Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy kolory i kształty mogą mieć coś wspólnego z radością? Dlaczego ludzie, niezależnie od wieku, płci i pochodzenia, przystają na widok zachodzącego słońca, ozdabiają domy lampkami i nie mogą się przestać uśmiechać na widok kudłatego psa w żółtych kaloszach? Czy istnieją sposoby, by samemu stworzyć miejsca pełne radości? Projektantka Ingrid Fetell Lee przekonuje, że nasze samopoczucie jest mocno związane ze światem zewnętrznym: w pewnych miejscach możemy odczuwać niepokój i przygnębienie, a w innych cieszyć się harmonią przestrzeni, kształtów i barw. To, co nas otacza, może stanowić odnawialne i łatwo dostępne źródło radości. Czy do naszej przestrzeni da się wprowadzić radość? Czy da się tego dokonać za pomocą kolorów, wzorów i faktur? Oczywiście, że tak! Autorka podpowiada, co zrobić, by „estetyka radości” na trwale zagościła w naszym życiu. „Joyful nie opowiada o poszukiwaniu radości w odległych krańcach świata. Mówi o znalezieniu radości w miejscu, w którym jesteśmy. (…) Poznacie prawdziwych ludzi, którzy tworzą radość we własnych domach i społecznościach – domkach letniskowych i kamperach, salonach i biurach, na chodnikach i w centrach rekreacji – aby zobaczyć, jak małe zmiany mogą pomóc odnaleźć w zwykłych przedmiotach i miejscach niezwykłą radość.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Wstęp
Stałam przed komisją egzaminacyjną i ściskało mnie w dołku. Kiedy profesorowie uważnie oglądali zbiór przedmiotów na wystawie za mną – lampę w kształcie rozgwiazdy, komplet filiżanek do herbaty o zaokrąglonym dnie oraz trio taboretów wykonanych z warstw kolorowej pianki – miny mieli poważne, a ja nieustannie zastanawiałam się, czy popełniłam błąd, podejmując decyzję o porzuceniu obiecującej kariery w brandingu i powrocie do studiowania wzornictwa. Wtedy, po dłuższej ciszy, jeden z profesorów przełamał lody.
– Pani praca wywołuje we mnie radość – powiedział. Pozostali skinęli głowami.
Nagle wszyscy zaczęli się uśmiechać. Poczułam ulgę. Zdałam pierwszy egzamin na wzornictwie przemysłowym w Pratt Institute. Jednak już wkrótce znowu miałam mętlik w głowie. Radość to uczucie efemeryczne i nieuchwytne. Nie możemy go ani zobaczyć, ani dotknąć. W takim razie jak takie proste przedmioty – filiżanka, lampa, taboret – mogą wywoływać radość? Spróbowałam nakłonić profesorów, aby mi to wytłumaczyli, ale oni tylko pochrząkiwali i pokasływali, gestykulując.
– Po prostu tak się dzieje – mówili.
Podziękowałam im, ale kiedy pakowałam się przed wyjazdem na wakacje, ciągle zastanawiałam się nad tym pytaniem.
W jaki sposób materialne przedmioty wywołują niematerialne poczucie radości?
Z początku odpowiedź wydawała się jednoznaczna: Nie wywołują. Z pewnością istnieje pewna przyjemność z korzystania z materialnych przedmiotów, ale zawsze żyłam w przekonaniu, że jest to uczucie powierzchowne i krótkotrwałe, a nie znaczące źródło radości. We wszystkich książkach na temat radości, które latami studiowałam, nikt nie sugerował, że radość może się ukrywać w mojej szafie z ubraniami lub szafkach kuchennych. Zamiast tego niezliczeni eksperci zgadzają się, że ten rodzaj radości, który ma znaczenie, nie „otacza nas”, ale „jest w nas samych”. Ta perspektywa ma korzenie w starożytnych tradycjach filozoficznych. Nauki Buddy na przykład podają, że szczęście bierze się z porzucenia przyziemnych rzeczy, do których jesteśmy przywiązani. Stoicy w starożytnej Grecji sugerowali podobne rozwiązanie, bazujące na wyrzeczeniach i rygorystycznej kontroli własnych myśli. Współczesna filozofia w podobny sposób uwzględnia to spojrzenie do wewnątrz, sugerując, że droga do szczęśliwego życia to zmiana spojrzenia na świat i na nasze miejsce w nim. Od mantr i medytacji po terapię i zmianę nawyków, prawdziwa radość to przedkładanie umysłu nad materię, nie materii nad umysł.
Jednak przez tygodnie, a nawet miesiące po mojej prezentacji zauważyłam wiele sytuacji, w których różne osoby czerpały prawdziwą radość ze świata materialnego. Przyglądając się ulubionemu obrazowi w muzeum sztuki lub budując zamek z piasku na plaży, ludzie śmiali się i cieszyli chwilą. Uśmiechali się też do brzoskwiniowego światła zachodzącego słońca i kudłatego psa w żółtych kaloszach. Ludzie nie tylko odnajdują radość wokół siebie, ale wielu z nich bardzo się też stara uczynić swoje najbliższe otoczenie milszym. Pielęgnują ogródki różane, ozdabiają torty urodzinowe świeczkami i wieszają światełka na Gwiazdkę. Dlaczego ludzie robiliby te rzeczy, gdyby nie miało to realnego wpływu na ich szczęście?
Prowadzone są liczne badania, które dowodzą istnienia wyraźnego związku między otoczeniem a naszym zdrowiem psychicznym. Wynika z nich na przykład, że ludzie pracujący w słonecznych miejscach śpią lepiej1 i więcej się śmieją niż ich koledzy w słabo oświetlonych biurach oraz że kwiaty poprawiają ludziom nie tylko nastrój, ale również pamięć2. Kiedy zagłębiałam się w te odkrycia, radość przestawała być dla mnie niespójna i abstrakcyjna, a stawała się bardziej namacalna i realna. Nie wydawała się już trudna do osiągnięcia, nie wymagała lat samoobserwacji i zdyscyplinowanej praktyki. Zamiast tego zaczęłam postrzegać świat jako rezerwuar pozytywnego nastawienia, do którego mogłam sięgnąć w dowolnym momencie. Odkryłam, że pewne miejsca kryją w sobie jakiś rodzaj radości – jasna kawiarenka na rogu ulicy, miejscowy warsztat tkacki, kwartał kamienic z kwiatami w oknach – i zaczęłam zmieniać swoje nawyki, tak by częściej je odwiedzać. W złe dni nie czułam się już przygnębiona czy bezradna, odkrywałam małe rzeczy, które niezawodnie podnosiły mnie na duchu. To, czego się nauczyłam, zaczęłam wprowadzać do własnego domu, dzięki czemu co wieczór wkładając klucz do zamka, odczuwałam pewien rodzaj ekscytacji. Wraz z upływem czasu stało się dla mnie jasne, że konwencjonalne przekonania co do radości są błędne.
Wcale nie jest trudno znaleźć radość. W zasadzie otacza nas ona wszędzie.
Uświadomienie sobie tej prostej wyzwalającej prawdy zmieniło moje życie. Gdy zaczęłam dzielić się nią z innymi, odkryłam, że wiele osób odczuwało impuls, by szukać radości w najbliższym otoczeniu, ale coś wytworzyło w nich przekonanie, że ich wysiłki są niecelowe. Pewna kobieta powiedziała mi, że kupowanie ciętych kwiatów od dawna podnosiło ją na duchu, ale czuła, że jest to niepoważne folgowanie swoim zachciankom, więc kupowała je tylko przy specjalnych okazjach. Nigdy nie pomyślała, że za cenę jednej z cotygodniowych wizyt u psychoterapeuty mogłaby co dwa tygodnie kupować sobie bukiet kwiatów przez cały rok. Inna kobieta opisała mi, jak zaparło jej dech, gdy weszła do swojego salonu pierwszy raz po remoncie. Czując ulgę i lekkość, pytała samą siebie, dlaczego tak długo zwlekała z tą zmianą. Zrozumiałam, że wszyscy mamy skłonność do szukania radości we własnym otoczeniu, jednak nauczono nas to ignorować. Co może się wydarzyć, jeżeli na nowo rozbudzimy w sobie ten instynkt odnajdywania radości?
Chciałam się dowiedzieć, w jaki dokładnie sposób świat fizyczny wpływa na nasze emocje i dlaczego pewne rzeczy wywołują w nas uczucie radości. Prosiłam wszystkich znajomych, a także całkiem sporo obcych ludzi na ulicy, aby opowiedzieli mi o przedmiotach i miejscach związanych z radością. Pewne rzeczy były specyficzne i osobiste: „kuchnia mojej babci”, „plakat z autografami Grateful Dead”, „kanu w domku nad Jeziorem Michigan, dokąd jeździliśmy na wakacje”. Niektóre, jak ulubione jedzenie czy drużyny sportowe, zostały ukształtowane przez kulturę lub wychowanie. Lecz inne nie miały osobistego wymiaru ani związku z kulturą. Któraś z moich przyjaciółek opowiedziała mi o letnim popołudniu, kiedy złapała ją nagła ulewa w drodze z pracy do domu. Schroniła się pod markizą z gromadką innych ludzi bez parasoli i wszyscy próbowali zgadnąć, kiedy deszcz się skończy. Ten minął po kilku minutach i ludzie zaczęli wychodzić na chodnik, a wtedy nagle jakiś człowiek krzyknął: „Patrzcie!”. Na niebie, tuż nad Empire State Building, pojawiła się olśniewająca tęcza. Ludzie znów przystanęli i w mokrych, klejących się do ciał ubraniach z uśmiechem wpatrywali się w tęczę.
Wysłuchałam niezliczonych wersji tej historii. Dzień był zimny lub parny, opowiadający wspominał o przyjaciołach lub nieznajomych, tęcza rozpinała się nad sceną koncertową, nad górą albo żaglówką. Wszędzie, jak się wydaje, tęcza kojarzy się z radością. Zaczęłam sporządzać listę takich rzeczy, tych, o których wciąż opowiadali mi ludzie: piłka plażowa i sztuczne ognie, baseny i domki na drzewie, balony na gorące powietrze, naklejane ruchome oczka, desery lodowe z posypką. Te przyjemności były niezależne od wieku, płci społecznej czy pochodzenia etnicznego. Nie niosły radości tylko nielicznym osobom. Cieszyły prawie wszystkich. Zbierałam zdjęcia tych rzeczy i przypinałam do ściany w biurze. Codziennie przez kilka minut dodawałam nowe zdjęcia, dzieliłam je na kategorie i szukałam między nimi zależności.
