tylko pogłębiało uczucie tęsknoty.

Na studiach było mi ciężko do tego stopnia, że nie byłam pewna, czy zaliczę kolejny semestr. Aby uniknąć powtarzania przedmiotów, musiałam spędzać większość dni na nauce, a gdy już miałam wolny wieczór, to oczywiście szliśmy ze znajomymi na imprezę odreagować ciężki tydzień. Były momenty, że ucząc się sama w pokoju, czułam się jak uwięziona w klatce. Przez większość czasu doskwierała mi samotność, ale nie mogłam zrezygnować ze studiów, bo wiedziałam, że rodzice będą wściekli. Nie mogłam też wyżalić się mamie, ponieważ ona w tym czasie bardziej potrzebowała wsparcia i to ja czułam, jakbym chwilowo musiała być dla niej mamą. Moje życie przez długi czas było zaprogramowane jak u robota. Od rana uczelnia, później nauka do nocy, a gdy nadchodził wolny wieczór – impreza. Warto nadmienić, że przez ten cały czas uważałam się za dobrą osobę, która postępuje właściwie i robi to, co słuszne. Cotygodniowe spożywanie alkoholu nie zaburzało tej oceny. Szukanie szczęścia na dyskotekach usprawiedliwiałam myśleniem, że na pewno przychodzą tam osoby, które czują podobną pustkę do mnie i może uda mi się poznać kogoś wartościowego. W moim mniemaniu prowadziłam normalne życie studenckie, które w niczym nie odbiegało od normy. W gruncie rzeczy nie byłam przecież złym człowiekiem. Poświęcałam się, aby spełnić oczekiwania swoich rodziców. Chodziłam na imprezy jedynie po to, by odreagować zmęczenie. Nieważne, że skutek był dokładnie odwrotny. Zapijałam smutki, bo „każdy” w tym wieku tak robi, nie miałam na swoim koncie żadnych specjalnych wybryków. Utwierdzało mnie to w przekonaniu, że ogólnie jest ze mną w porządku. Starałam się nie zauważać poczucia beznadziei, które pukało do mnie codziennie. Próbowałam skupiać się na zadaniach bieżącego dnia, a moim jedynym celem było to, by nareszcie skończyć te męczące studia. Wszelkie inne aktywności traktowałam jak epizody mające umilić mi sytuację, w której się znalazłam. Teraz już wiem, że w tamtym suchym i pustym dla mnie czasie działy się rzeczy, których dzisiaj przypadkami nazwać nie mogę. Znając ich następstwa i rozumiejąc związek przyczynowo-skutkowy, odnajduję w nich sens.

Jedna z takich sytuacji miała miejsce pewnego wieczoru, gdy wróciłyśmy z koleżanką po imprezie do naszego studenckiego mieszkania. Zastałyśmy w kuchni naszego współlokatora siedzącego ze swoim kolegą. Kolegę, o którym mowa, znałam wcześniej z widzenia. Pojawiał się czasem w odwiedzinach, przesiadywał w naszej studenckiej kuchni wraz ze swoim znajomym, który z nami mieszkał. Nierzadko zza drzwi swojego pokoju słyszałam fragmenty ich rozmów. Trzeba przyznać, że przez jakiś czas znałam tylko jego charakterystyczny głos. Jako że wpadał dosyć często, zdarzył się ten raz, gdy podczas jego obecności musiałam wyjść po coś z pokoju. Wyszłam, przywitałam się kulturalnie, mówiąc: „cześć!”, przedstawiłam się, jak to robiłam zwykle, i wtedy się zaczęło… Nie mam w zwyczaju budować sobie obrazu drugiej osoby tylko na podstawie wyglądu. Myślę jednak, że każdy z Was przeżył kiedyś sytuację (a jeśli nie, to pewnie przeżyje), kiedy zobaczył jakąś osobę po raz pierwszy w życiu i nic nie było już takie samo jak dwie sekundy wcześniej. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Nie jest to uczucie, które dałoby się zgrabnie ubrać w słowa. Nazwanie tego, co czułam, „motylami w brzuchu”, choć mogłoby wydawać się trafne, znacznie spłyciłoby moje odczucia. Niestety, w tamtym momencie, z uwagi na różne problemy i niewiadome, których ciężar nosiłam, zachowałam się nad wyraz trzeźwo. Wzięłam to, po co przyszłam, po czym wróciłam do swojego pokoju. Nie zrobiłam absolutnie nic, co mogłoby pomóc mi poznać tego człowieka lub sprowokować go, aby chciał się dowiedzieć o mnie więcej. Podeszłam do sprawy realistycznie. Wiedziałam, że to nie jest dobry moment na gmatwanie sobie życia takimi znajomościami.

Wróćmy jednak do wieczoru, gdy byłam po imprezie. Tym razem okoliczności były zupełnie inne. W mojej głowie lekko szumiało. To wystarczało, aby zagłuszyć głos zdrowego rozsądku. Potrzeba bycia zachowawczą również nie wydawała się już taka ważna. Byłam z koleżanką, więc było mi raźniej. Był weekend, a chłopaki nie wyglądali, jakby byli szczególnie zajęci czymś, w czym mogłybyśmy im przeszkodzić. Jak na mój matematyczny umysł przystało, wykonałam w głowie ekspresową analizę sytuacji, z której wynikło, że nie mam nic do stracenia. Zapytałam, czy możemy się przysiąść. Moje pytanie zostało pozytywnie przyjęte i spędziłyśmy z chłopakami resztę wieczoru (przyjmując, że wieczór studencki trwa do trzeciej w nocy). Wypiliśmy po kolejnym piwie, rozmawialiśmy, żartowaliśmy i spędziliśmy typowo studencki wieczór.

