Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa”.
Eden była zawsze dobra w byciu dobrą. Pójście do liceum tego nie zmieniło. Zmienił ją gwałt. Pewnego wieczoru najlepszy przyjaciel jej brata – niemal członek rodziny – sprawia, że świat Eden wywraca się do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się proste, teraz się komplikuje. To, co kiedyś wydawało się prawdą, teraz jest kłamstwem. Ci, których kiedyś kochała, teraz budzą wyłącznie nienawiść. Nic już nie ma sensu. Dziewczyna wie, że powinna powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale nie jest w stanie tego zrobić, więc ukrywa to w sobie głęboko. Ukrywa też to, kim kiedyś była.
Podzielona na cztery części powieść jest historią o zmaganiu się z traumą, ale też opowieścią o sile młodej dziewczyny, która doświadcza licznych rozczarowań i nieznośnego bólu wchodzenia w dorosłość, pierwszej miłości i pierwszych zawodów miłosnych, utraty i odbudowywania przyjaźni. A przy okazji po prostu próbuje przetrwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Dla Ciebie.
Dla każdej Ciebie, która kiedykolwiek
musiała wymyślić się na nowo.
CZĘŚĆPIERWSZA
Pierwsza klasa
NIEWIEMWIELU rzeczy. Nie wiem, dlaczego nie usłyszałam cichego trzasku zamykających się drzwi. Dlaczego w ogóle nie zamknęłam tych cholernych drzwi na klucz. Albo dlaczego nie zorientowałam się, że dzieje się coś złego – tak bezlitośnie złego – kiedy poczułam, jak materac ugina się pod jego ciężarem. Dlaczego nie krzyknęłam, kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak wślizguje się pod moją kołdrę. Albo dlaczego nie próbowałam z nim walczyć, kiedy jeszcze miałam szansę.
Nie wiem, jak długo leżę po wszystkim, mówiąc sobie: Zaciśnij powieki, spróbuj, po prostu spróbuj zapomnieć. Spróbuj zignorować to wszystko, co wydaje się nie w porządku, wszystko, co sprawia wrażenie, że już nigdy nic nie będzie w porządku. Zignoruj smak w ustach, lepką wilgoć pościeli, ogień rozchodzący się po twoich udach, przyprawiający o mdłości ból – to, co wdarło się w ciebie jak nabój i utknęło we flakach. Nie, nie możesz płakać. Bo nie ma o co. Bo to był tylko sen, zły sen. Koszmar. To nieprawda. Nieprawda. Nieprawda. To właśnie powtarzam sobie w myślach. NieprawdaNieprawdaNieprawda. Powtarzaj, powtarzaj, powtarzaj. Jak mantrę. Jak modlitwę.
Nie wiem – jeszcze – że te obrazy przelatujące mi przez głowę jak film o kimś innym w innym miejscu nigdy tak naprawdę nie znikną, nigdy przenigdy się nie zatrzymają, nigdy nie przestaną mnie prześladować. Znowu zamykam oczy, ale wszystko, co widzę, wszystko, co czuję, wszystko, co słyszę, to jego skóra, ramiona, nogi, zbyt silne ręce, jego oddech na mnie, rozciąganie mięśni, pęknięcia w kościach, łamanie w ciele, ja sama, słabnąca, blaknąca. To wszystko, co jest.
Nie wiem, ile godzin mija, zanim budzę się przy wtórze zwykłego harmidru niedzielnego poranka. Garnki i patelnie brzęczą na kuchence. Zapachy jedzenia sączą się przez szczelinę pod moimi drzwiami – bekon, pankejki, kawa mamy. Telewizor donosi o chłodnych frontach i zjawiskach burzowych, które mają nadejść nad naszą okolicę przed południem – to kanał pogodowy taty. Odgłosy zmywarki. Hałaśliwy pies z naprzeciwka poszczekuje i popiskuje. Tradycyjnie. I jeszcze: prawie niesłyszalny dźwięk rytmicznie odbijającej się od zroszonego asfaltu piłki do koszykówki i szurających po podjeździe stóp w adidasach. Nasze głupie, senne przedmieście budzi się zamroczone i obojętne na własną błahość. Wszyscy pragną kolejnej soboty, niechętnie myśląc o obowiązkach domowych i kościele, i listach rzeczy do zrobienia, i poniedziałkowym ranku. Życie po prostu się toczy, po prostu się dzieje, posuwając się naprzód jak zawsze. Normalka. A ja nie mogę pozbyć się świadomości, że będzie toczyło się dalej bez względu na to, czy obudzę się, czy nie. Nieprzyzwoicie normalne.
