JUŻ NIE MA TAMTEJ MNIE - Amber Smith - ebook + książka

JUŻ NIE MA TAMTEJ MNIE ebook

Amber Smith

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestseller „New York Timesa”.

Eden była zawsze dobra w byciu dobrą. Pójście do liceum tego nie zmieniło. Zmienił ją gwałt. Pewnego wieczoru najlepszy przyjaciel jej brata – niemal członek rodziny – sprawia, że świat Eden wywraca się do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się proste, teraz się komplikuje. To, co kiedyś wydawało się prawdą, teraz jest kłamstwem. Ci, których kiedyś kochała, teraz budzą wyłącznie nienawiść. Nic już nie ma sensu. Dziewczyna wie, że powinna powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale nie jest w stanie tego zrobić, więc ukrywa to w sobie głęboko. Ukrywa też to, kim kiedyś była.

Podzielona na cztery części powieść jest historią o zmaganiu się z traumą, ale też opowieścią o sile młodej dziewczyny, która doświadcza licznych rozczarowań i nieznośnego bólu wchodzenia w dorosłość, pierwszej miłości i pierwszych zawodów miłosnych, utraty i odbudowywania przyjaźni. A przy okazji po prostu próbuje przetrwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 432

Oceny
4,4 (188 ocen)
116
41
19
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Artigiana

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie wstrząsająca i genialna
20
agalovereads

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciągnęła mnie od pierwszych stron i trudno się od niej oderwać. Lektura mocno mną wstrząsnęła. Jest to pełna emocji historia o zmaganiu się z traumą. Z każdą kolejną stroną jesteśmy świadkami jak grzeczna i ułożona dziewczynka zmienia się przez to co jej się przytrafiło. Jak samotnie próbuje sobie z tym poradzić przez co tylko coraz bardziej pogrąża się w mroku. Zastraszona przez swojego oprawcę boi się, że nikt jej nie uwierzy. Dlatego chce tylko zapomnieć o tym co się wydarzyło i zacząć normalnie żyć. Niestety wszystko to sprawia, że jest tylko coraz gorzej. Książka jest niesamowicie emocjonalna więc warto przed rozpoczęciem czytania zaopatrzyć się w chusteczki. Czytając miałam ochotę wejść do książki, mocno ją przytulić, wesprzeć. Było mi jej niesamowicie żal, rozumiałam jej postępowanie, nawet te złe. Była sama zagubiona. Nie miała w nikim oparcia, ze wszystkim musiała zmagać się sama. Poruszająca, bolesna, smutna, ale przede wszystkim bardzo ważna i potrzebna historia. Z...
21
Melania22

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia młodej dziewczyny która boryka się z własnym bólem🥰🍀
10
literaturelover7_
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

czytałam tę historię po raz drugi i był to kolejny raz, kiedy złamała mi serce. absolutnie genialna i wstrząsająca powieść
00
ewczi90

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca książka
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHE WAY I USED TO BE
Co­py­ri­ght © 2016 by Am­ber Smith Wy­ko­rzy­sta­nie prze­kładu za zgodą JK Wy­daw­nic­twa
Co­ver pho­to­graph co­py­ri­ght © 2016 by Ke­vin Two­mey
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nie Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-672-5
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Cie­bie.

Dla każ­dej Cie­bie, która kie­dy­kol­wiek

mu­siała wy­my­ślić się na nowo.

CZĘŚĆPIERW­SZA

Pierw­sza klasa

.

NIEWIEMWIELU rze­czy. Nie wiem, dla­czego nie usły­sza­łam ci­chego trza­sku za­my­ka­ją­cych się drzwi. Dla­czego w ogóle nie za­mknę­łam tych cho­ler­nych drzwi na klucz. Albo dla­czego nie zo­rien­to­wa­łam się, że dzieje się coś złego – tak bez­li­to­śnie złego – kiedy po­czu­łam, jak ma­te­rac ugina się pod jego cię­ża­rem. Dla­czego nie krzyk­nę­łam, kiedy otwo­rzy­łam oczy i zo­ba­czy­łam, jak wśli­zguje się pod moją koł­drę. Albo dla­czego nie pró­bo­wa­łam z nim wal­czyć, kiedy jesz­cze mia­łam szansę.

Nie wiem, jak długo leżę po wszyst­kim, mó­wiąc so­bie: Za­ci­śnij po­wieki, spró­buj, po pro­stu spró­buj za­po­mnieć. Spró­buj zi­gno­ro­wać to wszystko, co wy­daje się nie w po­rządku, wszystko, co spra­wia wra­że­nie, że już ni­gdy nic nie bę­dzie w po­rządku. Zi­gno­ruj smak w ustach, lepką wil­goć po­ścieli, ogień roz­cho­dzący się po two­ich udach, przy­pra­wia­jący o mdło­ści ból – to, co wdarło się w cie­bie jak na­bój i utknęło we fla­kach. Nie, nie mo­żesz pła­kać. Bo nie ma o co. Bo to był tylko sen, zły sen. Kosz­mar. To nie­prawda. Nie­prawda. Nie­prawda. To wła­śnie po­wta­rzam so­bie w my­ślach. Nie­praw­da­Nie­praw­da­Nie­prawda. Po­wta­rzaj, po­wta­rzaj, po­wta­rzaj. Jak man­trę. Jak mo­dli­twę.

Nie wiem – jesz­cze – że te ob­razy prze­la­tu­jące mi przez głowę jak film o kimś in­nym w in­nym miej­scu ni­gdy tak na­prawdę nie znikną, ni­gdy prze­nigdy się nie za­trzy­mają, ni­gdy nie prze­staną mnie prze­śla­do­wać. Znowu za­my­kam oczy, ale wszystko, co wi­dzę, wszystko, co czuję, wszystko, co sły­szę, to jego skóra, ra­miona, nogi, zbyt silne ręce, jego od­dech na mnie, roz­cią­ga­nie mię­śni, pęk­nię­cia w ko­ściach, ła­ma­nie w ciele, ja sama, słab­nąca, blak­nąca. To wszystko, co jest.