Następnego dnia rano (zakładając, że studenckie poranki zaczynają się w południe) zaczęłam od doprowadzenia swojego organizmu do stanu sprzed imprezy. Innymi słowy, odespałam, zjadłam śniadanie, ogarnęłam się, po czym znów włączyłam myślenie, że to nie czas na takie relacje. Starałam się jak najszybciej zapomnieć, że cała sytuacja miała miejsce. Próbowałam nie dopuszczać do siebie nadziei, że mogłam zainteresować sobą wspomnianego kolegę. Nawiasem mówiąc, gdy przetwarzałam to w głowie, naśmiewałam się sama z siebie. Wzbudzenie zainteresowania poprzez prowadzenie nocnych rozmów o co najmniej wątpliwej błyskotliwości było wysoce nieprawdopodobne. Dążyłam więc do tego, aby jak najprędzej zająć się swoimi codziennymi zadaniami i nie pozwolić sobie ani na moment rozproszenia.

To wszystko mogłoby się wydawać typową historią z życia dwudziestoletniej studentki, która w tym miejscu lub niedługo powinna mieć swój koniec. Było jednak inaczej. Mimo dużego samozaparcia i sporych umiejętności oddzielania się od myśli, które nie były mi na rękę, moje nastawienie się zmieniło. Nie wiedzieć kiedy, złapałam się na tym, że przed każdym powrotem do mieszkania z uczelni, ze sklepu, skądkolwiek, zastanawiałam się, czy akurat nasz współlokator siedzi ze swoim kolegą w kuchni. I rzeczywiście często tak było, że siedział. Przez długi czas mówiłam mu tylko „cześć!”. Jednak pewnego razu to my z koleżanką siedziałyśmy w kuchni. Chłopcy przyszli i zapytali, czy mogą się przysiąść. Takie zagranie z ich strony zmieniło nieco zasady gry i moje postrzeganie sytuacji. Przestałam czuć się głupio, robiąc sobie nadzieję. Od tej pory okazje do „przysiadania się” zdarzały się regularnie. Mimo że okoliczności mojego życia były niesprzyjające zawieraniu nowych znajomości i, jak się później okazało, mojego obecnego męża też, pokonaliśmy wszelkie trudności. Obydwoje mieliśmy przed sobą trudy, z którymi musieliśmy się zmierzyć, problemy, które trzeba było rozwiązać oraz decyzje, które należało podjąć. I wiecie co? Nigdy później w moim życiu nie doświadczyłam takiej sytuacji, gdy rzeczy pozornie trudne do rozwiązania i wymagające czasu znikały jedna po drugiej. Podejmowane działania przynosiły rezultaty i pomagały znaleźć się w miejscu, w którym chcieliśmy być. Dlaczego? Bo motywacją była druga osoba. Chęć bycia z nią. Żadne z nas nic sobie nie obiecywało, a jednak okazało się, że w tym samym czasie zrobiliśmy porządki w swoim życiu. Porządki, które pozwoliły nam otworzyć serca na nową relację. A wszystko rozpoczęło się od pragnienia, które nagle przyszło do mojego serca, i od zmiany nastawienia. Dzisiaj wiem, że takie nagłe pragnienia większych zmian nie są przypadkowe. Wrócę do tego w dalszej części tej książki.

Pobraliśmy się. I to stosunkowo szybko. Byliśmy siebie bardzo pewni. Wszelkie argumenty, że to za szybko, że jesteśmy bardzo młodzi, że na to zawsze będzie czas, nie miały dla nas znaczenia. Około pół roku po ślubie podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do innego miasta. Było to rodzinne miasto Michała, mojego męża. Niestety, znajdowało się dokładnie po drugiej stronie kraju niż miejsce zamieszkania moich rodziców. Pochodziliśmy z dwóch odległych od siebie miast, więc trzeba było na coś się zdecydować. Po wielu dyskusjach zgodziłam się. W gruncie rzeczy lepsze jest życie blisko przynajmniej części rodziny niż bycie odseparowanym od bliskich w ogóle. Wiedziałam, że dla moich rodziców, jako rodziców jedynaczki, to będzie cios. Niemniej już sam wyjazd na studia był dla nich przełomem, z którym jakoś sobie poradzili. Wytłumaczyłam im, że zmiana miasta na bardziej odległe nie zmieni wiele.

Argumentem, który ich przekonał, był też fakt, że trochę mniejsze miasto dawało większe szanse na rozwój mojego hobby, jakim jest fotografia. Wiedziałam, że w tak dużym mieście jak Kraków, z którego uciekaliśmy, nie odważyłabym się na próbę przekształcenia fotografii w sposób na życie. Pod tym względem to była dla mnie szansa. Rzeczywiście, już niedługo po naszej przeprowadzce dostałam możliwość pracy w studiu fotograficznym. Praca ta umożliwiła miwykonanie swoich pierwszych reportaży fotograficznych oraz poszerzyła moją wiedzę na temat fotografii. Rozwój wspomnianego hobby nieco mnie pochłonął i zaczęłam spędzać w studiu sporo czasu, nawet po godzinach, obrabiając zdjęcia. Zdarzało się, że wracałam do domu bardzo późno.

