Już zawsze będę sobą - Amber Smith - ebook + książka

Już zawsze będę sobą ebook

Amber Smith

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W wyczekiwanej kontynuacji bestsellera „New York Timesa” Już nie ma dawnej mnie, która z bolesną szczerością przedstawia proces radzenia sobie z traumą, Eden i Josh postanawiają dać swojemu związkowi kolejną szansę.

Nigdy nie mieli możliwości zbudowania zdrowego związku. Kiedy spotykali się w liceum, każde z nich borykało się z własnymi problemami, które przeszkadzały im w nawiązaniu głębokiej więzi. Eden dźwigała brzemię wyniszczającej napaści, o której Josh nie miał pojęcia, on sam natomiast zmagał się z własnymi demonami.

Kilka miesięcy po tym, jak Eden i dwie inne dziewczyny publicznie oskarżyły swojego napastnika, Eden rozpoczyna studia, a jej sprawa trafia do sądu. Wydaje się, że Eden i Josh w końcu znaleźli się we właściwym miejscu i czasie, aby ich związek miał szansę się udać. Ale czy ich miłość jest wystarczająco silna, aby sprostać wyzwaniom i chaosowi związanymi z nauką w college’u oraz druzgocącym realiom procesu, który zadecyduje o tym, czy sprawiedliwości stanie się zadość?

Odważna i skomplikowana podróż prowadząca do uzdrowienia, zbudowania relacji i odkrycia życia po traumie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 469

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PetrenkoO

Nie oderwiesz się od lektury

zarówno jak pierwsza, tak i druga są niesamowite. jedynie zabrakło mi trochę "czasu" na całkowite dojście do siebie dla Eden, bo wydaje mi się, że poszło trochę za szybko. ale cudowna historia ❤️
00
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Ciężko się to czytało, ale jest nadzieja
00



Ty­tuł ory­gi­nału: THE WAY I AM NOW
Co­py­ri­ght © 2023 by Am­ber Smith Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina sp. z o.o.
Co­ver de­sign by De­bra Sfet­sios-Co­no­ver © 2023 by Si­mon & Schu­s­ter, Inc.
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nie: Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-928-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla nas.

Dla wszyst­kich nas –

po­ra­nio­nych i da­le­kich od ide­ału –

któ­rzy mają od­wagę ma­rzyć,

mieć na­dzieję i le­czyć rany.

OD AU­TORKI

Droga Czy­tel­niczko,

kiedy po­nad dzie­sięć lat temu na­pi­sa­łam książkę Już nie ma tam­tej mnie, nie pla­no­wa­łam, że kto­kol­wiek ją prze­czyta. Nie by­łam pewna, czy będę w sta­nie po­dzie­lić się ze świa­tem czymś tak oso­bi­stym. Pi­sa­łam ją tylko dla sie­bie, aby prze­pra­co­wać wła­sne my­śli i uczu­cia – my­śli i uczu­cia osoby, która prze­żyła traumę, i która zna wiele osób, które do­świad­czyły prze­mocy i wy­ko­rzy­sty­wa­nia. Ale kiedy za­czę­łam nie­śmiało dzie­lić się tym, co na­pi­sa­łam, z kil­kor­giem bli­skich przy­ja­ciół, stało się ja­sne, że ta hi­sto­ria jest więk­sza ode mnie. Za­czę­łam mieć na­dzieję, że może wnieść coś zna­czą­cego do dys­ku­sji.

Za­wsze mia­łam wła­sne prze­my­śle­nia na te­mat tego, co da­lej stało się z Eden. Lecz kiedy na po­czątku 2015 roku przy­go­to­wa­łam osta­teczny szkic po­wie­ści, nie mo­głam się zmu­sić do na­pi­sa­nia za­koń­cze­nia, w które w głębi serca nie wie­rzy­łam. Nie po­tra­fi­łam też dać Eden za­koń­cze­nia, na które nie za­słu­gi­wała. Po­zo­sta­wi­łam więc moją hi­sto­rię z pro­my­kiem na­dziei na końcu, z pew­nego ro­dzaju ży­cze­niem.

Hi­sto­ria Eden do­tyka wielu te­ma­tów, ale w grun­cie rze­czy cho­dzi w niej o od­na­le­zie­nie wła­snego głosu, i rze­czy­wi­ście pod­czas pi­sa­nia ja od­na­la­złam swój. W ciągu ostat­nich lat zo­ba­czy­łam od­wagę i wa­lecz­ność tak wielu lu­dzi dzia­ła­ją­cych na rzecz ru­chu #Me­Too. Nie go­dzili się na uci­sza­nie, wal­czyli choćby o odro­binę spra­wie­dli­wo­ści. Mnó­stwo osób kon­tak­to­wało się rów­nież ze mną, by przy­znać w za­ufa­niu, jak wielką po­cie­chę od­czuło, do­strze­ga­jąc w hi­sto­rii Eden – ni­czym w lu­strze – wła­sne do­świad­cze­nia. Wzmoc­niona ich gło­sami, w mo­ich ko­lej­nych książ­kach wró­ci­łam do te­matu mi­ło­ści i nie­na­wi­ści, prze­mocy i spra­wie­dli­wo­ści. Jed­nak Eden za­wsze po­zo­stała przy mnie. Po­my­sły po­ja­wiały się nie­spo­dzie­wa­nie, stu­kały mnie w ra­mię i szep­tały do ucha, nie chcąc odejść. W końcu, zbu­do­wana Wa­szą siłą i wraż­li­wo­ścią, do­szłam do wnio­sku, że pora na ko­lejny roz­dział hi­sto­rii Eden – nowy po­czą­tek.

Z wy­ra­zami mi­ło­ści,

Am­ber

EDEN

Znowu zni­kam. Za­czyna się od kra­wę­dzi. Czuję, jak moje koń­czyny się roz­my­wają. Palce u rąk i nóg drę­twieją bez ostrze­że­nia. Chwy­tam brzeg umy­walki i pró­buję się pod­nieść, ale moje ręce nie re­agują. Ra­miona są słabe. A te­raz jesz­cze ko­lana chcą się ugiąć.

Moje serce pom­puje krew. Szybko i gwał­tow­nie.

Pró­buję wziąć od­dech.

Płuca wy­dają się wy­peł­nione ce­men­tem, są cięż­kie i zbite.

Nie po­win­nam się na to zga­dzać. Jesz­cze nie te­raz. Za wcze­śnie.

Prze­su­wam dło­nią po za­pa­ro­wa­nym lu­strze, ale moje od­bi­cie zbyt szybko za­cho­dzi mgłą. Dławi mnie śmiech lub płacz, nie po­tra­fię roz­po­znać, bo na­prawdę zni­kam. Do­słow­nie, w prze­no­śni i w każdy inny spo­sób. Już pra­wie mnie nie ma. Za­ci­snąw­szy mocno oczy, pró­buję zlo­ka­li­zo­wać jedną myśl – tylko jedną – coś, co ka­zała mi zro­bić w mo­men­cie, gdy to się sta­nie.

„Wy­mień pięć rze­czy, które wi­dzisz”. Otwie­ram oczy. Szczo­teczki do zę­bów w ce­ra­micz­nym uchwy­cie. Je­den. Okay. Jest okay. Dwa: mój te­le­fon na bla­cie, który roz­świe­tla się se­rią ese­me­sów. Trzy: szklanka wody, po­kryta kro­pel­kami w wy­niku kon­den­sa­cji. Cztery: bursz­ty­nowa bu­telka pełna ta­ble­tek, któ­rych tak bar­dzo sta­ram się nie po­trze­bo­wać. Spo­glą­dam w dół na moje ręce, na­dal nie jest do­brze. To już pięć.

„Cztery rze­czy, które czu­jesz”. Woda spły­wa­jąca z mo­ich wło­sów po ple­cach i ra­mio­nach. Śli­skie płytki pod sto­pami. Na­kroch­ma­lony ręcz­nik owi­nięty wo­kół wil­got­nego ciała. Por­ce­la­nowa umy­walka, chłodna i twarda w mo­ich zdrę­twia­łych dło­niach.

„Trzy dźwięki”. War­kot wen­ty­la­tora, sa­pa­nie wy­wo­łane moim płyt­kim i co­raz szyb­szym od­de­chem oraz pu­ka­nie do drzwi ła­zienki.

„Dwa za­pa­chy”. Brzo­skwi­niowo-śmie­tan­kowy szam­pon. Eu­ka­lip­tu­sowy płyn do my­cia ciała.

„Je­den smak”. Mię­towy płyn do płu­ka­nia jamy ust­nej, przez który prze­bija się nuta wy­mio­cin, na sku­tek czego po­now­nie robi mi się nie­do­brze. Prze­ły­kam z tru­dem ślinę.

– Do kurwy nę­dzy – sy­czę, po­now­nie prze­cie­ra­jąc lu­stro. Tym ra­zem obiema dłońmi, uło­żyw­szy jedną na dru­giej, szo­ruję jego ta­flę. Nie chcę się pod­da­wać temu uczu­ciu. Nie dziś. Za­ci­skam palce w pię­ści i czuję, jak strze­lają mi kostki. Biorę wdech, zbyt gwał­towny, ale w końcu udaje mi się za­czerp­nąć po­wie­trza. – Nic ci nie jest – ro­bię wy­dech. – Nic mi nie jest – okła­muję sie­bie.

Wpa­truję się w czarne kółko od­pływu, a mój wzrok po­now­nie prze­suwa się w kie­runku bu­telki. W po­rządku. Prze­krę­cam na­krętkę swo­imi bez­u­ży­tecz­nymi pal­cami i po­zwa­lam jed­nej ta­bletce, która kon­sy­sten­cją przy­po­mina kredę, spaść na moją dłoń. Po­ły­kam ją bez wa­ha­nia. A po­tem jed­nym hau­stem opróż­niam całą szklankę wody. Strużki płynu, są­czące się z ką­ci­ków ust, suną w dół po mo­jej szyi. Nie za­wra­cam so­bie na­wet głowy ich wy­cie­ra­niem.

– Edy? – To moja mama; znowu puka do drzwi. – Wszystko w po­rządku? Przy­je­chała Mara.

– Tak, ja... – Mój od­dech za­trzy­muje się na tym sło­wie. – Je­stem pra­wie go­towa.

JOSH

Mi­nęły cztery mie­siące od mo­jej ostat­niej wi­zyty w domu. Cztery mie­siące, od­kąd wi­dzia­łem ro­dzi­ców. Cztery mie­siące od kłótni z tatą. Cztery mie­siące, od­kąd by­łem w swoim po­koju. Je­stem w domu za­le­d­wie kilka go­dzin, na­wet nie wi­dzia­łem się jesz­cze z tatą, a już czuję, że się du­szę.

Pa­dam na łóżko i po­zwa­lam gło­wie za­to­nąć w po­dusz­kach, a kiedy za­my­kam oczy, przy­się­gam, że przez chwilę czuję jej za­pach. Ostat­nim ra­zem, gdy tu by­łem, ona le­żała obok mnie, w moim łóżku. Nie było już mię­dzy nami żad­nych ta­jem­nic. Od­wra­cam głowę, przy­kła­dam po­duszkę do twa­rzy i tym ra­zem ro­bię głęb­szy wdech.

Te­le­fon w mo­jej dłoni za­czyna wi­bro­wać. To Do­mi­nic, mój współ­lo­ka­tor, który w za­sa­dzie spa­ko­wał moją torbę, po czym wy­cią­gnął mnie z na­szego miesz­ka­nia, we­pchnął do swo­jego sa­mo­chodu i przy­wiózł do domu. Mu­sia­łem kie­dyś wró­cić.

Od­czy­tuję ese­mesa.

Mó­wię po­waż­nie. Bądź go­towy za 10 min... i na­wet nie myśl o ucieczce.

Za­czy­nam od­pi­sy­wać, lecz na­gle w mo­ich my­ślach znowu po­ja­wia się po­stać Eden, więc za­miast do­koń­czyć, od­naj­duję na­sze wia­do­mo­ści. Trzy ostat­nie wciąż po­zo­stają bez od­po­wie­dzi. Nie za­glą­da­łem do nich od ja­kie­goś czasu, ale te­raz czy­tam je po­now­nie, pró­bu­jąc się do­wie­dzieć, co po­wie­dzia­łem źle. Wi­dzia­łem ar­ty­kuł o jego aresz­to­wa­niu. Za­py­ta­łem ją, jak so­bie z tym wszyst­kim ra­dzi. Przy­po­mnia­łem jej, że je­stem jej przy­ja­cie­lem. Po­wie­dzia­łem, że gdyby cze­goś po­trze­bo­wała, może na mnie li­czyć. Zaj­rza­łem do niej kilka dni póź­niej, a po­tem jesz­cze raz w ko­lej­nym ty­go­dniu. Na­wet za­dzwo­ni­łem i zo­sta­wi­łem gło­sówkę.

Moja ostat­nia wia­do­mość brzmiała: Czy po­wi­nie­nem się mar­twić?

Nie od­po­wie­działa, a ja nie chcia­łem na­ci­skać. Mi­nęło kilka mie­sięcy, a my na­dal tkwimy w pew­nego ro­dzaju za­wie­sze­niu. Wy­stu­kuję pro­ste Hej i wpa­truję się w słowo. Trzy li­tery pro­wo­kują mnie, bym na­ci­snął kla­wisz wy­sy­ła­nia wia­do­mo­ści.

Sły­szę dwa mocne puk­nię­cia, po któ­rych na­stę­puje chwila prze­rwy i jesz­cze jedno. Drzwi mo­jej sy­pialni się otwie­rają. To mój tata.

– Josh? – mówi. – Przy­je­cha­łeś.

– Tak. – Szybko usu­wam za­pi­sane przed chwilą słowo i kładę te­le­fon na łóżku ekra­nem do dołu. – Co tam?

– Nic, chcia­łem się tylko przy­wi­tać. – Wsuwa ręce głę­boko w kie­sze­nie dżin­sów. Jego wzrok jest przy­tomny i pe­łen sku­pie­nia, gdy na mnie pa­trzy. – Nie wi­dzia­łem two­jego sa­mo­chodu na ze­wnątrz.

– Przy­wiózł mnie Do­mi­nic – wy­ja­śniam ze świa­do­mo­ścią, że moja czuj­ność przy­gasa na tyle, by za­czął wzbie­rać we mnie gniew.

– Aha – mówi, ki­wa­jąc głową.

Pod­no­szę te­le­fon, ma­jąc na­dzieję, że zro­zu­mie alu­zję.

– Je­śli masz chwilę, bar­dzo chciał­bym z tobą po­roz­ma­wiać. O tym, co się wy­da­rzyło, gdy ostat­nio by­łeś w domu. Słu­chaj, wiem, że nie było mnie przy to­bie, kiedy bo­ry­ka­łeś się... – Prze­rywa, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów, żeby do­koń­czyć zda­nie, ale po­dej­rze­wam, że ich nie znaj­dzie.

Ob­ser­wuję go uważ­nie, cze­kam, by zo­ba­czyć, czy rze­czy­wi­ście pa­mięta, z czym bo­ry­ka­łem się przed wy­jaz­dem. Za­kła­dam się sam z sobą. Je­śli przy­po­mni so­bie choć czę­ściowo to, co miało miej­sce cztery mie­siące temu, zo­stanę dziś w domu. Speł­nię jego prośbę i po­roz­ma­wiam z nim. Po­wiem mu, że mu wy­ba­czam i może na­wet bę­dzie to szczere.

– Wiesz – za­czyna znowu – kiedy bo­ry­ka­łeś się z tym wszyst­kim.

– Co to ma być, za­dość­uczy­nie­nie? – py­tam. – Już dzie­wiąty krok? Po raz ko­lejny – do­daję pod no­sem.

– Nie – mówi ci­cho, a na jego twa­rzy po­ja­wia się gry­mas. – To nie tak, Josh.

Wzdy­cham i od­kła­dam te­le­fon.

– Tato, prze­pra­szam – mó­wię, cho­ciaż nie jest mi przy­kro. Nie chcę jed­nak, żeby znowu wró­cił do pi­cia tylko dla­tego, że za­da­łem mu cios po­ni­żej pasa. – Cho­lera, po pro­stu...

– Nie, w po­rządku, Jo­shie. – Wy­ciąga ręce przed sie­bie na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej i po­trząsa głową. – W po­rządku. Za­słu­ży­łem na to. Cofa się o kilka kro­ków i ła­pie za fra­mugę mo­ich drzwi, jakby po­trze­bo­wał cze­goś, czego mógłby się przy­trzy­mać. Otwiera usta, żeby po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale prze­rywa mu dzwo­nek do drzwi. Sły­szę, jak na dole mama roz­ma­wia z Do­mi­ni­kiem.

– Nie wiem, dla­czego to po­wie­dzia­łem – pró­buję raz jesz­cze. – Prze­pra­szam.

– W po­rządku – od­po­wiada bez­gło­śnie, po czym od­wraca się w stronę ko­ry­ta­rza, wi­ta­jąc się z Do­mi­ni­kiem ni­czym ide­alny oj­ciec, któ­rym cza­sami na­prawdę jest.

– Do­mi­nic Di­Carlo we wła­snej oso­bie! Sły­sza­łem, że mia­łeś do­bry se­zon. – Nie wspo­mina, że mój se­zon był do dupy – nie musi tego ro­bić, wszy­scy to wiemy. – Pew­nie trzy­masz tego tu­taj w ry­zach – do­daje w ten swój do­bro­duszny spo­sób.

– Jak naj­bar­dziej – żar­tuje Do­mi­nic, ści­ska­jąc wy­cią­gniętą dłoń taty. – Ktoś musi. – Uśmie­cha się, lecz jego do­bry na­strój mija, gdy spo­gląda na mnie. Zdej­muje mi czapkę z głowy i pró­buje wy­gła­dzić za­gnie­ce­nia na mo­jej ko­szuli.

– Czło­wieku, jak ty wy­glą­dasz...

EDEN

Moje ręce są spo­kojne, gdy się­gają do klamki. Są spo­kojne, gdy opusz­czam osłonę prze­ciw­sło­neczną w sa­mo­cho­dzie Mary i na­kła­dam tusz na rzęsy. Steve zaj­muje sie­dze­nie obok mnie, splata swoje palce z mo­imi i uśmie­cha­jąc się słodko, mówi:

– Hej, tę­sk­ni­łem za tobą.

Moje serce zwol­niło, po­nie­waż lek tra­fił już do krwio­biegu. I choć zdaję so­bie sprawę, że to nie jest praw­dziwy spo­kój, chyba wy­star­czy, bym mo­gła zro­bić to dla mo­ich przy­ja­ciół. Bym mo­gła wyjść z domu i za­cho­wy­wać się nor­mal­nie ostat­niej nocy przed zrzu­ce­niem na nich ko­lej­nej bomby. Od­po­wia­dam więc kłam­stwem:

– Ja za tobą też.

Chło­pak Mary, Ca­me­ron, wsiada do sa­mo­chodu i za­trza­skuje drzwi od strony pa­sa­żera. Ca­łuje Marę, a po­tem spo­gląda na mnie i mówi:

– Praw­do­po­dob­nie prze­ga­pimy sup­port.

– Nie prze­ga­pimy – od­po­wiada Steve, po czym po­chyla się w moją stronę i ca­łuje od­sło­nięte ra­mię. – Cie­szę się, że zde­cy­do­wa­łaś się przyjść.

– Ja też się cie­szę – po­wta­rzam, czu­jąc, że po­win­nam mó­wić szcze­rze.

– Naj­wyż­szy czas, że­byś znowu wy­szła do lu­dzi – mówi.

– To samo jej po­wie­dzia­łam, Steve – wtrąca z uśmie­chem Mara. – Po­trak­tuj dzi­siej­szy wie­czór jako nowy po­czą­tek – do­daje. – W po­nie­dzia­łek wró­cisz do szkoły, a po­tem zo­sta­nie tylko kilka mie­sięcy do za­koń­cze­nia li­ceum. W końcu. Za­słu­ży­li­śmy na to!

– Ja­sne, że tak – zga­dza się Ca­me­ron.

Za­cho­wują się, jak­bym wra­cała do zdro­wia po gry­pie. Jakby po ujaw­nie­niu mo­ich ta­jem­nic wszystko ma­gicz­nie wró­ciło do nor­mal­no­ści. Bez względu na to, czym ta nor­mal­ność kie­dyś była. Jakby ukoń­cze­nie li­ceum nie było ostat­nią rze­czą, o któ­rej te­raz my­ślę. A może mają ra­cję. Może po­win­nam po pro­stu zi­gno­ro­wać całe to ota­cza­jące mnie gówno i przez na­stępne dwa mie­siące za­cho­wy­wać się jak zwy­kła na­sto­latka. Póki jesz­cze mogę.

– Ca­me­ron – sły­szę swój głos uno­szący się po­nad mu­zyką. Wszy­scy się od­wra­cają, by na mnie spoj­rzeć. – I tak ku­pi­li­śmy bi­lety na gwiazdę wie­czoru, prawda? Więc je­śli się spóź­nimy, nic się nie sta­nie.

Nie żeby mnie to ob­cho­dziło, ale by­łam im winna tro­chę en­tu­zja­zmu.

Prze­wraca oczami i spo­gląda do tyłu, mru­cząc:

– Chcia­łaś po­wie­dzieć, że to ja ku­pi­łem bi­lety. – Ca­me­ron jest je­dyną osobą, która nie udaje, i która nie jest dla mnie miła tylko dla­tego, że spo­tkało mnie coś złego, a ja przez to czuję wo­bec niego dziwną wdzięcz­ność. – Mo­żesz mi zwró­cić pie­nią­dze w każ­dej chwili.

Na­sza sprzeczka spra­wia, że Mara się uśmie­cha. Na­to­miast Steve trzyma moją rękę zbyt mocno. Oboje biorą tę wy­mianę zdań za do­bry znak, my­śląc, że wciąż mam w so­bie chęć do walki. Od­chrzą­kuję, przy­go­to­wu­jąc się do wy­gło­sze­nia oświad­cze­nia, które moja te­ra­peutka po­mo­gła mi wy­pra­co­wać pod­czas se­sji w tym ty­go­dniu.

– Ko­chani – za­czy­nam. – Chcia­łam tylko po­wie­dzieć... Mi­nęło tro­chę czasu, od­kąd prze­by­wa­łam w oto­cze­niu wielu lu­dzi i mogę do­świad­czyć lęku albo...

– W po­rządku – prze­rywa mi Steve i przy­ciąga do sie­bie. – Nie martw się, bę­dziemy przy to­bie.

– Okej, cho­dzi o to, że mogę po­trze­bo­wać kilku mi­nut, by za­czerp­nąć tro­chę po­wie­trza albo coś w tym ro­dzaju. I je­śli do tego doj­dzie, nie bę­dzie to nic wiel­kiego, więc nie chcę, żeby kto­kol­wiek się mar­twił lub czuł, że mu­simy wyjść. – Nie po­szło mi tak gładko, jak ćwi­czy­łam, ale po­wie­dzia­łam, co mu­sia­łam. Wy­zna­czy­łam gra­nice.

Spo­gląda na mnie ner­wowo oczami jak u szcze­niaczka, a w lu­sterku wstecz­nym do­strze­gam do­cie­kliwy wzrok Mary.

– To zna­czy, może nic się nie wy­da­rzy. Trudno po­wie­dzieć – do­daję, żeby prze­stali na mnie pa­trzeć w ten spo­sób. – Albo mogę się na­prawdę upić i wszy­scy bę­dziemy się, kurwa, świet­nie ba­wić.

– Edy – beszta mnie Mara, a w tym sa­mym cza­sie Steve krzy­czy: – Nie!

– Żar­tuję – mó­wię z uśmie­chem. Mi­nęły cztery mie­siące, od­kąd zro­bi­łam coś złego. Cho­ciaż moja te­ra­peutka po­le­ci­łaby mi za­stą­pić słowo „złe” przy­miot­ni­kiem „nie­zdrowe”. Nie pi­łam, nie ćpa­łam, nie pa­li­łam żad­nych sub­stan­cji. Na­dal nie je­stem pewna, w jaki spo­sób bra­nie ta­ble­tek w mo­men­cie, gdy czuję się przy­tło­czona, różni się od in­nych „nie­zdro­wych” na­wy­ków. Nie wiem, kto de­cy­duje o tym, co jest do­bre, a co złe. Ale i tak to ro­bię. Prze­strze­gam tych za­sad, po­nie­waż chcę się le­piej po­czuć. Chcę być lep­sza. Na­prawdę.

Wy­cho­dząc z par­kingu, mi­jamy grupę lu­dzi z col­lege’u. Z drin­kami w dło­niach kręcą się wo­kół sta­rego drew­nia­nego stołu pik­ni­ko­wego, który spra­wia wra­że­nie, jakby czę­ściowo wspie­rał się na be­to­no­wych ścia­nach bu­dynku. Wy­pusz­czany przez nich dym pa­pie­ro­sowy do mnie woła, a ja ob­ser­wuję, jak się śmieją, roz­le­wa­jąc przy tym drinki. Gdyby nie to, że Steve trzyma mnie mocno za rękę, gdyby nie to, że te­raz wszystko wy­gląda ina­czej, pew­nie pod­ry­fo­wa­ła­bym w ich kie­runku, znaj­du­jąc so­bie ła­twą prze­strzeń, w któ­rej mo­gła­bym się zmie­ścić dzi­siej­szego wie­czoru.

Ale te­raz wszystko na­prawdę wy­gląda ina­czej; ten ro­dzaj ła­twych roz­wią­zań już dla mnie nie ist­nieje.

Przy drzwiach każdy z nas otrzy­muje opa­skę UN­DER 21 w ko­lo­rze neo­no­wego różu. Za­kła­da­jący ją fa­cet mi­mo­wol­nie mu­ska we­wnętrzną stronę mo­jego nad­garstka. Wiem, że to nic ta­kiego, ale czuję, że ten nie­zna­czący do­tyk na­ru­sza w ja­kiś spo­sób moje gra­nice. Po­ja­wia się we mnie dziw­nie odrę­twie­nie.

Opa­ska jest zbyt cia­sna. Szar­pię za nią, żeby spraw­dzić, czy uda mi się ją po­lu­zo­wać, ale jest wy­ko­nana z pa­pieru, któ­rego nie da rady ro­ze­rwać ani prze­ci­snąć przez nad­gar­stek.

Mara w ogóle nie zwraca uwagi na swoją, więc i ja sta­ram się o niej za­po­mnieć.

Z gło­śni­ków do­biega mu­zyka. Gdzie nie spoj­rzę, lu­dzie piją, śmieją się, krzy­czą. Ktoś na mnie wpada i już wiem, że moje ciało po­winno od­czu­wać coś w związku z tym, co się dzieje. Do­brze znany skok ad­re­na­liny, przy­spie­szone bi­cie serca i szybki od­dech. Nic się jed­nak nie dzieje. Z wy­jąt­kiem do­brze zna­nego wra­że­nia zni­ka­nia, ale tym ra­zem nie wy­wo­łuje ono ataku pa­niki. Po pro­stu spra­wia, że czuję się tak, jakby ja­kaś część mnie była nie­obecna. I na­gle do­pada mnie nie­pew­ność – skoro część mnie jest uśpiona, czy mogę so­bie ufać w kwe­stii wła­snego bez­pie­czeń­stwa?

Steve pro­wa­dzi nas w po­bliże sceny, a ja moc­niej ła­pię go za rękę. Mara chwyta moją drugą dłoń, a gdy spo­glą­dam w tył i wi­dzę, że Ca­me­ron rów­nież trzyma ją za rękę, przy­po­mina mi się wyj­ście na dwór w cza­sach przed­szkol­nych – dzieci two­rzące ludzki łań­cuch, by przejść przez ulicę i do­stać się na plac za­baw. Po­ja­wia się we mnie złość, gdy zdaję so­bie sprawę, że jest mi to po­trzebne.

– W po­rządku? – pyta Mara, zbli­ża­jąc usta do mo­jego ucha, po­nie­waż tłum wo­kół nas za­czyna się za­gęsz­czać.

Ki­wam głową.

Mó­wię szcze­rze. Tak jakby. Przez pierw­szy set ze­społu otwie­ra­ją­cego kon­cert czuję się do­brze. Udaje mi się na­wet tro­chę po­ko­ły­sać. Nie tań­czę, nie ska­czę, nie ru­szam bio­drami, nie za­my­kam oczu i nie do­ty­kam swo­jego chło­paka tak, jak robi to Mara. Pa­trząc na nich, ma się wra­że­nie, że to ta­kie pro­ste. Czuję się ina­czej pod wzglę­dem che­micz­nym – brak al­ko­holu, obec­ność le­ków, które po­wo­dują zmęt­nie­nie mo­ich my­śli.

Gdy gwiazda wie­czoru – ulu­biony ze­spół Steve’a, ten, który przy­szli­śmy zo­ba­czyć – wy­cho­dzi na scenę, czuję, że znów się wy­ła­niam. Na po­czątku de­li­kat­nie. W mo­jej klatce pier­sio­wej po­ja­wia się zna­jome szar­pane bi­cie serca, od­dech staje się cha­otyczny, a w mo­jej czaszce od­czu­wam dud­nie­nie ba­sów.

– Już w po­rządku – szep­czę, nie mo­gąc usły­szeć wła­snego głosu z po­wodu mu­zyki. Pusz­czam rękę Steve’a. Moje dło­nie za­czy­nają się po­cić. Na­gle staję się bar­dzo świa­doma każ­dej czę­ści mo­jego ciała do­ty­ka­ją­cego ciał in­nych lu­dzi, któ­rzy na mnie wpa­dają.

Roz­glą­dam się zbyt szybko, do­strze­ga­jąc to, co mi umknęło, gdy przy­je­cha­li­śmy. Wi­dzę wszystko na­raz. Do­strze­gam na­sze szkolne ko­lory; kurtka dru­żyny spor­to­wej od­bi­ja­jąca świa­tła bły­ska­jące ze sceny. Na­tych­miast czuję ucisk w żo­łądku – nie wiem, dla­czego nie wpa­dłam na to, że zo­ba­czę dziś lu­dzi ze szkoły. Prze­cież wła­śnie do niej przy­szli­śmy. Nie­spo­dzie­wa­nie do­strze­gam go, ni­czym w mi­gawce, ni­czym prze­błysk. Od­chyla głowę do tyłu, śmieje się. Na­pa­ko­wany gość. Je­den ze sta­rych przy­ja­ciół Jo­sha.

Nie. Mam przy­wi­dze­nia. Za­my­kam oczy na se­kundę. Re­set.

