Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wyczekiwanej kontynuacji bestsellera „New York Timesa” Już nie ma dawnej mnie, która z bolesną szczerością przedstawia proces radzenia sobie z traumą, Eden i Josh postanawiają dać swojemu związkowi kolejną szansę.
Nigdy nie mieli możliwości zbudowania zdrowego związku. Kiedy spotykali się w liceum, każde z nich borykało się z własnymi problemami, które przeszkadzały im w nawiązaniu głębokiej więzi. Eden dźwigała brzemię wyniszczającej napaści, o której Josh nie miał pojęcia, on sam natomiast zmagał się z własnymi demonami.
Kilka miesięcy po tym, jak Eden i dwie inne dziewczyny publicznie oskarżyły swojego napastnika, Eden rozpoczyna studia, a jej sprawa trafia do sądu. Wydaje się, że Eden i Josh w końcu znaleźli się we właściwym miejscu i czasie, aby ich związek miał szansę się udać. Ale czy ich miłość jest wystarczająco silna, aby sprostać wyzwaniom i chaosowi związanymi z nauką w college’u oraz druzgocącym realiom procesu, który zadecyduje o tym, czy sprawiedliwości stanie się zadość?
Odważna i skomplikowana podróż prowadząca do uzdrowienia, zbudowania relacji i odkrycia życia po traumie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Dla nas.
Dla wszystkich nas –
poranionych i dalekich od ideału –
którzy mają odwagę marzyć,
mieć nadzieję i leczyć rany.
OD AUTORKI
Droga Czytelniczko,
kiedy ponad dziesięć lat temu napisałam książkę Już nie ma tamtej mnie, nie planowałam, że ktokolwiek ją przeczyta. Nie byłam pewna, czy będę w stanie podzielić się ze światem czymś tak osobistym. Pisałam ją tylko dla siebie, aby przepracować własne myśli i uczucia – myśli i uczucia osoby, która przeżyła traumę, i która zna wiele osób, które doświadczyły przemocy i wykorzystywania. Ale kiedy zaczęłam nieśmiało dzielić się tym, co napisałam, z kilkorgiem bliskich przyjaciół, stało się jasne, że ta historia jest większa ode mnie. Zaczęłam mieć nadzieję, że może wnieść coś znaczącego do dyskusji.
Zawsze miałam własne przemyślenia na temat tego, co dalej stało się z Eden. Lecz kiedy na początku 2015 roku przygotowałam ostateczny szkic powieści, nie mogłam się zmusić do napisania zakończenia, w które w głębi serca nie wierzyłam. Nie potrafiłam też dać Eden zakończenia, na które nie zasługiwała. Pozostawiłam więc moją historię z promykiem nadziei na końcu, z pewnego rodzaju życzeniem.
Historia Eden dotyka wielu tematów, ale w gruncie rzeczy chodzi w niej o odnalezienie własnego głosu, i rzeczywiście podczas pisania ja odnalazłam swój. W ciągu ostatnich lat zobaczyłam odwagę i waleczność tak wielu ludzi działających na rzecz ruchu #MeToo. Nie godzili się na uciszanie, walczyli choćby o odrobinę sprawiedliwości. Mnóstwo osób kontaktowało się również ze mną, by przyznać w zaufaniu, jak wielką pociechę odczuło, dostrzegając w historii Eden – niczym w lustrze – własne doświadczenia. Wzmocniona ich głosami, w moich kolejnych książkach wróciłam do tematu miłości i nienawiści, przemocy i sprawiedliwości. Jednak Eden zawsze pozostała przy mnie. Pomysły pojawiały się niespodziewanie, stukały mnie w ramię i szeptały do ucha, nie chcąc odejść. W końcu, zbudowana Waszą siłą i wrażliwością, doszłam do wniosku, że pora na kolejny rozdział historii Eden – nowy początek.