Mój mąż w tym czasie również rozwijał swoje nowe hobby, co było mi nawet na rękę. Nie miałam wyrzutów sumienia, że tak często nie ma mnie w domu. W tym czasie mało czasu spędzaliśmy razem, pewnie dlatego bywały między nami zgrzyty. Nie przejmowałam się tym jednak zbytnio. Był to w moim mniemaniu najlepszy czas na rozwijanie swoich pasji. Byłam świeżo upieczoną żoną. Tłumaczyłam sobie, że tak chyba wygląda życie każdego małżeństwa. Posiadanie hobby jest przecież dobre. Nie można siedzieć non stop na kanapie przed telewizorem.

Uważałam, że mając hobby, jestem bardziej wartościowa w oczach męża. Jestem kobietą, która ma zainteresowania. Niech nie myśli, że świata nie widzę poza nim, to będzie się bardziej starał. Trudno mi to teraz przyznać, ale takie podejście wydawało mi się „zdrowe”. Myślałam, że przynosi to korzyści dla obydwu ze stron. Zagwarantuje, że nie popadniemy w rutynę. Ciekawe, że w tym czasie nasze dni zaczęły być bardzo do siebie podobne. Właśnie wtedy, gdy myślałam, że zapobiegam rutynie.

Pustkę, którą odczuwałam jeszcze na studiach, wypełniłam byciem żoną i samorealizacją. To był już jakiś cel. Wmawiałam sobie, że tyle wystarczy. Jestem ważna dla kogoś. Dodatkowo mam zainteresowania i chcę rozwijać swoje umiejętności. To nie jest puste egzystowanie, w którym uciekasz od wszelkich emocji, żeby nie odczuwać smutku. Mam prawo, aby okazywać miłość drugiej osobie i być kochaną. Jest dobrze. Byle utrzymać tę stabilność do końca swoich dni, to nie będzie źle. O to przecież w życiu chodzi. Żeby było dobrze, prawda? Gdybym dzisiaj spotkała osobę, która rozumuje tak jak ja wtedy, to odpowiedziałabym jej bez zastanowienia: „o właśnie nieprawda”.

Zmiany

Wejście w małżeństwo jest zawsze czymś nowym. Myślę, że nie ma osoby, dla której podjęcie decyzji, że zostanie z tą właśnie osobą do końca swojego życia, nie stanowiłoby pewnego przełomu. Nawet jeśli pozornie tego nie widać. Ludzie bardzo przeżywają każdą zmianę. Często nie lubią ich, mają nawet tendencję do wzbraniania się przed wieloma z nich wszelkimi możliwymi sposobami. Mam wrażenie, że nawet wtedy, gdy w naszym życiu zachodzą zmiany, które klasyfikujemy jako „te dobre” i których wyczekujemy, to zagnieżdża się w nas jakiś strach i mamy sporo wątpliwości. Wynika to w mojej opinii z obaw przed czymś nieznanym. Każda ze zmian przynosi przecież coś nowego. Stawia nas w sytuacjach, w których jeszcze nie byliśmy. Jest swego rodzaju testem, który pokazuje, jak sobie poradzimy w nowej sytuacji. Nie uwierzyłabym więc, gdyby ktoś powiedział mi, że wejście w małżeństwo nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Również dla nas była to pierwsza przeżyta wspólnie poważna zmiana.

Drugą z nich, jak już wspominałam, była przeprowadzka do innego miasta. Prawdę mówiąc, była to dużo większa zmiana dla mnie niż dla mojego męża, ponieważ dla Michała był to powrót do rodzinnego miasta. Niemniej wydaje mi się, że poradziłam sobie z tą zmianą całkiem dobrze. W nowym mieście od razu kontynuowałam studia, dołączyłam do lokalnego stowarzyszenia fotografów i rozpoczęłam pracę w studiu fotograficznym. W krótkim czasie udało mi się poznać sporo nowych osób. Szybko więc zapobiegłam temu, czego bałam się najbardziej.

Po co o tym wszystkim opowiadam? Żeby dać się lepiej poznać. Żebyś mógł wiedzieć, jakie okoliczności życia mi towarzyszyły. Żeby pokazać, że tak jak każdy doświadczyłam w swoim życiu sytuacji, które mnie ukształtowały, były moimi osobistymi przełomami, i jednocześnie przyznać, że to, co w tamtych momentach wydawało mi się wyzwaniem, tak naprawdę było niczym w porównaniu do tego, co miało nadejść później. Żeby się usprawiedliwić i wyjaśnić, że mimo iż duża część mojego życia była po prostu łatwa, to w obliczu drobnych problemów starałam się zawsze znaleźć rozwiązanie. Żeby zwrócić uwagę na to, że nieposiadanie większych problemów wcale mi nie pomogło, gdy takowe nadeszły. Wręcz przeciwnie, dalsze wydarzenia zaskoczyły mnie przez to jeszcze bardziej. Żeby Ci wyjawić, że opis wcześniejszych wydarzeń z tej książki jest nieco wyolbrzymiony. Nie dlatego, że jestem nieszczera, lecz dlatego, że tak te wydarzenia wtedy przeżywałam. Były epicentrum mojego życia. Taka wtedy byłam. Moją receptą na życie było kłamstwo, że jeśli będę się starała być dobra dla innych, to los będzie też dobry dla mnie. Tak to niestety nie działa. W dodatku, choć starałam się być dobrym człowiekiem, byłam skupiona głównie na sobie.

Nie chcę już taka być. To, co przeżyłam, sprawiło, że już nigdy nie będę tą samą osobą. I chwała Bogu! Nie zamierzam zmarnować swojego doświadczenia. Zostałam w młodym wieku przeprowadzona przez wydarzenia, których nie doświadczyła niejedna starsza osoba. Zdobyłam dzięki temu coś wartościowego, czym mogę się podzielić. Chcę to teraz zrobić. O tym właśnie jest ta książka. Pryzmat moich doświadczeń jest tylko podkładką. Wiem, że jeśli czytasz tę książkę, to z dużym prawdopodobieństwem Ty lub ktoś z Twoich bliskich przeżywacie teraz bardzo trudny okres. Gwarantuję Ci, że jeśli dobrniesz do końca, otrzymasz nadzieję. Znajdziesz tu dużo praktycznych porad. Wiedz również, że nie chcę Ci nic narzucać, jedynie proponuję. Bardzo serdecznie Cię zapraszam i zachęcam: czytaj dalej!

 

1. Wygląda na to, że zostaniemy rodzicami!

Hormony kontra logika

Był ciepły letni dzień. Mój mąż majsterkował w warsztacie u swoich rodziców, a ja siedziałam na kanapie i oglądałam telewizję. Teściów nie było w domu. Nie wiedziałam dlaczego, ale wszystko mnie irytowało. Miałam ochotę obrazić się na cały świat. „Dlaczego tak długo coś robi? Dlaczego ja tu siedzę? Dlaczego ma gdzieś to, jak się czuję?” – takie wyrzuty, choć nie do końca słuszne, zaprzątały moją głowę. Michał niczym sobie na nie nie zasłużył, ale byłam lekko podenerwowana. Od kilku dni spóźniał mi się okres. Nie było to dla mnie niczym nadzwyczajnym, nie miałam regularnych cykli.

Nie należałam jednak do kobiet, które przed miesiączką chodzą złe i nabuzowane, pragnąc sobie ulżyć na pierwszej napotkanej osobie. Miewałam co najwyżej drobne wahania nastrojów, które starałam się jednak zatrzymywać dla siebie. Tym razem czułam się inaczej – dziwnie. Bolał mnie brzuch, ale zamiast nie przejmować się tym jak zawsze, próbowałam się wsłuchać w ten ból. Było mi przykro, że nikt nie zauważa, że jestem zaniepokojona. Wprawdzie byłam sama w pokoju i nikt nie miał szansy tego zauważyć, lecz było mi przykro, i już! Kobieta. Hormony. Faceci, którzy to czytacie – pamiętajcie, że takie rzeczy się zdarzają i okazujcie wyrozumiałość.

Czy nie pomyślałam wcześniej, że to może być ciąża? Oczywiście, że pomyślałam. Rozmawiałam nawet o tym z Michałem. Jednak odkąd byliśmy małżeństwem, nie raz zdarzało mi się rzucić w rozmowie: „A może jestem w ciąży?”. Był już więc do tego przyzwyczajony. Swoje odpowiedzi na tego typu pytania kończył słowami, że panikuję jak zawsze. Używał słowa „panika”, choć ciąża nigdy nie była dla nas czymś, przed czym mieliśmy zamiar się wzbraniać na wszelkie możliwe sposoby. Moje zachowanie można było jednak w pewnym sensie tak określić. Wydaje mi się, że wiele kobiet na myśl o ciąży wpada w panikę. Dlaczego? Przecież znakomita większość z nich lubi dzieci i marzy o własnych. Pisząc to, sama staram się znaleźć tego przyczynę. Przychodzi mi na myśl wspomniana wcześniej zmiana. Lęk przed zmianą. Pierwsza ciąża jest czymś zupełnie nowym w życiu każdej kobiety. Czymś totalnie nieznanym. Ba, zazwyczaj nie tylko w życiu samej kobiety, ale również w życiu partnera.

Kiedy tak siedziałam samotnie, czekając na Michała i wsłuchując się w tępe pobolewanie w podbrzuszu, tak jakbym liczyła na to, że jeśli odpowiednio mocno się skoncentruję, to organizm powie mi, co się dzieje, przyszła do mnie znowu myśl o ciąży. Nie wiem dlaczego, ale nagle ogarnęło mnie przekonanie, że tym razem to właśnie jest powód mojego rozchwianego samopoczucia. Doszłam do wniosku, że nigdy wcześniej się tak nie czułam i że to wszystko wskazuje na coś nowego, coś, czego jeszcze nie doświadczyłam. Jako że jestem osobą, która nie wytrzyma długo w stanie niepewności, szybko zaczęłam układać w głowie plan. Pomyślałam logicznie w przerwie między emocjonalnymi zawirowaniami i doszłam do wniosku, że rozwiązanie jest bardzo proste – trzeba zrobić test ciążowy. Słyszę, jak część Czytelników wypowiada na głos ironiczne słowa w stylu: „Eureka!”. Uwierzcie mi jednak na słowo, że znalezienie rozwiązania przez kobietę pod wpływem hormonów, która przeżywa w jednym momencie wiele skrajnych emocji, nie jest proste.

Zasadniczo plan składał się z dwóch etapów: kupić test ciążowy i wykonać go. W grę wchodziła jednak jeszcze jedna bardzo ważna kwestia: przekonanie Michała, że należy to zrobić. Nie udało mi się to od razu. Dopiero wieczorem, gdy byliśmy już w domu, widząc, jak przebieram nogami i nie mogę się na niczym skupić, mąż przystał na moje namowy. Było już dosyć późno. Wybraliśmy się więc do dyżurnej apteki. Cała ta wyprawa wydawała nam się nieco zabawna. Odganialiśmy swój niepokój, obracając wszystko w żart.

Gdy wróciliśmy do domu, od razu zabraliśmy się za wykonanie testu. Michał był ciekawy. Przestał być święcie przekonany, że wie, jaki będzie wynik. Przeczytał instrukcję, aby wiedzieć, co oznaczają poszczególne kreski, kiedy wynik może być nieważny i tym podobne. Wykonałam wszystko zgodnie z opisem i chciałam zostawić test w łazience, aby wrócić za pięć minut i sprawdzić wynik. Nie zdążyłam jednak od niego odejść. Momentalnie zaczęła pojawiać się druga kreska. W tamtym momencie nie byłam jeszcze w pełni świadoma, co to oznacza. Zawołałam więc z łazienki jeszcze zupełnie normalnym tonem głosu:

– Ej, tu się pojawiły jakieś dwie kreski.

Michał w ciągu dwóch sekund był w łazience. Z półuśmiechem na ustach i niedowierzaniem patrzył na test.

– Wygląda na to, że zostaniemy rodzicami! – oświadczył.

Będąc w sporym szoku, zaczęliśmy się przytulać. Momentalnie pojawiła się radość. Nie możemy powiedzieć, że planowaliśmy to dziecko, ale nigdy też nie będziemy mogli powiedzieć, że było ono niechciane. Wiedzieliśmy, że chcemy mieć dzieci. Gdybyśmy mogli zdecydować, może byłoby to rok później. Zdążyłabym skończyć spokojnie studia. No ale rok w tę czy w tamtą? Co za różnica? Przecież studentki biorą dziekanki, aby urodzić dziecko – szybko skalkulowałam w głowie. Stwierdziliśmy zgodnie, że nie jest to problem, który byłby nie do przejścia.

Zaraz potem, mimo późnej godziny i wciąż trochę nie dowierzając, zadzwoniłam do mamy. Powiedziałam prosto z mostu, że właśnie dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Ogromnie się ucieszyła. Krzyczała wręcz z radości. Nie przejmowała się nawet tym, że prawdopodobnie będę musiała przerwać na chwilę studia. Radość wzięła w tym momencie górę. Zagadałyśmy się. Kątem oka widziałam, że powinnam już zakończyć tę euforyczną rozmowę, ponieważ mąż się niecierpliwił. Chciał, żebyśmy mogli razem przeżyć resztę tego wieczoru – jednego z najbardziej zapadających w pamięć wieczorów w naszym życiu.

– Będziesz mamusią? – powiedział do mnie żartobliwie, gdy odłożyłam telefon.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po prostu usiadłam obok niego na kanapie i się przytuliłam. Nie mogłam uwierzyć, że w moim brzuchu zaczyna rosnąć nowe życie. Nie mogłam też uwierzyć w to, że nasze życie po prostu się układa. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży, wszelkie polemiki na temat tego, kiedy byłby najodpowiedniejszy czas, odeszły na bok. Okazało się, że tu i teraz jest odpowiedni czas i oboje to akceptujemy. Nasze małżeństwo weszło w kolejny etap. Oboje byliśmy szczęśliwi.

Ciążowa rzeczywistość

Wszyscy mamy jakieś wyobrażenia odnośnie do tego, co ma się wydarzyć w przyszłości. Pewnie większość kobiet, myśląc o swojej ciąży, widzi siebie odpoczywającą na kanapie oraz męża, który zajęty jest domowymi obowiązkami i tylko donosi świeże owoce. Niestety, rzeczywistość bywa trochę brutalna. Nasi mężowie muszą chodzić do pracy. Mają nawet prawo wrócić z niej zmęczeni. Wracając pospiesznie do domu, aby jak najszybciej sprawdzić, jak się czujesz i co u Ciebie słychać, mogą z roztargnienia zapomnieć kupić owoce lub słodycze, o których marzysz. Ba, mogą w ogóle nie domyślić się, jaka jest w tej chwili twoja zachcianka. Co więcej, mogą myśleć, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sama wyszła do sklepu. Szczególnie gdy jeszcze w ogóle nie masz brzucha i jedynym objawem Twojej ciąży są mdłości. To, że Cię mdli, nie zawsze też jest widoczne na pierwszy rzut oka. Dlatego oni naprawdę myślą, że cały dzień tylko siedzisz w domu i odpoczywasz. W dodatku, nawet jeśli mąż przejmie na początku część Twoich obowiązków, po czasie prawdopodobnie okaże się, że wiele rzeczy i tak musisz robić sama. Nie wspominam w ogóle o przypadku, w którym kobieta przez większość ciąży musi chodzić do pracy. Mam świadomość, że tak bywa.

Nasz przypadek był o tyle odmienny, że wciąż byłam studentką. Nie pracowałam więc na pełen etat, za to chodziłam na zajęcia. Prowadzący i inni studenci nie wiedzieli, że jestem w ciąży. Przynajmniej przez połowę jej trwania, póki nie zaczął rosnąć mi brzuch i niektórzy zaczęli się domyślać. Jak już wspomniałam, nie miałam pracy na pełen etat, ale wciąż dorabiałam w studiu fotograficznym. Na początku ciąży przesiadywałam tam jeszcze całkiem sporo czasu. Wraz z jej postępem przestawałam obrabiać zdjęcia po godzinach. Przychodziłam jedynie do pracy w pojedyncze dni. Moja codzienność była więc wypełniona różnymi aktywnościami. Było to możliwe, bo dzięki Bogu ominęła mnie najbardziej uciążliwa dolegliwość pierwszego trymestru, jaką są regularne mdłości. Gorsze samopoczucie zdarzało mi się sporadycznie. Dodatkowo moje wyniki badań krwi były bardzo dobre – wszystko w normie. Czułam się bardzo dobrze.

Niestety wzorowo nie czuło się moje małżeństwo. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że było bardzo źle. Z perspektywy czasu widzę jednak, że przejawialiśmy zachowania, które, gdyby nie zostały przerwane na skutek późniejszych zdarzeń i zmiany naszego światopoglądu, mogłyby prowadzić do poważniejszych konsekwencji. Coraz częściej zdarzały nam się kłótnie, których rozwój był niewspółmierny do powodu sprzeczki. Kłótnie, w których drobiazg, o którym następnego dnia można by zapomnieć, prowadził do poważnych konfliktów, w czasie których wywlekane były problemy z całego minionego roku tylko po to, by udowodnić swoją rację i zamanifestować, kto miał gorzej w tym związku. Co za absurd kłócić się w taki sposób – myślę w tej chwili. Nie po to przecież tworzy się związki, aby którejkolwiek ze stron było gorzej. Naprawdę szczerze i z serca przestrzegam Cię: nie rób sobie tego. Wiem, że łatwo się mówi, gdy wszystko jest okej i czyta się spokojnie książkę. Zupełnie inaczej jest, gdy emocje biorą górę.

Jako przestrogę opowiem w takim razie o jednej kłótni z naszego życia. Paradoksalnie miała ona miejsce kilka dni po tym, jak dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży. Kilka dni po tym, gdy przeżywaliśmy tak ogromne szczęście i wszystko było między nami cudownie. Za żadne skarby świata nie przypomnę sobie, o co poszło. To najlepszy dowód na to, że na pewno nie było to nic poważnego. Był późny wieczór. Z kłótni pamiętam jedynie to, że byłam zdenerwowana do granic. Michał powiedział, że idzie spać do salonu. Wziął poduszkę i kołdrę i wyniósł się z pokoju. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Niemalże trzęsłam się ze złości. Później płakałam. Płakałam i prosiłam go, żeby wrócił. Martwiłam się. Wiedziałam, że w ciąży nie powinnam się stresować, lecz nie potrafiłam nad sobą zapanować. Z bezradności zaczęłam krzyczeć do niego, że jak będzie mnie tak traktował, to dziecko na pewno będzie chore.

Czy taka sytuacja może być przyczyną choroby dziecka? Wydaje mi się, że nie. Nie potrafię sobie jednak wybaczyć, że tak się zachowałam. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że tak powiedziałam – z bezsilności, ale z dużym przekonaniem w wyniku wzburzenia. Nawet na następny dzień w rozmowie z przyjaciółką dzieliłam się z nią obawami, że przez mój stres dziecko może być chore. Nie powinnam była tak mówić. Nie mam tu na myśli jakiejś magii czy zaklęć. Dziś po prostu znam znaczenie wypowiadanych słów. Wiem, że nie można rzucać ich na wiatr. Jeszcze raz powtórzę: niech ta krótka historia będzie dla Ciebie przestrogą. Trzymaj język za zębami, aby nie wypowiedzieć czegoś, czego będziesz żałować do końca życia.

Podzielenie się z Tobą tą sytuacją wymagało ode mnie przełamania się. Nie jest łatwo przyznać się, że moja rzeczywistość, moje relacje z innymi lub jeszcze inne aspekty nie są idealne. Jednak niech podniesie rękę, kto nie przeżył w swoim związku takich momentów. Idealnie byłoby nie kłócić się wcale. Uważam jednak, że mieszkając z kimś pod jednym dachem, nie sposób nie znaleźć płaszczyzn, na których można się poróżnić. Dobrą praktyką jest oczywiście panowanie nad sobą w kłótniach i nie obrażanie drugiej osoby. Wyrażanie swojego zdania ze spokojem i chęć zrozumienia punktu widzenia partnera. Takie podejście sporo zmienia w relacjach, ale nie pojawia się za pstryknięciem palcami.

A co z małżeństwami, które wcale się nie kłócą? Nie wiem, lecz gdybym w swoim małżeństwie zobaczyła taką tendencję, byłby to dla mnie pierwszy dzwonek, że coś może być nie tak. Im bardziej człowiekowi na kimś zależy, tym bardziej sprawia mu przykrość każda sytuacja, w której ta osoba zawodzi. Każda najmniejsza różnica zdań w sprawach istotnych wywołuje ból i jest trudna do zaakceptowania. Osoba, z którą spędzasz najwięcej czasu, jest też najczęściej osobą, na której wyładowujesz najwięcej stresu, frustracji czy złości. To brutalna prawda o naszej naturze. No nie sposób się z taką osobą nigdy o nic nie pokłócić! Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że kłótnie są potrzebne (może nie akurat takie jak ta, którą opisałam). Pozwalają oczyścić atmosferę. Sprawiają, że bardziej docenia się te dobre momenty. Powodują, że zaczyna się nad sobą pracować.

W naszym małżeństwie od zawsze mieliśmy tendencję do tego, by tak szybko, jak potrafimy się pokłócić, również się godzić. Niech Cię więc nie zdziwi, że już następnego dnia zapomnieliśmy o całej sprawie. Nie było to może łatwe. Pewnie jak zazwyczaj zdarzyły się jeszcze jakieś docinki związane z wcześniejszym dniem. Jakieś wyrzuty, żale, próby przestrzegania współmałżonka, że następnym razem powinien postąpić tak, a nie inaczej. Koniec końców – dogadaliśmy się.

 

I bije serduszko!

Nasza codzienność toczyła się dalej. Minął tydzień. Dalej każdego dnia budziłam się i moją pierwszą myślą po otwarciu oczu było: „Nie mogę uwierzyć, że jestem w ciąży”. Byłam tym faktem bardzo podekscytowana. Oczywiście towarzyszył mi też lęk dotyczący tego, jak to będzie, jak sprawdzimy się w roli rodziców, jak nauczę się tych wszystkich rzeczy związanych z pielęgnacją dziecka, czy podołamy finansowo. Moje ekscytacja jednak dosyć dobrze zagłuszała wątpliwości. Czułam też, że moje małżeństwo zostało tą ciążą jeszcze bardziej przypieczętowane. Widziałam, jak mąż inaczej na mnie patrzy. Już nie tylko jak na swoją żonę, ale także jak na matkę swojego dziecka. Było mi z tym bardzo dobrze. Zaczęłam czytać w internecie wiele artykułów poruszających temat ciąży oraz tego, jak przygotować się do porodu i przyjścia maluszka na świat. Co kilka dni na specjalnej stronie sprawdzałam, jakiej wielkości jest nasz dzidziuś na tym etapie ciąży oraz oglądałam zamieszczone w internecie zdjęcia USG pokazujące różne etapy rozwoju dziecka. Zachwycałam się tym, że w środku mnie rozwija się taka maleńka istotka.

Ogłosiliśmy rodzinom i znajomym, że jestem w ciąży. Gdy widywaliśmy się z różnymi znajomymi, którzy jeszcze nie słyszeli naszej radosnej nowiny, nie mogliśmy długo wytrzymać. W pierwszym lepszym momencie w rozmowie oznajmialiśmy, że zostaniemy rodzicami. Wszyscy nam gratulowali i bardzo się cieszyli. W międzyczasie okazało się, że siostra Michała również jest w ciąży. I to w tym samym tygodniu, co ja! Ależ to była niespodzianka i radość! Rodzice Michała dowiedzieli się, że zostaną dziadkami – i to od razu podwójnymi! Nasze terminy porodu były od siebie oddalone o zaledwie trzy dni. Niesamowite, prawda?

Termin mojej pierwszej wizyty u lekarza został ustalony dopiero na czas ósmego tygodnia ciąży. Do tego czasu wykonałam wszystkie potrzebne badania. Zdecydowałam się prowadzić ciążę prywatnie, a więc i badania musiały zostać zrobione prywatnie. Była ich cała lista. Przyznam szczerze, że po pierwszej wizycie w laboratorium lekko się przeraziłam, ile bycie w ciąży kosztuje. Jednak nie było nam szkoda tych pieniędzy. Chcieliśmy zrobić wszystko, by ciąża mogła przebiegać jak najlepiej. Moje wyniki były wzorowe. Wszystko w normie. Tarczyca, cukier, poziom progesteronu – wszystko idealnie. Szczerze przyznam, że nawet nie pomyślałam, że mogłoby być inaczej. Gdy myślałam o tym, że jako dość młoda dziewczyna zostanę mamą, pocieszało mnie to, że młode osoby mają lepsze zdrowie i ciąże młodych kobiet przebiegają bez komplikacji. Skąd w ogóle wzięłam takie informacje? Nie wiem! Tak mi się po prostu wydawało.

Przyszedł dzień mojej pierwszej ciążowej wizyty u lekarza. Od rana nie mogłam się na niczym skupić, moją głowę zaprzątały pytania. Czy będzie już widać dziecko na USG? Jak będzie wyglądało badanie? Czy Pani doktor będzie miła? Czy będzie uważała, że jestem za młoda na bycie w ciąży? Miałam milion różnych pytań. Niestety godzina wizyty była taka, że musiałam jechać sama, Michał był wtedy w pracy. Szczerze mówiąc, nie miałam wtedy jeszcze świadomości, że na takie wizyty można chodzić z partnerem, więc nie przyszło mi nawet do głowy, aby poprosić Michała, by wybrał się ze mną. Pojechałam sama. Weszłam do środka, podeszłam do okienka rejestracji, potwierdziłam, że ja to ja, i usiadłam w poczekalni. Naprzeciwko mnie siedziała pani z mężem. Zrobiło mi się trochę przykro, że jestem sama. „Trudno” – pomyślałam. „Będę wiedziała na przyszłość!”. Pani z naprzeciwka była na moje oko przynajmniej dziesięć lat starsza ode mnie. „Pewnie to niepierwsze jej dziecko – przemknęło mi przez myśl. „A nawet jeśli, to mnie zawsze marzyło się mieć dzieci, gdy będę mieć dwadzieścia parę lat. Nie każdy musi mieć przecież takie same preferencje” – tłumaczyłam sobie.

Nadszedł czas mojej wizyty. Weszłam do środka. Pani doktor porozmawiała ze mną dwie minuty, następnie poprosiła mnie na badanie. Gabinet był bardzo nowoczesny. Nie miałam pojęcia, że tak to wszystko jest w dzisiejszych czasach zorganizowane. Leżałam, a nade mną wisiał spory ekran telewizora. Mogłam na nim oglądać obraz USG. Zaraz po przyłożeniu głowicy do mojego brzucha zobaczyłam na ekranie fasolkę połączoną z czymś okrągłym. Pani doktor wyjaśniła mi, że kulka, z którą połączony jest dzidziuś, to woreczek żółtkowy. Jego zadaniem jest odżywianie dzidziusia, zanim wykształci się łożysko. Łożysko zaczyna spełniać swoją funkcję dopiero pod koniec pierwszego trymestru ciąży (tak, ja też nie miałam o tym wszystkim pojęcia, dopóki nie byłam w ciąży! Teraz co nieco już wiem, więc mogę Ci wyłożyć). Pani doktor zmierzyła fasolkę. Okazało się, że miała jedenaście milimetrów.

– To już całkiem spore dziecko! – śmiała się lekarka.

W fasolce można było już z łatwością rozpoznać, z której strony jest głowa. Widoczne były nawet zalążki nóżek i rączek.

– I bije serduszko! – oznajmiła wesoło pani doktor.

Nacisnęła jakiś przycisk, po czym w gabinecie rozległo się echo bijącego serca. W tym samym czasie na ekranie pojawił się wykres częstotliwości uderzeń. Dźwięk sam w sobie może nie był przepiękny. Nie był czysty, przeplatał się z szumem. Jednak świadomość, co odzwierciedla, sprawiła, że moje serce zmiękło. Tak bardzo żałowałam, że Michał nie może być teraz ze mną! Czułam, jak wypełnia mnie miłość. Miłość do nowo powstałej istotki. Miałam świadomość, że przed nią jeszcze dość długa droga, zanim przyjdzie na świat. Byłam jednak dumna, bo wyglądało na to, iż radzi sobie bardzo dobrze.

– Wszystko jest w porządku – podsumowała lekarka, po czym zdjęła głowicę z mojego brzucha.

Strasznie mi ulżyło. Byłam szczęśliwa, że mogę odłożyć swoje obawy na bok. Zupełnie nie miałam wtedy świadomości, że to nie ten etap ciąży, aby można już było odtrąbić sukces.

To, co chcę powiedzieć na zakończenie tego rozdziału do Ciebie, to zachęta: chodźcie we dwoje na badania USGw ciąży. Z perspektywy czasu wiem, jakie to cudowne doświadczenie – móc przeżywać te emocje z partnerem, gdy on także jest naocznym świadkiem tego, jak jego dziecko rozwija się w ciele kobiety i gdy może posłuchać bicia serca, a nie tylko popatrzeć na malutkie zdjęcie z badania. Jeśli czytają to faceci – uwierzcie mi, to zmieni Wasz punkt widzenia. Będziecie mogli lepiej przeżywać ciążę. Poza tym wspierajcie Wasze żony czy partnerki w tych pełnych radości, ale niekiedy również stresujących chwilach. One tego potrzebują.

  

Informacje o książce

Tytuł oryginału: Jesteś moim dzieckiem

Autor: Justyna Czarna

Redakcja: Joanna Rączkowiak

Korekta: Anna Kurek, Agnieszka Luberadzka

Projekt graficzny okładki: Sandra Holona-Biegun

Copyright © 2021 Szaron Grzegorz Przeliorz

Do dystrybucji na terenie całego świata:

Wydawnictwo Szaron, ul. 3 Maja 49a, 43-450 Ustroń, tel.: 503 792 766,

e-mail: [email protected] | www.szaron.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia wyd. V.

Wydanie I, Ustroń 2021

ISBN 978-83-8247-043-7

Książkę można nabyć:

Księgarnia Szaron

43-450 Ustroń, ul. 3 Maja 49a,

tel.: 503 792 766

e-mail: [email protected] | www.szaron.pl