Nie wiem, ile go­dzin mija, za­nim bu­dzę się przy wtó­rze zwy­kłego har­mi­dru nie­dziel­nego po­ranka. Garnki i pa­tel­nie brzę­czą na ku­chence. Za­pa­chy je­dze­nia są­czą się przez szcze­linę pod mo­imi drzwiami – be­kon, pan­kejki, kawa mamy. Te­le­wi­zor do­nosi o chłod­nych fron­tach i zja­wi­skach bu­rzo­wych, które mają na­dejść nad na­szą oko­licę przed po­łu­dniem – to ka­nał po­go­dowy taty. Od­głosy zmy­warki. Ha­ła­śliwy pies z na­prze­ciwka po­szcze­kuje i po­pi­skuje. Tra­dy­cyj­nie. I jesz­cze: pra­wie nie­sły­szalny dźwięk ryt­micz­nie od­bi­ja­ją­cej się od zro­szo­nego as­faltu piłki do ko­szy­kówki i szu­ra­ją­cych po pod­jeź­dzie stóp w adi­da­sach. Na­sze głu­pie, senne przed­mie­ście bu­dzi się za­mro­czone i obo­jętne na wła­sną bła­hość. Wszy­scy pra­gną ko­lej­nej so­boty, nie­chęt­nie my­śląc o obo­wiąz­kach do­mo­wych i ko­ściele, i li­stach rze­czy do zro­bie­nia, i po­nie­dział­ko­wym ranku. Ży­cie po pro­stu się to­czy, po pro­stu się dzieje, po­su­wa­jąc się na­przód jak za­wsze. Nor­malka. A ja nie mogę po­zbyć się świa­do­mo­ści, że bę­dzie to­czyło się da­lej bez względu na to, czy obu­dzę się, czy nie. Nie­przy­zwo­icie nor­malne.

W mo­men­cie gdy zmu­szam się do otwar­cia oczu, nie wiem jesz­cze, że kłam­stwa zo­stały już wpra­wione w ruch. Pró­buję prze­łknąć ślinę. Boli mnie gar­dło. Jak przy an­gi­nie, mó­wię so­bie. Po pro­stu się roz­cho­ro­wa­łam. Mu­szę mieć go­rączkę. Mam zwidy. Nie my­ślę ja­sno. Do­ty­kam ust. Pieką mnie. Czuję smak krwi na ję­zyku. Ale nie, to nie mo­gło się stać. Nie­prawda. Więc gdy wpa­truję się w su­fit, my­ślę so­bie, że coś musi być ze mną bar­dzo nie tak, je­śli śnią mi się ta­kie rze­czy. Ta­kie okropne rze­czy. O Ke­vi­nie. O Ke­vi­nie. Bo Ke­vin jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mo­jego brata, wła­ści­wie moim bra­tem. Moi ro­dzice go ko­chają, jak wszy­scy, na­wet ja, i Ke­vin ni­gdy by... Ni­gdy by nie mógł. To nie­moż­liwe. Ale wtedy pró­buję po­ru­szyć no­gami, żeby wstać. Są obo­lałe. Nie, od­no­szę wra­że­nie, że są po­ła­mane. A szczęka mnie boli ni­czym dwa rzędy zę­bów peł­nych dziur.

Znowu za­my­kam oczy. Biorę głę­boki wdech. Do­ty­kam ręką swo­jego ciała. Nie mam na so­bie bie­li­zny. Sia­dam zbyt szybko i moje ko­ści ję­czą, jak­bym była stara. Boję się spoj­rzeć. Ale wtedy je wi­dzę: moje majtki z na­dru­kiem – na­zwami dni ty­go­dnia – zwi­nięte w kulkę na pod­ło­dze. Te były opi­sane wto­rek, mimo że mia­łam je na so­bie w so­botę, no bo – no wła­śnie, kto by tam miał je oglą­dać. Tak so­bie my­śla­łam, kiedy za­kła­da­łam je wczo­raj. I te­raz wiem na pewno, że to się stało. To się na­prawdę stało. I ten ból w sa­mym środku mo­jego ciała, głę­boko w mo­ich trze­wiach, wy­bu­cha na nowo. Zrzu­cam z sie­bie koł­drę. Si­niaki w kształ­cie ko­lan po­kry­wają moje ra­miona, bio­dra, uda. I krew. Na po­ścieli, na­rzu­cie, mo­ich no­gach.

To prze­cież miała być zwy­kła nie­dziela.

Mia­łam wstać, ubrać się i usiąść do śnia­da­nia z ro­dziną. Po śnia­da­niu wró­ci­ła­bym od razu do swo­jego po­koju skoń­czyć za­da­nia do­mowe, któ­rych nie zro­bi­łam w pią­tek wie­czo­rem. Za­dba­ła­bym o to, żeby szcze­gól­nie dużo uwagi po­świę­cić geo­me­trii. Prze­ćwi­czy­ła­bym nową pio­senkę, któ­rej na­uczy­li­śmy się na pró­bie or­kie­stry. Za­dzwo­ni­ła­bym do swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Mary. Po­tem może po­szła­bym ją od­wie­dzić. Zro­bi­ła­bym mnó­stwo in­nych, głu­pich i nie­istot­nych, rze­czy.

Ale kiedy sia­dam na łóżku, wpa­tru­jąc się w sińce na mo­jej skó­rze i przy­ci­ska­jąc drżące ręce do ust, wiem, że dzi­siaj to się nie wy­da­rzy.

Ktoś puka, dwa razy, do drzwi mo­jego po­koju. Pod­ska­kuję.

– Wsta­łaś już, Edy? – od­zywa się głos mo­jej matki.