Z wyrazami miłości,
Amber
EDEN
Znowu znikam. Zaczyna się od krawędzi. Czuję, jak moje kończyny się rozmywają. Palce u rąk i nóg drętwieją bez ostrzeżenia. Chwytam brzeg umywalki i próbuję się podnieść, ale moje ręce nie reagują. Ramiona są słabe. A teraz jeszcze kolana chcą się ugiąć.
Moje serce pompuje krew. Szybko i gwałtownie.
Próbuję wziąć oddech.
Płuca wydają się wypełnione cementem, są ciężkie i zbite.
Nie powinnam się na to zgadzać. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie.
Przesuwam dłonią po zaparowanym lustrze, ale moje odbicie zbyt szybko zachodzi mgłą. Dławi mnie śmiech lub płacz, nie potrafię rozpoznać, bo naprawdę znikam. Dosłownie, w przenośni i w każdy inny sposób. Już prawie mnie nie ma. Zacisnąwszy mocno oczy, próbuję zlokalizować jedną myśl – tylko jedną – coś, co kazała mi zrobić w momencie, gdy to się stanie.
„Wymień pięć rzeczy, które widzisz”. Otwieram oczy. Szczoteczki do zębów w ceramicznym uchwycie. Jeden. Okay. Jest okay. Dwa: mój telefon na blacie, który rozświetla się serią esemesów. Trzy: szklanka wody, pokryta kropelkami w wyniku kondensacji. Cztery: bursztynowa butelka pełna tabletek, których tak bardzo staram się nie potrzebować. Spoglądam w dół na moje ręce, nadal nie jest dobrze. To już pięć.
„Cztery rzeczy, które czujesz”. Woda spływająca z moich włosów po plecach i ramionach. Śliskie płytki pod stopami. Nakrochmalony ręcznik owinięty wokół wilgotnego ciała. Porcelanowa umywalka, chłodna i twarda w moich zdrętwiałych dłoniach.
„Trzy dźwięki”. Warkot wentylatora, sapanie wywołane moim płytkim i coraz szybszym oddechem oraz pukanie do drzwi łazienki.
„Dwa zapachy”. Brzoskwiniowo-śmietankowy szampon. Eukaliptusowy płyn do mycia ciała.
„Jeden smak”. Miętowy płyn do płukania jamy ustnej, przez który przebija się nuta wymiocin, na skutek czego ponownie robi mi się niedobrze. Przełykam z trudem ślinę.
– Do kurwy nędzy – syczę, ponownie przecierając lustro. Tym razem obiema dłońmi, ułożywszy jedną na drugiej, szoruję jego taflę. Nie chcę się poddawać temu uczuciu. Nie dziś. Zaciskam palce w pięści i czuję, jak strzelają mi kostki. Biorę wdech, zbyt gwałtowny, ale w końcu udaje mi się zaczerpnąć powietrza. – Nic ci nie jest – robię wydech. – Nic mi nie jest – okłamuję siebie.
Wpatruję się w czarne kółko odpływu, a mój wzrok ponownie przesuwa się w kierunku butelki. W porządku. Przekręcam nakrętkę swoimi bezużytecznymi palcami i pozwalam jednej tabletce, która konsystencją przypomina kredę, spaść na moją dłoń. Połykam ją bez wahania. A potem jednym haustem opróżniam całą szklankę wody. Strużki płynu, sączące się z kącików ust, suną w dół po mojej szyi. Nie zawracam sobie nawet głowy ich wycieraniem.
– Edy? – To moja mama; znowu puka do drzwi. – Wszystko w porządku? Przyjechała Mara.
– Tak, ja... – Mój oddech zatrzymuje się na tym słowie. – Jestem prawie gotowa.
JOSH
Minęły cztery miesiące od mojej ostatniej wizyty w domu. Cztery miesiące, odkąd widziałem rodziców. Cztery miesiące od kłótni z tatą. Cztery miesiące, odkąd byłem w swoim pokoju. Jestem w domu zaledwie kilka godzin, nawet nie widziałem się jeszcze z tatą, a już czuję, że się duszę.