W momencie gdy zmuszam się do otwarcia oczu, nie wiem jeszcze, że kłamstwa zostały już wprawione w ruch. Próbuję przełknąć ślinę. Boli mnie gardło. Jak przy anginie, mówię sobie. Po prostu się rozchorowałam. Muszę mieć gorączkę. Mam zwidy. Nie myślę jasno. Dotykam ust. Pieką mnie. Czuję smak krwi na języku. Ale nie, to nie mogło się stać. Nieprawda. Więc gdy wpatruję się w sufit, myślę sobie, że coś musi być ze mną bardzo nie tak, jeśli śnią mi się takie rzeczy. Takie okropne rzeczy. O Kevinie. O Kevinie. Bo Kevin jest najlepszym przyjacielem mojego brata, właściwie moim bratem. Moi rodzice go kochają, jak wszyscy, nawet ja, i Kevin nigdy by... Nigdy by nie mógł. To niemożliwe. Ale wtedy próbuję poruszyć nogami, żeby wstać. Są obolałe. Nie, odnoszę wrażenie, że są połamane. A szczęka mnie boli niczym dwa rzędy zębów pełnych dziur.
Znowu zamykam oczy. Biorę głęboki wdech. Dotykam ręką swojego ciała. Nie mam na sobie bielizny. Siadam zbyt szybko i moje kości jęczą, jakbym była stara. Boję się spojrzeć. Ale wtedy je widzę: moje majtki z nadrukiem – nazwami dni tygodnia – zwinięte w kulkę na podłodze. Te były opisane wtorek, mimo że miałam je na sobie w sobotę, no bo – no właśnie, kto by tam miał je oglądać. Tak sobie myślałam, kiedy zakładałam je wczoraj. I teraz wiem na pewno, że to się stało. To się naprawdę stało. I ten ból w samym środku mojego ciała, głęboko w moich trzewiach, wybucha na nowo. Zrzucam z siebie kołdrę. Siniaki w kształcie kolan pokrywają moje ramiona, biodra, uda. I krew. Na pościeli, narzucie, moich nogach.
To przecież miała być zwykła niedziela.
Miałam wstać, ubrać się i usiąść do śniadania z rodziną. Po śniadaniu wróciłabym od razu do swojego pokoju skończyć zadania domowe, których nie zrobiłam w piątek wieczorem. Zadbałabym o to, żeby szczególnie dużo uwagi poświęcić geometrii. Przećwiczyłabym nową piosenkę, której nauczyliśmy się na próbie orkiestry. Zadzwoniłabym do swojej najlepszej przyjaciółki Mary. Potem może poszłabym ją odwiedzić. Zrobiłabym mnóstwo innych, głupich i nieistotnych, rzeczy.
Ale kiedy siadam na łóżku, wpatrując się w sińce na mojej skórze i przyciskając drżące ręce do ust, wiem, że dzisiaj to się nie wydarzy.
Ktoś puka, dwa razy, do drzwi mojego pokoju. Podskakuję.
– Wstałaś już, Edy? – odzywa się głos mojej matki.
Otwieram usta i wydaje mi się, że ktoś wlał mi do gardła kwas solny, że już nigdy nie wypowiem ani słowa.
Puk, puk, puk.
– Eden, śniadanie!
Szybko obciągam koszulę nocną tak nisko, jak się da, ale na niej też widać plamy krwi.
– Mamo? – odpowiadam w końcu zgrzytliwym, okropnym głosem.
Matka uchyla drzwi. Zagląda do pokoju, a jej wzrok natychmiast pada na krew.
– Boże! – Osłupiała wślizguje się do środka i szybko zamyka za sobą drzwi.
– Mamo, ja... – Ale jak mam wypowiedzieć te słowa, najgorsze słowa, te, które, wiem, że muszą być wypowiedziane?
– Och, Edy – wzdycha mama, spoglądając na mnie ze smutnym uśmiechem. – Wszystko w porządku.
– Co... – zaczynam.
Jak to może być w porządku? W jakim świecie to jest w porządku?