Pewnego dnia, kiedy uważnie przyglądałam się tym zdjęciom, coś mi przyszło do głowy. Zobaczyłam lizaki, pompony i grochy; zrozumiałam wtedy, że wszystkie mają kształt kulisty. Na obrazach Henriego Matisse’a i na tęczowych drażetkach widniały wzorzyste narzuty: wszystkie były nasycone intensywnymi kolorami. Z początku zaskoczyło mnie zdjęcie katedralnej rozety, ale kiedy umieściłam je obok płatka śniegu i słonecznika, nabrało sensu; wszystkie miały promieniście rozchodzącą się symetrię. A bąbelki, balony i kolibry łączyło coś oczywistego: wszystkie delikatnie unosiły się w powietrzu. Widząc to wszystko przed sobą, zrozumiałam, że chociaż uczucie radości jest tajemnicze i ulotne, możemy go dostąpić dzięki namacalnym, fizycznym atrybutom. Uczucie radości wywołuje zwłaszcza to, co projektanci nazywają estetyką – zbiór cech, które definiują wygląd przedmiotu i jego odbiór.
Do tego momentu zawsze uważałam estetykę za element dekoracyjny, a nawet błahy. Zaczęłam studiować wzornictwo, ponieważ chciałam tworzyć przedmioty, które zmienią życie ludzi na lepsze. Obsesyjnie starałam się, aby moje produkty były ergonomiczne, funkcjonalne i ekologiczne. Podobały mi się zajęcia z pracy z kolorem, fakturą, kształtem i ruchem, ale traktowałam je jako dodatki, nie jako konieczność. Takie nastawienie jest w naszej kulturze powszechne. Chociaż poświęcamy estetyce sporo uwagi, mówi się nam, że mamy nie przywiązywać do niej zbyt dużej wagi i nie skupiać się na wyglądzie. W przeciwnym wypadku możemy zostać posądzeni o powierzchowność lub oderwanie od rzeczywistości. Ile razy komplementowaliście swoją modną przyjaciółkę, która odpowiadała jedynie: „Och, ta stara rzecz? Ach, narzuciłam na siebie byle co”. Kiedy jednak spojrzałam na ścianę w moim biurze, zrozumiałam, że zdjęcia na niej to coś więcej niż dekoracja. Te przedmioty wywoływały głęboką, emocjonalną reakcję.
W sumie wyróżniłam dziesięć „estetycznych radości”, z których każda ujawnia wyraźny związek między poczuciem radości a namacalną wartością świata wokół nas:
Energia: żywe kolory i światłoObfitość: wybujałość, wielość i różnorodnośćWolność: przyroda, dzikość i otwarta przestrzeńHarmonia: równowaga, symetria i przepływZabawa: kręgi, kule i formy kulisteZaskoczenie: kontrast i fantazjaTranscendencja: wyniesienie i lekkośćMagia: niewidzialne siły i iluzjaŚwiętowanie: synchroniczność, błysk i żywe kształtyOdnowa: kwitnienie, wzrost i łuki
Jaka jest relacja między tymi elementami estetycznymi a naszymi emocjami? I dlaczego te konkretne elementy stymulują uczucie radości?
Te pytania skłoniły mnie do podróży do najradośniejszych miejsc na świecie. Dlatego w niniejszej książce odwiedzimy pensjonat w domku na drzewie i miasto przemienione kolorem, mieszkanie zaprojektowane tak, by chroniło przed starzeniem, i nadmorską rezydencję. Przyjrzymy się cudom przyrody, na przykład kwitnącym drzewom wiśni w Japonii, oraz tym stworzonym przez człowieka, na przykład setkom balonów na gorące powietrze wypuszczonym nad pustynię w Albuquerque. Po drodze podzielę się spostrzeżeniami z nowych badań na polu psychologii i neuronauki, które pomogą wyjaśnić, dlaczego te miejsca i doświadczenia z taką siłą wzniecają w nas radość.
Jednak Joyful nie opowiada o poszukiwaniu radości w odległych krańcach świata. Mówi o znajdowaniu radości w miejscu, w którym jesteśmy. W tej książce spotkacie wielkich artystów i projektantów – architektów, projektantów wnętrz, specjalistów od koloru, ogrodników, wytwórców kołder, majsterkowiczów, florystów, a nawet artystów, którzy tworzą z balonów – i poznacie ich sekrety dotyczące poszukiwania i tworzenia radości w każdym aspekcie świata fizycznego. Ponadto poznacie prawdziwych ludzi, którzy tworzą radość we własnych domach i społecznościach – domkach letniskowych i kamperach, salonach i biurach, na chodnikach i w centrach rekreacji – i zobaczycie, jak małe zmiany mogą pomóc odnaleźć w zwykłych przedmiotach i miejscach niezwykłą radość.
Macie cały świat radości na wyciągnięcie dłoni. Nie musicie poznawać żadnych metod, nie musicie narzucać sobie żadnej dyscypliny. Potrzebne jest tylko to, co już macie: otwartość na odkrywanie otaczającej was radości.
Dzięki wieloletniej pracy w charakterze dyrektora uznanej firmy innowacyjnej IDEO oraz prywatnym obserwacjom, jak również prowadzeniu bloga projektowego The Aesthetics of Joy (Estetyka radości), mogłam się sama przekonać, jak estetyka coraz bardziej zmienia nastawienie i zachowanie ludzi. Ukazuje, dlaczego niektóre sklepy i restauracje tętnią życiem, a inne stoją opustoszałe. Pomaga nam zrozumieć, dlaczego w jednym środowisku ludzie są niespokojni i rywalizują ze sobą, a w innym są towarzyscy i tolerancyjni. Pomyślcie, jak ludzie zachowują się w sterylnej kabinie samolotu, wszczynając awantury o trzy stopnie nachylenia oparcia fotela, i jak rozpychają się łokciami, aby zapanować nad podłokietnikiem. Teraz porównajcie to z zachowaniem ludzi w wesołej atmosferze festiwalu muzycznego. W otoczeniu żywych dekoracji i muzyki ludzie dzielą się jedzeniem i napojami oraz ustępują miejsca na zatłoczonym trawniku nowo przybyłym. Siła estetyki radości polega na tym, że przemawia bezpośrednio do naszych umysłów, wydobywając to, co jest w nas najlepsze, chociaż nawet nie jesteśmy tego świadomi.
Skąd wiemy, że nasze otoczenie daje radość lub nie? Nie istnieje żaden konkretny schemat, ale rozważcie te pytania:
Jak często się śmiejesz?
Kiedy ostatni raz czułeś prawdziwą, nieskrępowaną radość?
Jakie emocje odczuwasz, kiedy wchodzisz do domu pod koniec dnia? Jak się czujesz, wchodząc do poszczególnych pomieszczeń?
Jak bardzo twoja druga połowa lub rodzina cenią radość?
Kim są najradośniejsi ludzie w twoi życiu? Jak często ich widujesz?
Jak często czerpiesz radość ze swojej pracy?
Czy pracujesz dla firmy, która wspiera radość, jest na nią obojętna lub jest jej przeciwna? Czy głośny śmiech jest w twoim miejscu pracy stosowny?
Jakie czynności dają ci najwięcej radości? Jak często się w nie angażujesz? Czy możesz je wykonywać w domu lub w jego pobliżu?
Jak wiele radości znajdujesz w swojej miejscowości? W swoim sąsiedztwie?
Jakie są twoje „radosne miejsca”? Czy któreś z nich znajduje się w odległości piętnastu kilometrów od twojego domu? Kiedy ostatni raz odwiedziłeś któreś z nich?
Każdy człowiek rodzi się ze zdolnością doznawania radości i ona, jak płomyk w piecyku gazowym, nadal w tobie płonie, nawet jeżeli od jakiegoś czasu nie używałeś palników. W dłoniach trzymasz narzędzie do rozpalenia na nowo tych radosnych płomieni, narzędzie, które może kompletnie zmienić twój sposób postrzegania otaczającego cię świata. Ta książka pokazuje, że radość nie jest tylko czymś, co odnajdujemy. Jest to także coś, co możemy dać samym sobie i ludziom wokół.
Możecie wykorzystać tę książkę jako przewodnik po wykrywaniu radości w swoim otoczeniu i rozsmakowywaniu się w niej, pomagający lepiej zrozumieć, dlaczego pewne rzeczy i miejsca rozpalają was od środka. Możecie także użyć jej jako wzornika, który pomoże wam zaprojektować i stworzyć więcej radości w waszym świecie. Rozdziały płynnie przechodzą jeden w drugi, dlatego chyba najbardziej sensownie byłoby czytać je po kolei. Nie wahajcie się jednak przejść od razu do estetyki, jeśli was interesuje. Do poprzednich rozdziałów możecie wrócić później, żeby sprawdzić, co ominęliście.
Prawdopodobnie odkryjecie, że jedna estetyka przemawia do was bardziej niż inna. Jeżeli na przykład kochacie przyrodę, szczególnie może was pociągać wolność. Jeżeli boicie się wysokości, to pewne aspekty estetyki transcendencji mogą do was nie trafić. Możecie także odkryć, że estetyka, która najbardziej wam odpowiada, zmienia się w zależności od tego, gdzie jesteście i co dzieje się w waszym życiu. Ponure biuro może skorzystać na wtłoczeniu do niego energii, podczas gdy estetyka harmonii może przynieść radość w domu zabieganej rodziny. Z kolei kiedy dzieci opuszczą rodzinne gniazdo, ten sam dom może potrzebować nieco z estetyki zabawy, aby znowu można było poczuć w nim życie.
Możecie swobodnie mieszać, łączyć i tasować estetyki, aby stworzyć coś, co daje wam radość. Nie ma żadnych konkretnych zasad, ale żeby pomóc wam przejść tę drogę, spróbuję wskazać, gdzie estetyki szczególnie się dopełniają, a gdzie mogą wystąpić między nimi napięcia. Chociaż w niektórych rozdziałach zostały opisane konkretne produkty, które mogą pomóc wprowadzić daną estetykę w życie, nie musicie kupować drogich rzeczy, aby przeistoczyć swoje otoczenie. W ostatnim rozdziale znajdziecie Radosny Komplet Narzędzi, pełen wskazówek i zadań zaprojektowanych tak, aby można było zastosować pomysły z tej książki we własnej przestrzeni i we własnym życiu.
Nazbyt często poruszamy się po świecie, jakby to była scena w teatrze, nieme tło dla naszych codziennych działań. W rzeczywistości tętni on życiem, inspiracjami, cudami i radością. Mam nadzieję, że ta książka da wam siłę i pomoże dostrzec w waszym otoczeniu więcej możliwości i je pochwycić. Siła radości polega na tym, że krótkie momenty mogą spowodować wielkie zmiany. Dziwaczny strój może wywołać uśmiech na czyjejś twarzy i wyzwolić niepodziewaną życzliwość wobec nieznajomego, która pomoże mu znieść trudny dzień. Nawet najmniejsze radosne gesty z biegiem czasu się sumują, i zanim się zorientujemy, będziemy mieć wokół siebie nie tylko kilkoro szczęśliwszych ludzi, ale też naprawdę radosny świat.
1.
Energia
Późną jesienią 2000 roku ekipa malarzy pomalowała historyczny budynek w Tiranie, w Albanii, jaskrawopomarańczową farbą. Odcień między mandarynką a napojem tang pokrył starą fasadę, bezwzględnie zasłonił kamień i cement, oszczędzając jedynie okna. Malowanie zaczęło się rankiem, a do południa na ulicy zebrał się tłum gapiów. Samochody i przechodnie zatrzymywali się. Niektórzy zdziwieni obserwatorzy wznosili jakieś okrzyki, a inni zanosili się śmiechem, zaszokowani widokiem tak śmiałego koloru pośród szarości.
Z racji całego zamieszania malowanie mogło być potraktowane jako żart jakiegoś szczególnie bezczelnego psotnika. Jednak nie było to dzieło graffiti, a jego wykonawca nie był ulicznym wandalem. Był burmistrzem.
Edi Rama w 2004 roku zdobył nagrodę World Mayor za zdumiewający sukces w odnowieniu stolicy Albanii zaledwie w cztery lata po wyborze na to stanowisko. Przyjedźcie dzisiaj do Tirany, a zobaczycie nieliczne pozostałości po tym brudnym, niebezpiecznym mieście, które Rama odziedziczył, obejmując urząd. Tirana, rozbita po dziesięcioleciach represyjnej dyktatury, po dziesięciu latach chaosu od upadku rządów komunistycznych pozbawiona źródeł utrzymania, pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku stała się przystanią dla korupcji i zorganizowanej przestępczości. Złodzieje kieszonkowi i prostytutki kręcili się na rogach ulic. Wszędzie zalegały niesprzątane sterty śmieci. Jak opisywał to Rama: „Miasto było martwe. Wyglądało jak stacja przesiadkowa, na której ludzie zatrzymują się tylko wtedy, gdy na coś czekają”1.
Malowanie budynków było aktem desperacji burmistrza, który stanął przed pustym skarbcem i zdemoralizowaną ludnością. Rama, plastyk z wykształcenia, sam wykonał pierwsze szkice, wybierając żywe barwy i jarmarczne wzory, które przełamywały szarość miejskiego krajobrazu. Po pomarańczowym budynku pojawiły się kolejne, a projekt Ramy szybo rozprzestrzeniał się po mieście, obejmując zarówno budynki publiczne, jak i prywatne.
Początkowo reakcje były różne: niektórzy mieszkańcy byli oburzeni, inni zainteresowani, znalazło się też kilku zachwyconych. Jednak już wkrótce zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Ludzie przestali śmiecić na ulicach. Zaczęli płacić podatki. Właściciele sklepów usunęli metalowe kraty z okien. Uznali, że ulice są bezpieczniejsze, chociaż w mieście nie było więcej policjantów niż wcześniej. Ludzie znowu zaczęli gromadzić się w kawiarniach i rozmawiać o wychowywaniu dzieci w nowym mieście.
Nic się nie zmieniło oprócz powierzchni. Kilka czerwonych i żółtych, turkusowych i fioletowych plam. A jednak zmieniło się wszystko. Miasto ożyło, zaczęło tryskać energią. Radością.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam historię Tirany, było to dla mnie prawdziwym objawieniem. Bez potężnych zastrzyków kapitału, bez projektów robót publicznych na dużą skalę – najwyraźniej miasto rewitalizowano czystą siłą radości. Lecz w jaki sposób radość może przywrócić życie całemu miastu?
Mniej więcej w tym okresie zaczynałam badania nad radością i zadawałam sobie jeszcze bardziej podstawowe pytanie: Czym jest radość? Z początku trudno było to określić, gdyż różni ludzie postrzegają radość w odmienny sposób, nawet naukowcy nie zawsze zgadzają się co do definicji. Lecz mówiąc ogólnie, kiedy psycholodzy używają słowa „radość”, rozumieją ją jako intensywne, chwilowe doświadczanie pozytywnych emocji, które można rozpoznać po pewnych wyraźnych oznakach: uśmiechu, głośnym śmiechu i ochocie na podskoki. Podczas gdy zadowolenie leży zwinięte na kanapie, a szczęście zagubiło się w cichej medytacji, radość to podskoki2, taniec, kręcenie kółek i chichotanie. Jest to wyjątkowo żywiołowa forma szczęścia, o wysokim poziomie energii.
Nic więc dziwnego, że stawiamy znak równości między odczuwaniem energii a ożywieniem, witalnością i radością. Energia ożywia materię. To jest waluta życia, transformująca bezwładny materiał w oddychający, żywy organizm. Po prostu żyć to znaczy wibrować z niezbędnym dynamizmem. Im więcej mamy energii, tym bardziej jesteśmy zdolni, by bawić się, tworzyć, kochać, przewodzić, badać, radować się i angażować w świat dookoła nas. Jeżeli Tiranę ożywiła radość, to może miała z tym coś wspólnego energia. Lecz skąd wzięła się ta radosna energia? I skąd możemy uzyskać jej więcej?
Myślimy o energii jako o czymś, co przyswajamy, podobnie jak moc, którą odczuwamy po łyku cappuccino lub polizaniu maślanego kremu. Kiedy jednak zastanawiałam się nad tym, zrozumiałam, że energia nieustannie krąży wokół nas. Przez większość czasu przepływa przez nasze domy niezauważona, ale bez przerwy jesteśmy obmywani jej niewidzialnymi falami: cząstki światła emanujące z naszych żarówek, odgłosy fal muzyki z radia, powiew wiatru wpadający przez okna i prąd ciepła z kaloryferów. To wszystko jest tak dyskretne, że często o tym zapominamy, aż przychodzą suche zimowe dni, kiedy dotykamy metalowej klamki, a ta nas zaskakuje i kopie prądem.
Oczywiście, w przeciwieństwie do roślin, nie możemy po prostu absorbować jej z otoczenia. Jednak czasami energia wokół nas faktycznie wpływa na energię w nas samych. Ile razy poszliście na przyjęcie zmęczeni po całym tygodniu pracy, podkreślając, że wpadliście tylko na jednego drinka, a jednak dźwięk muzyki poderwał was z miejsca? A może zauważyliście kiedyś, że łatwiej jest wstać z łóżka w słoneczny dzień niż w pochmurny? Biorąc to wszystko pod uwagę, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego niektóre środowiska wpływają na nas tak stymulująco, i jak sami możemy wnieść więcej energii w nasze życie.
Od momentu, kiedy zaczęłam studiować radość, stało się dla mnie jasne, że wszystkie najbardziej ożywione miejsca lub przedmioty mają jeden wspólny element: jaskrawy, żywy kolor. Obojętnie, czy jest to szereg domów pomalowanych śmiałymi cukierkowymi kolorami, czy wystawa kolorowych markerów w sklepie papierniczym, żywe kolory nieodmiennie pobudzają uczucie przyjemności. Jaskrawe kolory ozdabiają festiwale na całym świecie i niemal wydaje się, że im intensywniejsze barwy, tym intensywniejsza jest radość. W Chinach jaskrawe tańczące smoki witają Nowy Rok, a brazylijski karnawał olśniewa kostiumami z wielobarwnymi piórami. Podczas hinduistycznego święta Holi ludzie dostają ozdoby, a w zamian rozrzucają garściami kolorowy proszek, tworząc olśniewający spektakl polichromatycznego dymu, który od stóp do głów pokrywa roześmianych świętujących.
Chociaż nie zawsze świadomie myślimy o tym związku, prawie niemożliwością jest oddzielić kolor od uczucia. Nasz język regularnie myli te dwa elementy. Nasz nastrój staje się jasny i ciemny. W smutny dzień mogą gromadzić się nad nami czarne chmury albo możemy czuć bluesa. O czasach prosperity mówimy „złote lata”. Możemy postrzegać ciemne strony życia albo oczekiwać świetlanej przyszłości. Chociaż symboliczne znaczenie różnych kolorów zmienia się w zależności od kultury3, wydaje się, że jasność jest uniwersalnie postrzegana jako radosna. Dzieci wyczuwają ten związek intuicyjnie. Studium rysunków przedszkolaków wykazało, że jaskrawe kolory były wiązane ze szczęściem i podnieceniem, natomiast kolorów ciemnych jak brąz i czerń często używano do oznaczania negatywnych emocji4. Dorośli idą za tym przykładem. Graficzka Orlagh O’Brien przeprowadziła badanie, prosząc ludzi w Wielkiej Brytanii i Irlandii o dobranie kolorów do ich emocji. Pasek pokazujący kolory wybrane dla radości był pełen jaskrawych, żywych barw, a słoneczna żółć i pomarańcz zajmowały niemal połowę wykresu5.
Jeżeli jasny kolor wpływa na nasz nastrój, to nic dziwnego, że ludzie poświęcają wiele energii, aby uzyskać najjaskrawszą barwę. Dieri, plemię australijskich aborygenów, znane było z corocznej pieszej pielgrzymki, mającej na celu zebranie pigmentów ochry z kopalni w Bookartoo, przy czym wyprawa tam i z powrotem to prawie tysiąc kilometrów6. W pobliżu było wiele kopalni ochry, ale Dieri chcieli tylko najjaskrawszą, najżywszą ochrę do rytualnego malowania ciała. Z kolei starożytni Rzymianie pragnęli fioletowego barwnika, pozyskiwanego w cuchnących okolicznościach – z gruczołów odbytowych pewnego mięczaka7. W okresie kolonialnym najjaskrawsze pigmenty często stawały się najbardziej strzeżonymi sekretami państwa, do tego stopnia, że pewien francuski botanik ryzykował życiem, aby przemycić z Meksyku pudełko czerwców kaktusowych dostarczających czerwonego barwnika – koszenili. Nawet dzisiaj kolor nadal inspiruje wielkie podróże. Ludzie udają się na wędrówki do kanionów o czerwonych skałach lub chcą poleżeć na plażach z różowym piaskiem. Każdej jesieni liczba mieszkańców Nowej Anglii i Kanady wzrasta, kiedy tak zwani leaf-peepers (podglądacze liści) zapełniają wszystkie pensjonaty, poszukując najcudowniejszych kolorów jesieni.
Kiedyś pisarz Aldous Huxley, opisując swoje doświadczenia z zażywania meskaliny, stwierdził, że zdolność widzenia kolorów jest ludziom zbyteczna. „Wysoko rozwinięta zdolność postrzegania kolorów przez człowieka to biologiczny luksus – napisał – nieoceniona dla niego jako istoty rozumnej i duchowej, ale niepotrzebna dla przetrwania jako zwierzę”8. Rzeczywiście, nasze oczy potrafią doskonale rozróżniać subtelne odcienie kolorów, a naukowcy szacują, że tych odcieni jest aż siedem milionów9. To oszałamiająca paleta, chociaż nie tak szeroka jak zakres kolorów dostępny dla niektórych ptaków, dostrzegających niezwykle szerokie spektrum barw obejmujące nawet głęboki ultrafiolet. Czy to nie dziwne, że potrzebujemy tak dużego bogactwa kolorów tylko po to, by odczuć pewną radość?
W zasadzie nasze postrzeganie kolorów nie jest ekstrawagancją, ale integralną częścią zmysłu, który bezpośrednio wiąże się z naszym przetrwaniem – a szczególnie z naszą potrzebą znalezienia źródeł energii. Nasi odlegli przodkowie byli zwierzętami nocnymi i, jak większość ssaków, nie korzystali zbytnio z możliwości rozróżniania kolorów. Stałocieplni, o delikatnej skórze, poszukiwali jedzenia pod osłoną ciemności, polegając bardziej na zapachu niż wzroku. Lecz przed dwudziestoma pięcioma milionami lat grupa śmiałych nocnych małp wyszła na światło dnia, adaptując się do dziennego trybu życia. W tej nowej niszy ekologicznej zdolność widzenia kolorów nagle stała się cechą pożyteczną. Podczas gdy oczy ich nocnych kuzynów miały tylko dwa typy czopków siatkówki, nasi przodkowie w drodze ewolucji wytworzyli trzeci rodzaj, wrażliwy na światło w środkowym spektrum, co radykalnie pomnożyło liczbę rozpoznawalnych kolorów. Te dodatkowe czopki zapewniły także kuszącą gamę nowych odcieni, w tym zdolność odróżniania czerwonego od zielonego. Ostatecznie ta zdolność okaże się nam pomocna przy rozróżnianiu, kiedy należy „iść”, a kiedy „stać” na przejściu dla pieszych, ale bezpośrednia korzyść dla naszych naczelnych przodków była o wiele bardziej istotna. Naukowcy bowiem są przekonani, że pozwoliło im to na rozpoznawanie dojrzałych owoców bogatych w cukier oraz pożywnych młodych liści w gęstym listowiu wierzchołków drzew, które zamieszkiwali10. (Młode liście mają często czerwone zabarwienie, ponieważ zawierają antocyjany, które jeszcze nie zostały zamaskowane chlorofilem). Badania wykazały, że postrzeganie kolorów tak bardzo przysłużyło się naszym przodkom, że ich mózgi zredukowały zdolność przetwarzania zapachów, aby zwiększyć możliwość absorpcji informacji wizualnej11. Widzenie kolorów, wbrew temu, co sądził Huxley, zdecydowanie nie jest luksusem i okazało się tak ważne dla naszego przetrwania, że poświęciliśmy na jego korzyść inne zmysły.
Głównym zmartwieniem każdego organizmu, obojętnie, czy jednokomórkowego pantofelka, czy dwustutonowego płetwala błękitnego, jest znalezienie energii, która podtrzymuje wszelką aktywność: pobieranie pożywienia, szukanie schronienia, walkę z drapieżnikami, uprawianie seksu, wychowanie dzieci, grę w tenisa, tańczenie rumby. Dotyczy to zwłaszcza dużych, stałocieplnych zwierząt, takich jak my. Na mikroskopijnym poziomie samo utrzymanie się przy życiu to szaleńczy wysiłek. Nasze komórki działają całą dobę: zwijają i rozwijają chromosomy, przędą telegramy RNA, zamieniają aminokwasy w białka, naprawiają się i powielają. Aby utrzymać w ruchu tę metaboliczną maszynerię, wytworzyliśmy mechanizmy, które sprzyjają niemal stałemu poszukiwaniu żywności: głód, który każe nam jej szukać; i radość, która nas nagradza za znalezienie pożywienia. Milionom pokoleń jaskrawe kolory nieodmiennie wskazywały pożywienie, aż stały się one tożsame z radością12.
Kolor to uwidoczniona energia. Aktywuje pradawny obwód, który włącza przypływ przyjemności na myśl o znalezieniu czegoś słodkiego do zjedzenia. Teraz, w świecie który jest pełen sztucznych kolorów, nadal odczuwamy tę samą radość, nawet jeżeli kolorowy przedmiot nie zawiera żadnego fizycznego składnika odżywczego. W szerszej perspektywie kolor to oznaka bogactwa naszego otoczenia. To podświadomy sygnał nie tylko natychmiastowego dostępu do pożywienia, ale też do środowiska, które może nas wyżywić przez dłuższy czas. Według niemieckiego malarza Johannesa Ittena: „Kolor to życie, bo świat bez kolorów wydaje się dla nas martwy”13. Sednem estetyki energii jest żywiołowość, mówiąca nam, że nasze otoczenie żyje i może pomóc nam się rozwijać.
Ta wiedza rzuca nowe światło na magiczną transformację Tirany w Albanii. Kolory burmistrza Ediego Ramy zastąpiły to, co wyglądało na martwe, i nasyciły miasto życiem. To był znak dla mieszkańców, że ich dom nie jest już „śmieciowym miastem”14, jak opisał je jeden z nich, ale żywym miejscem z własną silną witalnością. Kiedy zrozumiałam, że nasz związek z kolorem ewoluował nie jako incydentalna przyjemność, ale jako integralna oznaka życia i warunków je podtrzymujących, uświadomiłam sobie, że kolory wzmacniały podświadomą zmianę w relacji ludzi ze środowiskiem: od walki lub ucieczki do pozostania i rozwoju. W ciągu pięciu lat liczba firm w Tiranie potroiła się, a dochód z podatków wzrósł sześciokrotnie15. Zwiększone zyski z podatków pokryły koszty publicznych projektów, takich jak zburzenie pięciu tysięcy budynków nielegalnie wzniesionych w miejscach publicznych i zasadzenie czterech tysięcy drzew. Dziennikarze odwiedzający miasto mniej więcej w rok po pierwszym malowaniu zauważyli, że zdewastowane ulice, na których wcześniej panoszyli się przestępcy, tętnią życiem; ludzie siedzą w kawiarniach i przechadzają się po parkach. Albański artysta Anri Sala opisał, jak zmiana zaczęła nabierać rozpędu. „Na początku to kolory stanowiły odmianę, a teraz widać, jak miasto zmienia się wokół kolorów”16. Murale były niczym ogień rozpalony w sercu miasta. Były jak katalizator, wywoływały przemianę, która ostatecznie przyćmiła ich początkowy wpływ. Jeden z mieszkańców napisał: „Nawet ślepy może być świadkiem całkowitej przemiany Tirany”17.
Trudno jest uwierzyć, że kolor może mieć taką siłę. Nawet Rama, który był naocznym świadkiem tej metamorfozy, czasami wydaje się nieco zaskoczony jej skalą. Wieloma podobnymi projektami murali wzgardzono, traktując je jako zaledwie „pomysły na upiększanie”, marnotrawiące publiczne fundusze. Sądzę, że nie doceniamy wpływu koloru, ponieważ postrzegamy go jako narzędzie dekoracji, nie użyteczności. W świecie stworzonym przez człowieka kolor znajduje się na powierzchni – cienka warstwa, końcowy akcent. Ma to swoje odbicie w rdzeniu słowa „kolor”, które pochodzi z łacińskiego celare, „ukryć”. W naturze jednak kolor sięga w całą miąższość przedmiotu. Persymona ma pomarańczową skórkę, jak i miąższ; jeleń amerykański jest w środku czerwony. Kolor w naturze coś oznacza: stadium wzrostu, koncentrację minerałów. Myślimy o kolorze jak o czymś zasłaniającym to, co jest pod spodem, ale reagujemy na kolor jak na coś, co odsłania. Edi Rama przyznaje to, kiedy mówi, że „normalne miasto” może przywdziewać kolory niczym sukienkę lub szminkę, ale w Tiranie, gdzie podstawy miejskiego życia zostały tak mocno zaniedbane, kolory funkcjonują bardziej jak „narządy”18. Może wyglądają na kosmetyczne, ale trafiają prosto w sedno sprawy.
Niedługo po tym, jak poznałam historię Tirany, w mojej okolicy spotkałam osobę, która także wierzyła w siłę koloru ożywiającego ponure miejsca i ludzi w nich przebywających. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku Ruth Lande Shuman wizytowała szkoły średnie we wschodnim Harlemie, kiedy nagle uświadomiła sobie, że przypominają one inny rodzaj instytucji.
– Każda szkoła wyglądała jak więzienie i takie wywierała wrażenie – stwierdziła, przywołując moment, w którym podjęła decyzję o uruchomieniu organizacji non profit: Publicolor. Organizacja odmienia zaniedbane szkoły publiczne Nowego Jorku, malując je na żywe kolory. Pomyślałam o znanych mi szkołach: betonowe fasady, korytarze bez okien z rzędami szarych szafek, linoleum koloru piasku na podłodze.
– Tak wrogo wyglądają – powiedziała Shuman, kręcąc głową. – Nic dziwnego, że nauczyciele są wypaleni. I nic dziwnego, że rodzice nie chcą do tych budynków wchodzić.
(Około dwudziestu czterech procent uczniów w Nowym Jorku nie kończy szkoły średniej w ciągu czterech lat, chociaż kiedy Shuman zaczęła malować szkoły, ta liczba przekraczała pięćdziesiąt procent. Pośród uczniów czarnoskórych i latynoskich jedna trzecia nadal nie kończy szkoły).
Shuman pracowała w Big Apple Circus i widziała radość rodzącą się po wejściu w kolorową przestrzeń. Studiowała teorię koloru i podobnie jak Edi Rama wierzyła, że kolor może mieć głęboki wpływ na zachowanie. Pierwszą szkołę pomalowała we wschodnim Nowym Jorku, na Brooklynie, gdzie niemal połowa mieszkańców żyła w biedzie. Z początku spotkała się z oporem administracji szkolnej, która drwiła z wybranych przez nią jaskrawych kolorów. W ciągu kolejnych dwudziestu lat Publicolor pomalował ponad czterysta szkół i ośrodków kultury, odebrał nagrody od Białego Domu i władz miasta, a wśród jego zwolenników było wielu dyrektorów szkół.
Szkoły to złożone systemy i wyodrębnienie wpływu koloru na efekty kształcenia jest prawdziwym wyzwaniem. Mimo to doniesienia ze szkół udowadniają, że po interwencji Publicolor nastąpiły znaczące zmiany. Graffiti niemal całkowicie zniknęło, a dyrektorzy szkół donosili, że poprawiła się frekwencja zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Niektórzy dyrektorzy twierdzili, że zauważyli również różnicę w wynikach testów. Może jednak najbardziej zaskakującym odkryciem jest to, że nauczyciele i uczniowie konsekwentnie twierdzą, iż w szkole pomalowanej przez Publicolor czują się bezpieczniej. Podobnie jak właściciele sklepów w Tiranie, którzy usunęli metalowe kraty z okien, uczniowie i nauczyciele uważają, że kolorowe ściany łagodzą poczucie zagrożenia w przestrzeni, co przekłada się na większą koncentrację wśród uczniów i lepsze działanie szkół. Podejrzewam również, że w grę wchodzi jeszcze jeden efekt. Żywe kolory działają niczym stymulant, zastrzyk kofeiny dla oczu. Wybudzają nas z samozadowolenia. Artysta Fernand Léger opowiedział historię świeżo odnowionej fabryki w Rotterdamie.
– Stara fabryka była ciemna i smutna – stwierdził. – Nowa była jasna i kolorowa: przejrzysta19. Wtedy coś się wydarzyło. Bez żadnego nakazu personelu ubrania pracowników stały się schludne i czyste… Robotnicy poczuli, że w ich środowisku i w nich samych wydarzyło się coś ważnego.
Rozległe badania nad kolorem i miejscem pracy sugerują, że spostrzeżenia Légera dotyczą większej skali20. W badaniu niemal tysiąca osób w Szwecji, Argentynie, Arabii Saudyjskiej i Wielkiej Brytanii ludzie pracujący w jasnych, kolorowych biurach byli bardziej uważni od tych pracujących w szarych przestrzeniach. Ponure odcienie większości szkolnych budynków i biur nie pobudzają dostatecznie, prowadzą do niepokoju i trudności w koncentracji. Żywe kolory pomagają nam pozyskać energię potrzebną do nauki, produktywności i rozwoju.
Z początku Publicolor włączał uczniów i administratorów w proces wyboru kolorów dla ich szkół, ale z biegiem lat organizacja ta opracowała podstawową paletę, obejmującą cytrusowe żółcie, zielenie i pomarańcze z akcentami turkusu i łososiowego różu. Jaskrawa i nasycona paleta niesie radość, ale zastanawiam się, jak by to wyglądało na większą skalę. Czy takie żywe kolory nie narzucałyby się zbytnio na dużym budynku?
W pewne lipcowe popołudnie moja ciekawość zawiodła mnie z wałkiem w dłoni i farbą w kolorze Aruba Blue do drzwi schroniska dla bezdomnych Help w Bronsville na Brooklynie. Latem Publicolor prowadzi poranne nauczanie matematyki oraz czytania i pisania dla młodzieży licealnej, a po południu dzieci malują przestrzeń publiczną w zaniedbanych dzielnicach. Zjawiliśmy się wczesnym popołudniem, a Shuman kręciła się w zachlapanym farbą ubraniu, sprawdzając kolory i zapasy, wypytując dzieci o wakacje i program. Wszystkie znała po imieniu. Kiedy zebrała się cała grupa, wyszliśmy na dziedziniec otoczony pięcioma budynkami schroniska, a Shuman przedstawiła mnie mojej przewodniczce tego dnia: Kiyanie, szesnastolatce mieszkającej w okolicy Sunset Park na Brooklynie. Zabrałyśmy się do malowania drzwi do jednego z segmentów wychodzących na dziedziniec. Kiyana była weteranką w Publicolor, zaliczyła bowiem pięć projektów malarskich, pozwoliłam jej więc zająć się trudnymi miejscami wokół framugi, a sama skupiłam się na równym rozprowadzeniu farby na powierzchni drzwi tak, aby warstwa nie była zbyt gruba i lepka. Zapytałam Kiyanę, który z projektów najbardziej jej się podobał, a ona uśmiechnęła się w zamyśleniu.
– Zdecydowanie moja szkoła. Tak naprawdę dzięki temu lepiej się w niej poczuliśmy – odpowiedziała, a zwrot „tak naprawdę” zdradzał jej zaskoczenie. – Dzięki kolorom czułam się tam dużo szczęśliwsza.
Nie musiałam daleko szukać, aby wyobrazić sobie uczucia Kiyany, ponieważ schronisko w tym momencie było idealnie podzielone na „przed” i „po”. Budynki po zachodniej stronie kompleksu zostały pomalowane kolorami z palety zachodzącego słońca – żółciami i pomarańczami. Parter był najjaśniejszy, w delikatnym odcieniu złotego, a ostatnie piętro miało kolor dojrzałej moreli. Zielonkawe drzwi, które malowałyśmy, dodawały tropikalnych wibracji. Budynki po wschodniej stronie, które młodzież miała pomalować w następnym tygodniu, miały kolor brązowego kitu od parteru po dach. Kiedy tak stałam pośrodku, uderzyła mnie ta różnica. Odwróciłam się w prawo i znalazłam się na pustkowiu, w beznadziejnym, posępnym miejscu. Kiedy jednak spojrzałam w lewo, poczułam się jak w dzielnicy mieszkaniowej w Miami, jakbym szła na przyjęcie do przyjaciół. Ciepłe kolory wydawały się promieniować słońcem i, choć to może tylko moja interpretacja, odrobiną optymizmu.
Tylko nieliczni z nas przyznają się, że ich ulubione kolory to szary lub beżowy, a mimo to nasze domy często są odziane w nijakie, neutralne barwy. Zastanawiałam się, dlaczego istnieje taki rozdział między kolorami, które dodają nam życiowej energii, a kolorami, które nas faktycznie otaczają?
„Chromofobia” – padła natychmiast odpowiedź, kiedy zadałam to pytanie Peterowi Stambergowi i Paulowi Aferiatowi, architektom barwnego Saguaro Hotel w Palm Springs, który swoim elektryzującym kolorom zawdzięcza trzecie miejsce na świecie na liście hoteli najczęściej pojawiających się na Instagramie w 2016 roku.
– Ludzie boją się kolorów – powiedział mi Stamberg. Najwyraźniej odnosił się do ludzi różniących się od niego i Aferiata, mieszkańców najprawdziwszej świątyni wibracji: otwarty loft podzielono nie ścianami, ale kolorami, płaszczyznami żółci, zieleni, błękitu i pomarańczu. Obaj siedzieli naprzeciw mnie na fiołkowej kanapie obok pary cynobrowych foteli, z różowym dywanem pod stopami. Stół pod oknem zdobiła spora kolekcja szkła i ceramiki w przeróżnych odcieniach ciepłych barw, rzucających promienie bursztynowego światła na podłogę.
– To obawa przed dokonaniem wyboru – stwierdził Aferiat – przed popełnieniem błędu i w konsekwencji koniecznością życia z tym. – Mogłam to potwierdzić. Wtedy nie znałam tego określenia, ale kiedyś byłam prawdziwą chromofobką, obawiającą się koloru tak bardzo, że całe spektrum barw w moim mieszkaniu mieściło się między białym a kremowym. Moja sofa była koloru kości słoniowej, regały w odcieniu złamanej bieli. Pościel, ręczniki i zasłony – wszystko było wyprasowane, śnieżnobiałe. Miałam wielką tablicę z pomysłami pokrytą surowym płótnem, a w kącie sypialni składałam moje ubrania na dyrektorskim fotelu pokrytym – jak się domyślacie – białym płótnem. Kiedy tylko potrzebowałam nowego mebla, przeglądałam kolorowe katalogi, pożądając aksamitnych musztardowych sof i różowych foteli w prążki, ale w końcu zawsze wracałam do domu z wierną, starą bielą.
Chromofobia
Aż pewnego dnia wprowadziłam się do wymarzonego mieszkania o układzie przechodnim na ostatnim piętrze nowojorskiej kamienicy, z nieskazitelnymi parkietami, z oknami z widokiem na zielone podwórze, a nawet małym świetlikiem w łazience. Jedyny problem stanowiły ściany pomalowane na kolor maślany. Od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam to mieszkanie, fantazjowałam o przemalowaniu go. Lecz wtedy wydarzyło się coś śmiesznego. Za każdym razem, gdy tam wchodziłam, czułam się, jakby świeciło słońce, nawet w środku zimy. Kiedy wróciłam z podróży, przepełniała mnie radość… za każdym razem. Mieszkałam tam przez sześć lat i po pierwszym tygodniu już nigdy więcej nie myślałam, aby je przemalować.
Chciałabym móc powiedzieć, że był to koniec mojej chromofobii, ale tak naprawdę to studia z projektowania zmieniły mój stosunek do koloru. Wiele godzin spędzałam, przycinając i aranżując płaty kolorowego papieru, mieszając farby i studiując zależności między różnymi barwami. Zrozumiałam, że świat jest pełen kolorów, na które tak naprawdę nie nauczono mnie patrzeć. Przez całe życie myślałam o odcieniach szarości, ale teraz widziałam, że są one zabarwione fioletem. Myślałam, że jabłko jest czerwone, nie zastanawiając się, jak całkowicie odmienna może być ta czerwień, jeżeli jabłko leży na parapecie zamiast na blacie. Radość z nowego sposobu postrzegania była dla mnie nie do opisania.
Uważamy, że kolor studiują jedynie artyści, ale to względnie nowy pogląd. Historyk John Stilgoe pisze, że aż do przełomu ubiegłego wieku osoby wykształcone często potrafiły wypowiedzieć się na temat chromatyki i zależności światła i koloru w danym miejscu. Ludzie uczyli się patrzeć, tak samo, jak uczyli się pisać i czytać. Nic więc dziwnego, że bez tego wykształcenia czujemy się nieco zagubieni, kiedy przychodzi nam zająć się kolorem.