Otwie­ram usta i wy­daje mi się, że ktoś wlał mi do gar­dła kwas solny, że już ni­gdy nie wy­po­wiem ani słowa.

Puk, puk, puk.

– Eden, śnia­da­nie!

Szybko ob­cią­gam ko­szulę nocną tak ni­sko, jak się da, ale na niej też wi­dać plamy krwi.

– Mamo? – od­po­wia­dam w końcu zgrzy­tli­wym, okrop­nym gło­sem.

Matka uchyla drzwi. Za­gląda do po­koju, a jej wzrok na­tych­miast pada na krew.

– Boże! – Osłu­piała wśli­zguje się do środka i szybko za­myka za sobą drzwi.

– Mamo, ja... – Ale jak mam wy­po­wie­dzieć te słowa, naj­gor­sze słowa, te, które, wiem, że mu­szą być wy­po­wie­dziane?

– Och, Edy – wzdy­cha mama, spo­glą­da­jąc na mnie ze smut­nym uśmie­chem. – Wszystko w po­rządku.

– Co... – za­czy­nam.

Jak to może być w po­rządku? W ja­kim świe­cie to jest w po­rządku?

– Tak się cza­sem dzieje, kiedy się tego nie spo­dzie­wasz. – Mama krząta się po po­koju, do­pro­wa­dza­jąc go do po­rządku. Pra­wie nie pod­nosi na mnie wzroku, kiedy tłu­ma­czy mi okresy, ka­len­da­rze i jak mam li­czyć dni. – To przy­da­rza się każ­demu. Wła­śnie dla­tego ci po­wie­dzia­łam, że­byś pil­no­wała ter­mi­nów. W ten spo­sób nie bę­dziesz mu­siała ra­dzić so­bie z ta­kimi... nie­spo­dzian­kami. Bę­dziesz... przy­go­to­wana.

My­śli, że to wła­śnie to.

Prawda jest taka, że obej­rza­łam wy­star­cza­jąco wiele fil­mów w te­le­wi­zji, aby wie­dzieć, że trzeba o tym po­wie­dzieć. Że po pro­stu trzeba, do cho­lery, o tym po­wie­dzieć.

– Ale...

– Dla­czego nie wsko­czysz pod prysz­nic, ko­cha­nie? – prze­rywa mi. – Zajmę się tym... no wiesz... – Jej dłoń za­kre­śla koło i wska­zuje na łóżko. Mama szuka słów. – Tym ba­ła­ga­nem.

Tym ba­ła­ga­nem. O Boże, te­raz albo ni­gdy. Te­raz.

– Mamo... – znowu pró­buję.

– Nie wstydź się – mówi matka ze śmie­chem. – To nic ta­kiego, na­prawdę. Daję słowo. – Kiedy staje nade mną, wy­daje się wyż­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Po­daje mi szla­frok, nie za­uwa­ża­jąc mo­ich maj­tek z wtor­kiem zmię­tych u jej stóp.

– Mamo, Ke­vin... – za­czy­nam, ale jego imię w mo­ich ustach spra­wia, że chcę zwy­mio­to­wać.

– Nie martw się, Edy. Wy­szedł na ze­wnątrz z twoim bra­tem. Grają w ko­szy­kówkę. A tata sie­dzi przy­kle­jony do te­le­wi­zora jak za­wsze. Nikt cię nie zo­ba­czy. No leć. Za­łóż to.

Kiedy pa­trzę na nią z dołu, czuję się taka mała. A głos Ke­vina wi­ruje jak tor­nado w mo­jej gło­wie, kiedy chło­pak szep­cze z od­de­chem na mo­jej twa­rzy: Nikt ci ni­gdy nie uwie­rzy. Wiesz o tym. Nikt. Ni­gdy.

Wtedy mama po­trząsa przede mną szla­fro­kiem, pro­po­nu­jąc mi kłam­stwo, któ­rego na­wet nie mu­sia­łam wy­my­ślać. Za­czyna mieć ten wy­raz twa­rzy, ten znie­cier­pli­wiony jest-prze­rwa-świą­teczna-a-ja-nie-mam-na-to-czasu wy­raz. Naj­wy­raź­niej przy­szedł czas, że­bym już so­bie po­szła i po­zwo­liła jej za­jąć się „tym ba­ła­ga­nem”. I naj­wy­raź­niej nikt mnie nie usły­szy. Nikt mnie nie zo­ba­czy. Wie­dział o tym. Spę­dził w tym domu wy­star­cza­jąco dużo czasu, by wie­dzieć, jak sprawy się tu­taj mają.

Pró­buję wstać tak, aby nie wy­glą­dało jakby wszystko we mnie było zła­mane. Wko­puję wtor­kowe majtki pod łóżko, żeby mama ich nie zna­la­zła i nie za­częła się za­sta­na­wiać nad ich obec­no­ścią. Biorę szla­frok. Biorę kłam­stwo. I kiedy pa­trzę przez ra­mię na mamę i wi­dzę, jak zgar­nia w ra­miona po­ściel – do­wód – do­ciera do mnie, że je­śli nie te­raz, to prawda ni­gdy nie wyj­dzie na jaw. Po­nie­waż miał ra­cję, nikt by mi nie uwie­rzył. Oczy­wi­ście, że nie. Ni­gdy.

***

W ła­zience ostroż­nie ścią­gam z sie­bie ko­szulę. Trzy­ma­jąc ją na od­le­głość ra­mie­nia, zwi­jam ją w kulkę i wpy­cham do ko­sza na śmieci pod umy­walką. Po­pra­wiam oku­lary i przy­pa­truję się so­bie do­kład­niej. Mam na szyi kilka bla­dych siń­ców w kształ­cie jego pal­ców. Ale są na­prawdę nie­wiel­kie w po­rów­na­niu z tymi na resz­cie ciała. Żad­nych śla­dów na twa­rzy. Tylko pię­cio­cen­ty­me­trowa bli­zna nad brwią po wy­padku ro­we­ro­wym sprzed dwóch lat. Moje włosy wy­glą­dają tro­chę bar­dziej okrop­nie niż za­zwy­czaj, ale za­sad­ni­czo wy­glą­dam tak samo. Uj­dzie.

Za­nim wyjdę spod prysz­nica – cią­gle brudna, mimo że szo­ro­wa­łam ciało do czer­wo­no­ści w na­dziei, że może uda mi się zmyć te si­niaki – on już jest w domu. Sie­dzi przy moim stole, w mo­jej ja­dalni, z moim bra­tem, moim tatą, moją mamą, pi­jąc mój sok po­ma­rań­czowy z mo­jej szklanki. Jego usta do­ty­kają szkła, któ­rego kie­dyś będę mu­siała użyć, wi­delca, któ­rego wkrótce nie da się od­róż­nić od in­nych wi­del­ców. Od­ci­ski jego pal­ców znaj­dują się nie tylko na każ­dym cen­ty­me­trze mnie, ale są wszę­dzie. Mój dom, moje ży­cie, świat są nim za­in­fe­ko­wane.

Ca­elin pod­nosi głowę i pa­trzy na mnie, mru­żąc oczy, kiedy nie­uf­nie zbli­żam się do drzwi ja­dalni. On to wi­dzi. Wie­dzia­łam, że on to na­tych­miast zo­ba­czy. Je­śli kto­kol­wiek miał to za­uwa­żyć, to wła­śnie on, mój star­szy brat.

– Do­bra, te­raz je­steś na­prawdę dziwna i po­ważna – ogła­sza. Zo­rien­to­wał się, bo za­wsze znał mnie le­piej niż ja sama.

Więc stoję i cze­kam, aż coś z tym zrobi. Aż odłoży wi­de­lec, wsta­nie i od­cią­gnie mnie na bok, za­bie­rze mnie do ogrodu na ty­łach domu i za­żąda, że­bym mu wy­ja­śniła, co się ze mną dzieje. Za­żąda, że­bym po­wie­działa, co się stało. Wtedy opo­wiem mu, co Ke­vin mi zro­bił, a on po­dzieli się ze mną jedną z tych swo­ich mą­dro­ści star­szego brata, na przy­kład: Nie martw się, Edy. Zajmę się tym. Tak, jak za­wsze to ro­bił, kiedy ktoś mi do­ku­czał. A po­tem wbie­gnie do domu i za­dźga Ke­vina no­żem do ma­sła.

Ale nic ta­kiego się nie dzieje.

Ca­elin po pro­stu da­lej sie­dzi. Pa­trząc na mnie. Po­tem usta mo­jego brata ukła­dają się wolno w je­den z jego uśmiesz­ków – wy­szczerz jak po ka­wale zro­zu­mia­łym tylko dla nas dwojga. Czeka, aż od­wza­jem­nię ten gry­mas albo dam mu ja­kiś znak, albo po pro­stu za­cznę się śmiać, jak­bym w ta­jem­nicy żar­to­wała so­bie z ro­dzi­ców. Czeka, aż za­ła­pie mój żart. Ale się nie do­cze­kuje. Więc tylko wzru­sza ra­mio­nami, pa­trzy z po­wro­tem na ta­lerz i od­krawa wielki ka­wa­łek placka. Na­bój wbija mi się tro­chę głę­biej w brzuch, kiedy stoję znie­ru­cho­miała w przed­po­koju.

– Ale se­rio, na co się ga­pisz? – mam­ro­cze Ca­elin z ustami peł­nymi je­dze­nia, tym zna­jo­mym, bra­ter­skim, je­steś-naj­głup­szą-osobą-pod-słoń­cem to­nem, który udo­sko­na­lił przez lata.

Tym­cza­sem Ke­vin le­d­wie rzuca okiem w moją stronę. Żad­nych groź­nych spoj­rzeń, prze­stróg, ni­czego. Jak gdyby nic się nie wy­da­rzyło. To samo chłodne lek­ce­wa­że­nie, któ­rym za­wsze mnie ob­da­rzał. Jak­bym cią­gle była po pro­stu młod­szą sio­strą Ca­elina, nie­zdarną, pie­go­watą i z kiep­ską fry­zurą. Nie­wi­dzialną pierw­szo­kla­sistką, która gra w or­kie­strze i za­wsze się za nimi wle­cze, dźwi­ga­jąc fu­te­rał na klar­net. Ale już nią nie je­stem. Już nią na­wet nie chcę być. Tamta dziew­czyna była na­iwna i głu­pia. Była dziew­czyną, która po­zwo­liła, by coś ta­kiego jej się przy­da­rzyło.

– No już, Min­nie – zwraca się do mnie prze­zwi­skiem tata. Min­nie jak Myszka Min­nie, bo za­wsze by­łam taka ci­cha. Wska­zuje na je­dze­nie na stole i do­daje: – Sia­daj. Śnia­da­nie sty­gnie.

Kiedy tak przed nimi stoję – ich Ci­cha Myszka – ob­na­żona przed ośmior­giem oczu, które cze­kają, aż za­gram swoją rolę, a prze­krzy­wione oku­lary zjeż­dżają mi z nosa, w końcu uświa­da­miam so­bie, o co tu cho­dzi. Po­przed­nie czter­na­ście lat było tylko próbą ge­ne­ralną, ćwi­cze­niem umie­jęt­no­ści po­praw­nego za­mknię­cia się te­raz. Ke­vin mi to po­wie­dział. Z ustami nie­mal do­ty­ka­ją­cymi mo­ich warg wy­szep­tał słowa: Gęba na kłódkę. W nocy to było po­le­ce­nie – roz­kaz – ale dzi­siaj to po pro­stu prawda.

Po­pra­wiam oku­lary na no­sie. I ze ści­skiem w żo­łądku, po­dob­nym do tremy na sce­nie, ru­szam po­woli, ostroż­nie. Pró­buję za­cho­wy­wać się tak, jakby żadna część mo­jego ciała, w środku i na ze­wnątrz, nie drgała i nie pul­so­wała. Sia­dam na krze­śle obok Ke­vina jak pod­czas nie­zli­czo­nych wcze­śniej­szych po­sił­ków ro­dzin­nych. Bo uwa­ża­li­śmy go za członka ro­dziny. Mama za­wsze to po­wta­rzała, cią­gle i cią­gle. Za­wsze był u nas mile wi­dziany. Za­wsze.

.

POŚNIA­DA­NIUWDOMU za­pada zu­pełna ci­sza. Ca­elin i Ke­vin wy­szli grać w ko­szy­kówkę z daw­nymi ko­le­gami z dru­żyny ze szkoły śred­niej. Tata po­je­chał do sklepu z na­rzę­dziami po ja­kiś spe­cjalny klucz, po­trzebny mu do za­mon­to­wa­nia no­wej desz­czow­nicy, którą ku­pił ma­mie na Gwiazdkę. Mama za­jęła się w swoim po­koju ad­re­so­wa­niem kar­tek no­wo­rocz­nych.

Ja sie­dzę w sa­lo­nie, wy­glą­da­jąc przez okno.

Rząd ko­lo­ro­wych świa­te­łek cho­in­ko­wych za­wie­szony wo­kół ga­rażu mi­go­cze spa­zma­tycz­nie w sza­rym świe­tle po­ranka. Chmury na­ra­stają jedna na dru­giej, bez końca. Niebo za­myka się nad nami. U są­sia­dów z domu obok z ol­brzy­miego Mi­ko­łaja uszło po­wie­trze. Ko­ły­sze się te­raz wolno na środku ośnie­żo­nego traw­nika jak chory zom­bie. Czuję się jak w tej sce­nie z Czar­no­księż­nika z kra­iny Oz, kiedy wszystko zmie­nia się z czarno-bia­łego w ko­lo­rowe. Tylko tym ra­zem jest ra­czej na od­wrót. Jak­bym za­wsze są­dziła, że rze­czy ist­nieją w ko­lo­rze, gdy tak na­prawdę są czarno-białe, a te­raz wresz­cie mogę to zo­ba­czyć.

– Do­brze się czu­jesz, Edy? – Mama po­ja­wia się znie­nacka w sa­lo­nie ze sto­sem ko­pert w ręce.

Wzru­szam ra­mio­nami w od­po­wie­dzi, ale my­ślę, że na­wet tego nie za­uważa.

Pa­trzę, jak pod zna­kiem stopu na rogu prze­jeż­dża bez za­trzy­my­wa­nia się sa­mo­chód. Kie­rowca pra­wie nie spraw­dza, czy droga jest pu­sta. My­ślę o tym, co się czę­sto mówi: że lu­dzie naj­czę­ściej po­wo­dują wy­padki dro­gowe mniej niż pół­tora ki­lo­me­tra od wła­snych do­mów. Może dla­tego, że kiedy wszystko jest ta­kie zna­jome, prze­sta­jesz zwra­cać uwagę na szcze­góły. Nie za­uwa­żasz tej jed­nej rze­czy, która się zmie­niła: jest usta­wiona na opak albo tro­chę prze­su­nięta, albo staje się nie­bez­pieczna. I za­czy­nam są­dzić, że może wła­śnie to mi się przy­da­rzyło.

– Wiesz, co my­ślę? – pyta mama to­nem, któ­rego używa w roz­mo­wach ze mną, od­kąd la­tem Ca­elin wy­je­chał do col­lege’u. – My­ślę, że je­steś wście­kła na brata, bo spę­dza z tobą mniej czasu, niż kiedy miesz­kał w domu. – Cią­gnie swój mo­no­log, nie cze­ka­jąc, aż po­wiem jej, że się myli. Aż po­wiem jej, że tak na­prawdę to ona jest wście­kła o to, że Ca­elin nie bywa w domu wy­star­cza­jąco czę­sto. – Wiem, że chcia­ła­byś, że­by­ście byli tylko we dwoje, tak jak kie­dyś. Ale on do­ra­sta. Oboje do­ra­sta­cie. On te­raz stu­diuje, Edy.

– Wiem o tym... – za­czy­nam, ale matka mi prze­rywa.

– Chce spo­tkać się ze zna­jo­mymi, kiedy tu przy­jeż­dża. Nie ma w tym nic złego.

Prawda jest taka, że kiedy Ca­elina nie ma w domu, żadne z nas nie wie, jak się za­cho­wy­wać w sto­sunku do reszty. Jak­by­śmy na­gle stali się so­bie obcy. Mój brat skle­jał na­szą ro­dzinę. Da­wał nam cel – po­wód i spo­sób na prze­by­wa­nie ze sobą. Bo co mamy ra­zem ro­bić, je­śli już nie ki­bi­cu­jemy mu na me­czach ko­szy­kówki? Jak mają brzmieć na­sze roz­mowy przy ku­chen­nym stole, je­śli Ca­elin nie za­ba­wia nas opo­wie­ściami o swo­ich co­dzien­nych za­ję­ciach? Ja na pewno nie na­daję się do tego, żeby go za­stą­pić, wszy­scy to wie­dzą. Co ta­kiego, do cho­lery, dzieje się w moim ży­ciu, co mo­głoby do­rów­nać nie­ustan­nemu, więk­szemu-niż-ży­cie roz­go­rącz­ko­wa­niu, które na­zywa się Ca­elin McCro­rey? Po­cząt­kowo my­śla­łam, że to okres przej­ściowy. Ale my po pro­stu tacy je­ste­śmy. Tata czuje się za­gu­biony bez in­nego fa­ceta w domu. Mama nie wie, co ze sobą zro­bić, kiedy Ca­elin nie zaj­muje jej ca­łego czasu i uwagi. A ja... ja chcę je­dy­nie od­zy­skać naj­lep­szego przy­ja­ciela. To ta­kie pro­ste, a za­ra­zem ta­kie skom­pli­ko­wane.