Padam na łóżko i pozwalam głowie zatonąć w poduszkach, a kiedy zamykam oczy, przysięgam, że przez chwilę czuję jej zapach. Ostatnim razem, gdy tu byłem, ona leżała obok mnie, w moim łóżku. Nie było już między nami żadnych tajemnic. Odwracam głowę, przykładam poduszkę do twarzy i tym razem robię głębszy wdech.
Telefon w mojej dłoni zaczyna wibrować. To Dominic, mój współlokator, który w zasadzie spakował moją torbę, po czym wyciągnął mnie z naszego mieszkania, wepchnął do swojego samochodu i przywiózł do domu. Musiałem kiedyś wrócić.
Odczytuję esemesa.
Mówię poważnie. Bądź gotowy za 10 min... i nawet nie myśl o ucieczce.
Zaczynam odpisywać, lecz nagle w moich myślach znowu pojawia się postać Eden, więc zamiast dokończyć, odnajduję nasze wiadomości. Trzy ostatnie wciąż pozostają bez odpowiedzi. Nie zaglądałem do nich od jakiegoś czasu, ale teraz czytam je ponownie, próbując się dowiedzieć, co powiedziałem źle. Widziałem artykuł o jego aresztowaniu. Zapytałem ją, jak sobie z tym wszystkim radzi. Przypomniałem jej, że jestem jej przyjacielem. Powiedziałem, że gdyby czegoś potrzebowała, może na mnie liczyć. Zajrzałem do niej kilka dni później, a potem jeszcze raz w kolejnym tygodniu. Nawet zadzwoniłem i zostawiłem głosówkę.
Moja ostatnia wiadomość brzmiała: Czy powinienem się martwić?
Nie odpowiedziała, a ja nie chciałem naciskać. Minęło kilka miesięcy, a my nadal tkwimy w pewnego rodzaju zawieszeniu. Wystukuję proste Hej i wpatruję się w słowo. Trzy litery prowokują mnie, bym nacisnął klawisz wysyłania wiadomości.
Słyszę dwa mocne puknięcia, po których następuje chwila przerwy i jeszcze jedno. Drzwi mojej sypialni się otwierają. To mój tata.
– Josh? – mówi. – Przyjechałeś.
– Tak. – Szybko usuwam zapisane przed chwilą słowo i kładę telefon na łóżku ekranem do dołu. – Co tam?
– Nic, chciałem się tylko przywitać. – Wsuwa ręce głęboko w kieszenie dżinsów. Jego wzrok jest przytomny i pełen skupienia, gdy na mnie patrzy. – Nie widziałem twojego samochodu na zewnątrz.
– Przywiózł mnie Dominic – wyjaśniam ze świadomością, że moja czujność przygasa na tyle, by zaczął wzbierać we mnie gniew.
– Aha – mówi, kiwając głową.
Podnoszę telefon, mając nadzieję, że zrozumie aluzję.
– Jeśli masz chwilę, bardzo chciałbym z tobą porozmawiać. O tym, co się wydarzyło, gdy ostatnio byłeś w domu. Słuchaj, wiem, że nie było mnie przy tobie, kiedy borykałeś się... – Przerywa, szukając odpowiednich słów, żeby dokończyć zdanie, ale podejrzewam, że ich nie znajdzie.
Obserwuję go uważnie, czekam, by zobaczyć, czy rzeczywiście pamięta, z czym borykałem się przed wyjazdem. Zakładam się sam z sobą. Jeśli przypomni sobie choć częściowo to, co miało miejsce cztery miesiące temu, zostanę dziś w domu. Spełnię jego prośbę i porozmawiam z nim. Powiem mu, że mu wybaczam i może nawet będzie to szczere.
– Wiesz – zaczyna znowu – kiedy borykałeś się z tym wszystkim.