– Tak się czasem dzieje, kiedy się tego nie spodziewasz. – Mama krząta się po pokoju, doprowadzając go do porządku. Prawie nie podnosi na mnie wzroku, kiedy tłumaczy mi okresy, kalendarze i jak mam liczyć dni. – To przydarza się każdemu. Właśnie dlatego ci powiedziałam, żebyś pilnowała terminów. W ten sposób nie będziesz musiała radzić sobie z takimi... niespodziankami. Będziesz... przygotowana.
Myśli, że to właśnie to.
Prawda jest taka, że obejrzałam wystarczająco wiele filmów w telewizji, aby wiedzieć, że trzeba o tym powiedzieć. Że po prostu trzeba, do cholery, o tym powiedzieć.
– Ale...
– Dlaczego nie wskoczysz pod prysznic, kochanie? – przerywa mi. – Zajmę się tym... no wiesz... – Jej dłoń zakreśla koło i wskazuje na łóżko. Mama szuka słów. – Tym bałaganem.
Tym bałaganem. O Boże, teraz albo nigdy. Teraz.
– Mamo... – znowu próbuję.
– Nie wstydź się – mówi matka ze śmiechem. – To nic takiego, naprawdę. Daję słowo. – Kiedy staje nade mną, wydaje się wyższa niż kiedykolwiek wcześniej. Podaje mi szlafrok, nie zauważając moich majtek z wtorkiem zmiętych u jej stóp.
– Mamo, Kevin... – zaczynam, ale jego imię w moich ustach sprawia, że chcę zwymiotować.
– Nie martw się, Edy. Wyszedł na zewnątrz z twoim bratem. Grają w koszykówkę. A tata siedzi przyklejony do telewizora jak zawsze. Nikt cię nie zobaczy. No leć. Załóż to.
Kiedy patrzę na nią z dołu, czuję się taka mała. A głos Kevina wiruje jak tornado w mojej głowie, kiedy chłopak szepcze z oddechem na mojej twarzy: Nikt ci nigdy nie uwierzy. Wiesz o tym. Nikt. Nigdy.
Wtedy mama potrząsa przede mną szlafrokiem, proponując mi kłamstwo, którego nawet nie musiałam wymyślać. Zaczyna mieć ten wyraz twarzy, ten zniecierpliwiony jest-przerwa-świąteczna-a-ja-nie-mam-na-to-czasu wyraz. Najwyraźniej przyszedł czas, żebym już sobie poszła i pozwoliła jej zająć się „tym bałaganem”. I najwyraźniej nikt mnie nie usłyszy. Nikt mnie nie zobaczy. Wiedział o tym. Spędził w tym domu wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, jak sprawy się tutaj mają.
Próbuję wstać tak, aby nie wyglądało jakby wszystko we mnie było złamane. Wkopuję wtorkowe majtki pod łóżko, żeby mama ich nie znalazła i nie zaczęła się zastanawiać nad ich obecnością. Biorę szlafrok. Biorę kłamstwo. I kiedy patrzę przez ramię na mamę i widzę, jak zgarnia w ramiona pościel – dowód – dociera do mnie, że jeśli nie teraz, to prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Ponieważ miał rację, nikt by mi nie uwierzył. Oczywiście, że nie. Nigdy.
W łazience ostrożnie ściągam z siebie koszulę. Trzymając ją na odległość ramienia, zwijam ją w kulkę i wpycham do kosza na śmieci pod umywalką. Poprawiam okulary i przypatruję się sobie dokładniej. Mam na szyi kilka bladych sińców w kształcie jego palców. Ale są naprawdę niewielkie w porównaniu z tymi na reszcie ciała. Żadnych śladów na twarzy. Tylko pięciocentymetrowa blizna nad brwią po wypadku rowerowym sprzed dwóch lat. Moje włosy wyglądają trochę bardziej okropnie niż zazwyczaj, ale zasadniczo wyglądam tak samo. Ujdzie.
Zanim wyjdę spod prysznica – ciągle brudna, mimo że szorowałam ciało do czerwoności w nadziei, że może uda mi się zmyć te siniaki – on już jest w domu. Siedzi przy moim stole, w mojej jadalni, z moim bratem, moim tatą, moją mamą, pijąc mój sok pomarańczowy z mojej szklanki. Jego usta dotykają szkła, którego kiedyś będę musiała użyć, widelca, którego wkrótce nie da się odróżnić od innych widelców. Odciski jego palców znajdują się nie tylko na każdym centymetrze mnie, ale są wszędzie. Mój dom, moje życie, świat są nim zainfekowane.
Caelin podnosi głowę i patrzy na mnie, mrużąc oczy, kiedy nieufnie zbliżam się do drzwi jadalni. On to widzi. Wiedziałam, że on to natychmiast zobaczy. Jeśli ktokolwiek miał to zauważyć, to właśnie on, mój starszy brat.
– Dobra, teraz jesteś naprawdę dziwna i poważna – ogłasza. Zorientował się, bo zawsze znał mnie lepiej niż ja sama.
Więc stoję i czekam, aż coś z tym zrobi. Aż odłoży widelec, wstanie i odciągnie mnie na bok, zabierze mnie do ogrodu na tyłach domu i zażąda, żebym mu wyjaśniła, co się ze mną dzieje. Zażąda, żebym powiedziała, co się stało. Wtedy opowiem mu, co Kevin mi zrobił, a on podzieli się ze mną jedną z tych swoich mądrości starszego brata, na przykład: Nie martw się, Edy. Zajmę się tym. Tak, jak zawsze to robił, kiedy ktoś mi dokuczał. A potem wbiegnie do domu i zadźga Kevina nożem do masła.
Ale nic takiego się nie dzieje.
Caelin po prostu dalej siedzi. Patrząc na mnie. Potem usta mojego brata układają się wolno w jeden z jego uśmieszków – wyszczerz jak po kawale zrozumiałym tylko dla nas dwojga. Czeka, aż odwzajemnię ten grymas albo dam mu jakiś znak, albo po prostu zacznę się śmiać, jakbym w tajemnicy żartowała sobie z rodziców. Czeka, aż załapie mój żart. Ale się nie doczekuje. Więc tylko wzrusza ramionami, patrzy z powrotem na talerz i odkrawa wielki kawałek placka. Nabój wbija mi się trochę głębiej w brzuch, kiedy stoję znieruchomiała w przedpokoju.
– Ale serio, na co się gapisz? – mamrocze Caelin z ustami pełnymi jedzenia, tym znajomym, braterskim, jesteś-najgłupszą-osobą-pod-słońcem tonem, który udoskonalił przez lata.
Tymczasem Kevin ledwie rzuca okiem w moją stronę. Żadnych groźnych spojrzeń, przestróg, niczego. Jak gdyby nic się nie wydarzyło. To samo chłodne lekceważenie, którym zawsze mnie obdarzał. Jakbym ciągle była po prostu młodszą siostrą Caelina, niezdarną, piegowatą i z kiepską fryzurą. Niewidzialną pierwszoklasistką, która gra w orkiestrze i zawsze się za nimi wlecze, dźwigając futerał na klarnet. Ale już nią nie jestem. Już nią nawet nie chcę być. Tamta dziewczyna była naiwna i głupia. Była dziewczyną, która pozwoliła, by coś takiego jej się przydarzyło.
– No już, Minnie – zwraca się do mnie przezwiskiem tata. Minnie jak Myszka Minnie, bo zawsze byłam taka cicha. Wskazuje na jedzenie na stole i dodaje: – Siadaj. Śniadanie stygnie.
Kiedy tak przed nimi stoję – ich Cicha Myszka – obnażona przed ośmiorgiem oczu, które czekają, aż zagram swoją rolę, a przekrzywione okulary zjeżdżają mi z nosa, w końcu uświadamiam sobie, o co tu chodzi. Poprzednie czternaście lat było tylko próbą generalną, ćwiczeniem umiejętności poprawnego zamknięcia się teraz. Kevin mi to powiedział. Z ustami niemal dotykającymi moich warg wyszeptał słowa: Gęba na kłódkę. W nocy to było polecenie – rozkaz – ale dzisiaj to po prostu prawda.
Poprawiam okulary na nosie. I ze ściskiem w żołądku, podobnym do tremy na scenie, ruszam powoli, ostrożnie. Próbuję zachowywać się tak, jakby żadna część mojego ciała, w środku i na zewnątrz, nie drgała i nie pulsowała. Siadam na krześle obok Kevina jak podczas niezliczonych wcześniejszych posiłków rodzinnych. Bo uważaliśmy go za członka rodziny. Mama zawsze to powtarzała, ciągle i ciągle. Zawsze był u nas mile widziany. Zawsze.
POŚNIADANIUWDOMU zapada zupełna cisza. Caelin i Kevin wyszli grać w koszykówkę z dawnymi kolegami z drużyny ze szkoły średniej. Tata pojechał do sklepu z narzędziami po jakiś specjalny klucz, potrzebny mu do zamontowania nowej deszczownicy, którą kupił mamie na Gwiazdkę. Mama zajęła się w swoim pokoju adresowaniem kartek noworocznych.
Ja siedzę w salonie, wyglądając przez okno.
Rząd kolorowych światełek choinkowych zawieszony wokół garażu migocze spazmatycznie w szarym świetle poranka. Chmury narastają jedna na drugiej, bez końca. Niebo zamyka się nad nami. U sąsiadów z domu obok z olbrzymiego Mikołaja uszło powietrze. Kołysze się teraz wolno na środku ośnieżonego trawnika jak chory zombie. Czuję się jak w tej scenie z Czarnoksiężnika z krainy Oz, kiedy wszystko zmienia się z czarno-białego w kolorowe. Tylko tym razem jest raczej na odwrót. Jakbym zawsze sądziła, że rzeczy istnieją w kolorze, gdy tak naprawdę są czarno-białe, a teraz wreszcie mogę to zobaczyć.
– Dobrze się czujesz, Edy? – Mama pojawia się znienacka w salonie ze stosem kopert w ręce.
Wzruszam ramionami w odpowiedzi, ale myślę, że nawet tego nie zauważa.
Patrzę, jak pod znakiem stopu na rogu przejeżdża bez zatrzymywania się samochód. Kierowca prawie nie sprawdza, czy droga jest pusta. Myślę o tym, co się często mówi: że ludzie najczęściej powodują wypadki drogowe mniej niż półtora kilometra od własnych domów. Może dlatego, że kiedy wszystko jest takie znajome, przestajesz zwracać uwagę na szczegóły. Nie zauważasz tej jednej rzeczy, która się zmieniła: jest ustawiona na opak albo trochę przesunięta, albo staje się niebezpieczna. I zaczynam sądzić, że może właśnie to mi się przydarzyło.
– Wiesz, co myślę? – pyta mama tonem, którego używa w rozmowach ze mną, odkąd latem Caelin wyjechał do college’u. – Myślę, że jesteś wściekła na brata, bo spędza z tobą mniej czasu, niż kiedy mieszkał w domu. – Ciągnie swój monolog, nie czekając, aż powiem jej, że się myli. Aż powiem jej, że tak naprawdę to ona jest wściekła o to, że Caelin nie bywa w domu wystarczająco często. – Wiem, że chciałabyś, żebyście byli tylko we dwoje, tak jak kiedyś. Ale on dorasta. Oboje dorastacie. On teraz studiuje, Edy.
– Wiem o tym... – zaczynam, ale matka mi przerywa.
– Chce spotkać się ze znajomymi, kiedy tu przyjeżdża. Nie ma w tym nic złego.
Prawda jest taka, że kiedy Caelina nie ma w domu, żadne z nas nie wie, jak się zachowywać w stosunku do reszty. Jakbyśmy nagle stali się sobie obcy. Mój brat sklejał naszą rodzinę. Dawał nam cel – powód i sposób na przebywanie ze sobą. Bo co mamy razem robić, jeśli już nie kibicujemy mu na meczach koszykówki? Jak mają brzmieć nasze rozmowy przy kuchennym stole, jeśli Caelin nie zabawia nas opowieściami o swoich codziennych zajęciach? Ja na pewno nie nadaję się do tego, żeby go zastąpić, wszyscy to wiedzą. Co takiego, do cholery, dzieje się w moim życiu, co mogłoby dorównać nieustannemu, większemu-niż-życie rozgorączkowaniu, które nazywa się Caelin McCrorey? Początkowo myślałam, że to okres przejściowy. Ale my po prostu tacy jesteśmy. Tata czuje się zagubiony bez innego faceta w domu. Mama nie wie, co ze sobą zrobić, kiedy Caelin nie zajmuje jej całego czasu i uwagi. A ja... ja chcę jedynie odzyskać najlepszego przyjaciela. To takie proste, a zarazem takie skomplikowane.
– Tobie też by nie zaszkodziło, gdybyś poszerzyła horyzonty – mówi dalej mama, przekładając koperty z ręki do ręki. – Zaprzyjaźnij się z kilkoma nowymi osobami. Oficjalnie jest już nowy rok. – Uśmiecha się. Ja nie. – Edy, wiesz, że uważam, że Mara jest świetna, że jest dla ciebie dobrą przyjaciółką, ale mówię po prostu, że ludziom wolno mieć więcej niż jednego przyjaciela w życiu, to wszystko.
Wstaję i przechodzę obok niej, kierując się do kuchni. Nalewam sobie szklankę wody tylko po to, żeby się skupić na czymś – czymkolwiek – innym niż mama, bezsens tej rozmowy i niekończący się ciąg myśli tłukących mi się po głowie.
Mama staje koło mnie przy kuchennym blacie. Czuję, że wpatruje się w mój profil. To sprawia, że chcę się ulotnić ze swojej skóry. Mama wyciąga rękę, żeby założyć mi grzywkę za ucho. Zawsze tak robi. Ale się odsuwam. Nie celowo. A może tak. Nie jestem pewna. Wiem, że zraniłam jej uczucia. Otwieram usta, żeby ją przeprosić, ale to, co się z nich wydobywa, to:
– Za gorąco tutaj. Wychodzę.
– Jak uważasz – mówi mama wolno, zdezorientowana.
Stopy niosą mnie jak najszybciej, byle dalej od niej. Łapię kurtkę z wieszaka przy tylnych drzwiach, wsuwam kozaki i wychodzę do ogrodu. Zmiatam śnieg z siedzenia drewnianej huśtawki. Czuję, jak siniaki na moim ciele puchną w zetknięciu z zimnym drewnem i łańcuchami. Chcę posiedzieć przez moment w spokoju – pooddychać, spróbować zrozumieć, jak to się mogło stać, że znalazłam się w tym punkcie, i wykombinować, co mam teraz zrobić.
Zaciskam powieki, zaplatam palce i – chociaż nie robię tego tak często, jak pewnie powinnam – modlę się. Modlę się gorliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Żeby to się odstało. Żebym się obudziła i żeby znowu było rano, tylko tym razem żeby nic się nie stało w nocy.
Pamiętam, że usiadłam z nim przy stole. Graliśmy w Monopoly. Nic specjalnego. Wszystko było w porządku. Właściwie był dla mnie miły. Zachowywał się tak, jakby... jakby mnie lubił. Jakbym była kimś więcej niż tylko młodszą siostrą Caelina. Jakbym była kimś prawdziwym. Dziewczyną, nie dzieciakiem. Położyłam się spać szczęśliwa. Położyłam się spać, myśląc o nim. Ale następna rzecz, którą pamiętam, to to, że się obudziłam, kiedy się na mnie wdrapywał, przyciskał dłoń do moich ust i szeptał zamknijsięzamknijsięzamknijsię. I wszystko potoczyło się tak szybko. Gdyby to był tylko sen, tylko sen, z którego mogłabym się obudzić, to wciąż byłabym bezpieczna we własnym łóżku. To miałoby o wiele więcej sensu. I nic nie będzie źle. Nic nie będzie inaczej. Będę w swoim łóżku i nic złego nigdy mi się tam nie przytrafi.
– Obudź się! – Wydaje mi się, że wyszeptałam to na głos. Boże, po prostu się obudź. Obudź się, Edy!
– Eden! – woła jakiś głos.
Otwieram gwałtownie oczy. Serce osuwa mi się na dno żołądka, kiedy rozglądam się wokół. Bo nie jestem w łóżku. Jestem w ogrodzie, siedzę na huśtawce, wokół łańcuchów mocno zaciskam zgrabiałe palce.
– Co ty tam robisz, rozszczepiasz atomy?! – krzyczy mój brat, stojąc w tylnych drzwiach naszego domu. – Ze sto razy już cię wołałem.
Podchodzi do mnie. Kroki stawia szeroko, szybko i pewnie, depcząc śnieg pod stopami. Prostuję kręgosłup, kładę ręce na podołku i staram się nie pokazać po sobie niczego, co by mu powiedziało, jak bardzo obce jest mi w tym momencie własne ciało.
– Więc, Edy – zaczyna, siadając koło mnie na huśtawce – słyszałem, że jesteś na mnie zła.
Staram się uśmiechnąć. Staram się jak najlepiej udawać siebie.
– Niech zgadnę, kto ci to powiedział.
– Podobno to dlatego, że nie spędzam z tobą dość czasu. – Jego półuśmiech mówi mi, że wierzy jej połowicznie.
– Nie, to nie to.
– No dobrze, bo wiesz, zachowujesz się bardzo dziwnie. – Daje mi kuksańca w ramię i dodaje z uśmiechem: – Nawet jak na ciebie.
Może to moja szansa. Czy Kevin naprawdę by mnie zabił, gdybym powiedziała...? Czy mógłby mnie naprawdę zabić? Mógłby. Upewnił się, że wiem, że mógłby, gdyby chciał. Ale w tej chwili go tu nie ma. Jest za to Caelin. Żeby mnie chronić i być po mojej stronie.
– Caelinie, proszę, nie wyjeżdżaj jutro – wyrzucam z siebie, czując, jak ogarnia mnie jakaś paląca konieczność. – Nie wracaj do college’u. Po prostu mnie nie zostawiaj, dobrze? Proszę! – błagam go, na skraju łez.
– Co? – pyta niemalże ze śmiechem w głosie. – Co cię napadło? Edy, muszę wrócić. Nie mam wyboru. Wiesz o tym.
– Nieprawda. Masz. Masz wybór. Mógłbyś się przenieść tutaj. Dostałeś tu stypendium, pamiętasz?
– Ale z niego zrezygnowałem. – Robi przerwę, przyglądając mi się z niepewnością. – Posłuchaj, nie wiem, co ci powiedzieć. Ty tak na serio?
– Po prostu nie chcę, żebyś wyjeżdżał.
– W porządku, teoretycznie powiedzmy, że zostanę. Okej? Ale co ze studiami? Jest środek roku akademickiego. Wszystkie moje rzeczy są tam. Moja dziewczyna jest tam. Moje życie jest teraz tam, Edy. Nie mogę rzucić wszystkiego i wprowadzić się z powrotem do domu po to, żebyśmy mogli spędzać razem czas, czy cokolwiek ci chodzi po głowie.
– Nie to miałam na myśli. Nie traktuj mnie jak dziecka – mówię do niego cicho.
– Nie chcę cię martwić, Edy, ale jesteś dzieckiem. – Caelin uśmiecha się, klepiąc mnie po ramieniu. – Poza tym, jak miałby poradzić sobie Kevin? Mieszkamy razem. Dzielimy się samochodem. Dzielimy się rachunkami. Wszystkim. Trochę polegamy teraz na sobie, Edy. Sprawy dorosłych. Wiesz?
– Ja też na tobie polegam. Potrzebuję cię.
– Od kiedy? – pyta ze śmiechem.
– To wcale nie jest śmieszne. Jesteś moim bratem, nie Kevina – prawie krzyczę. Drży mi głos.
– W porządku, w porządku. – Przewraca oczami. – Jeśli twoim postanowieniem noworocznym było, żeby się pozbyć poczucia humoru, to ewidentnie świetnie ci idzie. – Wstaje, jakby uznał, że rozmowa jest skończona, ponieważ powiedział, co miał do powiedzenia. – No chodź, wracajmy do środka. – Wyciąga do mnie rękę.
Czuję, jak moje stopy opierają się o śnieg. Moje nogi instynktownie zaczynają podążać za nim, jak zawsze. Moja ręka unosi się w jego kierunku. Ale gdy moje palce znajdują się tuż-tuż od jego dłoni, coś we mnie pęka. Fizycznie pęka. Gdyby moje ciało było maszyną, kółka zębate w środku zatrzymałyby się właśnie ze zgrzytem. W moich mięśniach następuje zwarcie i ciało przestaje się ruszać.
– Nie – mówię dobitnie.
Mój głos brzmi, jakby należał do kogoś innego.
Caelin staje jak wryty, patrząc na mnie z góry. Zaskoczony, bo dotychczas nie powiedziałam mu „nie” ani razu w życiu. Przestępuje z nogi na nogę i lekko przechyla głowę jak pies. Wydycha obłoczek powietrza z uśmieszkiem i otwiera usta. Ale nie mogę dopuścić, by wypowiedział jakąkolwiek przemądrzałą uwagę, którą jego mózg właśnie próbuje wyprodukować.
– Nic nie rozumiesz! – Gdybym nie zaciskała tak mocno zębów, byłby to krzyk.
– Nie rozumiem czego? – Jego głos brzmi o oktawę za wysoko. Caelin rozgląda się wokół, jakby stał tu jeszcze ktoś, kto powinien był go we wszystko wtajemniczyć.
– Jesteś moim bratem. – Czuję, jak słowa zapadają mi się w gardle jak lawina. – Nie Kevina!
– O co ci chodzi? Wiem to!
Wstaję. Nie mogę pozwolić mu uciec, dopóki nie dowie się prawdy. Dopóki nie powiem mu, co się stało.
– Jeśli to wiesz, to dlaczego on zawsze tu jest? Dlaczego zawsze go ze sobą przywozisz? Ma swoją własną rodzinę! – Głos mi się łamie i nie mogę powstrzymać płaczu.
– Nigdy wcześniej nie miałaś problemu z tym, że spędza u nas czas. Wręcz przeciwnie. – Ostatnie zdanie zawisa w powietrzu jak odgłos echa.
Spoglądam na niego. Nawet przez rozmazujące obraz łzy widzę, że jest wściekły.
– Co to znaczy – wzdrygam się – wręcz przeciwnie?
– To znaczy, że może już czas sobie odpuścić to całe podkochiwanie się w nim jak uczennica? Przez jakiś czas to było słodkie, a nawet zabawne, ale już przestało, nie wydaje ci się? Robisz się przez to, bo ja wiem, wredna. Zachowujesz się jak nie ty. – A potem dodaje, bardziej do siebie: – Wiesz, pewnie powinienem był to przewidzieć. To śmieszne, bo Kevin i ja dopiero co rozmawialiśmy na ten temat.
– Co? – sapię cicho, ledwie mogąc się zmusić do podniesienia głosu chociaż odrobinę.
Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobił. Udało mu się nastawić mojego brata – mojego prawdziwego najlepszego przyjaciela, mojego sojusznika – przeciwko mnie.
– Nieważne – ucina.
Oddala się ode mnie, wyrzucając ręce w powietrze. A ja mogę tylko patrzeć, jak robi się coraz mniejszy, patrzeć, jak blaknie i tracąc kolory, staje się czarno-biały jak wszystko inne. Stoję tak przez jakiś czas, próbując rozszyfrować, jak za nim iść, jak się ruszyć – jak istnieć w świecie, gdzie Caelin nie stoi już dłużej po mojej stronie.
Tej nocy delikatnie zamykam drzwi do swojego pokoju. Przekręcam zamek o dziewięćdziesiąt stopni i szarpię za klamkę najmocniej, jak tylko mogę, żeby się upewnić, że się nie otworzą. Potem się odwracam i patrzę na łóżko – pościel i narzuta są czyste, łóżko jest zasłane. Nie wiem, jak przetrwam choćby jeszcze jedną minutę, jeżeli nie opowiem komuś o tym, co się stało. Wyciągam z kieszeni telefon i wybieram numer Mary. Ale przerywam połączenie.
Włączam lampę pod sufitem i lampkę na biurku i wyciągam z górnej półki w szafie śpiwór. Rozkładam go na podłodze i próbuję myśleć o czymkolwiek, tylko nie o tym, dlaczego nie mogę się zmusić, żeby spać we własnym łóżku. Ni to opadam, ni to zwalam się na ziemię. Naciągam na głowę poduszkę i płaczę tak bardzo, że nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się przestać. Płaczę przez, jak mi się wydaje, całą wieczność. Płaczę do chwili, kiedy nie mam już łez, jakbym je wszystkie wylała, jakbym uszkodziła sobie cholerne kanaliki łzowe. Potem tylko wydaję odgłosy: łapię oddechy i pociągam nosem. Czuję, że mogłabym po prostu usnąć i się nie obudzić. W rzeczy samej niemal mam na to nadzieję.
Chociaż ta książka jest utworem fikcyjnym, zdaję sobie sprawę, że miliony prawdziwych nastolatek w ten czy inny sposób dzielą doświadczenia Eden. Niestety ich historie nie są nowe, ale absolutnie należy je opowiadać. Ciągle i ciągle od nowa.
Jeśli chciałabyś z kimś o tym porozmawiać, wiedz, że istnieją ludzie, którzy cię wysłuchają. Którzy ci pomogą. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę prowadzi anonimowy telefon zaufania dla dzieci i młodzieży pod bezpłatnym numerem 116 111. Więcej informacji znajdziesz na ich stronie internetowej www.116111.pl
Możesz również skontaktować się z Ogólnopolskim Pogotowiem dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia” pod numerem 800 120 002.