Lecz kiedy je otwie­ram, on wciąż tam jest. To bez wąt­pie­nia on. To on zna­lazł mnie przy szafce tam­tego dnia w szkole. To on go­nił mnie po ko­ry­ta­rzu. To on pró­bo­wał mnie prze­stra­szyć. To on chciał, że­bym za­pła­ciła za to, że mój brat po­bił Jo­sha. Staję przo­dem do sceny. Mi­nęło tro­chę czasu. Te­raz jest ina­czej. Nie mogę się jed­nak po­wstrzy­mać; spo­glą­dam raz jesz­cze. Znów za­my­kam oczy. Znów jego głos szep­cze mi do ucha: Sły­sza­łem, że nie­zła z cie­bie zdzira.

Głowa mi pul­suje.

Od­chrzą­kuję albo pró­buję to zro­bić.

– Steve! – krzy­czę, ale on mnie nie sły­szy. Kładę mu dłoń na ra­mie­niu i wtedy na mnie spo­gląda. Przy­kła­dam dło­nie do ust, a on po­chyla się w moją stronę. Prak­tycz­nie krzy­czę mu do ucha. – Mu­szę wyjść!

– Co?! – krzy­czy.

Wska­zuję w kie­runku wyj­ścia.

– Wszystko w po­rządku? – pyta.

Ki­wam głową.

– Tak, po pro­stu dziw­nie się czuję.

– Co?! – krzy­czy po­now­nie.

– Ból głowy – od­po­wia­dam.

– Chcesz, że­bym po­szedł z tobą?

Kręcę głową.

– Zo­stań, mó­wię se­rio.

Spo­gląda to na mnie, to na ze­spół na sce­nie.

– Je­steś pewna?

– Tak, to tylko ból głowy.

Ale nie wiem, czy sły­szy moją od­po­wiedź.

Mara za­uważa, że chcę odejść i chwyta mnie za ra­mię. Mówi coś, czego nie mogę zro­zu­mieć.

– To tylko ból głowy – wy­ja­śniam. – Za­raz wra­cam.

Otwiera usta, żeby za­pro­te­sto­wać i chwyta mnie za drugą rękę. Sto­imy te­raz twa­rzą w twarz, ale nie­spo­dzie­wa­nie, na szczę­ście dla mnie, Ca­me­ron de­li­kat­nie do­tyka jej nad­garstka, spra­wia­jąc, że moja przy­ja­ciółka mnie pusz­cza. Ca­me­ron kiwa mi głową i przy­trzy­muje Marę.

Prze­ci­skam się przez tłum, wstrzy­mu­jąc od­dech i wal­cząc z prą­dem. Dud­nie­nie w mo­jej gło­wie przy­biera na sile, hu­czy w rytm mu­zyki, ale nie jest zsyn­chro­ni­zo­wane z mo­imi kro­kami, więc wy­trąca mnie z rów­no­wagi. W klatce pier­sio­wej czuję pul­so­wa­nie mu­zyki. W końcu udaje mi się prze­drzeć przez naj­gor­szy tłum, od­ska­kuję jak kulka w au­to­ma­cie do gry, gdy po­ko­nuję ko­lejkę lu­dzi wciąż cze­ka­ją­cych na wej­ście.

Wy­daje mi się, że po­nad masą gło­sów i mu­zyką wy­le­wa­jącą się przez drzwi, sły­szę swoje imię.

Po wyj­ściu na ze­wnątrz idę pro­sto na par­king i te­raz wiem na pewno, że on wy­krzy­kuje moje imię. Steve za­wsze chce być kimś w ro­dzaju księ­cia z bajki, ale je­śli on jest księ­ciem, to ja je­stem tylko pie­przo­nym Kop­ciusz­kiem. Moje ma­giczne pi­gułki prze­stały dzia­łać, czar prysł. Mam na so­bie łach­many, bal trwa już beze mnie. Nie je­stem już czę­ścią tego miej­sca, ni­gdy nie by­łam. Kiedy pró­buję zła­pać od­dech, a chłodne po­wie­trze ude­rza w moją spo­coną twarz i szyję, wiem już, że nie ma mowy, abym zdo­łała tam wró­cić.

Od­chy­lam głowę i biorę głę­boki wdech. Wdech i wy­dech. Wdech i wy­dech, tak jak po­ka­zała mi te­ra­peutka. Czuję de­li­katne stuk­nię­cie w ra­mię.

– Po­wie­dzia­łam, że nic mi nie jest, Steve, na­prawdę. – Od­wra­cam się. – To tylko ból... głowy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki