Johan Cruyff. Biografia totalna - Kok Auke - ebook

Johan Cruyff. Biografia totalna ebook

Kok Auke

4,8

Opis

Kłótliwy, błyskotliwy, arogancki, wizjonerski. Johan Cruyff był jednym z największych piłkarzy wszech czasów, światowym fenomenem i prawdopodobnie najsłynniejszym Holendrem XX wieku. Zmieniał sposób gry, zarówno gdy biegał po boisku, jak i wtedy gdy siedział na ławce trenerskiej. Krzewił futbol totalny i pozostawił po sobie trwałe dziedzictwo.

Chociaż Cruyff prowadził znaczną część swojej wspaniałej kariery i życia w świetle reflektorów, pod wieloma względami jako człowiek i sportowiec wciąż pozostaje całkowitą tajemnicą. Ta biografia, oparta na latach szeroko zakrojonych badań, jako pierwsza obejmuje wszystkie aspekty jego życia i pracy, od wpływu, jaki wywarł na wielkie drużyny Ajaxu i Holandii w latach 70., po rolę, którą odgrywał w tworzeniu nowoczesnego fenomenu piłkarskiego, jakim jest FC Barcelona.

Opierając się na setkach wywiadów z przyjaciółmi z dzieciństwa i szkoły, trenerami, kolegami z drużyny, przeciwnikami z boiska, współpracownikami biznesowymi i członkami rodziny legendy futbolu, Auke Kok napisał biografię totalną. Historię chudego, zuchwałego piłkarza z ulicy, który stał się genialnym graczem, inspirującym menedżerem oraz piłkarskim pionierem i filozofem. Oto, kim był Johan Cruyff.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 843

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beata6311

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomen👍
00

Popularność




„W pewnym sensie prawdopodobnie jestem nieśmiertelny”

H.J. Cruyff (1947–2016)

Przedmowa

Nasz pierwszy kontakt był niezapomniany. Dla mnie, nie dla niego. Pamiętam dokładnie, gdzie wtedy byłem: w zgiełku rozmów w restauracji Ajaksu po meczu ligowym z FC Den Bosch. Była pewnie 17.30, niedzielne popołudnie 9 listopada 1986 roku. Przyszedłem tam, by opisać nowe zjawisko: skybox. Do dachu głównej trybuny stadionu De Meer podczepiono coś w rodzaju małego pokoju, w którym można było smakować piłkę nożną, wędzonego łososia i szampana. Ten dostępny tylko dla elit wynalazek bulwersował opinię publiczną już od miesięcy: świetny temat na tekst do tygodnika „Haagse Post”, gdzie trzy lata wcześniej zacząłem jako stażysta. Atmosfera w zatłoczonej restauracji była doskonała. Ajax wygrał 3:1, a Marco van Basten strzelił jedną z najpiękniejszych bramek wszech czasów: przewrotką w okienko.

I wtedy to się stało. Johan Cruyff pojawił się po mojej lewej stronie. Chciał przejść, więc odepchnął mnie lekko w bok. Poczułem jego rękę na brzuchu i oczywiście ustąpiłem miejsca trenerowi Ajaksu. Można powiedzieć, że nic się nie wydarzyło. Mimo to wpatrywałem się w niego przez długi czas. Widziałem, jak został pochłonięty przez rój ludzi biznesu, działaczy klubowych, piłkarzy i ich żon. I poczułem to coś na brzuchu. Cholera, aż mnie dreszcz przeszedł. Wiedziałem od razu.

Przez chwilę byłem Gertem Balsem. Albo Heinzem Stuyem. Jednym z bramkarzy Ajaksu, których na przełomie lat 60. i 70. Cruyff przed każdym meczem klepał po brzuchu. Dużo o tym czytałem, przemawiało to do mnie. Taki intymny moment na stadionie między napastnikiem a bramkarzem jego drużyny. Rytualny gest jak z książki dla dzieci. A teraz mnie się to zdarzyło: z najlepszym holenderskim piłkarzem w dziejach. Nikt mi już tego nie zabierze.

Trzynaście lat później znów poczułem jego rękę. Przywitaliśmy się, a teraz siedziałem z nim przy jednym stoliku. Sam na sam z Cruyffem. Miałem już za sobą wywiady z wieloma znanymi piłkarzami i trenerami, prezesami i politykami, ale siedząc przed nim, denerwowałem się jak dziecko w noc mikołajkową. To zresztą był właśnie początek grudnia. On opowiadał o swoich przedsięwzięciach charytatywnych, a ja wszystko spisywałem. Czy raczej mój długopis robił jakieś ruchy. Słuchanie przychodziło trudno, ponieważ zajęty byłem patrzeniem na swoją rękę, która uścisnęła jego dłoń.

Mam jeszcze tamte notatki – zupełnie nieczytelne.

Czy byłem wyznawcą Cruyffa? Oczywiście miałem w głowie pełno wspomnień o Numerze 14: jak rusza z piłką, jak pokazuje, krzyczy, podskakuje niczym baletnica. Widziałem go w Amsterdamie podczas meczów z Benficą (1972, 1:0), CSKA Sofia (1972, 3:0), Bayernem Monachium (1973, 4:0), ponownie z Bayernem Monachium (w pożegnalnym spotkaniu w 1978, 0:8; tak, dobrze przeczytaliście wynik), przeciwko Haarlemowi (1981, to był powrót Cruyffa do ligi holenderskiej, 4:0), przeciwko Ajaksowi w koszulce Feyenoordu (1983, 8:2). Miałem wiele wyjątkowych wspomnień z De Meer i Stadionu Olimpijskiego. Ale moja sypialnia nie była obwieszona plakatami Cruyffa. I jak wielu innych, tak i mnie czasami irytowały jego niezrozumiałe kłótnie, jego przemądrzałość, jego uparta odmowa przyznania się do błędu. A jednak był fenomenem, którego nie można było zignorować, jedynym holenderskim sportowcem nazywanym twórcą. Twórcą? No ja tylko mówię, jak jest. Kilku bliskich przyjaciół, z którymi rozmawiałem podczas pisania tej książki, użyło tego słowa. Często wspomina się też o „artyście”, ale „twórca” chyba lepiej oddaje jego temperament. „Biznesmen” również by pasował, ale to pomińmy.

Jego nieposkromiona kreatywność w połączeniu z czasami enigmatycznymi wypowiedziami sprawiała, że wydawało się, iż wciąż tworzy jakąś fikcję: coś nieuchwytnego, coś, czego nigdy nie można dotknąć. Wprowadzał w błąd swoich przeciwników na boisku, wprowadzał w błąd publiczność, gdy mu to pasowało. Parafrazując jedną z jego najśmieszniejszych wypowiedzi: gdyby chciał, żebyś to zrozumiał, toby to lepiej wytłumaczył.

Pojawiały się głosy, że Cruyff był prorokiem. Że jako analityk w wieczornym studiu Ligi Mistrzów potrafił oglądać kilka meczów jednocześnie. Nie wierzyłem w to. We wtorek 7 grudnia 1999 roku, kilka dni po naszym wywiadzie, udało mi się przeżyć jeden taki wieczór w telewizji NOS. Cruyff siedział naprzeciwko mnie w Studio 7 w Media Parku w Hilversum*, w towarzystwie grupki znajomych, w tym przyjaciół z dzieciństwa, Rolfa i Fransa Grootenboerów. Gryząc paznokcie, nasz 52-letni analityk oglądał cztery różne mecze. Feyenoord grał z Olympique Marsylia i przy każdym podaniu piłkarza Feyenoordu do tyłu Cruyff zaczynał narzekać: piłkę należy zagrywać do przodu. Wiedział też od razu, w które miejsce powinno było się ją zagrać. I to nie tylko na tym jednym ekranie, ale na wszystkich czterech. Mój sceptycyzm malał z minuty na minutę.

Cruyff wiedział, jakie są wyniki wszystkich trwających meczów, jaką taktykę stosuje każda z ośmiu grających drużyn, a także co z każdą z tych taktyk jest nie tak. W międzyczasie plotkował, a nawet musiał wyjść – „Zaraz wracam!” – aby nakręcić spot dla swojej fundacji.

A w połowie meczu zanurkował szybko do studia, by bez wcześniejszej narady z dziennikarzem Martem Smeetsem opowiedzieć telewidzom o wszystkich dobrych i złych stronach pierwszej połowy meczu Feyenoord – Olympique.

Cruyff uwielbiał hazard, więc pojawiło się obstawianie. Wszyscy obecni w studiu dołożyli do puli po pięć guldenów i na kartce napisali przy swoich inicjałach cztery wyniki. Kto zgarnął pulę? Co to w ogóle za pytanie. Po końcowym gwizdku JC zebrał pieniądze za wygraną ze stołu i wepchnął je do kieszeni, a szczupła twarz aż mu się zmarszczyła z zadowolenia.

Spojrzał jeszcze na kartkę i zapytał surowo: „Kto to jest AK?”. Przez chwilę poczułem się jak dziecko w klasie niespodziewanie wywołane do odpowiedzi. Chyba nawet podniosłem rękę.

– To ja.

Spojrzał na mnie. „On jest bez pojęcia”. 

Tak właśnie było, żebyście wiedzieli.

Mieliśmy już na sobie płaszcze, kiedy jeszcze przystanąłem, żeby obejrzeć powtórkę jednej z akcji. Nagle pojawił się obok mnie Cruyff i zaczął mówić o piłkarzu, który w zwolnionym tempie zbliżał się do bramkarza. „Spójrz – powiedział – ten facet idzie w bok, zawęża sobie kąt. Wszyscy to robią, niewiarygodne, jak można tak sobie szkodzić?” Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, dlaczego ci napastnicy są tacy głupi, ale zanim się zorientowałem, rozmawialiśmy przez kilka minut. A raczej: on mówił, a ja słuchałem. Wydawało się, że traktuje mnie, największego piłkarskiego przygłupa w tej grupie, całkowicie poważnie.

Cruyff najwyraźniej nie dbał o to, kogo miał przed sobą, i podczas zbierania informacji do tej książki być może zrozumiałem, dlaczego tak było. Anegdoty, które usłyszałem od ludzi, z którymi rozmawiał ot tak na ulicy, na lotniskach, w zakładach pracy, są nie do zliczenia. Prawdą było to, co powiedział kiedyś o sobie: w życiu codziennym ani się na nikogo nie oglądał, ani na nikogo nie patrzył z góry. Pozostawał blisko ludzi i był jednocześnie nieosiągalny. Był człowiekiem z krwi i kości. I tak próbowałem go opisać: na podstawie 160 wywiadów z przyjaciółmi i wrogami w Holandii, Hiszpanii, Anglii i Stanach Zjednoczonych, z bliskimi i doradcami, z kolegami z klasy i z ulicy, z byłymi piłkarzami, działaczami i trenerami, z członkami rodziny (ale nie członkami klanu), na podstawie kwerendy archiwów i nieskończonej liczby meczów i innych materiałów filmowych, które obejrzałem.