Różnica między energetycznymi, radosnymi kolorami a bardziej ponurymi barwami ma związek z tym, jak czyste i jasne są pigmenty. Projektanci do opisu tych własności używają terminów „nasycenie” i „jasność”. Kiedy się ich nauczyłam, poczułam, że cały świat kolorów otworzył się przede mną, podobnie jak nauka dodawania i odejmowania wyjaśnia świat matematyki. Nasycony kolor to jego najczystsza wersja, taka, którą można znaleźć w zestawie klocków dla dzieci. Najprawdziwszy błękit i najbardziej słoneczna żółć: kolor silny i intensywny. Aby zmniejszyć nasycenie koloru, można dodać do niego szary pigment, tworząc jego matową wersję. Wiosenna zieleń staje się oliwkowa; błękit staje się szaroniebieski. Beż to zmatowiały żółty – żółty z wyssaną całą radością! Szary to najbardziej nienasycony kolor, zawierający tylko biel i czerń. Nienasycone kolory mogą być pożyteczne jako część tonacji kolorystycznej, ale jeżeli się rozejrzycie i widzicie tylko szarości, khaki i beże, oznacza to, że wasze otoczenie jest zdecydowanie ponure21. Biel odbija światło, natomiast czerń je pochłania. Zatem dodając biel, czynimy kolor jaśniejszym, bardziej odbijającym, natomiast gdy dodamy czerni, kolor jest ciemniejszy i bardziej stonowany. Lekki róż i jasny błękit są bardziej energetyzujące niż bordo i granat, ponieważ odbijają więcej światła, przepełniając przestrzeń życiem. Ciemne, nienasycone kolory absorbują światło, obniżając energię w przestrzeni.
Nabycie pewności w operowaniu kolorami wymaga pewnej praktyki. Na szczęście istnieje droga na skróty do znalezienia kombinacji radosnych kolorów i nauczenia naszych oczu postrzegania i używania koloru z wykorzystaniem całej jego rozkosznej głębi. Pewnego razu, kiedy Stamberg i Aferiat utknęli przy wybieraniu koloru dla projektowanego domu, zwrócili się do swojego dobrego przyjaciela, malarza Davida Hockneya, który powiedział: „Zróbcie tak, jak ja robię, kiedy mam dylemat z kolorem. Spójrzcie na Matisse’a”. Żywe obrazy Henriego Matisse’a nie tylko zainspirowały ich do wyboru właściwego błękitu, ale także skłoniły do wykorzystywania tego podejścia w pracy z klientami. Kiedy ludzie widzą takie żywe kolory przyjaźnie współistniejące na płótnie, nabierają przekonania, że sprawdzą się one również w ich domach. Świetlista, jasna paleta barw Matisse’a stanowi idealną inspirację kolorystyczną, ale ja zwracam się także ku innym artystom, takim jak Helen Frankenthaler, Sonia Delaunay, Pierre Bonnard i oczywiście David Hockney.
A jeżeli nadal brakuje wam pewności, zaufajcie mądrości legendarnego architekta wnętrz Davida Hicksa, który wierzył, że idea ścierających się z sobą kolorów to fikcja spreparowana przez „nobliwe niewiasty” w latach trzydziestych XX wieku. „Kolory się nie ścierają – powiedział. – One wibrują”.
Kolejną osobą, która zdecydowanie nie cierpi na chromofobię, jest Ellen Bennett, trzydziestoletnia założycielka Hedley & Bennett – firmy produkującej fartuchy w Los Angeles22.
– Kocham kolor – powiedziała podczas naszego spotkania w deszczowe wrześniowe popołudnie, przeciągając „o” w słowie „kocham”, by podkreślić głębię swojego uczucia. – W moim domu wszystko jest w kolorach tęczy. – Wymieniła główne elementy: półki zapełniane według kolorów, niebieska sypialnia, drzwi wejściowe w trawiastej zieleni i jasnożółta kuchenka, którą Bennett kupiła swojemu chłopakowi zaledwie po trzech miesiącach znajomości. Dla Ellen, żywiołowego ducha świadomego własnej skłonności do przytulania, która uścisnęła mnie mocno i pocałowała w policzek zaledwie po paru sekundach znajomości, jasne jest, że między kolorem a ciepłem stawiamy znak równości. Jej słowa na ten temat były nieraz cytowane: „Chcę sprawić, aby przestrzenie były przyjazne, jakby pokój mocno cię przytulał”23.
Miłość do żywych kolorów Bennet zawdzięcza swemu pochodzeniu. Z urodzenia pół-Meksykanka, dorastała, podróżując między Meksykiem a Kalifornią.
– W Meksyku życie było w technikolorze. Dom mojej babci jest w kolorze jaskrawoturkusowym.Wszystko jest tam kolorowe. Od kukurydzy na poboczu drogi po mango w sklepie spożywczym. Jednak kiedy mieszkałam w Stanach Zjednoczonych, wszystko było zdecydowanie bardziej brązowe. Brązowy piasek, brązowe szkoły… po prostu brązowe. Potem wyjeżdżałam do Meksyku, gdzie było żółto, zielono i czerwono, a każdy dom miał inny kolor. Te przedmioty jakby żyły. Od kiedy byłam małym dzieckiem, czułam w sobie energię i myślałam: chcę tej energii. To mi się podoba.
Słuchając wspomnień z dzieciństwa Bennett o jej dwóch światach, poczułam ukłucie, które mogę opisać jedynie jako zawiść o kolor. Podobnie jak Bennett spędzałam życie w różnych częściach świata, gdzie żywiołowość była naturalna i przychodziła bez wysiłku: w południowo-wschodniej Azji, Ameryce Łacińskiej, na Karaibach. Te kolorowe miejsca emanują ciepłem i witalnością, których brakuje większości amerykańskich miast, gdzie największym źródłem koloru są reklamy i loga.
– Tutaj życie ma wyższą częstotliwość – powiedziała Bennett. Kolory wydobywają radość na powierzchnię. Dlaczego w niektórych kulturach rezerwuje się kolor tylko na świąteczne okazje, podczas gdy w innych jest on częścią dnia codziennego?
Łatwo można dojść do wniosku, że to po prostu kwestia preferencji: pewne kultury mają wrodzony apetyt na kolor, podczas gdy inne wolą w życiu szarości. Uważam jednak, że prawdziwa odpowiedź leży głęboko w kulturowym uprzedzeniu cywilizacji Zachodu, która zmierza do wyrafinowania, oddalając się od radości. To uprzedzenie mocno wyraził Johann Wolfgang Goethe, kiedy napisał w 1810 roku, że „prymitywne narody, niewykształceni ludzie i dzieci mają zamiłowanie do żywych kolorów”24 i że „ludzie wykształceni unikają żywych kolorów we własnym stroju i przedmiotach wokół siebie, oraz mają skłonność, by wykluczyć je całkowicie ze swojego otoczenia”. Możemy sobie tego nie uświadamiać, ale w znacznej części Europy i Ameryki filozofia Goethego zdominowała nasze życie. Odrzucamy kolor i radość jako infantylne i niepoważne, a cenimy neutralne barwy jako oznakę opanowania i dojrzałego gustu. Spektrum kolorów nowoczesnego domu podyktowane jest moralnym kompasem, w którym najważniejszym kierunkiem jest powściągliwość, a żywiołowość jest oznaką słabości. Przekaz jest jasny: aby zasłużyć na aprobatę społeczeństwa, musimy wyrosnąć z naszych naturalnych dążeń do radości lub nauczyć się je tłumić.
Te kulturowe uprzedzenia sprawiły, że wielu z nas niemal wstydzi się koloru w życiu. Niedawno spotkałam kobietę, która twierdzi, że uwielbia kolory, ale czuje się bezpiecznie, używając ich jedynie w pokoju dziecięcym, a nie w całym domu. Wraz z wiekiem każe się kobietom nosić kolory stonowane, aby nie sprawiały wrażenia, że za wszelką cenę chcą wyglądać młodo. To o wiele bardziej podstępna chromofobia, napędzana nie brakiem pewności siebie, ale tyranią opinii publicznej. Czy to możliwe, że nasz świat byłby dużo bardziej kolorowy, gdyby tylko ludzie nie obawiali się głupio wyglądać?
Inspirują mnie osoby takie jak Ellen Bennett, którzy szukają sposobów na połączenie radosnych kolorów i poważnych firm. Bennett przeniosła się do Meksyku (miasta) na stałe, kiedy miała osiemnaście lat, opłacając szkołę gastronomiczną z różnych zajęć zarobkowych, w tym prowadzenia loterii w meksykańskiej telewizji, gdzie podawała numery z cotygodniowych losowań. Jednak po kilku latach wróciła do Stanów, zdecydowana utrzymać tam energię meksykańskiego życia. Znalazła zatrudnienie jako szefowa kuchni w restauracji. Kochała swoją pracę, ale nienawidziła jednego elementu: fartucha. Kiedy zaczęła się uskarżać na ten strój, odkryła, że współpracownicy podzielają jej opinię.
– Wyglądaliśmy paskudnie i tak samo się czuliśmy – mówi. Pewnego dnia jej szef miał złożyć zamówienie na nowe fartuchy dla całego personelu, a Bennett uprosiła go, aby to zlecenie dał jej. Nie miała żadnego wzoru, żadnego materiału ani nawet maszyny do szycia, ale w tym momencie narodziła się jej firma szyjąca fartuchy: Hedley & Bennett.
Pierwszy fartuch został uszyty z żółtego płótna, a inne kolory pojawiły się wkrótce. Bennett wiedziała, że fartuchy muszą nie tylko dobrze wyglądać, ale też sprawdzać się w pracy, i była nieubłagana w kwestii wykonania.
– To cholernie poważny ubiór, który wygląda naprawdę radośnie i wesoło – twierdzi Bennett – ale jednocześnie czujesz się w nim bezpiecznie, dumnie i godnie. – Praktyczność pozwala ludziom wybrać strój do pracy, który wygląda zabawnie i radośnie. To połączenie najwyraźniej przyczyniło się do sukcesu, gdyż Hedley & Bennett zaopatrują teraz ponad cztery tysiące restauracji.
