Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rodzina fanatycznych nazistów kochała ją jak własną córkę. Ona sama zakochała się w niemieckim inżynierze, który w klapie marynarki nosił przypinkę partii Hitlera. Jako Anni Gmitruk, folksdojczka ze wschodniej Polski, nigdy nie zdradziła, kim była naprawdę: Malą Rywką Kizel, żydowską dziewczyną z ortodoksyjnej rodziny, której bliscy zginęli w warszawskim getcie. Dzięki hartowi ducha, znajomości języka, mieszance szczęścia i uroku Mali udało się uniknąć ich losu. Po wyzwoleniu przez amerykańską armię wróciła na krótko do Polski, by później przez Izrael trafić w końcu do niderlandzkiego Amstelveen.
Historia Mali opowiedziana została bez wielkich słów i zbędnego moralizowania. To trzymająca się faktów relacja ze świata, w którym człowiek człowiekowi był wilkiem.
„Już nie chcę być człowiekiem” to również opowieść o odkrywaniu tożsamości tej wyjątkowej kobiety. Pieter van Os odbył szereg podróży śladami bohaterki, mocno zagłębiając się w powikłane dzieje naszej części Europy. Obszaru z ciągle powracającymi obsesjami na punkcie pochodzenia i charakteru narodowego.
W tej historii Polska to nie malownicze pagórki i złote łany pszenicy. To przelęknione oczy, to tajemnica przetrwania. Tajemnica, którą autor delikatnie uchyla, by zrozumieć jak nastoletniej Mali z chasydzkiej rodziny udało się przetrwać piekło i stać się rodowitą Niemką. A potem latami zmagać się z piekłem własnej pamięci.
Michał Wójcik
Historia Mali jest pretekstem do opowiedzenia o polskich Żydach, ich kulturze, historii, losie, który zgotowali im hitlerowcy i polscy "sąsiedzi". To książka o szukaniu własnego miejsca na ziemi, kobiecej sile i pamięci o tym, że przeszłość trzeba cały czas opowiadać, bo może ktoś czegoś się jednak nauczy.
Wojtek Szot
Poruszająca opowieść o życiu urodzonej w Warszawie Żydówki napisana w zupełnie inny sposób, niż polskie reportaże. W małych ludzkich losach van Os odnalazł wielką historię. Czytelnicy ją pokochali. Za "Już nie chcę być człowiekiem" autor dostał w Holandii dwie najważniejsze nagrody literackie roku: za reportaż i za książkę historyczną - nikomu przedtem się to nie udało.
Kamil Bałuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Henkowi i Heleen
Drzewo genealogiczne
Prolog
BUG
Zbierajcie jak najwięcej.
Po wojnie opracują zebrane materiały.
EMANUEL RINGELBLUM
Raz dziennie podczas karmienia świń gospodyni rozrzucała niezjedzone przez członków rodziny resztki obok koryta w chlewie. Przez niewielki otwór w podłodze trafiały one do pięciu wygłodniałych, przebywających w ukryciu osób. Mąż kobiety uważał, że Żydów nikt nie będzie szukał pod podłogą chlewu. Miał rację. Troje z nich przeżyło wojnę, choć w momencie wyzwolenia nie przypominali oni osób, które trzy lata wcześniej zapukały do jego drzwi.
Z otrzymywanych raz dziennie resztek ledwo można wyżyć, a siedzenie w kucki całymi dniami rujnuje kondycję. Dwie osoby – te, które nie przetrwały wojny – opuściły na chwilę kryjówkę w wiosce Godlewo Wielkie, żeby pójść po przedmioty ukryte wcześniej w pobliżu własnego domu. Miały prawdopodobnie nadzieję, że kupią za nie u chłopa lub za jego pośrednictwem więcej jedzenia albo że rzeczy te pomogą im uchronić się przed szczurami, mrozem, deszczem czy smrodem świńskich odchodów. Wyprawy tej nie przeżyły.
Fragment zabudowań jeszcze stoi. Służy obecnie za komórkę na narzędzia w ogrodzie otaczającym budynek z późniejszych czasów. Przez dziesięciolecia, pod wpływem słońca i deszczu, ściany nabrały odcienia mysiej szarości. Z nowego domu, oddalonego o jakieś piętnaście metrów, odpada tynk, spod którego wystają układane naprędce cegły. Komórka symbolizuje daleką przeszłość, dom – przyszłość, która też już minęła. To miniatura bloku, kwadratowa, o płaskim dachu, dwupiętrowa i z dwoma identycznymi balkonikami. Całość wieńczy antena satelitarna. Balkoniki są tak maleńkie, że nadają się jedynie do trzymania na nich worków z odpadkami. Te wiejskie domy, mniejsze wersje stawianych w czasach PRL-u w miastach komunistycznych bloków, to tak zwana kostka peerelowska.
Przez cztery lata mieszkałem w mieście pełnym bloków – w Warszawie. W poszukiwaniu miejsc i osób będących bohaterami wstrząsającej historycznej relacji wielokrotnie podróżowałem na wschód, przede wszystkim wzdłuż rzeki Bug. Podczas moich wypraw próbowałem wymazać z głowy te miniaturowe bloki, bo jedną z niewielu wiadomych w historii, za którą podążałem, był czas jej akcji: okres przed 1946 rokiem, przed pojawieniem się tego typu budynków.
Z tego powodu skupiam się na tej drewnianej komórce w ogrodzie oddalonym sto kilometrów od Warszawy. Podczas wojny była przecież częścią zagrody. W pobliżu szukam chlewu, który musiał znajdować się obok niej lub na jej tyłach.
Ukrywający się u chłopa Żydzi kopali dół razem z gospodarzem i jego synkiem latem 1941 roku, wkrótce po tym, jak Niemcy zajęli tę część Polski. Wspólnie wydobyli prawie dwa metry ziemi. Zajęło im to dwa dni.
Nie mogę znaleźć miejsca, w którym stał chlew. Niestety, obecny właściciel raczej nie przykłada się do poszukiwań. Nie podoba mu się ta historia. Powtarza na okrągło, do znudzenia, że nie znał właścicieli gospodarstwa z lat czterdziestych. „Jestem nowy”. Przyjechał tu dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Zabrałem ze sobą znajomą Polkę, żeby tłumaczyła rozmowy. W drodze powrotnej do Warszawy pyta, co ta historia ukrywania się u chłopa ma wspólnego z książką, którą piszę. Dukam jakieś odpowiedzi. Na przykład: „Polscy Żydzi ukrywający się u tego chłopa pochodzili z Czyżewa. Obecnie miasteczko nosi nazwę Czyżew-Osada, a kiedyś było sztetlem, skąd pochodziła matka głównej postaci mojej opowieści. Zagroda w Godlewie Wielkim leży sześć kilometrów na południe”. „Poza tym – mówię – chodzi tu o polskich Żydów, którzy usiłowali przetrwać wojnę na polskiej wsi, a tego samego próbowała przez kilka miesięcy moja główna bohaterka”.
Znajoma Polka się uśmiecha. „Jak ty się do tego w ten sposób zabierasz, to nigdy nie przestaniesz podróżować” – mówi i oblicza: „W Czyżewie osiemdziesiąt pięć procent mieszkańców było Żydami, co daje kilka tysięcy osób. Czy wszystkie ich próby przeżycia są istotne dla twojej książki?”. I liczy dalej: „W 1939 roku w Polsce mieszkało około trzech i pół miliona żydowskich obywateli, z których ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy usiłowało ukryć się na wsi. Czy zamierzasz poznać historie ich wszystkich, żeby się zorientować, ile warta jest opowieść twojej bohaterki?”.
Wspomniana przez nią główna postać to starsza pani z Amstelveen urodzona w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej w warszawskiej dzielnicy, która później utworzyła serce getta będącego czymś w rodzaju powszechnego więzienia zaprojektowanego przez Niemców. Jako jedyna z całej rodziny przeżyła wojnę, jednak nie dlatego, że ukrywała się pod podłogą chlewu, ale dzięki temu, że nieustannie udawała kogoś innego, przybierała różne nazwiska i opowiadała alternatywne historie o swoim pochodzeniu w czasie, gdy czyjaś tożsamość decydowała o życiu albo śmierci.
Znajoma i ja milczymy. Udaję, że bardzo zajmują mnie dziesiątki, jeśli nie setki bilbordów przy trasie, którą jedziemy. Często oddzielają one szosę i płytki rów od skoszonych łąk i niewielkich, świeżo zasadzonych sosnowych zagajników. Świat między Czyżewem a Warszawą wygląda dość monotonnie. Znajoma ostrożnie pyta: „Czy chcesz jeszcze pojechać do Wrocławia, porozmawiać z Czesławem Cholewickim?”.
Cholewicki jest synem gospodarzy, którzy w Godlewie Wielkim ukrywali Żydów pod podłogą chlewu. Po 1945 roku jako piętnastolatek przeniósł się na zachodnie tereny kraju, które wcześniej należały do Niemiec, a w następstwie wojny znalazły się w granicach Polski.
Ciekawość wygrywa z rozsądkiem. Kilka dni później, po kolejnych godzinach spędzonych w samochodzie, siedzimy na kanapie w murowanym domu w niewielkiej miejscowości koło Wrocławia. Tam osiemdziesięcioośmioletni Cholewicki opowiada, co pamięta. Że wykopał z ojcem dziurę w podłodze chlewu, którą przykryli dwoma pniami, masą gałęzi i warstwą błota, żeby zrobić nową podłogę. Że dzięki dobudowanej do chlewu psiej budzie ukrywający się mieli czym oddychać i że przez tę budę wychodzili nocą, by choć na chwilę rozprostować nogi. Że ojciec nauczył psa, żeby nie szczekał na ukrywających się, i że gospodarstwo na szczęście leżało na uboczu, na skraju lasu, dzięki czemu psy sąsiadów nie reagowały na byle odgłos czy ruch w ich obejściu. O ostatecznym losie ukrywających się nie chce się rozwodzić. Tych dwoje, którzy poszli po swoje rzeczy, ojciec znalazł zabitych w lesie. Jest raczej mało prawdopodobne, by zrobili to Niemcy. W okolicy nie było ich wielu, poza tym nie użyto kul: „Niemcy znani byli z tego, że mordowali ludzi przy użyciu kul, a nie pałek albo wideł”.
Pozostałe trzy osoby ukrywały się u nich jeszcze przez dwa dni po wyzwoleniu wiosną 1944 roku. Potem wróciły do swoich splądrowanych domów w Czyżewie, które – w przeciwieństwie do domów wokół rynku – nie zostały zajęte przez katolickich mieszkańców. Wiadomość o ich powrocie rozeszła się z prędkością błyskawicy. Odwiedziła ich grupa uzbrojonych Polaków w poszukiwaniu złota i innych wartościowych przedmiotów. Według Cholewickiego byli oni przekonani, że jeśli Żydzi przeżyli, to muszą być bogaci: „A ci ludzie nie mieli nic”.
Uzbrojeni Polacy zabili ojca, matkę i córkę, którzy przez dwa lata żyli w dziurze pod podłogą chlewu. Potem poszli do gospodarstwa w Godlewie Wielkim. Ich nadejście zapowiedział pies Cholewickich. Młody Czesław uciekł tylnymi drzwiami i ukrył się w krzakach. Stamtąd słyszał, jak wrzeszczeli na ojca: „Gdzie jest żydowskie złoto? Gdzie je ukryłeś?”. Mężczyźni niczego nie znaleźli. „Tak mocno pobili ojca, że już się nie podniósł”. Kilka dni później zmarł z powodu obrażeń.
Znajoma ma rację: to wątek poboczny, jeden z wielu. Mimo to wyprawa ta była moim zdaniem potrzebna. Nie tylko dlatego, że pesymistycznie nastrajające okrucieństwo opisanych wydarzeń jest charakterystyczne dla wszystkich pobocznych ścieżek historii, na które napotyka każdy, kto wyruszając w podróż w czasie, udaje się na wschód od Berlina, ale również z tego względu, że przez rozmowę z Cholewickim po raz pierwszy uzmysłowiłem sobie, iż goniłem za iluzją. Przez długi czas próbowałem usunąć z myśli przeróżne rzeczy: miniaturowe wiejskie bloki, przydrożne bilbordy, restauracje przypominające pałacyki, te wszystkie ronda nazwane imieniem Jana Pawła II, jasnozieloną farbę, którą mieszkańcy polskiej wsi tak chętnie malują swoje tynkowane domy. Miałem nadzieję, że dzięki temu wymazywaniu uda mi się powrócić do czasów sprzed 1946 roku i lepiej opisać świat, w którym żyła moja główna bohaterka. Jednak po wysłuchaniu kolejnej tragicznej historii zrozumiałem, że szukałem scenografii, która prawdopodobnie nigdy nie istniała, że chyba nadmiernie skupiłem się na stworzonej przez siebie iluzji fantastycznego, bajkowego świata kolorowych wiosek rozrzuconych w pięknym, pagórkowatym krajobrazie, zacienionych, zielonych, które przecina leniwie strumyk, gdzie słychać śpiew ptaków, a łany zbóż delikatnie falują na wietrze. W których życie było proste, a jednocześnie wypełnione wzbogacającym poczuciem wspólnoty.
Historia ta była ostatnim bodźcem do działania, bo wbrew własnym wyobrażeniom już dawno urosło we mnie poczucie, że nawet gdyby nie było tych bilbordów, miniaturowych wiejskich bloków i deszczowych rond, ów wyidealizowany świat wcale by się nie pojawił. Zrozumiałem, że i osiemdziesiąt lat temu było tutaj mokro i płasko, nieprzyjemnie i zimno, że ludzie, tak jak wszędzie, byli zdolni do straszliwego okrucieństwa, a bieda była głęboka i bezlitosna. Nie bez powodu w miasteczku Czyżów działało przed wojną dwóch przemytników: mężczyzn, którzy za opłatą pomagali wyemigrować do Ameryki, Kanady albo Argentyny, a w najgorszym wypadku po prostu do Niemiec lub Czechosłowacji.
Szmuglerzy ludzi mieszkali w Czyżewie obok trzech handlarzy jaj, kilku dekarzy, murarzy, domokrążców, rzeźników i piekarzy, zegarmistrza, dwóch stolarzy, modysty, kowala i kilkudziesięciu „luftmenczen” – niebieskich ptaków – zdanych na łaskę i niełaskę innych. Według raportu z 1939 roku jeden na pięciu polskich Żydów utrzymywał się jedynie dzięki zorganizowanej formie pomocy.
Dziennikarz Rafael F. Scharf, który przeżył wojnę jako korespondent w Londynie, w starszym wieku całkowicie zaangażował się w szerzenie wiedzy o żydowskim świecie z czasów swojej młodości. Ważne było przy tym – jak podkreślał w niezliczonych odczytach – żeby „ostrożnie żeglować między mgiełką nostalgii a trzeźwym odtwarzaniem realiów”[1]. Pisał, że te ponad trzy miliony Żydów w przedwojennej Polsce stanowiły „najbardziej energiczną, prężną, i produktywną [...] część żydowskiej diaspory”[2]. Były one „źródłem, z którego czerpało literackie, muzyczne i naukowe dziedzictwo ludzkości, w dyscyplinach tak różnych jak studia talmudyczne czy nowoczesna fizyka”[3]. Jednocześnie zbrodnia Niemców była tak wielka, że nie trzeba idealizować przeszłości, by pokazać ogrom ich przewiny. Ponadto przystrajanie przeszłości „w złote malowidła”[4] stoi na drodze prawdzie o historycznych realiach.
Zrozumienie tego pozytywnie wpłynęło na moje rozmowy prowadzone z główną bohaterką tej książki, Malą Rywką Kizel, której opowieść o przetrwaniu wiodła mnie przez historię środkowej Europy XX wieku. Obecnie Mala nazywa się Marilka Shlafer. Miejsce zamieszkania: Amstelveen. Urodzona w lutym 1926 roku w Warszawie, jako szóste z ośmiorga dzieci.
Mala to dla mnie pani Shlafer. Wielokrotnie odwiedzam ją w jej przytulnym domu z żółtych cegieł, z oknami na przestrzał, w dzielnicy szeregowców gdzieś pomiędzy ulicą Bosbaan a rzeką Amstel. Przyjmuje mnie przy okrągłym stole kawą i ciastkami. Na ścianie wiszą oprawione fotografie jej dzieci i wnuków oraz jej samej z przyjaciółmi z miejscowego klubu brydżowego Nieuwer Amstel. Otaczają oni radosną panią Shlafer, która trzyma w rękach srebrny puchar.
Mala jest córką Ester Doby Saper i Sendera Icchaka Kizela. Maluje swoją młodość w innych barwach i konturach niż te na poetyckich obrazach Marca Chagalla, gdzie żydowscy mieszkańcy sztetli, niektórzy ze skrzypcami pod pachą, unoszą się nad barwnymi drewnianymi domkami w otoczeniu mitycznych, czasem nawet uśmiechniętych zwierząt. Mala kochała swoich rodziców. Opłakiwała ich i wciąż ich opłakuje, niemal osiemdziesiąt lat po tragicznej śmierci. Jednocześnie nie boi się wyznać, że jej – dziewczynce – nie poświęcali zbyt wiele uwagi: „Lepiej było urodzić się chłopcem”. Poza tym jej matka cierpiała na zakaźną chorobę, prawdopodobnie gruźlicę, dlatego Mala nie mogła się do niej za bardzo zbliżać. Kiedy matka czuła się lepiej, była zajęta pracą w prowadzonym przez siebie sklepie z zabawkami. „Rzadko ją widywałam. Chyba tylko raz mnie pocałowała, w nogę, kiedy zawiązywała mi sznurówki”.
Ojciec poświęcał życie studiom Tory i kształceniu młodych badaczy Talmudu. Jedynie chłopców, to oczywiste. „Mój ojciec uważał, że chłopcu nie wolno spojrzeć na dziewczynę, nawet jeśli jest jego siostrą. Tak mówił moim braciom, którzy oczywiście musieli stosować się do zasad wiary”. Narodziny chłopca obchodzono uroczyście: prezentami i słodyczami. Narodziny dziewczynki przechodziły w milczeniu. „Ojciec nigdy mnie nie przytulił ani nie pogłaskał po głowie”.
Mala jest niskiego wzrostu, ani zbyt szczupła, ani krępa, raczej krzepka. Starannie ułożona fryzura zwieńcza jej żywą, bystrą twarz. Z zadziwiającą beztroską opowiada o wydarzeniach, które pokazują najgorsze strony ludzkiej natury. Z czymś podobnym jeszcze nigdy się nie spotkałem ani w opracowaniach, ani podczas spotkań na temat Zagłady. Mala śmieje się chętnie i robi to rzadko z poczucia niezręczności. Jednocześnie niczego nie bagatelizuje: jej opowieść o przetrwaniu dotyka najgłębiej skrywanych pokładów ludzkiego zła. Teksty prasowe o tym, co obecnie oznacza polityka tożsamości, bledną, tracą swoją siłę wymowy wobec jej historii, której głównym tematem jest właśnie owa obsesja związana z nacją, państwem, rasą i tożsamością.
Historię Mali znałem już w skróconej wersji. Opowiedział mi ją jej wnuk, Amir Swab, znajomy, którego na pewien czas straciłem z oczu, aż niespodziewanie ujrzałem go w Warszawie, za fortepianem. Jest z zawodu pianistą i towarzyszył holenderskiej komiczce, która w polskiej stolicy wykonywała dla Holendrów piosenki o życiu sławnych i bogatych mieszkańców regionu Het Gooi. Amir to mężczyzna z nieokiełznanymi lokami i o delikatnych rysach; na jego twarzy regularnie rozkwita szelmowski uśmiech sugerujący beztroskę, co z trudem da się pogodzić z jego refleksyjnym charakterem. Po recitalu Amir przyznał, że jest w Warszawie nie po raz pierwszy. Jego prababka leży na żydowskim cmentarzu i już wcześniej szukał jej grobu. Postanowiliśmy udać się tam następnego dnia razem.
Choć cmentarz będący jedną z nielicznych namacalnych pozostałości żydowskiej społeczności w Warszawie jest wielki, udało nam się znaleźć nagrobek babki. Amir, który przez jakiś czas mieszkał w Izraelu, przeczytał po hebrajsku, że jego prababka zmarła w 1934 roku. Jej córka, czyli babka Amira – Mala – była wówczas jeszcze małym dzieckiem. Tego słonecznego dnia Amir opowiedział mi, w jaki sposób ta dziewczynka przeżyła wojnę. Od tej chwili jej historia nie dawała mi spokoju.
W miesiącach i latach, które po tym nastąpiły, rzadko udawało mi się streścić ją w dwóch słowach. Rozwodzę się nad szczegółami, bo uważam, że dodają one mocy tej opowieści, która jest równie nieprawdopodobna, jak prawdziwa. Właśnie te szczegóły dowodzą, że przetrwanie to jednocześnie intensywny proces rozwoju, do którego niezbędna jest umiejętność przepoczwarzania się – odporne nastolatki nabywają ją stopniowo, a jest ona nieodzowna do przeżycia poza własną grupą. Bo Mala żyła w świecie zdominowanym przez ludzi, którzy – niezależnie od tego, jak bardzo się od siebie różnili – wierzyli we wrodzone zło całych społeczności, w cechy nabyte przez samą przynależność do grupy etnicznej, stojącej w odpowiedniej hierarchii opartej na kategoriach pochodzenia, narodowości i rasy.
Po tym dniu spędzonym z Amirem w Warszawie Mala opowiedziała mi swoją historię w ciągu kilku sesji u niej w domu. Zdążyła ją już spisać we wspomnieniach zatytułowanych Zo heb ik de oorlog overleeft (Tak przeżyłam wojnę). Spisałem nagrania naszych rozmów, by następnie – trzymając w ręku zarówno jej wspomnienia, jak i swoje notatki – rozpocząć podróż w czasie w poszukiwaniu miast, wiosek, osób i budynków, które pojawiają się w jej historii, oraz dopełniających opowieść dokumentów, książek i świadectw. Podróż ta przynosiła kolejne pytania. Zadawałem je w mejlach, a dziewięćdziesięcioletnia Mala natychmiast odpowiadała. Jej reakcje były najczęściej powtórzeniami wspomnień, które już wcześniej mi powierzyła.
Powoli uświadamiałem sobie, że z jej głowy nie wyczaruje się ot tak dodatkowych informacji. Zrozumiałem, że nie powinienem jej tak często niepokoić. Musiałem radzić sobie sam na podstawie tego, co mi opowiedziała i co zapisała, oraz tego, co sam odkryłem w archiwach, książkach i podczas rozmów.
W Polsce nauczyłem się czegoś jeszcze. Ludzie rzeczywiście mogą zniknąć z historii. W Polsce, na Białorusi i Ukrainie, częściej niż gdzie indziej, całe rodziny, wioski i społeczności porywał ze sobą prąd czasu. Nieprzypadkowo historyk Timothy Snyder w 2010 roku zatytułował swoją książkę o drugiej wojnie światowej w Europie Środkowej i Wschodniej Bloodlands – Skrwawione ziemie[5]. Zginęły tutaj miliony żołnierzy i cywilów, byli oni mordowani, umierali z głodu, od chorób i z wyczerpania. Jedna szósta polskich obywateli z 1939 roku nie przeżyła przemocy, do jakiej doszło w ciągu kolejnych ośmiu lat. To procentowo najwyższe straty w ludziach, jakie poniósł jakikolwiek kraj w czasie drugiej wojny światowej. Dodatkowo setki tysięcy, miliony uciekły albo zostały deportowane. Nastąpiło etniczne przetasowanie na nieznaną jeszcze wówczas skalę. Ruiny i zbiorowe groby na obszarze między Berlinem, Mińskiem i Kijowem były niczym tabula rasa, na której totalitarni przywódcy próbowali budować nowy, „oczyszczony” świat. Próby znalezienia starego mają nikłe szanse powodzenia.
Za przykład może posłużyć szkoła, do której uczęszczała Mala. Moja rozmówczyni twierdziła, że była „najpiękniejsza w całej Polsce”, i zapamiętała też nazwę ulicy, przy której się znajdowała. Trafienie tam nie wydawało się czymś trudnym, a jednak zajęło mi tygodnie, podczas których musiałem się radzić znawców tematu, zanim w końcu mi się udało. To znaczy: zanim w końcu ujrzałem na własne oczy pierwszy dowód na jej istnienie, bo z budynku, który stał tam siedemdziesiąt pięć lat wcześniej, nie pozostała ani jedna cegła.
Inny przykład: tam, gdzie obecnie jest Ukraina, a przed 1939 rokiem była Polska, szukałem kościółka, w którym ksiądz wydał Mali świadectwo chrztu. „Ty nie chcesz się ochrzcić. Ty chcesz żyć” – powiedział i dał jej akt chrztu dziewczynki ze wsi, której imię Mala wciąż pamięta.
Ale i to na niewiele się zdało. Archiwa kościelne w tamtej okolicy nie przetrwały politycznych przewrotów. Słałem listy do biskupa we Lwowie, odwiedziłem klasztor w pobliżu kościółka, umówiłem się w kościelnym archiwum w Warszawie, żaden z tych kroków nie przybliżył mnie do osoby księdza, który pomógł Mali.
To, że się nie poddałem, ma prawdopodobnie związek z moim doświadczeniem w pracy dziennikarza, w której dominuje zasada, że pojedyncze źródło się nie liczy. Nie zaprzestałem podróży, żebrząc o potwierdzenie tu i teraz szczegółów historii z przeszłości.
Na szczęście mogłem się też udać bliżej domu – do Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, które stało się epicentrum moich badań nad życiem Mali. To dość zadziwiająca instytucja, założona po znalezieniu kilka metrów pod ziemią w ruinach byłego getta dwóch baniek po mleku i kilku blaszanych skrzynek. Historyk Emanuel Ringelblum ukrył je tam wiosną 1943 roku, w piwnicy budynku. Wiedział, że zbliża się fizyczna destrukcja getta, bo znał plan jego ostatnich mieszkańców, którzy, dysponując niewielką ilością broni, zamierzali rozpocząć powodowane desperacją powstanie: powstanie w warszawskim getcie.
Papiery znajdujące się w bańkach po mleku i skrzynkach zawierały dokumenty i dane, które spisali i zgromadzili Ringelblum i jego pracownicy. Ich celem było utrwalenie jak najliczniejszych informacji o ostatnich dniach życia żydowskiej społeczności w Polsce, a w szczególności w Warszawie. Grupa skupiona przy Ringelblumie składała się z około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu historyków, pisarzy, dziennikarzy i wolontariuszy. Zbierali oni niemieckie plakaty propagandowe, dziecięce rysunki, kartki na żywność, oficjalne rozporządzenia, zapowiedzi koncertów, fragmenty dzienników, a nawet opakowania po słodyczach i bilety tramwajowe. Zlecili lekarzom pisanie raportów o skutkach głodu w getcie, sami spisywali relacje z Zagłady we wszystkich jej aspektach, udało im się odkryć, jak działają obozy śmierci w Treblince i Chełmnie; to wszystko po to, by historycy w przyszłości nie musieli się opierać jedynie na świadectwach sprawców, kolaborantów i pobocznych świadków. Niezwykła intensywność włożonej pracy i różnorodność materiału wzięła się ze zrozumienia historii przez Ringelbluma, który jako historyk pełnił także funkcję działacza społecznego oraz dziennikarza i był w pełni świadomy subiektywności i przekłamań w zapiskach każdego kronikarza: „Oneg Szabat usiłował odtworzyć wszechstronny obraz świata Żydów podczas wojny. Chodziło o wierne oddanie tego, co żydowskie masy ludowe przeżyły, o czym myślały i co przecierpiały”. „Staraliśmy się – pisał Ringelblum – aby to samo wydarzenie, na przykład dzieje danego skupiska żydowskiego, zostało opisane przez dorosłego i przez młodzieńca, przez pobożnego [...] i przez laickiego Żyda [...]. Wszechstronność była główną zasadą naszej działalności. Obiektywizm był drugą zasadą, która nam przyświecała”[6].
Zaledwie troje współpracowników Ringelbluma przeżyło wojnę. Jeden z nich pomagał w poszukiwaniach archiwum w ruinach getta. We wrześniu 1946 roku spod ziemi wydobyto pierwsze bańki po mleku, kilka lat później odkryto drugą partię materiałów. Trzeciej dotąd nie odnaleziono. Z biegiem czasu instytut, który otrzymał imię Ringelbluma, uzupełnił trzydzieści pięć tysięcy stron ze znalezionych baniek po mleku i skrzynek o przedwojenne dokumenty, które przetrwały apokalipsę: akty ślubów i urodzeń, gazety w jidysz, administracje organizacji pomocowych. Gromadzono też rosnącą liczbę dzienników osób, które przeżyły, oraz zapewniono dostęp do dziesiątek zdigitalizowanych baz danych przeróżnych organizacji z całego świata zawierających tysiące nagranych i spisanych wspomnień ocalałych. Dzięki instytutowi udawało mi się dotrzeć do informacji, kiedy Mala twierdziła, że czegoś nie wie lub nie pamięta. A mówiła tak często. Rzadko była skłonna do przeplatania wspomnień zasłyszanymi lub przeczytanymi później historiami. Robiła to właściwie jedynie wówczas, gdy ją o to nagabywałem, a to nigdy nie przynosi żadnych wartościowych informacji. Opowiadała o tym, co zapamiętała. Gdy chciałem dowiedzieć się więcej, sam musiałem tego poszukać. Kiedy próbowałem umieścić jej życie w historycznym kontekście, dawała mi wolną rękę, ale miałem nie zawracać jej tym głowy. „Powiedziałam ci wszystko, co wiem” – powtarzała.
A więc coraz częściej udawałem się do jej świata z osobami, które nigdy jej nie znały i nie mogły znać. Zgłębiałem okoliczności, które popychały Malę naprzód w jej odysei prowadzącej z Warszawy i zachodniej Ukrainy przez miasta takie jak Brema i Magdeburg do Łodzi, Wałbrzycha i izraelskiego Lod. W moich podróżach po tych miejscach zdobywałem wiedzę o czasie, w którym Mala w nich przebywała, i znajdowałem punkty zaczepienia do dalszych poszukiwań w Instytucie imienia Emanuela Ringelbluma po powrocie do Warszawy.
W samochodzie jadącym w kierunku Bugu, wzdłuż rzeki Brok, próbuję wytłumaczyć się przed moją znajomą, dlaczego zboczyłem z głównego nurtu opowieści do Godlewa Wielkiego i poszukiwałem zaginionego chlewu w ogrodzie. Sypię z rękawa przekonującymi przykładami innych dopływów historii, którymi przemieszczałem się w poszukiwaniu świata Mali, jakbym chciał przekonać znajomą o tym, że gospodarstwo, które przed chwilą opuściliśmy, wcale nie stanowi zbyt dalekiego rozwidlenia szerokiego nurtu europejskiej historii, który porwał ze sobą moją główną bohaterkę. Zapewniam, że pisana przeze mnie książka zawiera nie tylko historię przetrwania Mali, ale także relację z moich badań, w której można przeczytać, w jaki sposób szukam wraków barek z opowieści Mali, i w której systematycznie opisuję brzegi, na których mam nadzieję znaleźć ich resztki.
Zanim jeszcze pojąłem, że nie powinienem zbyt często niepokoić Mali w Amstelveen rezultatami moich poszukiwań, dziwił mnie w jej domu brak książek, chociażby ilustrowanych albumów o przedwojennym życiu Żydów w Warszawie. Wyglądało na to, że Mala nie posiada niczego, co by jej przypominało o czasach, w których dorastała, a przecież tak żywo potrafi o nich opowiadać. Postanowiłem więc przywieźć jej w prezencie album ze zdjęciami z lat trzydziestych. W Warszawie podobne książki cieszą się olbrzymią popularnością i wypełniają półki księgarni.
Fotografie pokazują ulice otaczające rodzinny dom Mali, w dzielnicy zamieszkiwanej przed wojną głównie przez ludność żydowską. Widać na nich brodatych mężczyzn w czarnych chałatach i szerokich kapeluszach czy futrzanych czapkach. Kiedy się lepiej przyjrzeć, można dojrzeć pejsy – charakterystyczne długie pasma włosów zwisające przed uszami i opadające na brodę. Mala i ja zaczęliśmy szukać zdjęć ulicy Nowolipki, przy której mieszkała jej ciotka Surele i gdzie – zaledwie dwa domy dalej – Ringelblum ukrył później dwie bańki po mleku z materiałem archiwalnym. Szukaliśmy zdjęć ulicy Miłej, przy której dorastała sama Mala. Szukaliśmy domu przy ulicy Dzikiej, gdzie znajdował się otwór, przez który opuszczała getto, a później do niego wracała; to ta sama ulica, przy której urodził się jej ojciec.
Upłynęło sporo czasu, zanim sobie uświadomiłem, że nie podchodziła do tego ze zbyt wielkim entuzjazmem. Odnajdywanie zdjęć świata, który przeminął, to zajęcie dla nostalgików albo historyków, nie dla niej. Robiła to jedynie po to, żeby sprawić mi przyjemność. Nie dzieliła ze mną tej iluzji o idyllicznym świecie z dawnej przeszłości, którą ja targałem ze sobą podczas pierwszych podróży na wschód. Dwukrotnie zapytała mnie wprost: „Czego właściwie szukasz w tym świecie, którego już nie ma? A w tym instytucie w Warszawie, co się tam robi?”. Jakie on ma znaczenie, jeśli nie dowiemy się w nim, gdzie i jak dokładnie zginęli jej bracia i siostry? Bo to właściwie jedyna rzecz, którą chciałaby wiedzieć. Tej informacji jednak nigdzie nie można znaleźć.
Pracownicy instytutu potwierdzają, że Mala nie jest jedyną osobą, która ma takie życzenie. Pytanie o ostatnie minuty bliskich osób to najczęściej zadawane im pytanie. „Ma to zapewne związek z przypisywaną Niemcom skrupulatnością i gorliwością w prowadzeniu administracji” – tłumaczy Noam Silberberg z instytutu. „Wyobrażenia te są jednak bardzo przesadzone. Większość ofiar nazistów w Polsce i dalej na wschodzie została zamordowana, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu na papierze”.
Na szczęście Silberberg zgadza się ze mną, że jest wiele powodów, dla których należy podjąć próbę przywrócenia do życia utraconego świata za pomocą czegoś więcej niż tylko wspomnień. Nie bez powodu pracuje w instytucie imienia Ringelbluma.
Pozostaje pytanie: „W jaki sposób?”. Zacznijmy może od Czyżewa – sztetla nad Brokiem, gdzie mieszkała matka Mali, zanim na początku XX wieku wydano ją za mąż za Sendera Icchaka Kizela, wysokiego, ryżawego mężczyznę z długą rudą brodą. Ze względu na wzrost nazywano go „hojcher Sender”, czyli „wysoki Sender”. Po pewnym czasie spędzonym w Czyżewie zabrał Ester do Warszawy. Wybrali się może na ośle, a może koleją, która już kilkadziesiąt lat wcześniej dotarła do Czyżewa, ale z pewnością nie barką, bo rzeka Brok łącząca sztetl przez Bug i Wisłę z Warszawą i Gdańskiem nie była żeglowna. I wciąż nie jest.
Zamiast przypisów
Motto prologu: „Zbierajcie jak najwięcej. Po wojnie opracują zebrane materiały” to polecenie wydane przez Emanuela Ringelbluma w 1941 roku. Zapamiętał je Hersz Wasser, jeden z trzech członków Oneg Szabat. „Oneg szabat” po hebrajsku oznacza tyle, co „radość soboty”. To tradycyjne określenie sposobu, w jaki pobożni Żydzi obchodzą ten dzień świąteczny, a jednocześnie nazwa podziemnej organizacji prowadzonej przez Ringelbluma, który po zakopaniu materiałów archiwalnych ukrył się wraz z żoną i synem nieopodal getta w ogrodzie aryjskiej rodziny. Z kilkoma innymi rodzinami przebywali oni w szklarni, która okazała się mniej bezpieczna od kryjówki w chlewie: 7 marca 1944 roku zostali wydani, prawdopodobnie przez ogrodnika albo przez zazdrosną byłą narzeczoną właściciela domu. Niemcy dokonali egzekucji Ringelbluma i jego rodziny oraz dwóch Aryjczyków – Polaków, którzy pomogli mu się ukryć.
Cytowane przeze mnie wypowiedzi Rafaela F. Scharfa pochodzą z późnego okresu po wojnie, podobnie jak ta, że opłakując przeszłość, „[nie] wolno nam idealizować [...] [jej] obrazu ani patrzeć przez mgiełkę nostalgii”[7]. Słowa te padły 14 lipca 1991 roku w Krakowie podczas odczytu będącego częścią letniego programu Tracing the Jewish Heritage in Poland, zorganizowanego przez Research Center of Jewish History and Culture in Poland. W niderlandzkim przekładzie odczyt ukazał się w publikacji Wat zullen we Miriam vertellen? (1994)[8]. Celem Scharfa było rozpowszechnianie jak najwierniejszego obrazu świata jego młodości. Podczas odczytu korzystał z „jedynego autentycznego świadectwa”[9] – literatury lat trzydziestych w języku jidysz i hebrajskim. Literatura ta, jak uważał, „jest surowo i bezlitośnie krytyczna”[10]. Autorzy „opisują opłakane warunki życia, ubóstwo, niemoc, obskurantyzm – i buntują się przeciw temu”[11], gdyż bieda była wówczas „wielka i wszechobecna”[12].
Bernard Wasserstein przeprowadził badania, które wspierają zasadniczy postulat Scharfa o nieidealizowaniu przeszłości. W On the Eve. The Jews of Europe Before the Second World War (2012) Wasserstein pisze, że w wigilię masowego mordu świat żydowski zmagał się z ogromnym kryzysem. Przyszedł on zarówno z zewnątrz – spowodowały go narastający antysemityzm i wykluczający mniejszości nacjonalizm, jak i z wewnątrz – miały na niego wpływ sekularyzacja, asymilacja, demograficzna katastrofa i pogłębiająca się bieda. W tej samej imponującej publikacji Wasserstein wspaniale opisuje „luftmenczen”, członków żydowskiej społeczności w Polsce, którzy nie posiadali nic.
Wszystko, co powiedziała w tym prologu Mala lub co powie w kolejnych rozdziałach, pochodzi albo z jej wspomnień, albo z naszych rozmów w jej domu w Amstelveen.
1. BROK
Mysz uciekająca przed polującym na nią kotem
też zapewne nie zastanawia się nad tym,
czy jest on bury, czy czarny, wszystko jej jedno,
czy nazywa się Mruczek, czy jakoś inaczej.
MICHAŁ GŁOWIŃSKI
Choć Brok nie był żeglowny, mieszkańcy Czyżewa mogli spławiać nim bale do oddalonych o kilka kilometrów tartaków. Tam były cięte na deski. Wyrąb drewna był pierwszą ekonomiczną działalnością w Czyżewie, która wymagała pewnej organizacji. Później rozpoczęła się produkcja ubrań modlitewnych – białych koszul zakładanych przez ortodoksyjnych Żydów pod czarne chałaty. Zdobiące koszule frędzle, nazwane przez ortodoksyjnych Żydów Europy Wschodniej cycesami, przypominają noszącemu je o obowiązku wypełniania boskich przykazań.
Wytwórstwo cycesów było pierwszą działalnością w Czyżewie, która rzeczywiście przyniosła zysk, bo kupowano je w całej Rosji. Później eksportowano je także do Ameryki i Kanady. Ostatecznie ponad ćwierć ortodoksyjnych Żydów na świecie nosiła cycesy z Czyżewa.
W czasie, gdy urodziła się matka Mali, Ester Doba Saper, z ich produkcji utrzymać się mogło – a szyć je wolno było jedynie mężczyznom – trzydzieści rodzin. Wcześniej, czyli przed 1887 rokiem, klepano tu biedę nawet w porównaniu z innymi sztetlami w okolicy.
„Jedyną cechą wyróżniającą ten sztetl od innych, była jego nędza”. Cytat ten pochodzi z czyżewskiej księgi pamiątkowej, tak zwanej „jizkor-buch”. Wiele żydowskich wsi i miasteczek, które już nie istnieją, taką posiada. Księga pamiątkowa Czyżewa, wydana piętnaście lat po drugiej wojnie światowej w Tel Awiwie, spisana została przez mieszkańców, którzy przeżyli Zagładę. Biedę oddają też statystyki z tego okresu, z początków XX wieku. W archiwum wojewódzkim w Białymstoku można przeczytać, że w sztetlu mieszkało wówczas tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt pięć osób. „Sztetl” w języku jidysz oznacza po prostu niewielkie skupisko miejskie zamieszkane w większości przez Żydów. Z wyjątkiem trzydziestu czterech osób wszyscy mieszkańcy Czyżewa byli Żydami.
Przez długi czas liczba mieszkańców nie rosła, mimo że rodziny były dzietne. Mieszkańcy wyjeżdżali do miast takich jak Łódź i Warszawa – oba leżały na terenie zaboru rosyjskiego – albo emigrowali za granicę przez port w Gdańsku. Śmiertelność wśród dzieci była wysoka, średnia życia niska. Niemal każda poważna infekcja prowadziła do śmierci. Woda w studni była tak brudna, że mogła służyć jedynie do gaszenia niezliczonych pożarów, do których dochodziło w drewnianym miasteczku, gdzie wieczorem jedynym źródłem światła były świece i lampy naftowe.
Czyżewo było ortodoksyjnym sztetlem. Nie licząc paru osób, wszyscy jego mieszkańcy żyli według zasad religii. Miasteczko znało jednak kilka jej odmian. Pod koniec XIX wieku między chasydami a ich przeciwnikami – mitnagdim – zwanymi potocznie litwakami, wybuchł ostry konflikt dotyczący uboju rytualnego. Wygrali go chasydzi. Od tego czasu litwacy z Czyżewa mogli się tylko krzywić, jedząc mięso zwierząt, które według nich nie zostały odpowiednio zabite.
Rodzina Mali była chasydzka. Dziadek pełnił funkcję inspektora szkół religijnych w okolicy. Do kłótni doszło też wśród społeczności chasydzkiej, pomiędzy tymi, którzy za duchowego przewodnika uznawali cadyka z Ger (Góry Kalwarii), a zwolennikami rabina z Aleksandrowa – tak zwanych Aleksanderer. Chasydzkich wyznawców skupionych wokół cadyka z Ger łatwo było poznać po wkładanych do skarpet nogawkach spodni. Rezultatem kłótni było założenie przez obie grupy oddzielnych domów modlitw.
Wszyscy porozumiewali się ze sobą po „żydowsku” – w jidysz – a łamaną polszczyzną z policją, pracownikami poczty, strażakami, urzędnikami państwowymi i katolikami, których liczba w latach trzydziestych wzrosła do około dwustu. Mieszkańcy rozmawiali też po polsku z okolicznymi chłopami, którzy raz w tygodniu odwiedzali miasteczko, by sprzedać na rynku swoje produkty rolne.
Rodzice Mali wzięli ślub w 1905 roku, najpierw w Warszawie, potem w Czyżewie. Mala podejrzewa, że jej matka została wydana za mąż już jako trzynastolatka, ale oficjalny akt ślubu o tym nie wspomina. Ustalony przez dokument z białostockiego archiwum wiek panny młodej to osiemnaście lat, czyli dwa lata więcej niż minimalny wiek pozwalający na zawarcie małżeństwa. Pan młody, Sender Icchak Kizel, miał lat dwadzieścia cztery. W archiwum powiedziano mi, że to możliwe, iż nieoficjalnie dokonano uzgodnień małżeńskich ze swatem już wówczas, kiedy Ester miała trzynaście lat.
Mala twierdzi, że jej rodzice spotkali się po raz pierwszy w dniu zawarcia małżeństwa. O podobnych sprawach akty ślubu nie opowiadają. Mówią za to, kto zapewniał kest, czyli tymczasowe utrzymanie młodym małżonkom, jak również i o tym, kto co wniósł w posagu: szabasowe świeczniki, chanukową lampę, srebrne łyżki, biżuterię i tak dalej. Tradycyjnie kest leżał w gestii rodziców panny młodej i podobnie było w przypadku rodziców Mali. Z tego powodu jeszcze przez dość długi czas rodzice Mali mieszkali w Czyżewie, zanim wyruszyli do Warszawy. Było to na krótko przed pierwszą wojną światową. W pewnym sensie można powiedzieć, że zrobili to w odpowiednim momencie, ponieważ w sztetlu nastały trudne czasy. Po 1918 roku Czyżów znalazł się na terenie Polski, państwa, które po ponad stu dwudziestu latach odrodziło się przy stole negocjacyjnym w Wersalu. Wycofujące się wojsko rosyjskie podłożyło ogień w wielu domach. Spłonęły między innymi fabryka mydła i cztery młyny. Następnie nadeszły oddziały Józefa Hallera, polskiego nacjonalisty o antysemickich inklinacjach. Jego Błękitna Armia obchodziła zwycięstwo nad młodym Związkiem Radzieckim (1919–1921), upokarzając żydowską społeczność i znęcając się nad Żydami, których uznawała za bolszewickich kolaborantów. Hallerowcy bili, kopali Żydów, golili im brody i zmuszali ich do bezsensownej pracy, na przykład do pędzenia bydła z jednej wsi do drugiej. Wielu mieszkańców Czyżewa zginęło pod ich butami. Potem upadła produkcja cycesów. Z przyczyn geopolitycznych odcięty został olbrzymi obszar w Rosji, który był głównym rynkiem zbytu modlitewnych ubrań.
Dopiero w latach trzydziestych społeczność Czyżewa odzyskała swoją dawną liczebność. Z powodu rosnącego w okolicznych wsiach antysemityzmu Żydzi przenieśli się do Czyżewa. Tutaj byli wśród swoich. Jak określają to Amerykanie, circling the wagons – w obliczu zagrożenia ustawienie wozów w okrąg zapewniało im poczucie bezpieczeństwa. I, pozostając przy tej metaforze, ci, którzy stali na straży, rzeczywiście ujrzeli na horyzoncie bizony i Indian. W Czyżewie byli nimi w 1939 roku Sowieci.
To zapomniany aspekt drugiej wojny światowej w wielu częściach świata, ale oczywiście nie w Polsce: najpierw, 1 września 1939 roku, niemiecki Wehrmacht zaatakował kraj od zachodu, a szesnaście dni później zrobiła to samo Armia Czerwona – od wschodu. Mocarstwa dokonały tego za obopólnym porozumieniem. W pakcie, który przeszedł do historii pod nazwą Ribbentrop–Mołotow, a dokładnie w tajnym protokole dodatkowym tego paktu o nieagresji, Hitler i Stalin podzielili między sobą wschód Europy. Zachodnia połowa Polski włącznie z Warszawą dostała się w ręce Niemiec, a wschód (obejmujący wówczas obszary obecnej Litwy, Białorusi i Ukrainy) przypadł Związkowi Radzieckiemu. W tej właśnie części leżał Czyżew.
Niemcy i Sowieci przypieczętowali zwycięstwo wielką wspólną defiladą wojskową w Brześciu Litewskim, na nowej granicy Niemiec i Związku Radzieckiego. W kolejnych miesiącach Sowieci deportowali z zajętych przez siebie terenów ponad trzysta tysięcy mieszkańców, przede wszystkim inteligencję i ziemiaństwo. Selekcji dokonywano dość arbitralnie. W niektórych miastach i wsiach rosyjscy żołnierze aresztowali wszystkie osoby noszące okulary – czyli w ich przekonaniu inteligentów – albo patrzyli na ręce. Tych, którzy mieli gładkie dłonie o delikatnych palcach i zadbanych paznokciach, brali natychmiast, bo nie byli zahartowani pracą fizyczną.
Nieliczni komuniści w regionie mieli pomóc Sowietom zdecydować, kogo powinno się wysłać transportem, a kto zostać. Podobnie było w Czyżewie, gdzie komunistów można było zliczyć na palcach jednej ręki. Komunista równa się ateiście, a czego mógł szukać ateista w ortodoksyjnej osadzie? Jeden z nich – wysoki mężczyzna z wyrazistą szczęką i krótko przystrzyżonymi włosami – był przed wojną nauczycielem w jedynej w okolicy szkole powszechnej. Nazywał się Klar i znany był ze swojego ateizmu, a nie z komunistycznych przekonań, choć jego miłość do dyktatury proletariatu objawiła się już w pierwszych dniach sowieckiej okupacji. Donosił na osoby, z którymi niedawno się przyjaźnił i których dzieci nauczał. Jak wynika z księgi pamiątkowej, wiele osób, które przeżyły wojnę, nawet po latach jednoznacznie wyrażały swoje oburzenie. Jak on mógł?
Prawie dwa lata po Sowietach do Czyżewa weszli Niemcy. W operacji Barbarossa Hitler zamierzał w ciągu jednego lata rzucić na kolana Związek Radziecki. Wehrmacht przemaszerował szybko przez miasteczko, ciepło przyjmowany przez polskich katolików z okolicy. Przy drodze prowadzącej do Czyżewa z zachodu postawili dla Niemców sklecony naprędce łuk triumfalny. Wynika to z raportu podróżującego w tamtych dniach przez rejon białostocki oficera Armii Krajowej – największej polskiej armii podziemnej z typową strukturą dowodzenia: góra otrzymywała rozkazy od rządu na uchodźstwie. W sprawozdaniu spisanym dla przełożonych oficer potwierdził to, czego rząd za granicą się obawiał – że Polacy w tym regionie uważali Niemców za wyzwolicieli. Dalej na wschód, na Litwie, było jeszcze gorzej, twierdził oficer. Właśnie stamtąd wracał.
Początkowy entuzjazm mieszkańców okolic Czyżewa szybko zgasł. Okazało się, że podobnie jak Sowieci, także Niemcy zamierzali zmieść naród polski z powierzchni ziemi. Zmusili oni mieszkańców do pracy na rzecz machiny wojennej, czy to jako chłopa na własnym polu, czy jako robotnika w przemyśle wojskowym Trzeciej Rzeszy na terenach położonych dalej na zachód. Jednak w pierwszych dniach po opuszczeniu okolicy przez komunistów zapanowała ulga. Polacy o antysemickich inklinacjach liczyli na to, że Niemcy porachują się z Żydami. Wielu w okolicy uważało Żydów za kolaborantów, bo niektórzy z nich – ludzie tacy jak Klar – w 1939 roku entuzjastycznie witali Armię Czerwoną. Istniejący mit o tym, że Żyd to komunista, był w latach trzydziestych aktywnie rozpowszechniany przez zwolenników Narodowej Demokracji, a Niemcy dali tej propagandzie wolną rękę. Członek AK napisał w swoim raporcie, iż „[w]rogość do Żydów jest tak wielka, że miejscowa ludność nie wyobraża sobie, aby w przyszłości mógł nastąpić normalny stosunek do Żydów”[13].
W Czyżewie oficer nie spotykał już żydowskich mieszkańców. Część z nich uciekła z Armią Czerwoną, inni, jak dowiedział się od miejscowych chłopów, „zniknęli” na drodze między Zarembami a Czyżewem. W pobliżu drogi są jeziorka i rowy. Z późniejszej rekonstrukcji wynika, że ponad dwa tysiące mieszkańców Czyżewa zostało zamordowanych po nadejściu Niemców w okolicach Szulborza Wielkiego. Pojawienie się niemieckich żołnierzy grupa Polaków uznała za sygnał do rozpoczęcia akcji przeciw Żydom, która pod przewodnictwem Niemców przerodziła się w krwawy mord.
Historycy tłumaczą, że trudno dojść prawdy o tym, co rzeczywiście się wydarzyło. W tym samym miesiącu Reinhard Heydrich, szef Służby Bezpieczeństwa Rzeszy, wydał polecenie nawoływania do pogromów, „nie pozostawiając śladów”, tak by „»miejscowe koła samoobrony« nie mogły później powoływać się na rozporządzenia lub udzielone polityczne przyrzeczenia”.
Cholewicki, chłop z okolicznej wioski Godlewo Wielkie, którego syna odwiedziłem, poszedł dwa dni po przybyciu Niemców do miejsca, z którego słyszał rozlegające się godzinami strzały. Ujrzał ruszającą się ziemię. Doszedł do wniosku, że to z powodu gazów powstających podczas rozkładu ciał. „Piekielny widok”, opowiadał później synowi. Przynajmniej dwoje członków rodziny Mali padło ofiarą tej pierwszej fali mordów, między innymi Frajda Saper – siostra bliźniaczka jej matki.
Czy dzisiaj pozostało coś jeszcze z przedwojennego Czyżewa? Raczej nie. Kilka drewnianych chałup ze spadzistym dachem przypomina atmosferę tamtego okresu, choć większość z nich pomalowana jest na jaskrawe kolory, jakich przed 1941 rokiem mieszkańcy nie używali. Niektóre mają nawet błękitny dach, co nadaje im charakteru budowli z klocków Lego. Bieżącą wodę doprowadzono do wsi dopiero w latach pięćdziesiątych, a niewiele później elektryczność. Istnieje jeszcze malutki rynek, ale obecnie pędzą przez niego samochody: na wschód do Białegostoku albo na zachód do Warszawy. Wciąż stoi kościół: nieproporcjonalny, szeroki, w pastelowej żółci, wyrastający ponad wszystko inne. To jednocześnie jedyny budynek przy rynku pozbawiony reklam czy krzykliwej fasady. Nawet synagoga, która wszystko przetrwała, obwieszona jest reklamami. Banery zakrywają jej ściany z cegły. Z jednego z nich krzyczy słowo „Wipasz!” – jest to nazwa okolicznych zakładów drobiarskich.
W miasteczku stoi też pomnik. Napotykam na niego naprzeciw pomalowanego na niebiesko drewnianego domu pełniącego funkcję poczty, za rogiem dawnego rynku. Składa się na niego ustawiony pionowo granitowy blok z upamiętniającą miedzianą tabliczką. Poświęcony jest „Polakom poległym w walkach o odzyskanie niepodległości naszej ojczyzny”. Dotyczy on wcześniej wspomnianej wojny między młodą Rzeczpospolitą Polską a równie niedawno utworzonym Związkiem Radzieckim. Polacy, którzy w niej polegli, nie pochodzili ze sztetla Czyżew. Jak zatem znalazł się ten pomnik, postawiony w 1928 roku, w miasteczku zamieszkanym niemal w całości przez Żydów, których niewiele obchodziło odzyskanie niepodległości przez Polskę? Miejscowy historyk wyjaśnia, że podobne pomniki nie należą do rzadkości w sztetlach tego regionu. Należy je interpretować jako symbole wyborczego zwycięstwa antysemickiej endecji. Stojąc przed lokalami wyborczymi z pałkami w rękach, endecy uniemożliwiali Żydom głosowanie, a znalazłszy się w zarządzie miasteczka, grali w ten sposób mieszkańcom na nosie: „Jesteśmy w Polsce i obnosimy się z polskością. To działa”.
W 1940 roku Sowieci zburzyli pomnik i go zakopali, zniszczyć taką masywną konstrukcję jest bowiem niezwykle trudno. W 1981 roku Polacy odnaleźli pomnik i ponownie go postawili.
Ojciec Mali wychował się na Dzikiej, kilka ulic na południe od domu, w którym ona sama spędziła dzieciństwo. Mala uważa, że cała rodzina ojca pochodziła ze stolicy, zapewne dlatego, że wszystkie ciotki, czyli trzy siostry ojca, mieszkały w sąsiedztwie. Dokumenty w archiwach temu przeczą. Matka Sendera pochodziła z Tyszowiec, a ojciec z Krasnobrodu. Oba miasteczka leżą w okolicach Zamościa położonego jakieś dwieście kilometrów na wschód od Krakowa i będącego od wieków ważnym centrum żydowskiej społeczności we wschodniej Europie. Dziadek i babka Mali wzięli ślub w Tyszowcach 8 lipca 1864 roku. Jak na tamte czasy dość późno: oboje mieli dwadzieścia dwa lata, a ze statystyk wynika, że ponad połowa ówczesnych panien młodych nie skończyła dwudziestu jeden lat. Z upływem czasu to się zmieniło, co jest charakterystyczne dla żydowskiego ortodoksyjnego świata, który z dystansu przypominał stojącą wodę, ale w którym w rzeczywistości aż bulgotało od zachodzących zmian.
Bardziej frapujące od widniejącego w akcie ślubu z 1864 roku wieku nowożeńców są ich nazwiska: babka – Kizel, dziadek – Kiessel. Pozwólcie, że wyjaśnię, iż różnica w pisowni została prawdopodobnie wykreowana przez urzędnika stanu cywilnego. Małżonkowie byli zapewne bliską rodziną. Nie stanowiło to jakiegoś wyjątku, podobnie jak skłonność urzędników, by w podobnym przypadku zmieniać pisownię nazwisk. Pracownik archiwum widzi potwierdzenie tej hipotezy w nazwisku dzieci, które urodziły się z tego małżeństwa. Według oficjalnych dokumentów nazywają się Kizel – co było nazwiskiem ich matki, ale przypuszczalnie również ojca. „Jeśli rodzice nie nosiliby tego samego nazwiska, byłoby logiczniej, gdyby dzieci nazywały się Kiessel”. Zrozumienie tej myśli zajęło mi nieco czasu.
Pracownik archiwum uważa zresztą, że istotniejszy od nazwisk jest język, w jakim sporządzono dokument: „To musi być jeden z ostatnich aktów ślubu spisanych po polsku”. Po stłumieniu kolejnego zbrojnego powstania rosyjskie władze zakazały używania języka polskiego w urzędowych dokumentach. Właśnie w tamtym roku. I rzeczywiście, kiedy czterdzieści lat później syn Kizelów, czyli ojciec Mali, się żenił, urzędnik posługiwał się rosyjskim.
Czego można się dowiedzieć z dokumentu po polsku? Tego, że ojciec dziadka już nie żył. Że matka utrzymywała się z pracy fizycznej na polu będącym własnością rodziny Głogowskich, w których rękach do 1944 roku znajdowało się miasteczko Tyszowce. Matka był córką handlarza zbożem, o tym wspominał akt ślubu. „Handlarz” nie jest może odpowiednim określeniem: skupował on ziarno od okolicznych chłopów, mełł je w najbliższym młynie, a mąkę sprzedawał z domu mieszkańcom swojej wsi.
Dokument stwierdza ostatecznie, że podczas zawierania małżeństwa ze względu na „niedostateczną ilość mienia” notariusz nie był obecny.
Miasteczko Tyszowce, z którego pochodził dziadek – choć nie aż tak marne jak Czyżew – nie było duże. Oprócz żydowskiej przeszłości miało też polską historię, która sięgała średniowiecza. Leżało przy szlaku handlowym i było na tyle atrakcyjne, aby je kilkakrotnie zrabować i zniszczyć: około 1500 roku dokonali tego Tatarzy, sto kilkadziesiąt lat później Szwedzi i parę razy Kozacy. Za każdym razem je odbudowywano. W XVIII wieku Tyszowce zasłynęły z produkcji butów z cholewami, tak zwanych tyszowiaków, które miały jedną praktyczną cechę: prawy i lewy but były identyczne. Tymczasem życie żydowskiej społeczności rozkwitało dzięki niejakiemu Janowi Mierowi, nowemu właścicielowi wsi i jej okolicy, który zachęcał Żydów do osiedlania się, kusząc specjalnymi przywilejami. Potrzebna mu była klasa średnia: kupcy oraz ludzie, którzy mogli ściągać podatki od okolicznych chłopów. Żydzi doskonale się do tego nadawali, bo w przeciwieństwie do polskich chłopów pańszczyźnianych zawsze umieli czytać (choć niekoniecznie pismo używane lokalnie). Żydowscy rodzice niezmiennie uczyli tego swoje dzieci, nawet w najmroczniejszych okresach historii „ludu Księgi”, bo osoba, która nie potrafi sama zgłębić świętych pism, nie może brać udziału w życiu religijnym. Inaczej mówiąc, jedynie człowiek, który umie czytać, może być Żydem.
W świecie ortodoksyjnych Żydów Tyszowce stały się sławne z powodu pewnego zatargu. Jego historia sięga 1881 roku, kiedy to chasydzi zarzucili miejscowemu rabinowi, który był litwakiem, że zbyt drogo sprzedaje koszerne mięso. Tego oskarżenia pozostali mitnagdim nie zamierzali puścić płazem. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, aż rok później doszło do bijatyki, podczas której wybito wszystkie szyby w domu bożym. Do zaprowadzenia porządku trzeba było wezwać rosyjskich żołnierzy. Chasydzi donieśli następnie rosyjskim władzom na rabina, który miał pomagać uchylającym się od służby wojskowej w ucieczce do monarchii habsburskiej rozpoczynającej się zaledwie kilka kilometrów na południe od Tyszowiec. Rosjanie zbadali sprawę, jednak nie znaleźli dowodów tego przestępstwa. Chasydzi musieli więc sięgnąć po inne środki, żeby pozbyć się rabina. Wciąż nie wiadomo, jak im się to udało, ale rabin w końcu zniknął ze sztetla, a jego funkcja przez dziesiątki lat pozostawała nieobsadzona. To właśnie w tamtym okresie rodzice Sendera opuścili miasteczko. Przeprowadzili się do Warszawy, wówczas dużego miasta na zachodzie rosyjskiego imperium.
Kto obecnie spaceruje po Tyszowcach, napotyka przede wszystkim tanią murarkę z lat pięćdziesiątych i peerelowską kostkę stawianą na wsi od lat sześćdziesiątych. Na większości domów umocowane są zardzewiałe na brzegach białe anteny satelitarne. Zarówno po pierwszej, jak i po drugiej wojnie światowej miasteczko trzeba było odbudować. Za drugim razem bez Żydów, którzy już nigdy tutaj nie powrócili, mimo że część z nich przeżyła Zagładę w głębi Rosji. Żołnierze Armii Czerwonej zaproponowali Żydom we wrześniu 1939 roku – na krótko po aneksji Tyszowiec i niedługo przed przekazaniem miasteczka, zgodnie z umową zawartą przez oba mocarstwa, Niemcom – by ruszyli z nimi na wschód. Z pozostałych w miasteczku tysiąca trzystu Żydów Niemcy pozostawili przy życiu jedynie tych, których uznali za zdolnych do pracy w obozie na brzegach Huczwy – podobnie jak Brok dopływu Bugu. Do października 1942 roku mieli oni utwardzić brzegi rzeki i uczynić ją spławną. Następnie furmankami zostali przewiezieni trzydzieści kilometrów na południe do obozu zagłady w Bełżcu.
Obecnie liczba mieszkańców wynosi około trzystu pięćdziesięciu osób, czyli mniej niż jedną dwudziestą populacji miasteczka w 1939 roku. Na dawnym rynku wyrósł park. Głowa wsi, sołtys, potwierdza, że największą atrakcją Tyszowiec jest cmentarz.
Mala wychowywała się w rodzinie liczącej ośmioro dzieci. Przyszła na świat jako szósta i była tylko o dziesięć miesięcy starsza od młodszego brata. Po dwóch latach urodził się jeszcze jeden chłopiec, Meir. Matka umarła, mając czterdzieści siedem lat, wkrótce po ósmych urodzinach Mali. Mala pamięta poczucie zdezorientowania: Gdzie podziała się mama? Po pogrzebie rozpytywała, dlaczego mama nie wróciła do domu. „Wszyscy płakali, ale nikt mi nie wytłumaczył, co rzeczywiście się stało”.
Matkę zastąpiły siostry i ciotki. Biorąc pod uwagę nędzę panującą w żydowskiej dzielnicy w Warszawie, Kizelom nie powodziło się źle. Mieszkali na piętrze, córki spały w jednym, a synowie w drugim pokoju. Choć nie mieli ciepłej wody ani łazienki, ojciec był w stanie opłacić dwie pomoce domowe. „Polska pomoc przychodziła do nas cztery razy w tygodniu, a żydowska – dwa” – wspomina Mala.
To sformułowanie zastanawia. Poprawnie należałoby rozróżniać między katolicką a żydowską pomocą domową, jednak w latach trzydziestych mówiło się o Żydach i Polakach, tak jak robią to obecnie Mala i ludzie w Polsce. Dziennikarka Anna Bikont tłumaczy: „Tutaj jest się albo Żydem, albo Polakiem”. Próbuje się temu przeciwstawić, bo sama uważa się za Polkę i Żydówkę – za polską Żydówkę. Uważa tak od czasu, kiedy po trzydziestce odkryła, że jej matka jest Żydówką. Matka Bikont przetrwała wojnę dzięki Aryjczykowi, który zapewnił jej fałszywe papiery. Tych dwoje zakochało się w sobie, wzięło ślub i postanowiło oszczędzić dziecku życia jako żydowskiej osobie w Polsce. Bikont nie zaakceptowała ich decyzji i będąc świadoma swojego pochodzenia, chce być zgodnie z nim zaliczana do polskich Żydów. Podczas ostatniego spisu ludności odkryła, jakie to trudne. „Żeby postawić krzyżyk przy »Żyd«, musiałam najpierw odpowiedzieć przecząco na pytanie, czy jestem Polką. Wówczas mogłam wybrać z listy obejmującej Ukraińców, Niemców, Białorusinów i jeszcze kilka narodowości. Inaczej mówiąc: Żyd uważany jest w Polsce wciąż za narodowość”.
Powróćmy do polskich i żydowskich pomocy domowych u Kizelów, które będę nazywać dla ułatwienia zgodnie z duchem tamtych czasów. Mala tłumaczy, że ojciec bardziej ufał polskiej niż żydowskiej pomocy, bo ta pierwsza lepiej znała kaszrut, czyli żydowskie prawa dotyczące żywności, i pilnowała, żeby dzieci nie łamały tych zasad.
Ojciec prowadził w domu przy ulicy Miłej 21 cheder. Z okien widać było kamienicę pod numerem 18, adres zasłynął później z tego, że w kwietniu 1943 roku w zabarykadowanych ruinach tego domu aż do końca walczyli ostatni bojownicy skazanego na niepowodzenie powstania w getcie. Ulica ta prawie cztery lata wcześniej legła w gruzach na skutek bombardowania Warszawy będącego częścią bliztkriegu. Zginęły wówczas co najmniej dwadzieścia dwa tysiące mieszkańców, siedemdziesiąt razy więcej niż podczas bombardowania Rotterdamu w maju 1940 roku i tyle samo, ile w niesławnym bombardowaniu Drezna przez aliantów w lutym 1945 roku.
Przed bombardowaniem ulica Miła zabudowana była wysokimi, stojącymi ciągiem kamienicami, w większości pięciopiętrowymi z dużymi podwórzami, gdzie bawiły się dzieci i wywieszano pranie. Na końcu ulicy rozciągał się plac Muranowski, gdzie odbywał się targ.
Nazwa szkoły ojca brzmiała Grodzisker Klojz. „Grodzisker” odnosił się do wywodzącego się z chasydzkiego rodu z Grodziska, sztetla niedaleko stolicy, rabina, którego uczniem był ojciec Mali. „Klojz” to w języku jidysz określenie domu nauki. W niezliczonych gazetach w jidysz, które wychodziły w latach dwudziestych i trzydziestych, znajduję dwie informacje o szkole. Z pierwszej wynika, że dwa lata po śmierci żony Sender wpadł w finansowe tarapaty. Groziła mu nawet eksmisja i wyprzedaż majątku. Mala tego nie pamięta. Kilka dni później inna gazeta podawała, że problem został rozwiązany. Nigdzie nie napisano, w jaki sposób.
Mala przypomina sobie, że przez szkołę ojca w domu nigdy nie było cicho. Uczniowie czytali na głos od wschodu do zachodu słońca, przerywając jedynie na czas lekcji z nauczycielem. Mala pamięta jak przez mgłę obecność pilnujących. Przypisani oni byli do każdego domu nauki, zwanego inaczej jesziwą. Sprawdzali, czy uczniowie się nie obijają i czy nie przemycają do środka wolnomyślnej literatury, na przykład powieści albo innej lekkiej rozrywki. Gazety również były nieodpuszczalne. „Gazety miały zły wpływ na nas, ortodoksyjnych Żydów. Mieliśmy się modlić, modlić i jeszcze raz modlić. Tak mnie uczono” – wyjaśnia Mala.
Książki były jednak obecne w domu. Noam Silberberg z Żydowskiego Instytutu Historycznego imienia Emanuela Ringelbluma odnalazł nazwisko Sendera Kizela w hebrajskich książkach – studiach teologicznych wydanych z pomocą ojca Mali. Gdy tylko wystarczająco dużo osób zebrało pieniądze na publikację, mogły one dokonać subskrypcji. Przy odpowiedniej liczbie subskrybentów, a więc i funduszy, wydawano księgę z zamieszczonymi z tyłu nazwiskami donatorów – był to crowdfunding avant la lettre. W domu półki z książkami sięgały od podłogi do sufitu. Mala ma jeszcze przed oczami ten obraz: „Ojciec używał drabinki, żeby dosięgnąć książek, które mu były potrzebne”.
W przeciwieństwie do Żydów w sztetlach ortodoksyjnym rodzicom w Warszawie nie udawało się odseparować życia, jakiego sobie życzyli dla swoich dzieci, od pełnego wrzawy i zmieniającego się świata za progiem domu. Mimo że próbowali. Dochodziło przez to do pokoleniowych konfliktów między ojcami a synami. Córki nawracały się na katolicyzm i uciekały z domu z przystojnym polskim oficerem albo porzucały bogobojne życie, żeby śpiewać, tańczyć lub zająć się aktorstwem w kwitnącym przemyśle rozrywkowym stolicy, w której wszystko znajdowało się w ruchu. Zdarzało się, że rodzice decydowali się z tego powodu na oficjalną żałobę, tak zwaną sziwę. Ponosząc tak wielką ofiarę – ogłaszając śmierć odstępczyni – mieli nadzieję, że pokonają wstyd i naturalny porządek powróci. Komu nie brakowało talentu do samooszukiwania się, wierzył, że coś takiego było możliwe.
Wzrost popularności endeków i ich przemoc wobec Żydów szły – paradoksalnie lub nie – w parze z rozkwitem żydowskich partii politycznych, klubów kulturalnych i miejsc rozrywki, podobnie jak z rosnącą liczbą pisarzy i poetów, którzy mogli swobodnie wybrać jeden język spośród dostępnych im trzech: hebrajskiego, jidysz i polskiego. Szczególnie publikacje w języku jidysz odnotowały gwałtowny przyrost. Zawarte w nich opinie skupiały się na tym, co obecnie określa się mianem polityki tożsamości: Kim jesteśmy? Jaka jest nasza rola w społeczności? Jak my i inni mamy ją wypełniać?
Z artykułów, które pojawiały się w dzieciństwie Mali, wynika, że Żydzi w Polsce widzieli przed sobą trzy możliwości: wyjazd z kraju, asymilację, czyli dostosowanie się do kultury polskiej większości, lub pozostanie tym, kim byli, czyli Żydami. Każda z opcji występowała w przeróżnych wariantach. Bo czy asymilacja oznaczała porzucenie własnej religii i języka, czy również nawrócenie się na katolicyzm? Czy Żydom wypadało wyemigrować do Ameryki i Niemiec, czy tylko do Erec Israel? Kolejne pytanie: Czy pozostanie tym, kim się jest, oznaczało pełne stosowanie się do żydowskich tradycji i zwyczajów, które powstawały przez wieki na polskiej ziemi?
Dla mężczyzn takich jak ojciec Mali odpowiedź na powyższe pytania nie była zbyt skomplikowana. Zwyczaje, tradycje i przekonania religijne, które pielęgnował również jego ojciec, nie tylko nadawały kształt istnieniu Żydów, ale były jego esencją. Dla Wysokiego Sendera było to tak oczywiste, że nie zauważył, jak dzieci zmieniały się pod jego nosem, jak same próbowały ułożyć sobie życie inaczej, niż nakazywała to tradycja. Weźmy na przykład starszą siostrę Mali, Mirę. Ojciec nie pozwolił jej pójść do szkoły średniej. Wystarczyło, że córka umiała pisać w jidysz. Kobiety miały rodzić dzieci i troszczyć się o męża. Dobra żona dbała też o satysfakcję i szczęście w małżeństwie, nie traktowano tego jednak jako wymogu, ale postrzegano jako bonus. Mira miała na ten temat inne zdanie. Chciała studiować i za plecami Wysokiego Sendera skończyła szkołę, która umożliwiała jej podjęcie studiów na uniwersytecie. Zarabiała na czesne, pracując, nieraz aż do późnej nocy. Obsługiwała maszynę, za pomocą której haftowała poszewki na poduszki i pościel.
Trudno sobie obecnie wyobrazić, jak tego praktycznie dokonać: chodzić do szkoły bez wiedzy ojca. W tym przypadku jej płeć była zaletą. Wysoki Sender nie zwracał na córki tyle uwagi, ile na synów. Jak mówi Scharf, nasz przewodnik po świecie, który przeminął, swoją ambicję rodzice kierowali na chłopców. Dlatego też świadczyło o dużym sprycie Azriela, najstarszego syna w rodzinie, że udało mu się osiągnąć to samo co siostrze. Wysoki Sender, który liczył na to, że wszyscy jego synowie zostaną rabinami, znawcami Talmudu o stopień wyżej w religijnej hierarchii niż on sam, szczególną nadzieję pokładał w tym mądrym chłopcu. Sender i Ester wydali majątek – Sender sam to przyznawał – żeby jeździć z chorowitym synem od lekarza do lekarza, nawet do samego Wiednia. Ponadto zapłacili dużą sumę, żeby wykupić Azriela ze służby wojskowej. Ukochany syn jednak nie czuł powołania i zapisał się potajemnie do szkoły technicznej.
To nie ojciec ani matka go na tym przyłapali, tylko Mala. Znalazła w domu paczkę z nieżydowskim ubraniem, które brat wkładał przed wejściem do szkoły, i go z tym znaleziskiem skonfrontowała. Miała wówczas jedenaście lat, on – dwadzieścia parę. Azriel przyznał się do wszystkiego. Opowiedział, że zaczęło się od dorywczej pracy w fabryce. Poprosił Malę, żeby o niczym nie mówiła ojcu.
Chętnie mu to obiecała. W rodzinie już i bez tego zdarzały się liczne spięcia. Mali z trudem przychodzi podanie przykładów. No, może jedna, drobna kwestia, która jednak na zawsze zapadła jej w pamięć. Azriel wrócił od domu z tortem czekoladowym w kształcie Wielkiej Synagogi na Tłomackiem. „Azrielowi tort niezwykle się podobał i spodziewał się, że my też się z niego ucieszymy. Był poza tym smaczny. Rodzice jednak zareagowali irytacją. Stwierdzili, że tak przecież nie można: nie powinno się jeść synagogi. Tort pozostał nienapoczęty”. Mala przypomina sobie jeszcze jedno zajście, nieco później, z rudawym nastolatkiem z Czyżewa. Chłopiec został wysłany przez rodziców ze sztetla do Wysokiego Sendera. U niego mógł kontynuować studia talmudyczne, a jednocześnie poprawić swoją postawę, która – tak jak u większości chasydów – była do niczego. Tutaj należy się pewne wyjaśnienie. Synowie chasydów od wczesnego dzieciństwa otrzymywali nauki. Gdy tylko zaczęli mówić, uczyli się od matki pobożnych błogosławieństw, następnie przechodzili na kolana ojca, który – jeśli był uczonym w piśmie, tak jak Sender – przeważnie siedział w domu pochylony nad książkami. W ten sposób brzdąc zaznajamiał się ze śpiewnym rytmem studiów. Kołysał się razem z ojcem, który, badając tekst, huśtał tułów nieustannie w przód i tył. Po skończeniu trzech lat chłopiec szedł do chederu, przedszkola, w którym chłopcy (dziewczynki nie miały takiego obowiązku) uczyli się hebrajskiego alfabetu i pierwszych modlitw. Chłopak siadał w tej samej pozycji co ojciec, pochylony nad tymi samymi tekstami. O bieganiu po podwórku i zabawach na świeżym powietrzu nie było raczej mowy. Dziecko miało „zich lernen” dziesięć godzin dziennie. „Młody żydowski chłopiec ze sztetla przesiadywał od ósmej rano do szóstej wieczorem pięć dni w tygodniu i przez połowę piątku w domu nauczyciela w niewielkim, często zatęchłym i nędznie umeblowanym pokoju, w którym tłoczyło się piętnaścioro czy dwadzieścioro dzieci w różnym wieku”[14] – pisał Scharf.
„Wielu chasydom wyrastał garb od tej nauki, jednak przypadek tego chłopca był wyjątkowo ciężki: już jako nastolatek przypominał staruszka” – opowiada Mala. Jego rodzice z Czyżewa byli świadomi, że coś należy zrobić, wysłali zatem ucznia jesziwy do rodziny kuzynki Estery w dużym mieście. Jej mąż, Wysoki Sender, miał kuzyna, który był nauczycielem gimnastyki. Poza tym ów Sender był głęboko religijnym człowiekiem, dlatego mogli z czystym sumieniem umieścić u niego syna. Sender miał własne zamiary względem chłopca. Żywił nadzieję, że ten pobożny chłopak z Czyżewa przekaże coś ze swojej głęboko zakorzenionej wiary niezbyt pobożnemu kuzynowi sportowcowi. Tak się jednak nie stało. Chłopiec nie był widocznie aż tak mocno przekonany o Bożej wszechmocy, jak nauczyciel o Bożej nieobecności. I w przeciwieństwie do synów Wysokiego Sendera rudawy chłopiec nie próbował ukrywać swoich wątpliwości dotyczących wiary. Po każdej lekcji gimnastyki niepokoił Sendera pytaniami. Było coraz gorzej. Sender uznał, że chłopiec zaczął się staczać, i wysłał rodzinie w Czyżewie telegram. Mala nie wie, co dokładnie w nim napisał. Pamięta jednak reakcję, jaka nadeszła ze sztetla: „Wciąż mam to przed oczami. Nagle w drzwiach wyrósł wysoki mężczyzna z długą siwą brodą. Wyglądał na wściekłego. Chłopak siedział przy stole, a ja robiłam coś innego, nie pamiętam co. Mężczyzna prędko zbliżył się do syna, z całej siły uderzył go otwartą dłonią, podciągnął w górę i zabrał ze sobą. Nie padło przy tym ani jedno słowo”. Ojciec zabrał syna z powrotem do Czyżewa – nieważne, że wciąż zgarbionego i nieruchawego. „Już nigdy więcej go nie zobaczyłam” – kończy opowieść Mala.
Mala mówi, że z pewną rzewnością wspomina to zdarzenie, bo lubiła nauczyciela gimnastyki, Dawida Rosenblatta, a wprost uwielbiała matkę, ciotkę Surele, siostrę ojca. Sympatia ta była wzajemna. Surele nazywała Malę „Mameszi”, bo matka Surele na łożu śmierci miała przepowiedzieć narodziny „dziewczynki z moją duszą”. Nieprzypadkowo Mala dostała imię po tej kobiecie, swojej babce ze strony ojca, czyli Mali Rywce Kizel.
Ciotka Surele mieszkała przy ulicy Nowolipki 51a, pięć ciągów kamienic w stronę starego centrum. Jako mała dziewczynka Mala często tam chodziła, a Surele zajmowała się jej pielęgnacją. „Myła mi głowę, czego w domu nikt nie robił”. Mala nie mogła opowiadać o tych wizytach u siebie w domu, bo tam ciotką pogardzano. Matka Mali jej nie lubiła. Według niej Surele nie wychowywała dzieci wystarczająco pobożnie, i co gorsza, nie mówiła o tym prawdy. Pod naciskiem matki ciotkę Surele zaczęto bojkotować. Bo wszędzie czyhało niebezpieczeństwo sekularyzacji. Dowodem na to była starsza siostra Mali, która nawet dotkliwiej niż ciotka Surele i jej wysportowany syn skonfrontowała swoich rodziców z rzeczywistością. Siostra Mali, Sure – nie mylić z Surele – była podobnie jak Mala blondynką. I – podobnie jak Mala – mówiła po polsku niemal bez akcentu, czego również nauczyła się w szkole, którą skończyła bez wiedzy rodziców lub przy ich całkowicie obojętnym nastawieniu. Odniosła społeczny sukces. Prowadziła własny żłobek. Pewnego dnia zakochała się w Henryku Tragerze, mężczyźnie ze zasymilowanej rodziny, który nie rozumiał ani słowa w jidysz. Wówczas zainterweniował ojciec. Zamknął córkę na miesiąc w domu. To, że córka miałaby nie wyjść za chasyda, było straszne; nawet nieortodoksyjny Żyd był złem, a co dopiero Żyd niewierzący i całkowicie pozbawiony szacunku do własnej kultury!
Podczas gdy Sure przebywała w domowym areszcie, do Sendera pukały jej klientki, matki małych dzieci, z pytaniem, gdzie jest przedszkolanka. Ojciec nie otworzył im drzwi.
Po osiemdziesięciu latach Mala nie potrafi ocenić, czy ojciec sądził, że miesiąc bez ukochanego rozwiąże problem, czy może kara była jedynie wyrazem paniki i bezsilności. Pamięta jednak, że potajemnie zanosiła siostrze listy od Heńka. „Płacił mi za to. Po czterech tygodniach ojciec wypuścił Sure. Powiedział, że nie dostanie posagu”.
Choć tę bitwę wygrał, wojnę przegrał. Wola Sure okazała się niezłomna.
Odegrał przy tym rolę łut szczęścia. Kuzyn matki, który był przemysłowcem, zgromadził w Berlinie fortunę. Powrócił do Polski, ponieważ jesienią 1938 roku naziści wydalili za granicę wszystkich Żydów z polskim obywatelstwem, łącznie siedemnaście tysięcy. Polska nie była chętna na ich przyjęcie, dlatego większość z nich została osadzona w obozie przejściowym w Zbąszyniu, wspomaganym przez międzynarodowe organizacje żydowskie. Życie w nim było trudne. Producent szczotek z Berlina, kuzyn matki, miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby go uniknąć. Wprowadził się do Bristolu, najelegantszego hotelu w Warszawie – kremowego neorenesansowego budynku uwieńczonego glorietą, położonego przy Krakowskim Przedmieściu, szerokiej i długiej ulicy, która prowadzi od leżących wcześniej poza miastem siedemnastowiecznych pałaców królewskich do średniowiecznego centrum. Według Mali kuzyn matki był zawsze ubrany w biały garnitur. Lubił Sure i chętnie opłacił jej ślub. Znalazł też dla niej i jej zasymilowanego, niewierzącego męża mieszkanie. Zapłacił za nie czynsz za dwa lata z góry i całkowicie je wyposażył, jak twierdzi Mala, „aż po szczoteczki do zębów”. Temu majętnemu członkowi rodziny udało się nawet przekonać Sendera, że ślub tych dwojga da się przeboleć.
Poza tym okazało się, że z mężem Sure można się dogadać. Gdy Sender szedł w piątek do synagogi, chciał, by towarzyszyli mu wszyscy synowie i zięciowie. Niewierzący Henryk się zgodził. Teść dał mu modlitewną chustę, którą w synagodze należało okryć głowę i ramiona – i Trager rzeczywiście ją nosił.
Właściwie jedynie Alter odpowiadał wyobrażeniom ojca. Był zaledwie o kilka lat starszy od Mali i w rok po wybuchu wojny, w wieku dziewiętnastu lat, został rabinem. Mala pamięta go jako wysokiego, przystojnego blondyna. Alter ściśle przestrzegał zasad religijnych. „Nigdy nie podał mi na przykład bezpośrednio klucza do ręki. Kładł go na stole, tak by mnie nie dotknąć. A przecież to była ręka jego małej siostry!” Nawet po osiemdziesięciu latach Mala nie może z tego powodu przestać się dziwić.
Aby zrozumieć konflikty w żydowskim świecie lat trzydziestych, warto wziąć pod uwagę, że z perspektywy Sendera, Altera i innych chasydów ślubu, znajomych, szkoły i wizyt w kinie nie można było oddzielić od zdominowanego przez studia nad Torą życia. Nie chodziło tutaj o przeciwstawienie studiów codziennemu życiu, choć tak to było odbierane, również przez Malę. Kwestie halachistyczne, inaczej mówiąc, wszystko to, co ma związek z odpowiednim trybem życia, jest omówione w Talmudzie, w którym zawarte są decyzje podjęte przez ponad dwa tysiące nauczycieli z następujących po sobie rodów. Procedura jest ustalona. Po przestudiowaniu licznych stanowisk uczeni podejmowali ostateczną decyzję, również w odniesieniu do zasad wierności i miłości. „Halacha” oznacza dosłownie „iść, wędrować”. Innymi słowy: duża część religijnej literatury żydowskiej poświęcona jest relacjom międzyludzkim, konfliktom małżeńskim, tradycjom rodzinnym i kwestiom wychowania. Nawet jeśli Sender wydawał się młodszym pokoleniom oderwany od świata, sam się z pewnością jako taki nie postrzegał. Uważał, że zna się na ludzkich relacjach właśnie dlatego, że całymi dniami sterczy nad świętymi pismami. A ostateczny charakter decyzji uczonych odbierał mu wolność własnych sądów – możliwość stwierdzenia, że co czasy, to obyczaje. Dodatkowym problemem jest to, że w Torze okresy historyczne nie następują po sobie chronologicznie. Odpowiedzi na pytania, którymi zajmuje się pismo, pochodzą ze wszystkich okresów, podobnie jak zamieszczony przy nich komentarz. Teraźniejszość i przeszłość wzajemnie się przenikają, albo – mówiąc precyzyjniej – tworzą jedność. Ponownie zacytuję tutaj Scharfa: „Student jesziwy bierze udział w dyskusji między Hillelem a Szamajem, dwoma żydowskimi autorytetami prawno-religijnymi z początku naszej ery; następnie studiuje stanowisko nauczyciela z XVII wieku, by ostatecznie sformułować własne niezależne stanowisko, które przez innych uczniów może zostać albo ośmieszone albo przyjęte z uznaniem”[15].