Jestem szczególnie wdzięczny kilku osobom. Przede wszystkim Robbertowi Ammerlaanowi, z którym obmyśliłem już plany tak wielu książek. Także w przypadku tego przedsięwzięcia był on pierwszym, który okazał mi niezachwiane zaufanie. Sytze de Boer był, jak w przypadku wszystkich moich książek piłkarskich, nieoceniony przy weryfikowaniu faktów i dostarczył mi masę ważnych informacji. Sytze poprawiał mnie z cierpliwością i starannością, rozdział po rozdziale. A po przeczytaniu nowych wersji często robił to jeszcze raz. Nawet jeśli moja opowieść nie odpowiadała jego wierze w wizjonera Cruyffa, i tak towarzyszył mi wiernie przez cały czas. Pablo Koch, Sam Porskamp i Bas de Wit ogromnie i na różne sposoby pomogli mi w zbieraniu informacji. Frans Oosterwijk był fantastycznym czytelnikiem, a by podziękować Dido Michielsenowi, brakuje mi słów. Jeszcze bardziej niż w przypadku moich poprzednich książek niezastąpiona była moja piękna żona – jako współmyślicielka i współczytelniczka, niestrudzona korektorka i inspiratorka, każdego dnia przez długi i trudny rok pisania. Johan miał swoją Danny, ja mam moją Dido, kotwicę.

Pomimo tych wszystkich krytycznych uwag, które napisałem na temat Cruyffa, moja żona bardzo się z tym bohaterem zżyła. Jeśli wszyscy czytelnicy poczują się podobnie, nie będę miał prawa narzekać.

I na koniec: tam, gdzie po cytacie jest czas teraźniejszy – „mówi” czy „pamięta jeszcze” – chodzi o cytat z wywiadu, który przeprowadziłem sam. „Powiedział” i podobne zwroty w czasie przeszłym wskazują, że cytat pochodzi z wcześniej istniejących źródeł.

Waluty obce z czasów sprzed wprowadzenia euro zawsze przeliczałem na guldeny, po kursie obowiązującym w danym momencie.

Listę źródeł wraz z nazwiskami wszystkich rozmówców oraz wielu osób, które pomogły mi w uzyskaniu informacji, można znaleźć na mojej stronie internetowejwww.aukekok.nl oraz na www.hollandsdiep.nl. Znajduje się tam również indeks nazwisk występujących w książce.

*Miasteczko między Amsterdamem a Utrechtem, w którym siedziby ma większość holenderskich telewizji i radiostacji – wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

1Co począć z Johanem?

W sklepie sportowym, gdzie pracował, bo 15-latek musi coś robić, znali go jako spokojnego chłopaka, któremu trochę smutno patrzyło z oczu. Musiał pracować, bo ze szkołą mu nie wyszło. Z tą pierwszą pracą też nie chciało iść. To, że Johan Cruyff miał jakiekolwiek zajęcie, było chyba najbardziej pozytywną rzeczą, jaką można powiedzieć o jego epizodzie w sklepie sportowym sieci Perry van der Kar. W oddziale na ulicy Ceintuurbaan obowiązywała ścisła hierarchia i to była zła wiadomość dla pracownika magazynu. Był asystentem, najniższym rangą po sprzątaczu. Obiecano mu szkolenie na sprzedawcę, ale nic nie wskazywało na to, by obietnica miała zostać kiedykolwiek spełniona.

Rozpoczął tam pracę w styczniu 1963 roku, w środku najmroźniejszej zimy, jaką ludzie pamiętają. Burze śnieżne co i raz przetaczały się ulicami obok sklepu sportowego, rzeka Amstel była zamarznięta od tygodni. Ale harce na lodzie nie były dla Johana. Nie mógł nawet na nie tęskno spoglądać przez okno, jak ze szkolnej klasy. Siedział w piwnicy, pomagał rozpakowywać dostawy od hurtowników: stroje piłkarskie i inny sprzęt sportowy, zabawki, sportową odzież damską i męską. Johan sprawdzał, czy w dostawach wszystko się zgadza, przypinał metki do towarów i rozkładał je na odpowiednich regałach w magazynie.

Po tym wielkim sklepie, mieszczącym się w dzielnicy De Pijp, krążył od dziewiątej do piątej, tam i z powrotem, po schodach w górę i w dół, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem. Uwięziony w świecie, który go nudził. 

Drobną pociechą było to, że zajmował się sprzętem sportowym. Na jego wyobraźnię działała też przeszłość szefa, Leo van der Kara, który uprawiał w młodości wiele sportów, potem był znanym działaczem, a jako masażysta i kierownik ekipy towarzyszył sportowcom w wielkich wydarzeniach takich jak igrzyska olimpijskie. Ponadto bezpośrednim przełożonym Johana był kierownik magazynu Henk de Haan, który po godzinach działał w Ajaksie, więc podczas zamawiania towaru i jego wyceny ich rozmowy czasami schodziły na piłkę nożną. Ale to było za mało, by uczynić pracę mniej monotonną: schodzenie do piwnicy i wdrapywanie się na deski pierwszego piętra, gdzie znajdował się dodatkowy magazyn. Każdy dzień mijał irytująco powoli.

Jego karta pracownicza w dziale kadr dobrze oddaje położenie, w jakim się znajdował. Czarno-białe zdjęcie przedstawia chłopca o wrażliwym, zamglonym spojrzeniu; z wyrazem twarzy nastolatka, który wolałby być gdzie indziej. Zdjęcie wydaje się również dobrze ilustrować zasady i wartości, których uczono go w domu. Tak jak na fotografiach szkolnych wygląda schludnie, w zapinanej na guziki koszuli ze śnieżnobiałym kołnierzykiem, nieskazitelnym swetrze, z lśniącymi włosami z przedziałkiem na boku. Johan mógł się w sklepie męczyć, ale dla klientów był bardzo uprzejmy, nie ma co do tego wątpliwości. Na ulicach Betondorp, gdzie mieszkał z matką i starszym bratem Hennym, potrafił być głośny, nawet nieprzyjemny, ale w szkole zwykle okazywał szacunek nauczycielom. I także tutaj, w największym sklepie sportowym w Amsterdamie, składającym się z pięciu połączonych ze sobą budynków, zuchwałe słowa nie wychodziły z jego ust. Właściwie to niemal żadne słowa nie wychodziły tam z jego ust. 

Spogląda w obiektyw fotografa wzrokiem pełnym niepewności: to spojrzenie nijak nie pasuje do reputacji, jaką miał na ulicach Betondorp. Nijak się też ma do tego Johana, którego później pozna cały świat.

Później. Ale czy 15-letni Johan mógł się spodziewać, że będzie dla niego jakieś lepsze później? 

Trzy lata wcześniej urząd pracy nie miał zbyt dobrej opinii co do jego zawodowych szans. Johan nie zdał do drugiej klasy ULO* w Oosterpark i zgodnie z przepisami musiał odejść ze szkoły. Powtarzanie pierwszej klasy nie było dozwolone. Matka wysłała go na testy psychologiczne. W domu był nie do okiełznania, ale w szkole – bardzo bierny. I co teraz? Może przyuczenie zawodowe? Dział doradztwa zawodowego urzędu pracy doszedł do wniosku, że Johan był „nadal zbyt dziecinny”, by móc wybrać konkretny zawód. „Zawody handlowe”, sugerował raport, „transport, handel detaliczny i hurtowy” – to może mu pasować. Odradzano zawody techniczne i ogólnie prace precyzyjne. Do nich brakowało mu „cierpliwości, troski, schludności i dokładności”. Nie miał talentu do języka, ale dobrze radził sobie z matematyką. Psychicznie i fizycznie Johan wciąż był „daleki od dojrzałości”, co mogło mieć związek z jego wesołym i „emocjonalnym” usposobieniem. Jeśli nie weźmie się intensywniej do nauki, jego wyniki pozostaną niezadowalające. „Jego umysł jest zdolny do ogarnięcia programu ULO, ale pod warunkiem, że Johan się do tego przyłoży”.

Opinię, że Johan się nie przykładał, zdaje się potwierdzać to, co zapisano w jego ostatnim świadectwie ze szkoły podstawowej. Jest tam wiele szóstek**, jedna siódemka (z matematyki), jedna dziewiątka (gimnastyka) i jedna uwaga ostrym pociągnięciem pióra: „Johana stać na więcej!”.

Może i Johana było stać na więcej, ale sprytnie to ukrywał przed nauczycielami ze szkoły średniej. Być może Nel Cruyff w dobrej wierze pozwoliła swojemu 13-letniemu synowi zapisać się w 1960 roku do ULO imienia Willema Bontekoego, obok etnograficznego Tropenmuseum. Była to szkoła zawodowa, w której uczono rękodzieła i stolarstwa, a uczniowie często wybierali ją tylko po to, by dotrwać tam do zakończenia obowiązku szkolnego (czyli do ukończenia 14 lat). Nie wiadomo, jak często Johan się tam pojawiał, i czy w ogóle. Bo rok później, po 14. urodzinach, spróbował sił w jeszcze innym ULO, o nazwie Frankendael, niedaleko swojego domu rodzinnego w Watergraafsmeer. Była to szkoła oferująca dodatkową pomoc dla dzieci mających problemy z koncentracją. Tam Johan radził sobie lepiej, ale – podobnie jak w szkole w Oosterpark – tak naprawdę obecny duchem był tylko na lekcjach wychowania fizycznego. Wyglądało to tak, jakby w sportowych ubraniach ożywał. „Gdy graliśmy w piłkę nożną – wspomina jego były kolega z klasy – Johan ograł wszystkich przeciwników i czekał, żeby odbić piłkę do bramki od kolegi, któremu zupełnie nie szło. W ten sposób podarował temu chłopcu udany dzień: strzelił nim gola”.

Dzięki rygorowi w szkole Frankendael Johan zdołał przejść do drugiej klasy. To był rok jego sukcesów, choć na innym froncie, niż oczekiwali nauczyciele. „W klasie był cichym i samotnym chłopcem – wspomina inny kolega ze szkoły. – Nietrudno było go przeoczyć. Ale po weekendzie, kiedy znów coś mu się udało w Ajaksie, otaczała go cała gromadka dzieci. Wtedy stawał się mężczyzną”.

W Boże Narodzenie matka zdecydowała, że zabiera go ze szkoły. Po dwóch i pół roku zmartwień, zachęt i nagan. Trzy szkoły średnie, trzy porażki. Ciągnięcie tego nie miało sensu.

To był trudny czas dla 45-letniej wdowy Nel Cruyff-Draaijer. Najpierw straciła męża, niedługo później musiała zamknąć warzywniak i zacząć oszczędzać – a potem się zorientowała, że jej najmłodszy syn nie poradzi sobie w szkole. Na szczęście Ajax zaoferował pomoc. Od śmierci męża Nel pracowała jako sprzątaczka na stadionie, a teraz, gdy pojawiły się problemy z Johanem, usiadła z pracownikami klubu do narady. Syn Nel był świetnym piłkarzem, wszyscy o tym wiedzieli, odkąd został przyjęty do Ajaksu jako dziesięciolatek. Ale jak tak dalej pójdzie, to się chłopak zmarnuje. I co teraz? Co począć z Johanem?

Leo van der Kar wiedział, co robić. Dyrektor sieci Perry van der Kar, człowiek równie sympatyczny, co próżny, pochodzący z żydowskiej rodziny kupców i handlarzy diamentami, był w dobrych stosunkach z zarządem Ajaksu. Jako masażysta dbał o sprawność łydek czołowych lekkoatletów Holandii takich jak Wim Slijkhuis i Fanny Blankers-Koen, a od kiedy miał sieć sklepów, zatrudniał w nich łyżwiarzy i piłkarzy, którzy sport uprawiali amatorsko, żeby sobie dorobili. Jopie, jak nazywano Johana w klubie, również dostał taką szansę.

Leo van der Kar chciał jak najlepiej dla swojego najmłodszego pracownika. Chociaż Johan nudził się w Ceintuurbaan, to 1 sierpnia 1963 roku jego tygodniowa pensja została podniesiona z 80 guldenów – co przecież nie było złym wynagrodzeniem jak na nastolatka z niewielkim doświadczeniem zawodowym – do 100. Johanowi pozwolono również pomagać zawodnikom pierwszej drużyny Ajaksu, gdy przychodzili w sobotę do sklepu po nowe buty piłkarskie. Chłopak to uwielbiał, nawet samo zdejmowanie nowych butów z wieszaków: te idealnie czyste sznurowadła! Te błyszczące stalowe wkręty! Ale kiedy piłkarze znikali ze sklepu, Johan wracał do swojej piwnicy bez dostępu do światła dziennego.

Jedyną rzeczą, która naprawdę trzymała go w pionie, był kontrakt młodzieżowy z Ajaksem. Sam go sobie wywalczył. Johan chciał zarabiać na piłce nożnej, a ponieważ Ajax jakoś nie był przekonany do tego pomysłu, albo – zdaniem Johana – przekonywał się do niego za wolno, Cruyff w 1962 roku, jako 15-latek, zadeklarował, że pójdzie grać do Amsterdam-Noord. Tamtejsze stowarzyszenie De Volewijckers zaoferowało mu w zamian za grę nowy motorower. Zarządowi Ajaksu udało się udaremnić to porozumienie w ostatniej chwili, ale w tym samym czasie odchodzący z klubu angielski trener Keith Spurgeon chciał zabrać ze sobą ten brylancik do nowego miejsca pracy, do Blauw-Wit. Całe to zamieszanie wokół Johana wywołało wśród działaczy panikę: ten chłopak musi pozostać w Ajaksie, zdecydował zarząd. Dlatego sporządzono dla Cruyffa „specjalny kontrakt młodzieżowy”, jak tajemniczo nazwał później tę umowę prezes klubu Jan Melchers. „Specjalny” oznaczało, że wiek piłkarza został zawyżony do 16 lat. „Wszyscy w klubie znali tę historię – mówi ówczesny kolega Cruyffa z drużyny, Hennie Heerland. – Wszyscy o tym wiedzieli i wszyscy też to rozumieli: Ajax pomógł w ten sposób rodzinie w potrzebie. Tam się działo więcej nieregulaminowych rzeczy. Ale oficjalnie: ani mru-mru”.

KNVB zezwalał na wypłacanie wynagrodzenia młodym piłkarzom dopiero od 16. roku życia. Związek postawił tę sprawę jasno, kiedy w 1961 roku wprowadzał profesjonalizm do młodzieżowego futbolu. Podpisanie pierwszego kontraktu młodzieżowego Johana wywołało kryzys w rodzinie. Wujek Dirk, brat zmarłego ojca Johana, wyznaczony na opiekuna prawnego, nie chciał uczestniczyć w tym oszustwie. Córka Dirka, Dorie, nigdy tego nie zapomni, tak wielkie wrażenie wywarła na niej odmowa przekroczenia moralnej granicy przez jej prostolinijnego ojca. U Dirka Cruyffa „nie” znaczyło „nie”. Jeśli Johan będzie się upierał przy tym kontrakcie, to szukajcie mu innego opiekuna.

Poszukali i znaleźli. Barend Tak, inny wujek, żonaty z Riek, czyli siostrą Nel, nie miał problemu z podpisaniem kontraktu. Barend Tak działał w Ajaksie jako kierownik drużyny. Był to dość nieskomplikowany mężczyzna, a do tego mieszkał rzut beretem od Nel w Betondorp. W efekcie to właśnie podpisy Nel Cruyff i Barenda Taka znalazły się na młodzieżowych kontraktach Johana.

Pierwsza umowa Johana zawierała specjalną klauzulę: jeśli piłkarz będzie dawał z siebie wszystko w szkole i uzyska dyplom ukończenia ULO, Ajax wypłaci mu premię w wysokości 500 guldenów. W tamtym czasie to była znaczna kwota. I sygnał, jak ważne dla zarządu, a zwłaszcza dla matki, było, żeby Johan zapewnił sobie jakąś szerszą podstawę funkcjonowania w społeczeństwie niż samo strzelanie bramek, co akurat robił niewiarygodnie często. Ale pomimo tej dorodnej marchewki Johan nie dawał z siebie w szkole prawie nic, czego konsekwencje są dobrze znane.

Oprócz pensji w sklepie sportowym zarabiał teraz kilkadziesiąt guldenów miesięcznie, robiąc jedyną na świecie rzecz, która go fascynowała. I był niemal na pewno jedynym 15-latkiem w Amsterdamie z kontraktem piłkarskim. Dla Jopiego uczyniono wyjątek, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.

Obawy Ajaksu, a zwłaszcza matki, nie były zupełnie nieuzasadnione. Szansa, że Johan będzie mógł się utrzymać na dłuższą metę z piłki nożnej, była niewielka. Był zbyt drobny jak na swój wiek i cierpiał na bóle głowy. „Czasami chodził z gumką na palcu – wspomina jego ówczesny przyjaciel Leo Happé. – Matka powiedziała mu, że dzięki tej gumce ból ustąpi. Niekiedy wysyłała go też do znachora”. To wszystko nie pomogło. Bóle głowy, pewnie związane z jego nerwowością, powracały. Coś było też nie tak z podbiciami jego stóp. Były bardzo szerokie, co według lekarza miało związek ze słabymi mięśniami i płaskostopiem poprzecznym. Dodajmy do tego brak samodyscypliny, a wszystko razem nie wyglądało jak zapowiedź kariery w jakiejkolwiek roli związanej ze sportem.

A jeśli Cruyff pokonałby swoje fizyczne i psychiczne ograniczenia i został zawodowym piłkarzem, jak daleko mogło go to zaprowadzić? W 1962 roku zawodowstwo w holenderskim futbolu znaczyło tyle co nic. Osiem lat po wprowadzeniu profesjonalizacji w Holandii wciąż nie było pełnoetatowych piłkarzy. Zawodnicy Eredivisie trenowali wieczorami, a w ciągu dnia byli przedstawicielami handlowymi, księgowymi, agentami ubezpieczeniowymi, właścicielami kawiarni czy robotnikami budowlanymi. W Ajaksie, nazywanym stowarzyszeniem klasy średniej, wielu piłkarzy zarabiało w handlu. To mogłaby być droga dla Johana po trzydziestce: samozatrudnienie w kiosku z tytoniem czy sklepie ze sprzętem sportowym pomagało zamienić lokalną sławę piłkarską na gotówkę. Ale jeśli chciał takiej przyszłości, to potrzebował papierów, dyplomów. A miał jedynie świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, kartę pływacką i kartę rowerową.

Nawet najwybitniejsi powojenni piłkarze Holandii nie utrzymywali się wyłącznie z futbolu. Na przykład elegancki napastnik Faas Wilkes, choć przez kilka lat dobrze zarabiał we Włoszech i Hiszpanii, musiał się w końcu rozstać ze słodkim życiem, samochodami sportowymi i bulwarami południowej Europy. By związać koniec z końcem, prowadził sklep odzieżowy w Rotterdamie. A legendarny drybler Abe Lenstra nie chciał rezygnować ze stabilizacji, jaką dawała mu posada urzędnika gminy Heerenveen. 

W 1962 roku, będąc już po czterdziestce, Lenstra nadal grał w Enschedese Boys, klubie, który niedługo połączy się z lokalnym rywalem, by stworzyć FC Twente. Później Lenstra działał jeszcze jako przedstawiciel lokalnych piwowarów. Łowca bramek z Haarlemu Kick Smit, który wraz z Wilkesem i Lenstrą był inspiracją dla postaci Kicka Wilstry, bohatera serii piłkarskich komiksów (bardzo popularnych w młodości Cruyffa), również nie mógł polegać na samych umiejętnościach piłkarskich, by zabezpieczyć sobie byt – pracował jako dyplomowany nauczyciel WF-u.

Krótko mówiąc, raczej nic nie wskazywało na to, by ktoś taki jak Johan mógł zbudować sobie przyszłość na talencie sportowym. Od piłkarza na początku lat 60. oczekiwano, że będzie jak postawny blondyn Kick Wilstra – wytrwały, skromny, milcząco zdeterminowany. A nie jak znerwicowany pomocnik magazyniera z Betondorp.

Johan często chorował. Nie pomagał sobie, uzależniając się od palenia. Kiedy dostał pozwolenie na wychodzenie z Perry van der Kar podczas przerw, często zachodził do sklepu tytoniowego Pieta Ouderlanda. U Ouderlanda, piłkarza Ajaksu, w sklepie w robotniczej dzielnicy De Pijp, Johan zrzucał z siebie nudę pracy w magazynie. Mógł poplotkować, zapalić. Ouderland – „Czy ty, chłopcze, jesteś pewien, że tego chcesz? Spójrz, ja sam nie palę, prawda?” – ulegał prośbom i częstował go papierosami. W nikotynie Johan szukał ukojenia nerwów, które mocno dawały mu się we znaki.

W Ajaksie z każdym tygodniem był coraz bardziej zbuntowany. Gdy wkładał krótkie spodenki na wrzecionowate nogi, nagle znikała gdzieś nieśmiałość magazyniera z Ceintuurbaan. Johan, piłkarz juniorów Ajaksu, nie miał w oczach żadnych znaków zapytania. Czasem, dopiero wchodząc na boisko, gasił niedopałek papierosa pod korkami, a wytrzymywać z nim musieli nie tylko inni zawodnicy, ale również sędziowie. Według Cruyffa arbitrzy często nie rozumieli gry i nie wahał się ich o tym informować. Podczas treningów Jopie gadał coś niemal bez przerwy. „Hej, Johan, skup się na grze, co?!”, wołał do niego trener młodzieży Jany van der Veen. I Johan się zamykał. Ale zwykle nie na długo. Van der Veen uważał, że Johan ma wszystko, żeby zrobić wielką karierę. Wszystko oprócz dyscypliny. 

Jopie nawet klubowym działaczom najwyższego szczebla dał się poznać jako chłopak niebywale krnąbrny. Ale potrafił bardzo dobrze grać w piłkę nożną, a że Ajax był klubem nastawionym na wyniki, do którego przyjmowano tylko zawodników o sprawdzonych umiejętnościach, trenerzy młodzieży byli tutaj często również wychowawcami. Musieli się napracować nad Johanem, żeby klub miał z niego pożytek. 

Wyglądało na to, że przyzwoitość, którą starali się zaszczepić Cruyffowi rodzice i nauczyciele, pryskała, gdy zaczynał się mecz. Na boisku Johan zamieniał się w nieznośnego Jopiego. Klub nie miał w końcu innego wyjścia i zaczął nakładać na niego grzywny. Najpierw pięć guldenów, później dziesięć, a gdy i to nie zadziałało, władze klubu kazały mu za karę napisać 50 razy: „Muszę się dobrze zachowywać podczas meczów i grać fair”. Pięćdziesiąt razy z rzędu, linijka pod linijką, obiecywał panować nad sobą i przestrzegać reguł gry. Jak uczniak w szkole. Zakończył zgrabnie: „Z poważaniem, Johan Cruyff”.

*W ówczesnym, skomplikowanym systemie edukacji w Holandii było to coś pomiędzy przedłużoną podstawówką a technikum.

**W holenderskim systemie ocen szkolnych, od jedynki do dziesiątki, szóstka to „dostateczny”.

2Synek tatusia

Johan często miał wrażenie, że mieszka na wsi. Okolica, w której zbudowano jego dom rodzinny, nieprzypadkowo nazywała się Betondorp, czyli Betonowa Wioska. A większość nazw ulic odnosiła się do wsi: Hooistraat, czyli Sienna, Graanstraat, czyli Zbożowa, Schovenstraat, czyli Snopkowska, Sikkelstraat, czyli Sierpowa. Biegła też Akkerstraat, to jest ulica Polna, za rogiem od Tuinbouwstraat, czyli Ogrodniczej, gdzie Johan dorastał. Była nawet otwarta przestrzeń zwana Polaną, gdzie można było zrobić zakupy i pójść do fryzjera na plotki.

Betondorp, położone naprzeciwko stadionu Ajaksu, znajdowało się niby w granicach miasta. Ale tutaj „miastem” nazywano to miejsce, z którego przyjeżdżał tramwaj linii 9i do którego wracał po zatoczeniu koła niedaleko stadionu*. „Miasto” objawiało się w Betondorp wtedy, gdy Ajax grał u siebie i kibice przyjeżdżali na stadion tramwajem, rowerami przez Middenweg lub samochodami, które parkowali w „wiosce”.

W tym zakątku Amsterdamu można było zobaczyć gospodarstwa rolne, gdy tylko wyszło się z zabudowań. Za kanałem rozciągały się łąki, a po drugiej stronie Betondorp w oddali uśmiechała się wieża kościoła w Duivendrechcie. Obok był Cmentarz Wschodni, ogromny park z wysokimi drzewami oraz wiele boisk, ogrodów i zagajników.

Johanowi te rowy i podmokłe tereny były dobrze znane, mógł się tam bawić bez końca. W letnie popołudnia nurkowali z przyjaciółmi w Weespertrekvaart, kanale za cmentarzem, który dla dzieci był jak bardzo długi basen. Wił się on między łąkami aż do miejsca, w którym wpadał do kanału Amsterdam-Ren. Kiedy inni siedzieli przez chwilę z boku, Johan czasami wykrzykiwał: „Spójrzcie, w Weespertrekvaart pływają sery edamskie!”, po czym znikał pod wodą, a chwilę później wystawały z niej tylko gołe pośladki.

Każdego lata dowodem odwagi i sprytu był skok z nabrzeża na łódź z piaskiem, dopłynięcie w niej do stacji rozładunkowej na rzece Amstel, a potem powrót pustą łodzią, niezauważonym. Trzeba było uważać na policjantów na rowerach, ale bez obaw – było mnóstwo żywopłotów, szop i innych kryjówek. Johan i inne dzieci żyli w świecie przygód kojarzonych raczej z wsią niż Amsterdamem.

W pewnym sensie dzieciństwo Johana Cruyffa przebiegało dokładnie tak, jak wyobrażali to sobie projektanci Betondorp w latach 20. XX wieku. Pomiędzy prostokątnymi blokami z płaskimi dachami i otynkowanymi fasadami, wykonanymi z rewolucyjnego wówczas materiału, jakim był beton, znajdowały się szerokie chodniki i ulice, na których pełne energii dzieciaki takie jak Johan mogły bawić się po swojemu. Betondorp można by niemal nazwać rajem dla dzieci, tak wiele zyskano tu w efekcie społecznej tęsknoty do „światła, powietrza i przestrzeni”: miało być „radykalną alternatywą” dla często przerażających warunków życia w przeludnionym mieście. Nie było tu prawie żadnych samochodów, a Johan nie musiał dzwonić do drzwi – nikt tego nie robił, przez dziedzińce i tylne wejście każdy wchodził do każdego. Cruyff wracał do swojej wioski z tęsknotą przez całe życie.

Kto raz się osiedlił w tej „willowej dzielnicy dla robotników”, ten się stamtąd nie chciał ruszać. Przyjaciele i krewni z innych miejsc w Amsterdamie dostawali cynk, gdy zwalniał się jakiś dom do wynajęcia, i tak powstawała dzielnica zespolona silnym poczuciem wspólnoty. Nel i Manus Cruyffowie byli częścią tej wspólnoty od grudnia 1945 roku za sprawą mieszkającej tam przed wojną Riek, siostry Nel. Dzięki niej znali dobrze uroki Betondorp, kiedy opuszczali duszną dzielnicę Jordaan. Trudno było o większy kontrast niż między starym i zaniedbanym labiryntem Jordaan, przy pierścieniu kanałów w centrum, a tą zieloną oazą przepełnioną optymizmem i postępem na wschodzie miasta. 

W nagrodę za dobre postępowanie w czasie okupacji władze zezwoliły Nel i Manusowi na zamieszkanie w opuszczonym od jakiegoś czasu budynku handlowo-mieszkalnym przy Akkerstraat 32. Od lat 20. XX wieku funkcjonował tam warzywniak należący do rodziny Pietersonów. Sądząc po reklamach w socjalistycznej gazecie „Het Volk” – „Towarzysze, kupujcie ziemniaki i warzywa u G. Pietersona” – Pietersonowie należeli do czerwonych, jak wielu w Betondorp. W czasie wojny – i w tym też nie byli wyjątkiem – wstąpili do NSB**. Tuż przed wyzwoleniem „nieprawomyślna” rodzina Pietersonów uciekła z mieszkania.

Cruyffowie znaleźli swoje szczęście na parterze, za sklepem. Nie było to mieszkanie przestronne, ale akceptowalne. Ich pierwsze dziecko, Henny, urodzone podczas głodowej zimy 1944–1945***, 11 grudnia 1944 roku, miało tutaj lepsze warunki niż na Eerste Lindendwarsstraat, gdzie Nel i Manus sprzedawali ziemniaki i warzywa, od kiedy się pobrali w 1941 roku. Podobnie jak w Jordaan, w Betondorp sklepy znajdowały się praktycznie na każdym rogu, a razem z tym prowadzonym przez Cruyffów były w okolicy cztery warzywniaki. Biznes skromny, wymagał od nich ciężkiej pracy, ale udawało im się z niego wyżyć. Oboje musieli jednak pracować na okrągło, nie mieli pieniędzy na personel.

Kiedy 25 kwietnia 1947 roku o pierwszej po południu rodzina została uszczęśliwiona narodzinami drugiego dziecka, Hendrika Johannesa, znanego jako Johan, gmina przysłała do nich nastolatkę jako pomoc domową. Opiekunka Etty gotowała fasolę dla Henny’ego i karmiła Johana butelką, żeby Manus i Nel mogli zajmować się klientami.

Etty swoje przeszła na Akkerstraat: Henny nie należał do najspokojniejszych, a Johan był strasznie zajmujący. Obaj byli pomysłowi, a pewnego razu ich ofiarą padł kot. Miejscem zbrodni było naczynie do gotowania mleka, wysoka patelnia z otworami w pokrywie na wypadek, gdyby mleko spieniało się zbyt wysoko. Mleko było sterylizowane w takim garnku i mały Johan chciał sprawdzić, czy podobną operację da się przeprowadzić z kociakiem – zszokowana Etty próbowała wyciągnąć biedne zwierzątko, ale nie udało się go uratować.

Chłopcy Cruyffów solidnie pracowali na swoją opinię w okolicy. Pewnego dnia syn rodziny Nuisów, sąsiadów z drugiej strony ulicy, gdzie mieścił się sklep papierniczy, obserwował w szoku, jak mały Johan podciąga się na krawędź zamrażarki, by zobaczyć, co jest w środku. Po chwili jego starszy brat Henny podszedł cicho i gdy Johan przechylił się przez krawędź, wepchnął go do środka, po czym zamknął wieko. Na szczęście ktoś, prawdopodobnie opiekunka, uwolnił chłopca.

Kilka lat później Johan regularnie jeździł rowerem swojej mamy po chodniku i głośnym okrzykiem „Spierdalać!” przepędzał każdego, kto miał odwagę stanąć na jego drodze. Z głową tuż nad kierownicą i bez respektu dla kogokolwiek szalał po ulicy. Innym razem krzyczał: „Debilu, nie masz pojęcia o piłce nożnej!”, szukając rozstrzygnięcia kłótni z jednym chłopakiem. Kopał też piłką w rośliny w ogródkach przed domem, wybijał okna sąsiadom, a zimą zrzucał śnieżkami butelki po mleku z parapetów. Jego ojciec, Manus, reagował na te wybryki w dość umiarkowany sposób. Nawet jeśli stracił z powodu synów kilku klientów, raczej śmiał się ze wszystkich wyrządzanych przez nich szkód. „Słusznie czy nie, zawsze gdy coś się stało w okolicy, było na nas”, powie później Johan.

Dla rodziny Nuisów były to sygnały, że sąsiedzi, jak by to ująć, są na innym poziomie. Dotyczyło to zwłaszcza Johana, który nie był lubiany w okolicy. „Rodzice nie chcieli, żebym się z nim spotykał”, wspomina Bert Nuis. Wszystko w rodzinie Nuis kręciło się wokół czystości i postępu społecznego, co czyniło ich nieco bardziej typowymi mieszkańcami Betondorp niż Cruyffowie. Podobnie jak wielu sąsiadów nie uważali swojej dzielnicy za robotniczą. Wręcz przeciwnie, obowiązywało tu hasło „trzymania się z dala od drelichu” i powszechne były ambicje zapewnienia sobie pracy biurowej albo będącej jeszcze wyżej w hierarchii społecznej. Normą nie było tu wykształcenie zawodowe, ale co najmniej średnie ogólnokształcące. Typowe dla Betondorp było to, że przez długi czas brakowało tam kawiarni, ale znajdowały się biblioteka i dom kultury.

Niebywale dużo miejscowych dzieci dostawało się do HBS-ów**** i zdobywało sławę. To z Betondorp wyszli pisarze Jan Mens, Nescio, Gerard i Karel van het Reve, fotograf Ed van der Elsken, dyrektor domów towarowych Bijenkorf Jack Bons, malarz Leo Schatz, graficzka Fré Cohen i redaktor naczelny „NRC Handelsblad” Wout Woltz. Wielu innych mieszkańców dzielnicy zostawało naukowcami, prawnikami lub lekarzami. Leo van Wijk, który grał w piłkę nożną z Johanem, ale spędzał znacznie więcej czasu z nosem w książkach, został dyrektorem generalnym linii KLM.

Cruyffowie nie byli socjalistami, ton w domu na Akkerstraat 32 nadawały reguły rynku. Tak było od pokoleń w Jordaan, gdzie rodzice i dziadkowie Nel Draaijer prowadzili sklep z ziemniakami, warzywami i rybami. W 1844 roku fryzyjski prapradziadek Johana, Hendrik Draaijer, przeniósł się z Leeuwarden do Amsterdamu, aby zarabiać na życie, początkowo jako robotnik drogowy. Z żoną Griet van Oort Hendrik Draaijer miał syna o imieniu Gerrit (urodzony w 1855 roku). A Gerrit Draaijer znalazł Gerritje (Laroo), która urodziła mu syna w 1879 roku. Nazwali go Hendrik Johannes – Johan dostał imię na cześć właśnie tego Hendrika Johannesa Draaijera, właściciela warzywniaka i szlifierza diamentów, ojca Nel. Draaijerowie byli znani w Jordaanie jako bardzo zasadniczy: albo cię polubili, albo nie. Jeśli drzwi raz zamknęły się przed twoim nosem, rzadko otwierały się ponownie. 

Rodzina Manusa Cruyffa również składała się z drobnych przedsiębiorców i oni także mieli fryzyjskie korzenie (z Harlingen, Drachten), ale z Cruyffami łatwiej było się dogadać niż z Draaijerami. Talent do handlowania, mędrkowania i mówienia bez ogródek był wielki w obu rodzinach. Cruyffów i Draaijerów można było znaleźć za straganami na Lindengracht i Westerstraat, w sklepach i na podwórkach. W Jordaan życie tych niezliczonych drobnych kupców składało się z wczesnego wstawania, mądrego kupowania, mielenia językiem przez cały dzień i liczenia monet wieczorem. Kto był sprytniejszy i bardziej pracowity niż sąsiad, ten zarabiał więcej. Ale jeśli sąsiada dopadła choroba, to przynosiło mu się garnuszek zupy.

Zarówno zwyczaj targowania się do ostatniego grosza, jak i gotowość pomocy bliźniemu były już mocno ugruntowane w obu rodzinach, gdy Manus i Nel pobierali się w 1941 roku. W Jordaan nikt nie miał prawa czuć się lepszy od innych, na rynku wszyscy umieli się dogadać, a gdy komuś nie pasowało lekko grubiańskie poczucie humoru miejscowych, musiał do niego po prostu przywyknąć. Zawsze jest coś za coś, trzeba walczyć o swoje i nie wolno ufać wielkim panom – to był zestaw zasad wpojonych Johanowi i Henny’emu Cruyffom.

Ale gdy mieszkający w Betondorp bramkarz Ajaksu Jan van Drecht się żenił, siedmioletni Johan został posłany z koszem owoców i kwiatami. Gdy żona piłkarza Ajaksu Gera van Mourika była w rozsypce po poronieniu, Nel Cruyff siedziała i rozmawiała z nią godzinami. Tak się powinno robić i tak był wychowywany Johan: w rodzinie dalekiej od socjalizmu, ale z pewnością nie antyspołecznej. A troszkę alkoholu od czasu do czasu nikomu nie zaszkodziło.

Wiele rodzin robiło tak jak Nuisowie, którzy posłali dzieci do szkoły poza „wioską” w poszukiwaniu jak najlepszej edukacji publicznej. Ale Henny i Johan uczęszczali do Groen van Prinstererschool, protestanckiej szkoły podstawowej na obrzeżach Betondorp, która, jak później powiedział Henny, miała w sobie coś wiejskiego: przyjazną atmosferę i jasne zasady. Chociaż Cruyffowie nie byli religijni, chłopcy nauczyli się tam wielu rzeczy o życiu pozagrobowym i gniewie Bożym. Śpiewano psalmy i czytano historie ze Starego Testamentu, a każdy dzień zaczynał się modlitwą.

Pewnego dnia Johan zauważył, że nauczyciel rozgląda się po klasie podczas modlitwy. Po „amen” natychmiast podniósł palec.

– Proszę pana?

– Tak, Johan?

– Jak ktoś się modli, to nie może mieć otwartych oczu, prawda?

– Tak.

– A pan miał. Widziałem.

– Skoro widziałeś, to też miałeś otwarte – skontrował nauczyciel.

– Tak, ale ja mogę. Ja nie chodzę do kościoła w niedzielę. I to jest wielka różnica.

Tak, Johan czasami stawiał się nauczycielom. Ale rzadko bywał aż do tego stopnia bezczelny, co zapewne wiązało się z charakterem szkoły Groen van Prinsterer: tu nauczyciele byli wyrozumiali, dużo uwagi poświęcano muzyce, rękodziełu i sportowi. Gdy chłopcy grzecznie grali w piłkę na boisku obok szkoły, zwanym Piaseczkiem, przerwa między lekcjami mogła trwać nieco dłużej.

Takie podejście sprawdziło się w przypadku Johana. Jego nieposkromiona natura – „Obecnie nazywają to ADHD”, powie dekady później – była kanalizowana na różne sposoby, a nie tłumiona. Ponieważ ciągle bawił się piłką, był jedyną osobą, której pozwolono przynosić ją na zajęcia. Z reguły musiał wrzucić tę piłkę do żelaznego kosza, zanim usiadł w ławce. Na początku przerwy lub po lekcjach Johan odbierał ją z kosza i mógł znów grać szefa. Bywały też dni, kiedy pozwalano mu trzymać piłkę przy sobie podczas zajęć. Jego koledzy z klasy patrzyli ze zdumieniem, jak Johan toczy ją pod stopą i z rozmarzoną miną wygląda przez okno. Dostać zgodę na coś takiego od pana Ritchiego, dyrektora szkoły, to było coś. Pan Ritchi miał opinię surowego. Nawet Johan bał się jego spojrzenia. „Te oczy!”, wspominał. 

Czasami te oczy nie wystarczały i Johan musiał pisać za karę zasady zachowania. Regularnie obrywał za swój upór, ale tak naprawdę pan Ritchi miał słabość do tego małego nerwusa z obgryzionymi paznokciami. Nie umknęło to uwadze innych uczniów. „Ritchi traktował go z pobłażaniem – wspomina kolega z klasy, Riet Glashouwer. – Podejrzewałem, że trochę z powodu tego, co się działo u niego w domu”.

Z domu Johana na ulicę Groen van Prinsterer szło się pięć minut. Nel Cruyff regularnie pojawiała się w szkole, żeby omawiać zachowanie młodszego syna z panem Ritchim – nauczycielem Johana w szóstej klasie. „On nie wiedział, co to znaczy siedzieć spokojnie – wspominała Nel Cruyff. – Naprawdę, po prostu nie umiał być spokojny”. Czasami, gdy jego rodzice byli już doprowadzeni do szału krzątaniną Johana w domu, ojciec zakładał się z synem: jeśli będziesz siedział bez ruchu przez pięć minut, dostaniesz tabliczkę czekolady. Nigdy nie wysiedział. Czasem Manus wysyłał go do ogrodu z piłką, z poleceniem ćwiczenia lewej nogi, którą gra sprawiała mu trudność. Ojciec i matka mogli wtedy złapać oddech. 

Johan nie mówił o tym matce, ale czasami chodził na wagary. Szedł wtedy do innego warzywniaka, na Polanę, i pytał właścicieli, Peeta i Geesa Hazendonków, czy zechcą mu pomóc. „Wujku Peet – błagał Johan – możesz mi napisać usprawiedliwienie?” Zwykle Peet Hazendonk odmawiał, ale czasami ulegał prośbom: „Johan nie czuje się dobrze i niestety nie może przyjść do szkoły”. Następnie pozwalał chłopakowi rozwieźć owoce i warzywa swoim dostawczym volkswagenem. Nel Cruyff wolałaby również nie wiedzieć, że jej syn wynosił przysmaki ze sklepu rodziców, aby załatwiać swoje interesy w klasie. Zasada „coś za coś”, będąca częścią jego DNA, przydawała się do poprawiania ocen. „Po skosie przed nami siedział pilny uczeń w okularkach – pamięta koleżanka z klasy, Ria Lagrand. – Napisał coś na karteczce podczas sprawdzianu i przekazał przeze mnie Johanowi. Jak zrobił dla nas dobrą robotę, dostawał pół lukrecji, którą Johan ukradł ze sklepu rodziców. Taki był Johan: nie ma nic za darmo, jest lukrecja za ściągawkę”.

Henny Cruyff na ogół zachowywał się nieco lepiej. Nie opuszczał lekcji i miał dobre stopnie. W domu musiał się często opiekować młodszym bratem, co według sąsiadów i krewnych nie było łatwe, bo ci dwaj to byli woda i ogień.

Raptus Johan, który w czasie kłótni potrafił zacząć kopać, który wagarował i okradał rodziców, terroryzował przechodniów, rozbijając się rowerem matki, niszczył rośliny, butelki po mleku i szyby, miał też inną stronę. „Był jednym z nielicznych chłopców, którzy w normalny sposób interesowali się dziewczynami – wspomina Riet Glashouwer. – Przed lekcjami dołączał do nas, kiedy bawiłyśmy się w stawanie na rękach przy ścianie. Szczerze się interesował pracą mojego ojca, który był pastorem w Watergraafsmeer. I nawet miał ochotę się wpisać do mojego pamiętnika – jako jedyny chłopiec. Kiedy oddał pamiętnik, był tam wiersz, ale też wyrwana strona. Najwyraźniej był niezadowolony z pierwszego podejścia. Naprawdę chciał dobrze wypaść”.

Droga Rietuniu,

foczka na boczku leżała 

i w piasek nos wycierała.

Rietunia sprawia, że serce me

jak nos foczki błyszczy się.

Ku pamięci – Johan Cruyff

Po przeczytaniu tego inna dziewczyna w klasie też chciała wierszyk. Trzy dni później, w lutym 1959 roku, Johan wpisał się jej tak:

Droga Anneke,

nie urodziłem się poetą,

nie umiem rymów składać.

I nie mam też ochoty już, 

z kimkolwiek innym gadać. 

Nie będzie teraz wiersza więc, ani piosenki – nie.

Będzie życzenie, jedno takie:

„Nie zapomnij mnie!”.

Ku pamięci – Johan Cruyff

Fajnie i miło. Ale jak wielu chłopaków w latach 50. tak naprawdę Johan miał w głowie tylko futbol. Jego odpowiedź na pytanie, co chce na urodziny, niezmiennie brzmiała: piłkę. Nawet jeśli nie było meczu do rozegrania na ulicy lub na placu zabaw w Betondorp, on nadal grał w futbol – sam. Rano szedł do szkoły, bawiąc się piłką tenisową, często śpiewając coś lub naśladując katarynkę, a był w tym dobry. Podobnie wyglądał powrót do domu po południu. Na placyku za domem podbijał piłkę prawą nogą, lewą, prawą, lewą lub głową, utrzymując ramiona szeroko dla ćwiczenia równowagi. Grał z przyjaciółmi na ulicy, mając za bramkę kurtki położone na ziemi, przepuszczał piłkę między nogami przeciwników, a kiedy padał deszcz, grali jeden na jednego pod bramą wjazdową od Tuinbouwstraat.

Zdarzało się, że starsi chłopcy kazali mu kopać piłkę w prawy górny róg bramki narysowanej na bocznej ścianie warzywniaka. Piłka trafiała w prawy górny róg. „Lewy górny róg!” Piłka trafiała w lewy górny róg. Któregoś razu położyli cegłę na murku. Johan trafił w cegłę z pięciu metrów. „Latarnia!” Johan kopnął piłkę z dziesięciu metrów w latarnię. Nikt inny w okolicy nie potrafił tego zrobić. I tak Johan stał się przeklętym dzieckiem według dorosłych i cudownym dzieckiem dla rówieśników. Na ulicy nazywali go „Abe” z powodu jego dryblingów, które przypominały zwody Abego Lenstry, napastnika z Heerenveen, z pięknym lokiem na czubku głowy. Johan w otoczeniu przyjaciół, którzy nie byli w stanie odebrać mu piłki; był to przez wiele lat znajomy widok na Akkerstraat i w okolicach.

Przegrana walka o piłkę – właściwie przegrana w czymkolwiek – była dla Johana najgorszą rzeczą, jaką można sobie wyobrazić. Niezależnie od tego, czy grał w planszówkę, czy w warcaby ze swoim przyjacielem Leo Happém, czy w piłkę nożną z przyjaciółmi na ulicy, gdy tylko zaczynało pachnieć porażką, planszówka leciała w powietrze, warcaby niby przypadkowo spadały z planszy, a przy wybieraniu drużyn do podwórkowej gry jęczał dotąd, aż storpedował pomysł, by największy łamaga znalazł się z nim w składzie. Jeśli groziła mu porażka w meczu na ulicy, na żwirze koło placu zabaw, na trawniku między blokami czy na parkingu przy stadionie Ajaksu, potrafił ku zdumieniu innych wziąć piłkę pod pachę i odejść. Ja wam pokażę!

Nawet gol stracony przy prowadzeniu 3:0 bywał trudny do strawienia dla 15-letniego Johana. Mógł zażądać podniesionym głosem anulowania bramki, a gra nie mogła zostać wznowiona, dopóki „Abe” nie postawił na swoim. Nie zawsze również szanował kończyny swoich przeciwników. Każdy, kto minął Johana, narażał się na siniaki. Uprzejmy pomocnik magazyniera potrafił być na boisku tak przebiegły, że niektórzy gonili za nim dziesiątki metrów, chcąc się zemścić za kopniaka w goleń. Przyjaciel Wim van Laar, równie chudy jak Johan, czasami grał w meczach w Betondorp lepiej od niego i również on padał ofiarą takich kopniaków za karę. Potem tłukli się na ulicy i nikt nie rozumiał dlaczego. „Pragnienie zwycięstwa było dla niego święte”, powie później brat Henny. Jak wspominał, karciane wieczory z Johanem kończyły się czasem „rzeźnią”. „Jeśli mógł wygrać normalnie, wygrywał; jeśli nie mógł, włączał mu się oszust”.

Trudno było mu przyznać, że ktoś jest od niego lepszy. „Przegrywanie raniło mnie głęboko w środku – wyznał później Johan w książce Boem. – Nie mogłem znieść porażki nawet podczas dziecięcych zabaw na ulicy. Wygrana mnie budowała. Przegrana podważała moją pewność siebie. Wtedy nie byłem już tym, kim chciałem być”.

Chłopiec, który w szkole siedział i patrzył w pustkę za oknem, ożywał, gdy było coś do wygrania. Podczas wielkanocnego turnieju piłki nożnej szkół podstawowych był nie do zatrzymania. „Johan był wszędzie – wspominała później matka. – Do wszystkiego się rwał, wszystko robił. Rzuty wolne, kopanie z piątki, rożne, wszystko! Kiedy piłka znalazła się w rowie, też pierwszy ją wyciągał”. Kiedy drużyna Groen van Prinstererschool miała wyjść na boisko, ojcowie i synowie z dzielnicy Watergraafsmeer (Betondorp było jej częścią) wsiadali na rowery i jechali zobaczyć, czy rzeczywiście gra tam chudzina, która robi wyjątkowe rzeczy z piłką. I faktycznie: w środku pola chudy chłopak w zielonej koszulce dostał podanie, minął slalomem trzech, czterech przeciwników, minął też bramkarza i wepchnął piłkę do pustej bramki. Ktoś krzyknął, że to już czwarty gol. „O, to będzie miło tym mniejszym. Czyli strzelili na 1:3?”, zapytał widz, który właśnie dołączył. A inny odwrócił się i powiedział: „Nie, proszę pana, jest 4:0 dla Groen van Prinsterer, bo ten mały gnojek jest nie do zatrzymania”.

Tu i ówdzie w okolicy, zwłaszcza w większych domach z tradycyjną cegłą i dachami pokrytymi czerwoną dachówką, na Ajax patrzyło się z góry. Niektórzy ludzie zerkali w stronę stadionu, ale nigdy nie przychodzili na trybuny. Futbol był taki zwyczajny, jakoś nie pasował do pędu do nauki i robienia kariery. Ale właściciel warzywniaka, Manus Cruyff, miał na to zupełnie inny pogląd. Gdy mieszkał w Jordaan, był kibicem pobliskiego Blauw-Wit; jego brat Dirk był tam całkiem znanym piłkarzem. Ale od czasu przeprowadzki na Akkerstraat Manus zmienił się z Blauwwittera w kibica Ajaksu. Jego szwagier Gerrit Draaijer rozegrał w 1945 kilka meczów w Ajaksie jako lewoskrzydłowy i to tylko wzmocniło więź Manusa z tym klubem. Jako darczyńca i dostawca koszy z owocami dla chorych piłkarzy Manus stał się „prawdziwym Ajaciedem”, jak nazwał go magazyn „Ajax Clubnieuws”. Chodził na mecze pierwszej drużyny, a potem stawiał zawodnikom więcej kolejek, niż pozwalał na to domowy budżet. Na swoich wizytówkach czarował zaś adnotacją: „Główny dostawca Ajaksu!”.

Johan będzie grał w Ajaksie; to było dla Manusa jasne od samego początku. Może już od trzecich urodzin syna, gdy babcia Draaijer, matka Nel, zrobiła mu na drutach sweter i skarpetki w biało-czerwonych barwach ukochanego klubu. Później wśród prezentów na mikołajki zawsze znajdował się biało-czerwony sprzęt piłkarski – radość dziecka gwarantowana. 25 kwietnia 1957 roku Johan dostał na dziesiąte urodziny członkostwo w Ajaksie. Inni chłopcy najpierw musieli pokazać, co potrafią, zanim mogli zostać zawodnikami klubu. Ale nie chudy drybler Johan; on był tak częstym gościem na stadionie, tyle piłek tu kopnął, że przyjęto go bez testów. 

Ajax to nie tylko futbol, klub miał również drużyny w rozgrywkach baseballowych i krykieta. I nie minęło dużo czasu, zanim Johan pokazał czucie piłki również w tych sportach. „Z grania z nim w młodzieżowej drużynie krykieta Ajaksu pamiętam, że zrobiłby wszystko, by wygrać – mówi Leo Happé. – Dla mnie to był przerażający sport, bałem się tej twardej piłki, ale Johanowi to nie przeszkadzało”. W baseball młody Cruyff od lat grał na ulicy, gdzie studzienki kanalizacyjne odgrywały rolę baz. Lubił to prawie tak samo jak piłkę nożną.

Niesamowite, ale niektórzy przyjaciele i członkowie rodziny widzieli przyszłą gwiazdę futbolu w Hennym, a nie chudym Johanie. Starszy brat był solidniej zbudowany, dobrze radził sobie z piłką i też został przyjęty do klubu jako dziesięciolatek. Henny był dobrym obrońcą drużyny juniorów, jego pewność siebie przykuwała wzrok, nawet gdy biegał bez piłki przy nodze. Miał falujące czarne włosy i zaraźliwy śmiech, wydawał się stworzony do bycia sławnym. Urokiem i wygadaniem przypominał ojca, mówili o nim „prawdziwy Cruyff”. Ale Manus równie wiele oczekiwał od chudego, szpetnego Johana. Młodszy syn bez końca przerzucał piłkę nad stołem w domu, tłukł nią o ścianę sypialni. Co miał mu Manus powiedzieć? Przecież i tak by dalej grał. Ojciec robił więc wszystko, by pomóc młodemu. Lojalny, dobroduszny, zaopatrywał drużynę Johana w napoje i jabłka, a w sobotnie poranki woził chłopców swoją furgonetką na wyjazdowe mecze piłki nożnej i baseballu. Woził obu, Henny’ego też, ale do młodszego miał wyraźną słabość.

Z wzajemnością. „Kochałem i podziwiałem ojca, ponieważ bardzo ciężko pracował – powie później Johan. – Gdyby poprosił, fruwałbym dla niego. Nie był surowy”. Johan zwracał się do Manusa z szacunkiem, „ojcze”. Do matki mówił po prostu „Nel”.

Był syneczkiem tatusia właśnie dlatego, że miał tak wiele z Draaijerów. Podobnie jak jego matka był bezpośredni, surowy i stanowczy. Dla Johana piłka nożna nie była sposobem na zwrócenie na siebie uwagi ani na dobrą zabawę. Liczyło się tylko samo granie i ta pasja czyniła go prawdziwym Draaijerem. To ona rozmiękczała serce maniaka piłki nożnej Manusa Cruyffa.

Ojciec Johana miał opinię miłego gościa: zabawiał dzieci sąsiadów z góry strasznymi opowieściami o swoim szklanym oku (efekt nieostrożnej zabawy procą w młodym wieku), a dorośli znali go jako dowcipnisia i towarzyskiego piwosza. Ojciec Johana lubił zdrowym okiem popatrywać na kobiety, palił i nie zawsze traktował życie poważnie. Wolał pozostawić trudne momenty wychowania Nel, filarowi rodziny.

Manus tak mało się wtrącał w codzienną opiekę nad chłopcami, że Nel musiała prosić o kogoś do pomocy, gdy rodzina Cruyffów wyjeżdżała na wakacje. Inaczej nie zaznałaby spokoju. Bratanica Manusa, Dorie, zgodziła się rozdzielać chłopców przez dwa tygodnie. I tak latem 1957 roku cała piątka pojechała furgonetką Tempo Wiking, gotującym się od upału dwusuwem, do domków letniskowych nad jeziorem w Luksemburgu. Manus za kierownicą, Nel ze skrzynią pełną jedzenia u stóp.

W wakacje Manus pozwalał chłopcom robić, co im się żywnie podobało. Jeśli nawet próbował interweniować, na przykład wysyłając ich do łóżka, i tak na niewiele się to zdało. Kuzynka Dorie, córka Dirka Cruyffa, szybko się zorientowała, że Johan był znacznie trudniejszym dzieckiem niż Henny. Ale poza tym, że psocił, uważała go za czarującego, w czym nie była odosobniona.

Natychmiast po przybyciu do ośrodka wczasowego podekscytowany dziesięciolatek wraz z dwunastolatkiem wspięli się na pobliską górę. Wołanie Manusa, żeby zeszli na dół, bo na górze było zbyt niebezpiecznie, podziałało na Henny’ego, ale nie na Johana, który mimo krzyków kierował się na szczyt. Zdeterminowany, uparty – aż się potknął i stoczył kilka metrów w dół zbocza. Wyhamował na drzewie. Gdyby nie to, wspinaczka mogłaby się skończyć lotem do wąwozu. Ze skutkiem śmiertelnym. 

Nel i Dorie latami wspominały, jakie Johan miał szczęście, że drzewo stało akurat w tamtym miejscu. Było to jedyne drzewo na tym zboczu. Gdyby wyrosło gdzie indziej, Johan mierzyłby się z konsekwencjami swojego wybryku całe życie. O ile byłoby jakieś życie. 

Gdy już został sprowadzony na dół, wściekły Manus aż nim potrząsnął. Ale nie było bicia, nie u Manusa. Tego pierwszego wieczoru w Luksemburgu Johana przed snem wykąpała Dorie, a Henny’ego Nel, podobnie jak każdego następnego dnia. 

W Amsterdamie Johan czasem mógł wybrać się z ojcem wcześnie rano do hal targowych na zachodzie miasta, gdzie Manus kupował owoce i warzywa do sklepu. Już to wystarczało, by syn budował w sobie podziw dla ojca, ale czasami dochodziło do jeszcze bardziej imponujących chłopakowi sytuacji, na przykład gdy w pewną niedzielę 1956 roku, ogłoszoną dniem bez samochodu, pojechali do Jordaan, bo właśnie zmarł dziadek Johana. Policjant zatrzymał furgonetkę: z powodu kryzysu sueskiego i ograniczonych dostaw ropy wprowadzono w tym dniu zakaz prowadzenia pojazdów. Ojciec Johana po prostu odepchnął gliniarza na bok i rzuciwszy krótkie „Spierdalaj!”, pojechał dalej. Dla Johana była to niezapomniana lekcja odwagi, brutalności i obrony słusznej sprawy. Manus kochał przygody i miał w sobie krzepiącą wiarę w dobrą przyszłość dla każdego, a zwłaszcza dla małego Johana, który będzie wielki.

Podczas rodzinnych spotkań opowiadano sobie ekscytujące historie o wojennej przeszłości Manusa Cruyffa, który nie dostał się do wojska ze względu na szklane oko, ale w czasie wojny wraz z bratem Dirkiem dostarczał żywność ludziom ukrywającym się w Jordaan. Grupka Żydów znalazła schronienie w knajpie teściowej Dirka, lepiej znanej jako babcia Pols, na ulicy Palmgracht. Pomaganie ludziom w potrzebie, Żydom i nie-Żydom, było dla Cruyffów oczywistością. Jako handlarze warzywami i ziemniakami wiedzieli, co jest ich powinnością. Również podczas głodowej zimy 1944–1945 znajdowali sposoby, by ulżyć cierpieniom mieszkańców Jordaan. Nawet gdy okupanci nakazali zamknąć warzywniak, Manus robił swoje nielegalnie. 

To były piękne historie, a uwielbienie Johana dla ojca tylko rosło.

Tym mocniejszy i nie do zapomnienia był ten cios z letniego wieczoru 1959 roku, gdy Johan został zawołany ze sceny podczas szkolnego apelu. Rodzice i uczniowie szturchali się nawzajem, patrząc, jak idzie do wyjścia przez zatłoczoną salę szkoły Groen van Prinsterer. Coś się stało jego ojcu. To był wieczór zakończenia roku w szóstej klasie, pełna emocji zabawa przy występach uczniów i piosenkach Annie M.G. Schmidt. Na scenie został prezent, który Johan przyniósł dla pana Ritchiego.

Jego matka pobiegła już do domu, a nieco później przybył tam także Johan z panem Ritchim. Na chodniku ludzie, obok karetka, radiowozy. W korytarzu stały walizki, przyszykowane na kolejne wakacje w Luksemburgu. Johan wszedł do salonu. Zastał ojca jęczącego z powodu bólu w klatce piersiowej. Obok stał lekarz. Henny i Johan zostali wysłani do rodziny Happé, mieszkającej po drugiej stronie ulicy, obok bramy, na piętrze. Jeszcze zanim dotarł do bramy, Johan krzyknął w nerwach: „Mój ojciec nie żyje!”.

Tak też się stało jeszcze tego samego wieczoru. Ojciec zmarł. Poprzedniego wieczoru Manus przyniósł soki i owoce drużynie baseballowej Henny’ego. A dzień później wydarzyło się coś, czego chłopcy nawet nie byli świadomi: że ojciec tak po prostu może umrzeć. Chociaż nie do końca „tak po prostu”; Manus od lat łapał się za serce, opiekunka Etty zauważyła, że ciągle pociera dłonią koszulę w tym miejscu, aż zostawiał na niej brudne ślady. Często skarżył się na jakieś drobne bóle. Prawdopodobnie był to zwiastun kłopotów. Mimo to nadal palił i pił, tak jak tego lipcowego wieczoru z ojcem Leo, Bertusem Happém, na ławce obok sklepu. Może piwo było zbyt zimne jak na tak upalny dzień, a może serce i tak by się zatrzymało. Kto to wie…

Faktem jest, że Manus już wcześniej czuł się coraz słabszy. Noszenie skrzynek z towarem robiło się zbyt wyczerpujące, dlatego razem z Nel pracowali nad sprzedażą warzywniaka. Znaleźli nawet kupca, transakcja była praktycznie dopięta. Manus chciał w innym miejscu założyć sklep z tytoniem. Mniej dźwigania, krótsze dni pracy. A jako handlarz wyrobami tytoniowymi, z odpowiednią licencją, mógłby sprzedawać bilety na mecze Ajaksu.

Los chciał inaczej. Manus Cruyff zmarł z powodu niewydolności serca w wieku 45 lat.

„Dlaczego ja?”, Johan usłyszał krzyk matki. I dźwięk rozbijanej w kuchni szklanki. Ale łez Nel nie widział. „Pod tym względem jest taka jak ja”, powiedział później w Boem.

Rankiem w dniu pogrzebu nalegał, że chce pożegnać się z ojcem. „Na pewno chcesz? – zapytała Nel. – Nie wolisz, żeby został ci przed oczami obraz ojca takiego, jakim był?” Dwunastoletni Johan jednak nie ustępował, protesty matki nic nie dały, w końcu poszli razem na cmentarz. Johan podszedł do otwartej trumny. Spojrzał na bladą twarz ojca, jego wielkie, pozbawione już życia dłonie i wyszeptał: „Cześć, tato”.

Spoczywaj w pokoju

Drogi mąż i ojciec 

Hermanus C. Cruyff

30 października 1913 – 8 lipca 1959

Johan był zdruzgotany. Dosłownie chory. Cierpiał na ataki migreny. Kiedy kilka miesięcy po pogrzebie Ria Lagrand, koleżanka z szóstej klasy, chciała go odwiedzić, nie zastała chłopaka w domu. Idź na grób, tam zobacz, usłyszała.

Z Betondorp poszła na Cmentarz Wschodni i po krótkich poszukiwaniach rzeczywiście znalazła swojego przyjaciela siedzącego przy grobie ojca pod wysokimi drzewami, cichego i samotnego, bardzo smutnego.

„Chodź ze mną, Johan”, powiedziała Ria.

Wspomina: „Johan wstał i poszedł ze mną. Nie pamiętam już, co wtedy robiliśmy. Ale na pewno nie rozmawialiśmy długo o jego ojcu. Byliśmy młodzi”.

*Linia 9, z Dworca Centralnego w Amsterdamie, nazywana była przez dziesięciolecia Ajax-lijn.

**Faszystowski Ruch Narodowo-Socjalistyczny, który podczas okupacji kolaborował z Niemcami.

***Hongerwinter,zima ta pochłonęła w Holandii tysiące ofiar.

****W starym systemie edukacji w Holandii był to rodzaj elitarnej szkoły średniej, przygotowującej do wyższych stanowisk.

3Przypadek szczególny

Manus Cruyff został pochowany od strony stadionu, tuż za ogrodzeniem, by mógł słyszeć okrzyki po golach Ajaksu. Johan miał nadzieję, że ojciec słyszy też swojego młodszego syna, gdy ten mija wysoki zielony płot cmentarza. Przez całe dzieciństwo Johan rozmawiał z ojcem, gdy mijał „park” przy Middenweg. „Dzień dobry, ojcze, w domu wszystko w porządku”, mówił. Albo: „Mama ciężko pracuje, ale jakoś dajemy radę”. Szukał w ten sposób oparcia w ojcu, którego bardzo brakowało – Nel miała ogromne trudności ze związaniem końca z końcem.

Od śmierci Manusa Johan szukał figur ojcowskich zarówno w życiu prywatnym, jak i w Ajaksie; mniej istotne było, kto to będzie, ważne, by ten ktoś miał czas z nim porozmawiać. Ciągnęło go do starszych mężczyzn, jakby ich życiowa mądrość go uspokajała i dzięki nim wszystko wracało na swoje miejsce. Szukał ojcowskiej rady jeszcze długo po osiągnięciu pełnoletności. Dzwonił do drzwi jakiegoś dobrego znajomego, klubowego lekarza, masażysty, trenera czy innych, a drzwi się otwierały. Starsi nalewali mu herbaty albo smażyli jajko, rozmawiali o tym, co go trapiło, i Johan wychodził – nigdy nie zostawał długo.

Pierwszym „ojcem” Johana po śmierci Manusa był Bertus Happé, ojciec jego przyjaciela Leo. Wybór był oczywisty, rodziny Cruyffów i Happé przyjaźniły się od lat. Dla Johana Bertus (Appie) Happé i jego żona Cor byli wujkiem Ap i ciotką Cor. Obaj ojcowie byli kibicami Ajaksu, a kiedy matka Johana potrzebowała pomocy w warzywniaku, zawsze mogła liczyć na ciotkę Cor. W 1959 roku wujek Ap i ciocia Cor szeroko otworzyli drzwi swojego mieszkania na piętrze, po drugiej stronie ulicy, dla pogrążonej w żałobie rodziny Cruyffów, i to zrobiło na Johanie ogromne wrażenie. Właśnie wtedy, gdy jego matka była u kresu sił, a sklep trzeba było przekazać nowemu właścicielowi, wujek Ap wnosił spokój w ich życie samą swoją obecnością. Appie, pracownik stołówki na nabrzeżu remontowym stoczni w północnym Amsterdamie, wykorzystywał wszystkie dni urlopu na pomoc swojej sąsiadce Nel. Ciocia Cor pomagała matce Johana w sklepie przez kilka ostatnich tygodni, a następnie wujek Ap przeszkolił nowego właściciela.

Bez pomocy takiej „rodziny” świat może wyglądać naprawdę ponuro, gdy masz 12 lat i złamane serce.

W okolicy było więcej przyjaciół, którzy oferowali wsparcie, ale wujek Ap był dla Johana kimś wyjątkowym. Godzinami przesiadywał u państwa Happé i znajdował u ojca Leo pocieszenie. U ojca, który podobnie jak Manus wysłał swoje dzieci do Groen van Prinsterer, chociaż był niewierzący. Ojca, który dał Johanowi poczucie bezpieczeństwa. Niewiele się działo podczas tych pobytów u rodziny Happé: a to partyjka Monopoly, a to kanapka, ale wystarczało. Johan umiał być wdzięczny. Na przykład, gdy Leo w wieku 13 lat usłyszał, że musi odejść z Ajaksu, ponieważ nie jest wystarczająco dobry, Johan pomyślał, że to nie w porządku. On i Leo razem zostali przyjęci do Ajaksu i razem w nim zostaną. Ku zdumieniu Leo Johan po prostu poszedł do szefów klubu i powiedział: jeśli Leo musi odejść, to ja też odejdę. Mówił serio.

Leo został. Parę lat później i tak mu podziękowali – zawsze był rezerwowym i nie dało się nic więcej z niego wyciągnąć. Ale Johan zaznaczył swoje zdanie w odpowiednim momencie. Uderz w Leo, a będziesz miał do czynienia z Johanem. 

Po sprzedaży sklepu Nel i chłopcy przeprowadzili się do małego mieszkania na parterze, też w Betondorp, ale na Weidestraat (czyli na Łąkowej), numer 37. Rodziny nie były już sąsiadami z naprzeciwka, ale kontakt się utrzymał. Kilkadziesiąt lat później, kiedy wujek Ap przyleciał wraz z ciocią Cor do Barcelony na zaproszenie trenera Johana, został tak przedstawiony Romário na Camp Nou: „To człowiek, który był dla mnie jak drugi ojciec”. Wujek Ap uścisnął dłoń Romário i do końca życia opowiadał o tym spotkaniu.

Inną równie ważną postacią zastępującą Johanowi ojca był Arend van der Wel, przyjaciel rodziny Cruyffów. Johan znał go od dzieciństwa. Van der Wel grał w pierwszej drużynie Ajaksu na początku lat 50., a że godził to z chodzeniem do szkoły w centrum Amsterdamu i w ciągu dnia był tam, a wieczorami trenował na De Meer, Manus zapraszał go na posiłki do domu Cruyffów. Oszczędziło to van der Welowi krążenia tam i z powrotem między Watergraafsmeer a domem rodzinnym w północnym Amsterdamie. Tak narodziła się między nimi więź i naturalne było dla van der Wela, by latem 1959 roku sprowadzić Nel i chłopców do swojego domu w Enschede. Arend miał teraz 26 lat, był żonaty i grał w Sportclub Enschede, ze swoim idolem Abem Lenstrą.

Ku wielkiej radości 12-letniego Johana i jego brata Henny’ego pozwolono im trenować z drużyną. Więcej: mogli pokopać z samym Abem, wówczas już 39-letnim weteranem. Van der Wel był zapalonym filmowcem i swoją kamerą Super 8 uchwycił wiele lat wcześniej małego Johana, gdy grał w piłkę w Betondorp i zakładał siatę swojemu przyjacielowi Leo Happému; te ujęcia okrążą świat. A teraz zaprzyjaźnione rodziny filmowały wspólny odpoczynek w Twente w atmosferze harmonii, pełen zabaw i słońca. Rodzina Cruyffów spędziła wspaniałe tygodnie na wschodzie Holandii, gdzie Nel i chłopcy mogli zapomnieć o domowych zmartwieniach. Wszyscy troje jeździli do Twente również w następne lata. W rezerwacie przyrody Lutterzand grali w piłkę nożną i badmintona, spacerowali wokół brzegów Buursemeer i świetnie się razem bawili, zarówno młodsi, jak i starsi. W tamtych latach nawet trener Enschede František Fadrhonc bywał dla Johana namiastką ojca.

Fadrhonc, uchodźca z Czechosłowacji, a później trener reprezentacji Holandii, miał bardzo przyjacielskie usposobienie. Był też kolejną osobą, która najwyraźniej nie mogła się oprzeć urokowi chudego, bezbronnie wyglądającego dzieciaka. W mgnieniu oka Johan wylądował u niego w domu z kanapką i szklanką mleka. Kiedy Fadrhonc przeniósł się do Deventer, gdzie został trenerem Go Ahead Eagles, Johan nadal go odwiedzał.

W życiu Johana pojawił się też prawdziwy nowy ojciec. Nazywał się Henk Angel i Johan znał go od lat jako wuja Henka, dozorcę Ajaksu. Wujka Henka zawsze można było spotkać na stadionie lub w jego pobliżu. Często przymykał oko na Johana i jego przyjaciół grających w piłkę w sali gimnastycznej (przekształcanej w dni meczowe w restaurację), gdy na zewnątrz padał deszcz. Johan z kolei często pomagał mu napompować piłki, zamieść trybuny, nawlec do butów nowe sznurowadła, zawiesić flagi – w skrócie we wszystkim, co tylko trzeba było zrobić, by zadowolić zawodników. Najważniejszym wydarzeniem było dla Johana rozsypywanie piasku w polach bramkowych, kiedy w zimie robiły się błotniste, a stadion był już pełen ludzi. Słychać było wówczas wrzawę na trybunach i czuł się wtedy niemal jak jeden z bohaterów zbliżającego się widowiska. Ale w niektóre niedziele budził się w Johanie mały diabeł: rozsypując piasek, kręcił głową z powątpiewaniem, mając nadzieję, że widzowie będą pod wrażeniem wiedzy takiego speca i dadzą się nabrać, że mecz może zostać odwołany. Wspomni potem w wywiadzie tę swoją złośliwość z lekkim rozbawieniem.

Kiedy żona Henka, Angela, zmarła w grudniu 1961 roku, dwa i pół roku po śmierci Manusa Cruyffa, to właśnie Johan zasugerował, żeby wujek Henk przyszedł do ich domu na kolację. Między Henkiem a Nel zaiskrzyło. Niedługo później stadionowy dozorca przeniósł się do Cruyffów na Weidestraat, a 15-letni Johan miał nowego ojca.

Wujek Henk był cichym smakoszem jenevera*, 11 lat starszym od matki Johana. W typowej dla ludzi z Jordaan atmosferze domu Cruyffów, z koronkowymi lambrekinami w oknach i parapetami pełnymi porcelanowych bibelotów, od razu poczuł się jak u siebie. Salon tętnił życiem. Nel miała dziewięcioro braci i sióstr, którzy ją odwiedzali, wpadali też sąsiedzi lub znajomi, gdy zauważyła, że przechodzili obok. Wujek Henk skręcał papierosy, opróżniał dzbanuszki jenevera i doskonale się bawił. Jako partner Nel (nie wzięli ślubu) nie utrudniał Johanowi życia. Co najwyżej z głębokiej, wyściełanej aksamitem sofy rzucał od czasu do czasu zrzędliwe: „Uspokój się, Johan”. 

Łączyła ich miła, nieskomplikowana więź. Wujek Henk, który działał w Ajaksie od 1945 roku, był tym typem pracownika, któremu wypłacano rekompensatę za urlop, ponieważ i tak nigdzie nie wyjeżdżał. Żył z klubu i dla klubu. Poczucie przynależności było dla niego, tak jak dla wielu innych, wszystkim. Kto należał do codzienności Ajaksu, ten miał mnóstwo historii do opowiedzenia, i dotyczyło to też wujka Henka. Podczas kolacji dzielił się anegdotami o pierwszej drużynie, a Johan słuchał ich z zapartym tchem. „Wujek Henk towarzyszył mi we wszystkim – powiedział później w Boem. – Nigdy się nie pokłóciliśmy”.

Dla Johana różnica między Betondorp a Ajaksem była niewielka pod każdym względem: dom i stadion dzieliło nie więcej niż 400 metrów. Rodzinna okolica Johana i Ajax były częścią tej samej społeczności. Kiedy Cruyff przechodził przez długą ruchliwą Middenweg od strony Betondorp, miał przed oczami stadion De Meer, piękny budynek z 1934 roku. Tam, za boiskami treningowymi, Johan czuł się jak u matki na Weidestraat. Na rogach stadionu stały domy i już jako młody chłopak wiedział, w którym z nich mieszka dozorca (mężczyzna zimą częstował go gorącą czekoladą), w którym działacz, a w którym główny trener.

Dla dorastającego Johana klub był jedną wielką rodziną tworzoną przez wielu piłkarskich ojców. Znał pracowników i starszych piłkarzy, a oni znali jego. Wołali na niego Jopie albo Mały. Na szczycie listy piłkarskich ojców Johana znajdował się trener młodzieży Jany van der Veen. Przez całe życie Cruyff będzie wskazywał go jako człowieka, przez którego został ukształtowany. I jednocześnie przyznawał, że czasami jako nastolatek ignorował jego rady.

Van der Veen, mężczyzna po czterdziestce, w ciemnych okularach i z wyjątkowym drygiem do szukania talentów, rozegrał ponad 100 meczów w pierwszej drużynie Ajaksu. Wcześniej mieszkał na obrzeżach Betondorp, gdzie przez okno swojego mieszkania mógł patrzeć na mniej więcej ośmioletniego wówczas Johana grającego na Piaseczku, wspomnianym już szkolnym boisku. Zwrócił uwagę, jak piłka kleiła się Cruyffowi do stóp. Później mógł tego chłopaka z niezwykłym czuciem piłki oglądać w klubie. „Przyjechałem na mecz naszej szóstej drużyny na boisku przed stadionem – wspominał van der Veen. – Podszedł do mnie sekretarz klubu: »Jany, mamy tylko dziesięciu, znasz kogoś, kto mógłby zagrać?«. W tym momencie nadjechał Johan na rowerze. Powiedziałem mu: »Idź po buty, zagrasz«. Szósty zespół zwykle wysoko przegrywał. Ale tego popołudnia, z 14-letnim Johanem w składzie, wygrał 6:0. Oczywiście od razu zostałem wezwany na dywanik, ponieważ dopuszczenie takiego młodziaka do meczu seniorów było nielegalne”. 

Między szkoleniowcem a jego wychowankiem narodziła się szczególna więź. Van der Veen stał się niemalże prywatnym trenerem Johana, ojcem, który go prowadził, chronił i wzmacniał. A Johan zwykle stosował się do jego rad, co nie było w jego przypadku oczywiste. Z oddaniem wykonywał dodatkowe ćwiczenia przepisane mu przez van der Veena, wymagające wysiłku, przy którym większość jego rówieśników już by odpuściła. Chodziło o wzmocnienie mięśni i zwiększenie wagi. Johan robił niekończące się serie przysiadów z innym piłkarzem na plecach. Podnosił ławeczki w siłowni, przestawiał je z półobrotem i odstawiał z kolejnym półobrotem na miejsce. Leżąc na plecach, podnosił stopami ciężarki, aż jego chude uda osiągnęły w miarę akceptowalny rozmiar. W meczach van der Veen często wystawiał go na środku boiska (jako ofensywnego pomocnika) lub na skrzydle. Tam było mniejsze ryzyko, że ktoś go zetnie, niż w środku pięcioosobowego ataku. A jeśli van der Veen czuł, że mecz będzie rozgrywany w mało sportowy sposób, po prostu sadzał Johana na ławce.

Jany van der Veen wieczorem przed meczami robił surowe odprawy juniorom w domu na Hogeweg – i nikt nie śmiał z nim wchodzić w spór, nawet Johan. Cruyff szanował wizję futbolu trenera, który pozwalał mu grać ze starszymi juniorami, aby nabierał twardości, ale także chronił go przed kontuzjami jak własnego syna. Miał Johan Cruyff szczęście: ten fanatycznie oddany pracy trener młodzieży stanie się jednym z najważniejszych twórców „prawdziwego” futbolu, z którego Ajax będzie dumny przez lata.

Często mówi się, że Cruyff miał wielki wpływ na kulturę klubową Ajaksu. Ale to działało w obie strony. Dzięki legendarnemu angielskiemu trenerowi Jackowi Reynoldsowi Ajax już od lat 30. miał zaszczepione zamiłowanie do technicznej, inteligentnej, ofensywnej gry. Gdy pierwszy zespół wybierał defensywną taktykę w meczu wyjazdowym, magazyn klubowy potrafił napisać, że było to „wbrew zwyczajom”. Mogło się też zdarzyć, że trener, jak Karl Humenberger w 1957 roku, został po mistrzostwie kraju wezwany na dywanik, bo sukces został osiągnięty w zbyt defensywnym stylu. A na wychowanków stawiano przy ulicy Middenweg już wtedy, gdy Johan jeszcze bawił się w piłkę z dzieciakami. „Każdy wtajemniczony wie, jaką troską otaczana jest młodzieżowa piłka w Ajaksie – można było przeczytać w »Ajax Clubnieuws«. – Nie będziemy nawet wymieniać konkretnych nazwisk, ponieważ w naszym klubie w każdym dziale, który ma do czynienia z młodzieżą, pracują ludzie znający swój fach”.