Ambicje Bennett sięgały dalej niż szycie fartuchów. Jej biznes dotyczy tak naprawdę idei przemiany uniformu z brzydkiego, taniego stroju, do którego noszenia pracownicy są zmuszeni, w strój przynoszący dumę i – tak – radość w pracy. Bennett opisała fartuch w sposób, jakiego dotąd nie słyszałam: – Jest jak twoja peleryna – powiedziała, przywołując skojarzenia z superbohaterem. Lekko się zdziwiłam, słysząc to po raz pierwszy, ale im dłużej się zastanawiałam nad tą metaforą, tym więcej odnajdowałam w niej sensu. Kiedy Clark Kent przebiera się w obcisły, czerwono-niebieski kryptoński kombinezon Supermena, staje się kimś innym, obdarowanym energią i siłą niewyobrażalną w porównaniu z tą, którą odczuwa, gdy ma na sobie nudną, tweedową marynarkę. Bennet „ubiera” April Bloomfield, Davida Changa i niezliczonych szefów kuchni, pracowników i rzemieślników, przygotowując ich nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie do pracy.
Ubieraj się dla upragnionej radości
Rozmowa z Bennett skłoniła mnie do myślenia o innych ubraniach. Wszystkim nam wmawiano, abyśmy ubierali się stosownie do upragnionej pracy. A jak się ubrać, aby mieć z tego radość? Kiedy zaczęłam zgłębiać estetykę radości, podjęłam eksperymenty z noszeniem jasnych kolorów w sytuacjach, które mnie przygnębiały. Kupiłam parę kaloszy w żywym żółtym kolorze. Kiedy zapowiadano ulewę, zakładałam je z radością, brałam parasolkę (także żółtą) i pędziłam na ulicę, aby rozchlapywać kałuże w drodze do pracy. Kiedy byłam singielką i szalałam na pozornie niekończących się randkach w ciemno, zaczęłam kupować sukienki w jaskrawe wzory, aby dodać sobie energii przed czekającą mnie rozmową. Niedawno dostałam w prezencie limonkową koszulkę do ćwiczeń. Widok tego neonowego koloru z samego rana rozpala we mnie ochotę, żeby wstać i poćwiczyć jogę. Kiedy moje stare ubrania do ćwiczeń zniszczą się, postaram się zastąpić je śmiałymi kolorami.
Moja przyjaciółka Beth, najbardziej kolorowa stylistka, jaką znam, myśli nie tylko o tym, jaki wpływ kolory wywierają na osobę je noszącą, ale także o ich wpływie na innych ludzi. Beth, ze swoimi stu siedemdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu jest wysoka. Jest także błyskotliwa i nie waha się mówić tego, co myśli.
– Przez całe życie – mówi – powtarzano mi, że przerażam albo onieśmielam innych. Ubierając się w jaskrawe kolory, chciała się stać bardziej przystępna dla ludzi i ograniczyć ich pochopną ocenę. Beth nie ma żadnych ciemnych płaszczy, nosi jedynie te w żywych odcieniach żółci i zieleni. W paskudne zimowe dni widzi, jak ludzie przechodzą obok i uśmiechają się. Tak jakby kolorowe ubranie było drobnym upominkiem, jaskrawą plamą radości w ponurym krajobrazie.
Kiedy pracowałam z Beth, jedna z koleżanek zaproponowała dzień z tematem przewodnim „Ubierz się jak Beth”. Ludzie zjawili się w spodniach w różowe grochy, żółtych swetrach i turkusowych sukienkach, a w biurze zrobiło się tak jasno, że niemal potrzebowaliśmy okularów przeciwsłonecznych. Był to jeden z najlepszych dni, jakie pamiętam. Całe biuro ożyło.
Czy świat może być radosny bez kolorów? Nie byłam tego pewna, dopóki nie trafiłam na historię doktora Olivera Sacksa o jego wycieczce na wyspę Pingelap w 1994 roku, gdzie wielu rodzimych mieszkańców dotyka trwała genetyczna wada, przez którą zupełnie nie rozróżniają kolorów. Sacks zabrał na wyprawę norweskiego naukowca, Knuta Nordby’ego, który cierpi na daltonizm (czyli achromatopsję), podobnie jak wielu wyspiarzy. W pewnym momencie grupę podróżników dopadła straszna ulewa, po której powstała olśniewająca tęcza. Sacks opisuje reakcję Nordby’ego na tęczę jako „świetlisty łuk na niebie”25 i przekazuje radosne opowieści Nordby’ego o innych tęczach, które widział: podwójnych, a nawet o pełnym tęczowym kręgu. Na koniec Sacks stwierdza, że świat, jaki widzą daltoniści, jest, „choć w pewien sposób zubożony, to pod innymi względami tak samo bogaty jak nasz”.
Moglibyśmy znaleźć radość bez kolorów, ale o wiele trudniej byłoby to uczynić bez światła. Każdy widok, który uważamy za radosny, od wschodu słońca po twarz dziecka, zawdzięczamy światłu odbitemu od otoczenia i skierowanemu do naszych oczu26. Światło dostarcza energii kolorom. Światło reguluje nasz całodobowy rytm, dwudziestoczterogodzinny zegar, który determinuje nasze poziomy energii. Światło stymuluje także produkcję witaminy D przez skórę, moduluje nasz system immunologiczny i wpływa na poziomy serotoniny, neuroprzekaźnika, który pomaga w równoważeniu emocji. Wielu ludzi żyjących w wysokich szerokościach geograficznych cierpi na zimową depresję znaną jako choroba afektywna sezonowa (seasonal affective disorder, stosownie skrócony do SAD – po angielsku: smutny) z powodu braku światła. Światło i nastrój często znajdują się na wspólnej orbicie: przygaś światło, a przygasisz naszą radość.
Ludzie na całym świecie wystrzegają się ciemnych kątów i szukają miejsc pełnych światła, pragną mieszkań z dobrym naturalnym światłem i wakacji w słonecznych, tropikalnych krajach. W A Pattern Language, przełomowym zbiorze obserwacji sposobów, w jaki ludzie wykorzystują przestrzeń, Christopher Alexander wraz ze współpracownikami odnotowuje jeden najważniejszy fakt dotyczący budynku: „Wszędzie, poza klimatem pustynnym, ludzie używają otwartej przestrzeni, jeżeli jest słoneczna, a nie korzystają z niej, jeżeli taka nie jest”27. W studium ulicy domów mieszkalnych w Berkeley Alexander wykazał, że mieszkańcy po północnej stronie ulicy nie korzystali ze swoich ogrodów. Zamiast tego siadali w małych frontowych ogródkach przy chodniku, a w ogrodzie na tyłach zbierały się śmieci. Ocienione podwórza i place tworzą martwe strefy, natomiast te skierowane na południe gwarantują, że „budynek i ogród będą radosnymi miejscami pełnymi aktywności i śmiechu”. To samo dotyczy wnętrz. Ponieważ słońce wędruje ze wschodu na zachód po południowej połowie nieba, domy, których najważniejsze pokoje wychodzą na południe, są przeważnie radosne i przyjemne. Tymczasem domy, których główne pomieszczenia są skierowane na północ, pozostają często ciemne i ponure, co sprawia, że ludzie unikają wspólnych pomieszczeń, a udają się do jaśniejszych pokojów po bokach domu. (Na południowej półkuli te kierunki powinny być odwrócone).
Radości, którą znajdujemy w słonecznym pokoju, towarzyszy namacalna miara dobrego samopoczucia. Badania nieodmiennie wykazują, że zwiększenie ekspozycji na dzienne światło zmniejsza ciśnienie krwi, poprawia nastrój, czujność i produktywność. Pracownicy, którzy siedzą obok okien, mają wyższe poziomy energii i są bardziej aktywni zarówno w biurze, jak i poza nim28. W studium dotyczącym szkół podstawowych uczniowie w najbardziej słonecznych salach mieli aż o dwadzieścia sześć procent lepsze wyniki z czytania i o dwadzieścia procent z matematyki na przestrzeni roku szkolnego29. Pacjenci, którym w szpitalach dano bardziej słoneczne pokoje, wcześniej wychodzili do domu i wymagali mniej środków przeciwbólowych niż ci w pokojach z mniejszą dawką światła30.
Najlepsze jest światło słoneczne, ale kiedy nie jest dostępne, podobne efekty może zapewnić sztuczne oświetlenie o szerokim spektrum. Naukowcy wiedzą od dawna, że sezonową depresję można pokonać, spędzając do godziny dziennie przed lampą antydepresyjną o mocy dwóch i pół tysiąca luksów, ale nowsze badania wykazują, że terapia światłem sprawdza się także w leczeniu depresji niesezonowej31. W metaanalizie dwudziestu badań naukowcy doszli do zadziwiającego wniosku, że terapia światłem może być tak samo skuteczna w leczeniu depresji jak farmakologia. A pośród pacjentów cierpiących na alzheimera w ośrodkach paliatywnych jasne światło zarówno zmniejszyło depresję, jak i osłabiło pogarszanie się zdolności kognitywnych32. Ponieważ jednak światło nie jest tak lukratywnym lekiem jak farmaceutyki, te metody są o wiele rzadziej badane33.
Jak na ironię zbawienne działanie światła jest znane od wieków. „Wystawcie bladą, więdnącą roślinę i człowieka na słońce – pisała słynna angielska pielęgniarka Florence Nightingale – i jeżeli sprawy nie posunęły się zbyt daleko, każde z nich odzyska zdrowie i ducha”34. W 1860 roku Nightingale doniosła, że jej pacjenci w naturalny sposób zwracają się do światła, mimo że narzekają na ból, kładąc się na chorym boku.
– Dlaczego leżysz na tym boku? – pytała pacjenta. – On nie wie… ale my wiemy. Dlatego, że tą stroną zwrócony jest do okna.
Historie takie jak ta przekonują mnie, że chociaż technologia niewiarygodnie poprawiła stan naszego zdrowia i nasze samopoczucie, to także ograbiła nas z mądrości, którą posiadaliśmy, kiedy nasz związek ze środowiskiem nie był kontrolowany przez tak wiele urządzeń i mierników. Zamiast rozpalać ognisko lub otwierać okno, przekręcamy gałkę termostatu. Zamiast spożyć roślinę leczniczą, połykamy pigułkę. Zyskaliśmy na wygodzie i wydajności, ale kosztem abstrakcji: zmiany w naszych ciałach już najwyraźniej nie wiążą się ze światem dookoła nas, dając nam iluzję, że jesteśmy niezależni od naszego środowiska i że nie ma ono na nas wpływu. Dlatego zbudowaliśmy środowiska, w którym brakuje elementów takich jak kolor i światło, niezbędnych dla naszego dobrego samopoczucia.