– To­bie też by nie za­szko­dziło, gdy­byś po­sze­rzyła ho­ry­zonty – mówi da­lej mama, prze­kła­da­jąc ko­perty z ręki do ręki. – Za­przy­jaź­nij się z kil­koma no­wymi oso­bami. Ofi­cjal­nie jest już nowy rok. – Uśmie­cha się. Ja nie. – Edy, wiesz, że uwa­żam, że Mara jest świetna, że jest dla cie­bie do­brą przy­ja­ciółką, ale mó­wię po pro­stu, że lu­dziom wolno mieć wię­cej niż jed­nego przy­ja­ciela w ży­ciu, to wszystko.

Wstaję i prze­cho­dzę obok niej, kie­ru­jąc się do kuchni. Na­le­wam so­bie szklankę wody tylko po to, żeby się sku­pić na czymś – czym­kol­wiek – in­nym niż mama, bez­sens tej roz­mowy i nie­koń­czący się ciąg my­śli tłu­ką­cych mi się po gło­wie.

Mama staje koło mnie przy ku­chen­nym bla­cie. Czuję, że wpa­truje się w mój pro­fil. To spra­wia, że chcę się ulot­nić ze swo­jej skóry. Mama wy­ciąga rękę, żeby za­ło­żyć mi grzywkę za ucho. Za­wsze tak robi. Ale się od­su­wam. Nie ce­lowo. A może tak. Nie je­stem pewna. Wiem, że zra­ni­łam jej uczu­cia. Otwie­ram usta, żeby ją prze­pro­sić, ale to, co się z nich wy­do­bywa, to:

– Za go­rąco tu­taj. Wy­cho­dzę.

– Jak uwa­żasz – mówi mama wolno, zdez­o­rien­to­wana.

Stopy niosą mnie jak naj­szyb­ciej, byle da­lej od niej. Ła­pię kurtkę z wie­szaka przy tyl­nych drzwiach, wsu­wam ko­zaki i wy­cho­dzę do ogrodu. Zmia­tam śnieg z sie­dze­nia drew­nia­nej huś­tawki. Czuję, jak si­niaki na moim ciele puchną w ze­tknię­ciu z zim­nym drew­nem i łań­cu­chami. Chcę po­sie­dzieć przez mo­ment w spo­koju – po­od­dy­chać, spró­bo­wać zro­zu­mieć, jak to się mo­gło stać, że zna­la­złam się w tym punk­cie, i wy­kom­bi­no­wać, co mam te­raz zro­bić.

Za­ci­skam po­wieki, za­pla­tam palce i – cho­ciaż nie ro­bię tego tak czę­sto, jak pew­nie po­win­nam – mo­dlę się. Mo­dlę się gor­li­wiej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Żeby to się od­stało. Że­bym się obu­dziła i żeby znowu było rano, tylko tym ra­zem żeby nic się nie stało w nocy.

Pa­mię­tam, że usia­dłam z nim przy stole. Gra­li­śmy w Mo­no­poly. Nic spe­cjal­nego. Wszystko było w po­rządku. Wła­ści­wie był dla mnie miły. Za­cho­wy­wał się tak, jakby... jakby mnie lu­bił. Jak­bym była kimś wię­cej niż tylko młod­szą sio­strą Ca­elina. Jak­bym była kimś praw­dzi­wym. Dziew­czyną, nie dzie­cia­kiem. Po­ło­ży­łam się spać szczę­śliwa. Po­ło­ży­łam się spać, my­śląc o nim. Ale na­stępna rzecz, którą pa­mię­tam, to to, że się obu­dzi­łam, kiedy się na mnie wdra­py­wał, przy­ci­skał dłoń do mo­ich ust i szep­tał za­mknij­się­za­mknij­się­za­mknij­się. I wszystko po­to­czyło się tak szybko. Gdyby to był tylko sen, tylko sen, z któ­rego mo­gła­bym się obu­dzić, to wciąż by­ła­bym bez­pieczna we wła­snym łóżku. To mia­łoby o wiele wię­cej sensu. I nic nie bę­dzie źle. Nic nie bę­dzie ina­czej. Będę w swoim łóżku i nic złego ni­gdy mi się tam nie przy­trafi.

– Obudź się! – Wy­daje mi się, że wy­szep­ta­łam to na głos. Boże, po pro­stu się obudź. Obudź się, Edy!

– Eden! – woła ja­kiś głos.

Otwie­ram gwał­tow­nie oczy. Serce osuwa mi się na dno żo­łądka, kiedy roz­glą­dam się wo­kół. Bo nie je­stem w łóżku. Je­stem w ogro­dzie, sie­dzę na huś­tawce, wo­kół łań­cu­chów mocno za­ci­skam zgra­białe palce.

– Co ty tam ro­bisz, roz­sz­cze­piasz atomy?! – krzy­czy mój brat, sto­jąc w tyl­nych drzwiach na­szego domu. – Ze sto razy już cię wo­ła­łem.

Pod­cho­dzi do mnie. Kroki sta­wia sze­roko, szybko i pew­nie, dep­cząc śnieg pod sto­pami. Pro­stuję krę­go­słup, kładę ręce na po­dołku i sta­ram się nie po­ka­zać po so­bie ni­czego, co by mu po­wie­działo, jak bar­dzo obce jest mi w tym mo­men­cie wła­sne ciało.

– Więc, Edy – za­czyna, sia­da­jąc koło mnie na huś­tawce – sły­sza­łem, że je­steś na mnie zła.

Sta­ram się uśmiech­nąć. Sta­ram się jak naj­le­piej uda­wać sie­bie.

– Niech zgadnę, kto ci to po­wie­dział.

– Po­dobno to dla­tego, że nie spę­dzam z tobą dość czasu. – Jego pół­u­śmiech mówi mi, że wie­rzy jej po­ło­wicz­nie.

– Nie, to nie to.

– No do­brze, bo wiesz, za­cho­wu­jesz się bar­dzo dziw­nie. – Daje mi kuk­sańca w ra­mię i do­daje z uśmie­chem: – Na­wet jak na cie­bie.

Może to moja szansa. Czy Ke­vin na­prawdę by mnie za­bił, gdy­bym po­wie­działa...? Czy mógłby mnie na­prawdę za­bić? Mógłby. Upew­nił się, że wiem, że mógłby, gdyby chciał. Ale w tej chwili go tu nie ma. Jest za to Ca­elin. Żeby mnie chro­nić i być po mo­jej stro­nie.

– Ca­eli­nie, pro­szę, nie wy­jeż­dżaj ju­tro – wy­rzu­cam z sie­bie, czu­jąc, jak ogar­nia mnie ja­kaś pa­ląca ko­niecz­ność. – Nie wra­caj do col­lege’u. Po pro­stu mnie nie zo­sta­wiaj, do­brze? Pro­szę! – bła­gam go, na skraju łez.

– Co? – pyta nie­malże ze śmie­chem w gło­sie. – Co cię na­pa­dło? Edy, mu­szę wró­cić. Nie mam wy­boru. Wiesz o tym.

– Nie­prawda. Masz. Masz wy­bór. Mógł­byś się prze­nieść tu­taj. Do­sta­łeś tu sty­pen­dium, pa­mię­tasz?

– Ale z niego zre­zy­gno­wa­łem. – Robi prze­rwę, przy­glą­da­jąc mi się z nie­pew­no­ścią. – Po­słu­chaj, nie wiem, co ci po­wie­dzieć. Ty tak na se­rio?

– Po pro­stu nie chcę, że­byś wy­jeż­dżał.

– W po­rządku, teo­re­tycz­nie po­wiedzmy, że zo­stanę. Okej? Ale co ze stu­diami? Jest śro­dek roku aka­de­mic­kiego. Wszyst­kie moje rze­czy są tam. Moja dziew­czyna jest tam. Moje ży­cie jest te­raz tam, Edy. Nie mogę rzu­cić wszyst­kiego i wpro­wa­dzić się z po­wro­tem do domu po to, że­by­śmy mo­gli spę­dzać ra­zem czas, czy co­kol­wiek ci cho­dzi po gło­wie.

– Nie to mia­łam na my­śli. Nie trak­tuj mnie jak dziecka – mó­wię do niego ci­cho.

– Nie chcę cię mar­twić, Edy, ale je­steś dziec­kiem. – Ca­elin uśmie­cha się, kle­piąc mnie po ra­mie­niu. – Poza tym, jak miałby po­ra­dzić so­bie Ke­vin? Miesz­kamy ra­zem. Dzie­limy się sa­mo­cho­dem. Dzie­limy się ra­chun­kami. Wszyst­kim. Tro­chę po­le­gamy te­raz na so­bie, Edy. Sprawy do­ro­słych. Wiesz?

– Ja też na to­bie po­le­gam. Po­trze­buję cię.

– Od kiedy? – pyta ze śmie­chem.

– To wcale nie jest śmieszne. Je­steś moim bra­tem, nie Ke­vina – pra­wie krzy­czę. Drży mi głos.

– W po­rządku, w po­rządku. – Prze­wraca oczami. – Je­śli twoim po­sta­no­wie­niem no­wo­rocz­nym było, żeby się po­zbyć po­czu­cia hu­moru, to ewi­dent­nie świet­nie ci idzie. – Wstaje, jakby uznał, że roz­mowa jest skoń­czona, po­nie­waż po­wie­dział, co miał do po­wie­dze­nia. – No chodź, wra­cajmy do środka. – Wy­ciąga do mnie rękę.

Czuję, jak moje stopy opie­rają się o śnieg. Moje nogi in­stynk­tow­nie za­czy­nają po­dą­żać za nim, jak za­wsze. Moja ręka unosi się w jego kie­runku. Ale gdy moje palce znaj­dują się tuż-tuż od jego dłoni, coś we mnie pęka. Fi­zycz­nie pęka. Gdyby moje ciało było ma­szyną, kółka zę­bate w środku za­trzy­ma­łyby się wła­śnie ze zgrzy­tem. W mo­ich mię­śniach na­stę­puje zwar­cie i ciało prze­staje się ru­szać.

– Nie – mó­wię do­bit­nie.

Mój głos brzmi, jakby na­le­żał do ko­goś in­nego.

Ca­elin staje jak wryty, pa­trząc na mnie z góry. Za­sko­czony, bo do­tych­czas nie po­wie­dzia­łam mu „nie” ani razu w ży­ciu. Prze­stę­puje z nogi na nogę i lekko prze­chyla głowę jak pies. Wy­dy­cha ob­ło­czek po­wie­trza z uśmiesz­kiem i otwiera usta. Ale nie mogę do­pu­ścić, by wy­po­wie­dział ja­ką­kol­wiek prze­mą­drzałą uwagę, którą jego mózg wła­śnie pró­buje wy­pro­du­ko­wać.

– Nic nie ro­zu­miesz! – Gdy­bym nie za­ci­skała tak mocno zę­bów, byłby to krzyk.

– Nie ro­zu­miem czego? – Jego głos brzmi o oktawę za wy­soko. Ca­elin roz­gląda się wo­kół, jakby stał tu jesz­cze ktoś, kto po­wi­nien był go we wszystko wta­jem­ni­czyć.

– Je­steś moim bra­tem. – Czuję, jak słowa za­pa­dają mi się w gar­dle jak la­wina. – Nie Ke­vina!

– O co ci cho­dzi? Wiem to!

Wstaję. Nie mogę po­zwo­lić mu uciec, do­póki nie do­wie się prawdy. Do­póki nie po­wiem mu, co się stało.

– Je­śli to wiesz, to dla­czego on za­wsze tu jest? Dla­czego za­wsze go ze sobą przy­wo­zisz? Ma swoją wła­sną ro­dzinę! – Głos mi się ła­mie i nie mogę po­wstrzy­mać pła­czu.

– Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łaś pro­blemu z tym, że spę­dza u nas czas. Wręcz prze­ciw­nie. – Ostat­nie zda­nie za­wisa w po­wie­trzu jak od­głos echa.

Spo­glą­dam na niego. Na­wet przez roz­ma­zu­jące ob­raz łzy wi­dzę, że jest wście­kły.

– Co to zna­czy – wzdry­gam się – wręcz prze­ciw­nie?

– To zna­czy, że może już czas so­bie od­pu­ścić to całe pod­ko­chi­wa­nie się w nim jak uczen­nica? Przez ja­kiś czas to było słod­kie, a na­wet za­bawne, ale już prze­stało, nie wy­daje ci się? Ro­bisz się przez to, bo ja wiem, wredna. Za­cho­wu­jesz się jak nie ty. – A po­tem do­daje, bar­dziej do sie­bie: – Wiesz, pew­nie po­wi­nie­nem był to prze­wi­dzieć. To śmieszne, bo Ke­vin i ja do­piero co roz­ma­wia­li­śmy na ten te­mat.

– Co? – sa­pię ci­cho, le­d­wie mo­gąc się zmu­sić do pod­nie­sie­nia głosu cho­ciaż odro­binę.

Nie mogę w to uwie­rzyć. Nie mogę uwie­rzyć, że na­prawdę to zro­bił. Udało mu się na­sta­wić mo­jego brata – mo­jego praw­dzi­wego naj­lep­szego przy­ja­ciela, mo­jego so­jusz­nika – prze­ciwko mnie.

– Nie­ważne – ucina.

Od­dala się ode mnie, wy­rzu­ca­jąc ręce w po­wie­trze. A ja mogę tylko pa­trzeć, jak robi się co­raz mniej­szy, pa­trzeć, jak blak­nie i tra­cąc ko­lory, staje się czarno-biały jak wszystko inne. Stoję tak przez ja­kiś czas, pró­bu­jąc roz­szy­fro­wać, jak za nim iść, jak się ru­szyć – jak ist­nieć w świe­cie, gdzie Ca­elin nie stoi już dłu­żej po mo­jej stro­nie.

***

Tej nocy de­li­kat­nie za­my­kam drzwi do swo­jego po­koju. Prze­krę­cam za­mek o dzie­więć­dzie­siąt stopni i szar­pię za klamkę naj­moc­niej, jak tylko mogę, żeby się upew­nić, że się nie otwo­rzą. Po­tem się od­wra­cam i pa­trzę na łóżko – po­ściel i na­rzuta są czy­ste, łóżko jest za­słane. Nie wiem, jak prze­trwam choćby jesz­cze jedną mi­nutę, je­żeli nie opo­wiem ko­muś o tym, co się stało. Wy­cią­gam z kie­szeni te­le­fon i wy­bie­ram nu­mer Mary. Ale prze­ry­wam po­łą­cze­nie.

Włą­czam lampę pod su­fi­tem i lampkę na biurku i wy­cią­gam z gór­nej półki w sza­fie śpi­wór. Roz­kła­dam go na pod­ło­dze i pró­buję my­śleć o czym­kol­wiek, tylko nie o tym, dla­czego nie mogę się zmu­sić, żeby spać we wła­snym łóżku. Ni to opa­dam, ni to zwa­lam się na zie­mię. Na­cią­gam na głowę po­duszkę i pła­czę tak bar­dzo, że nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek uda mi się prze­stać. Pła­czę przez, jak mi się wy­daje, całą wiecz­ność. Pła­czę do chwili, kiedy nie mam już łez, jak­bym je wszyst­kie wy­lała, jak­bym uszko­dziła so­bie cho­lerne ka­na­liki łzowe. Po­tem tylko wy­daję od­głosy: ła­pię od­de­chy i po­cią­gam no­sem. Czuję, że mo­gła­bym po pro­stu usnąć i się nie obu­dzić. W rze­czy sa­mej nie­mal mam na to na­dzieję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Cho­ciaż ta książka jest utwo­rem fik­cyj­nym, zdaję so­bie sprawę, że mi­liony praw­dzi­wych na­sto­la­tek w ten czy inny spo­sób dzielą do­świad­cze­nia Eden. Nie­stety ich hi­sto­rie nie są nowe, ale ab­so­lut­nie na­leży je opo­wia­dać. Cią­gle i cią­gle od nowa.

Je­śli chcia­ła­byś z kimś o tym po­roz­ma­wiać, wiedz, że ist­nieją lu­dzie, któ­rzy cię wy­słu­chają. Któ­rzy ci po­mogą. Fun­da­cja Da­jemy Dzie­ciom Siłę pro­wa­dzi ano­ni­mowy te­le­fon za­ufa­nia dla dzieci i mło­dzieży pod bez­płat­nym nu­me­rem 116 111. Wię­cej in­for­ma­cji znaj­dziesz na ich stro­nie in­ter­ne­to­wej www.116111.pl

Mo­żesz rów­nież skon­tak­to­wać się z Ogól­no­pol­skim Po­go­to­wiem dla Ofiar Prze­mocy w Ro­dzi­nie „Nie­bie­ska Li­nia” pod nu­me­rem 800 120 002.