– Co to ma być, zadośćuczynienie? – pytam. – Już dziewiąty krok? Po raz kolejny – dodaję pod nosem.
– Nie – mówi cicho, a na jego twarzy pojawia się grymas. – To nie tak, Josh.
Wzdycham i odkładam telefon.
– Tato, przepraszam – mówię, chociaż nie jest mi przykro. Nie chcę jednak, żeby znowu wrócił do picia tylko dlatego, że zadałem mu cios poniżej pasa. – Cholera, po prostu...
– Nie, w porządku, Joshie. – Wyciąga ręce przed siebie na wysokości klatki piersiowej i potrząsa głową. – W porządku. Zasłużyłem na to. Cofa się o kilka kroków i łapie za framugę moich drzwi, jakby potrzebował czegoś, czego mógłby się przytrzymać. Otwiera usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale przerywa mu dzwonek do drzwi. Słyszę, jak na dole mama rozmawia z Dominikiem.
– Nie wiem, dlaczego to powiedziałem – próbuję raz jeszcze. – Przepraszam.
– W porządku – odpowiada bezgłośnie, po czym odwraca się w stronę korytarza, witając się z Dominikiem niczym idealny ojciec, którym czasami naprawdę jest.
– Dominic DiCarlo we własnej osobie! Słyszałem, że miałeś dobry sezon. – Nie wspomina, że mój sezon był do dupy – nie musi tego robić, wszyscy to wiemy. – Pewnie trzymasz tego tutaj w ryzach – dodaje w ten swój dobroduszny sposób.
– Jak najbardziej – żartuje Dominic, ściskając wyciągniętą dłoń taty. – Ktoś musi. – Uśmiecha się, lecz jego dobry nastrój mija, gdy spogląda na mnie. Zdejmuje mi czapkę z głowy i próbuje wygładzić zagniecenia na mojej koszuli.
– Człowieku, jak ty wyglądasz...
EDEN
Moje ręce są spokojne, gdy sięgają do klamki. Są spokojne, gdy opuszczam osłonę przeciwsłoneczną w samochodzie Mary i nakładam tusz na rzęsy. Steve zajmuje siedzenie obok mnie, splata swoje palce z moimi i uśmiechając się słodko, mówi:
– Hej, tęskniłem za tobą.
Moje serce zwolniło, ponieważ lek trafił już do krwiobiegu. I choć zdaję sobie sprawę, że to nie jest prawdziwy spokój, chyba wystarczy, bym mogła zrobić to dla moich przyjaciół. Bym mogła wyjść z domu i zachowywać się normalnie ostatniej nocy przed zrzuceniem na nich kolejnej bomby. Odpowiadam więc kłamstwem:
– Ja za tobą też.
Chłopak Mary, Cameron, wsiada do samochodu i zatrzaskuje drzwi od strony pasażera. Całuje Marę, a potem spogląda na mnie i mówi:
– Prawdopodobnie przegapimy support.
– Nie przegapimy – odpowiada Steve, po czym pochyla się w moją stronę i całuje odsłonięte ramię. – Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjść.
– Ja też się cieszę – powtarzam, czując, że powinnam mówić szczerze.
– Najwyższy czas, żebyś znowu wyszła do ludzi – mówi.
– To samo jej powiedziałam, Steve – wtrąca z uśmiechem Mara. – Potraktuj dzisiejszy wieczór jako nowy początek – dodaje. – W poniedziałek wrócisz do szkoły, a potem zostanie tylko kilka miesięcy do zakończenia liceum. W końcu. Zasłużyliśmy na to!
– Jasne, że tak – zgadza się Cameron.
Zachowują się, jakbym wracała do zdrowia po grypie. Jakby po ujawnieniu moich tajemnic wszystko magicznie wróciło do normalności. Bez względu na to, czym ta normalność kiedyś była. Jakby ukończenie liceum nie było ostatnią rzeczą, o której teraz myślę. A może mają rację. Może powinnam po prostu zignorować całe to otaczające mnie gówno i przez następne dwa miesiące zachowywać się jak zwykła nastolatka. Póki jeszcze mogę.
– Cameron – słyszę swój głos unoszący się ponad muzyką. Wszyscy się odwracają, by na mnie spojrzeć. – I tak kupiliśmy bilety na gwiazdę wieczoru, prawda? Więc jeśli się spóźnimy, nic się nie stanie.
Nie żeby mnie to obchodziło, ale byłam im winna trochę entuzjazmu.
Przewraca oczami i spogląda do tyłu, mrucząc:
– Chciałaś powiedzieć, że to ja kupiłem bilety. – Cameron jest jedyną osobą, która nie udaje, i która nie jest dla mnie miła tylko dlatego, że spotkało mnie coś złego, a ja przez to czuję wobec niego dziwną wdzięczność. – Możesz mi zwrócić pieniądze w każdej chwili.
Nasza sprzeczka sprawia, że Mara się uśmiecha. Natomiast Steve trzyma moją rękę zbyt mocno. Oboje biorą tę wymianę zdań za dobry znak, myśląc, że wciąż mam w sobie chęć do walki. Odchrząkuję, przygotowując się do wygłoszenia oświadczenia, które moja terapeutka pomogła mi wypracować podczas sesji w tym tygodniu.
– Kochani – zaczynam. – Chciałam tylko powiedzieć... Minęło trochę czasu, odkąd przebywałam w otoczeniu wielu ludzi i mogę doświadczyć lęku albo...
– W porządku – przerywa mi Steve i przyciąga do siebie. – Nie martw się, będziemy przy tobie.
– Okej, chodzi o to, że mogę potrzebować kilku minut, by zaczerpnąć trochę powietrza albo coś w tym rodzaju. I jeśli do tego dojdzie, nie będzie to nic wielkiego, więc nie chcę, żeby ktokolwiek się martwił lub czuł, że musimy wyjść. – Nie poszło mi tak gładko, jak ćwiczyłam, ale powiedziałam, co musiałam. Wyznaczyłam granice.
Spogląda na mnie nerwowo oczami jak u szczeniaczka, a w lusterku wstecznym dostrzegam dociekliwy wzrok Mary.
– To znaczy, może nic się nie wydarzy. Trudno powiedzieć – dodaję, żeby przestali na mnie patrzeć w ten sposób. – Albo mogę się naprawdę upić i wszyscy będziemy się, kurwa, świetnie bawić.
– Edy – beszta mnie Mara, a w tym samym czasie Steve krzyczy: – Nie!
– Żartuję – mówię z uśmiechem. Minęły cztery miesiące, odkąd zrobiłam coś złego. Chociaż moja terapeutka poleciłaby mi zastąpić słowo „złe” przymiotnikiem „niezdrowe”. Nie piłam, nie ćpałam, nie paliłam żadnych substancji. Nadal nie jestem pewna, w jaki sposób branie tabletek w momencie, gdy czuję się przytłoczona, różni się od innych „niezdrowych” nawyków. Nie wiem, kto decyduje o tym, co jest dobre, a co złe. Ale i tak to robię. Przestrzegam tych zasad, ponieważ chcę się lepiej poczuć. Chcę być lepsza. Naprawdę.
Wychodząc z parkingu, mijamy grupę ludzi z college’u. Z drinkami w dłoniach kręcą się wokół starego drewnianego stołu piknikowego, który sprawia wrażenie, jakby częściowo wspierał się na betonowych ścianach budynku. Wypuszczany przez nich dym papierosowy do mnie woła, a ja obserwuję, jak się śmieją, rozlewając przy tym drinki. Gdyby nie to, że Steve trzyma mnie mocno za rękę, gdyby nie to, że teraz wszystko wygląda inaczej, pewnie podryfowałabym w ich kierunku, znajdując sobie łatwą przestrzeń, w której mogłabym się zmieścić dzisiejszego wieczoru.
Ale teraz wszystko naprawdę wygląda inaczej; ten rodzaj łatwych rozwiązań już dla mnie nie istnieje.
Przy drzwiach każdy z nas otrzymuje opaskę UNDER 21 w kolorze neonowego różu. Zakładający ją facet mimowolnie muska wewnętrzną stronę mojego nadgarstka. Wiem, że to nic takiego, ale czuję, że ten nieznaczący dotyk narusza w jakiś sposób moje granice. Pojawia się we mnie dziwnie odrętwienie.
Opaska jest zbyt ciasna. Szarpię za nią, żeby sprawdzić, czy uda mi się ją poluzować, ale jest wykonana z papieru, którego nie da rady rozerwać ani przecisnąć przez nadgarstek.
Mara w ogóle nie zwraca uwagi na swoją, więc i ja staram się o niej zapomnieć.
Z głośników dobiega muzyka. Gdzie nie spojrzę, ludzie piją, śmieją się, krzyczą. Ktoś na mnie wpada i już wiem, że moje ciało powinno odczuwać coś w związku z tym, co się dzieje. Dobrze znany skok adrenaliny, przyspieszone bicie serca i szybki oddech. Nic się jednak nie dzieje. Z wyjątkiem dobrze znanego wrażenia znikania, ale tym razem nie wywołuje ono ataku paniki. Po prostu sprawia, że czuję się tak, jakby jakaś część mnie była nieobecna. I nagle dopada mnie niepewność – skoro część mnie jest uśpiona, czy mogę sobie ufać w kwestii własnego bezpieczeństwa?
Steve prowadzi nas w pobliże sceny, a ja mocniej łapię go za rękę. Mara chwyta moją drugą dłoń, a gdy spoglądam w tył i widzę, że Cameron również trzyma ją za rękę, przypomina mi się wyjście na dwór w czasach przedszkolnych – dzieci tworzące ludzki łańcuch, by przejść przez ulicę i dostać się na plac zabaw. Pojawia się we mnie złość, gdy zdaję sobie sprawę, że jest mi to potrzebne.
– W porządku? – pyta Mara, zbliżając usta do mojego ucha, ponieważ tłum wokół nas zaczyna się zagęszczać.
Kiwam głową.
Mówię szczerze. Tak jakby. Przez pierwszy set zespołu otwierającego koncert czuję się dobrze. Udaje mi się nawet trochę pokołysać. Nie tańczę, nie skaczę, nie ruszam biodrami, nie zamykam oczu i nie dotykam swojego chłopaka tak, jak robi to Mara. Patrząc na nich, ma się wrażenie, że to takie proste. Czuję się inaczej pod względem chemicznym – brak alkoholu, obecność leków, które powodują zmętnienie moich myśli.
Gdy gwiazda wieczoru – ulubiony zespół Steve’a, ten, który przyszliśmy zobaczyć – wychodzi na scenę, czuję, że znów się wyłaniam. Na początku delikatnie. W mojej klatce piersiowej pojawia się znajome szarpane bicie serca, oddech staje się chaotyczny, a w mojej czaszce odczuwam dudnienie basów.
– Już w porządku – szepczę, nie mogąc usłyszeć własnego głosu z powodu muzyki. Puszczam rękę Steve’a. Moje dłonie zaczynają się pocić. Nagle staję się bardzo świadoma każdej części mojego ciała dotykającego ciał innych ludzi, którzy na mnie wpadają.
Rozglądam się zbyt szybko, dostrzegając to, co mi umknęło, gdy przyjechaliśmy. Widzę wszystko naraz. Dostrzegam nasze szkolne kolory; kurtka drużyny sportowej odbijająca światła błyskające ze sceny. Natychmiast czuję ucisk w żołądku – nie wiem, dlaczego nie wpadłam na to, że zobaczę dziś ludzi ze szkoły. Przecież właśnie do niej przyszliśmy. Niespodziewanie dostrzegam go, niczym w migawce, niczym przebłysk. Odchyla głowę do tyłu, śmieje się. Napakowany gość. Jeden ze starych przyjaciół Josha.
Nie. Mam przywidzenia. Zamykam oczy na sekundę. Reset.
Lecz kiedy je otwieram, on wciąż tam jest. To bez wątpienia on. To on znalazł mnie przy szafce tamtego dnia w szkole. To on gonił mnie po korytarzu. To on próbował mnie przestraszyć. To on chciał, żebym zapłaciła za to, że mój brat pobił Josha. Staję przodem do sceny. Minęło trochę czasu. Teraz jest inaczej. Nie mogę się jednak powstrzymać; spoglądam raz jeszcze. Znów zamykam oczy. Znów jego głos szepcze mi do ucha: Słyszałem, że niezła z ciebie zdzira.
Głowa mi pulsuje.
Odchrząkuję albo próbuję to zrobić.
– Steve! – krzyczę, ale on mnie nie słyszy. Kładę mu dłoń na ramieniu i wtedy na mnie spogląda. Przykładam dłonie do ust, a on pochyla się w moją stronę. Praktycznie krzyczę mu do ucha. – Muszę wyjść!
– Co?! – krzyczy.
Wskazuję w kierunku wyjścia.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Kiwam głową.
– Tak, po prostu dziwnie się czuję.
– Co?! – krzyczy ponownie.
– Ból głowy – odpowiadam.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą?
Kręcę głową.
– Zostań, mówię serio.
Spogląda to na mnie, to na zespół na scenie.
– Jesteś pewna?
– Tak, to tylko ból głowy.
Ale nie wiem, czy słyszy moją odpowiedź.
Mara zauważa, że chcę odejść i chwyta mnie za ramię. Mówi coś, czego nie mogę zrozumieć.
– To tylko ból głowy – wyjaśniam. – Zaraz wracam.
Otwiera usta, żeby zaprotestować i chwyta mnie za drugą rękę. Stoimy teraz twarzą w twarz, ale niespodziewanie, na szczęście dla mnie, Cameron delikatnie dotyka jej nadgarstka, sprawiając, że moja przyjaciółka mnie puszcza. Cameron kiwa mi głową i przytrzymuje Marę.
Przeciskam się przez tłum, wstrzymując oddech i walcząc z prądem. Dudnienie w mojej głowie przybiera na sile, huczy w rytm muzyki, ale nie jest zsynchronizowane z moimi krokami, więc wytrąca mnie z równowagi. W klatce piersiowej czuję pulsowanie muzyki. W końcu udaje mi się przedrzeć przez najgorszy tłum, odskakuję jak kulka w automacie do gry, gdy pokonuję kolejkę ludzi wciąż czekających na wejście.
Wydaje mi się, że ponad masą głosów i muzyką wylewającą się przez drzwi, słyszę swoje imię.
Po wyjściu na zewnątrz idę prosto na parking i teraz wiem na pewno, że on wykrzykuje moje imię. Steve zawsze chce być kimś w rodzaju księcia z bajki, ale jeśli on jest księciem, to ja jestem tylko pieprzonym Kopciuszkiem. Moje magiczne pigułki przestały działać, czar prysł. Mam na sobie łachmany, bal trwa już beze mnie. Nie jestem już częścią tego miejsca, nigdy nie byłam. Kiedy próbuję złapać oddech, a chłodne powietrze uderza w moją spoconą twarz i szyję, wiem już, że nie ma mowy, abym zdołała tam wrócić.
Odchylam głowę i biorę głęboki wdech. Wdech i wydech. Wdech i wydech, tak jak pokazała mi terapeutka. Czuję delikatne stuknięcie w ramię.
– Powiedziałam, że nic mi nie jest, Steve, naprawdę. – Odwracam się. – To tylko ból... głowy.