Chociaż jasność jest ważna, stworzenie radosnego, energetycznego światła to coś więcej niż kwestia lumenów. Kiedy projektantowi oświetlenia Rickowi Shaverowi zadałam pytanie: „Czym jest radosne światło?”, on zaczął pokazywać mi, czym nie jest. Opisując biuro, w którym był ostatnio, zauważył, że równe rzędy jarzeniówek sprawiają wrażenie, jakby niebo było „zasłane chmurami”. W biurach projektuje się ujednolicone oświetlenie, aby było dosyć światła do czytania, gdziekolwiek usiądziesz. Lecz takie beznamiętne światło tworzy nijaką energię. Według Shavera, który zaprojektował oświetlenie dla Muzeum Getty’ego i niezliczonych prywatnych domów, „to te smugi sączącego się światła” tworzą „radosne otoczenie”.
Badania potwierdzają, że ogólnie ludzie wolą, kiedy oświetlenie jest zróżnicowane, a nie jednorodne35. Te wzgórza i doliny światła przyciągają nasz wzrok do interesujących punktów w przestrzeni, ale jeszcze ważniejsze jest, że one nas łączą. Jak podkreślił Alexander w A Pattern of Language, ponieważ podświadomie podążamy za światłem, najjaśniejsze punkty to te, w których ludzie się zbierają, i tam powstają najbardziej ożywione i radosne centra aktywności w przestrzeni. Jeżeli przestrzeń wydaje się martwa, skutecznym remedium jest stworzenie ogniskowych punktów światła w miejscach, gdzie chcecie gromadzić ludzi. Kanapa przy kominku, siedzisko przy oknie, stół skąpany w ciepłym świetle wiszących lamp: te miejsca zawsze są żywe, ponieważ, jak ćmy, nie możemy oprzeć się światłu.
Kiedy spotkałam architektów kochających kolor, Stamberga i Aferiata, pokazali mi oni zdjęcia domku na plaży na Long Island, zaprojektowanego przez nich dla pary, która po latach zamieszkiwania głównie w monochromatycznych mieszkaniach nagle zdecydowała, że chce mieć w swoim domu kolor. Architekci zaczęli od śnieżnobiałych ścian i licznych dużych biało-czarnych wzorów, przekonani, że dla tej pary będą one naturalne. Następnie dodali frontowe drzwi – jaskrawożółte, dopasowane kolorem do plażowej nawłoci, która rosła blisko domu. Z zewnątrz drzwi są radosnym światłem przewodnim, przez które wydaje się, jakby dom uśmiechał się do przechodnia. Lecz od środka efekt jest całkowicie odmienny. Drzwi zachowują się, jakby same dla siebie stanowiły źródło światła. Białe ściany wciągają żółty do środka domu. Ten kolor naprawdę świeci.
Myślimy o kolorze jako atrybucie, ale tak naprawdę to happening: nieustannie zachodzący taniec między światłem a materią. Kiedy promień światła trafia w przedmiot – powiedzmy wielobarwny szklany wazon – atakuje powierzchnię drobnymi cząsteczkami energii znanymi jako fotony. Energia niektórych fotonów jest absorbowana, niepostrzeżenie podgrzewając szkło. Inne fotony są odpychane, odbijają się rykoszetem z powrotem do atmosfery. To te fotony, trafiając na naszą siatkówkę, tworzą wrażenie koloru. Konkretna barwa, którą widzimy, ma związek z energią fotonów: wysokoenergetyczne fale krótkie odbieramy jako niebieskie, natomiast te niskoenergetyczne długie wydają się czerwone. Najżywsze pigmenty, te znalezione w płatkach kwiatów i liściach, jak również wiele komercyjnych pigmentów, przeważnie mają bardziej „ekscytującą” strukturę molekularną36. Na ich elektrony może oddziaływać nawet bardzo słabe światło, przez co kolory wydają się naszym oczom intensywne.
Ostatecznie celem estetyki energii jest zwiększenie aktywności tych wibrujących cząsteczek w przestrzeni. Nie chodzi tak bardzo o światło i nie chodzi tylko o kolor; rzecz w alchemii między tymi dwoma elementami. Dzięki żywym kolorom wpadające światło odbija się po całym pomieszczeniu, potęgując ich efekt. Dlatego właśnie żółte drzwi zaprojektowane przez Stamberga i Aferiata mają taką moc. Pochłaniają niewidzialne światło i zamieniają je na złote. Żółty kolor jest szczególnie efektywny jako element rozświetlający. Ponieważ jest najjaśniejszy ze wszystkich barw, w swoim czystym stanie posiada inherentną jasność i ciepło. Z tego właśnie powodu Publicolor używa farb z żółtawą nutą. Jasne, ciepłe farby wnoszą światło w przestrzeń, zwalczając ponurość śródmiejskich dzielnic.
– Malujemy światłem – twierdzi założycielka organizacji, Ruth Lande Shuman. Ciekawi mnie, co mogłoby się zdarzyć, jeżeli zastosowalibyśmy jasną farbę w ciemnych zaułkach, przejściach podziemnych i innych mrocznych zakamarkach naszych miast.
Jeżeli pragniecie jaskrawszej, bardziej energetyzującej przestrzeni, obojętnie, czy w biurze, czy w domu, gdziekolwiek, eksperci zgadzają się, że najlepiej będzie na początek rozświetlić największe powierzchnie: ściany, podłogi, szafki i blaty. Ciemne ściany mogą wyglądać na wyrafinowane, ale ponieważ absorbują światło, pomniejszą ogólną ilość światła odbijającego się w pomieszczeniu. Wielu projektantów, z którymi rozmawiałam, woli zacząć od „czystego płótna”, czyli białych ścian, wprowadzając kolor do pomieszczenia na meblach i dekoracjach. Jeżeli jednak jest to niemożliwe, nawet drobne elementy czystego koloru mogą odbijać dosyć światła, aby dodać energii ponuremu miejscu. To podejście używania plam jasnego koloru może być miłą strategią dla chromofobów – mówię tu z doświadczenia – i jest ono zadziwiająco efektywne. Hilary Dalke, projektantka i ekspertka kolorystyki, która pracuje dla National Health Service w Wielkiej Brytanii, powiedziała mi, że używa tej strategii regularnie. Kiedy poproszono ją o zaprojektowanie na nowo pokojów pacjentów w szpitalu na południu Anglii bez przenoszenia chorych, Dalke zamieniła neutralne koce na łóżkach na inne, o żywym kolorze fuksji, i zrobiła zdjęcia pokoju „przed” i „po”. Światło odbite od pokryć było tak żywe, że cały pokój nagle wydał się dużo cieplejszy, a nie kosztowało to wiele.
Zdecydowanie najlepszymi pigmentami do stworzenia światła są kolory fluorescencyjne, ponieważ absorbują fotony fal o wyższej energii, które leżą w zakresie niewidzialnego fioletu, i odbijają je z powrotem w widzialnej częstotliwości37. Dzięki temu wyglądają na żywsze niż normalne kolory, niemal jakby świeciły własnym światłem. Tego rodzaju odblaskowe kolory, które można znaleźć na pachołkach drogowych i tenisowych piłkach, nasączają powierzchnię intensywną, żywą energią, ale bądźcie ostrożni: łatwo z nimi przesadzić!
Możemy być świadomi sposobu, w jaki kolor wpływa na światło w przestrzeni, ale rzadko zauważamy odwrotną sytuację: sposób, w jaki światło wpływa na kolor. Według projektanta oświetlenia Ricka Shavera istnieje ku temu dobry powód: stare, jarzące się żarówki dawały taki sam kolor światła.
– Kiedy wkręcało się żarówkę z supermarketu – mówi Shaver – wiadomo było, że będzie się świeciła w temperaturze barwowej dwóch tysięcy siedmiuset stopni Kelwina, która jest ciepła i bardzo korzystna dla skóry. – Kiedy producenci oświetlenia opracowali nowe, bardziej oszczędne technologie, takie jak żarówki LED i fluorescencyjne, nagle żarówka nie była już taka sama. Lecz nikt nie powiedział tego nam, nabywcom żarówek. – Ludzie nie wiedzą, że powinni szukać trzech tysięcy stopni Kelwina, czyli – jak to nazywamy – ciepłego światła, więc zamiast tego wracają do domu z żarówkami o czterech lub pięciu tysiącach stopni Kelwina, które dają światło zimne. – Ta informacja jest wydrukowana na opakowaniach, ale większość ludzi nie wie, że można to tam znaleźć. W rezultacie Shaver często spotyka nieszczęśliwych ludzi żyjących w mieszaninie przeróżnych barw światła.
Barwa światła zmienia się, ponieważ, w przeciwieństwie do słońca, które ma fale w pełnym widzialnym spektrum, sztuczne światło może reprodukować tylko część tego spektrum. Wszyscy kiedyś przebywaliśmy w źle oświetlonej szatni albo dostrzegliśmy własne odbicie w lotniskowej toalecie i pomyśleliśmy: „Och, czy ja naprawdę wyglądam na tak zmęczoną?”. Tak się dzieje, ponieważ światłu brakuje fal potrzebnych naszym oczom do dokładnego zobaczenia koloru. Trudno jest odczuwać optymizm i energię, kiedy wszyscy ludzie dookoła wyglądają na szarych i zmęczonych, a jaskrawe kolory zamieniają się w mdłe odcienie. Shaver zatem radzi, aby spojrzeć na współczynnik oddawania barw żarówki (CRI). Żarówki żarnikowe mają wskaźnik CRI równy 100 i ten fakt napędza na nie popyt, chociaż zostały zakazane w wielu krajach. Niedawno jednak opracowano nowsze żarówki LED, które emitują światło tak ciepłe i żywe jak żarówki Edisona. Wybór żarówek z CRI bliskim wskaźnikowi 100 zapewni wam i waszej przestrzeni kolor i żywiołowość.
Przez większość życia patrzyłam na moje wybory kolorów przez pryzmat tego, jak mnie pokazują. Czy miałam odwagę poszaleć w czerwonych szpilkach? Czy przez różową sukienkę będę wyglądać mniej poważnie na spotkaniu z klientem? Może właśnie dlatego wybierałam białe meble i czarne ubrania. Moje badania na temat tej estetyki dały mi jednak wolność wyboru w oparciu nie o to, co inni myślą o kolorze, ale o to, jak kolory wpływają na moje samopoczucie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki