Kartki z kalendarza. II Rzeczpospolita - Sławomir Koper - ebook + audiobook + książka

Kartki z kalendarza. II Rzeczpospolita ebook

Sławomir Koper

2,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To zbiór felietonów Sławomira Kopra, które pisał łącznie przez kilkanaście lat. Każdy jest ściśle związany z konkretną datą dzienną, dzięki czemu powstało kalendarium, stanowiące subiektywny zapis najważniejszych, najbardziej zaskakujących, najciekawszych i jednocześnie najmniej znanych wydarzeń z lat 1918–1945, czyli okresu Drugiej Rzeczypospolitej. Gdy pokolenie naszych rodzinnych seniorów odchodzi, tracimy naturalną więź z przeszłością, z której pozostają tylko pojedyncze kadry, skrawki opowieści czy faktów. Sławomir Koper z wrodzoną sobie swadą i lekkością przywraca świetność wydarzeniom wielkim i małym, powodując, że historie sprzed stu lat ożywają i tym samym zostają ocalone od zapomnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 262

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Gdy nieco ponad rok temu odda­wa­łem do druku PRL. Kartki z kalen­da­rza, zapo­wie­dzia­łem, że jeżeli Czy­tel­nicy zaapro­bują ten rodzaj prze­kazu histo­rycz­nego, to pojawi się kon­ty­nu­acja poświę­cona okre­sowi mię­dzy­wo­jen­nemu. Cie­płe przy­ję­cie książki zade­cy­do­wało, że mogłem wybrać kolejne felie­tony i przy­go­to­wać je w for­mie książ­ko­wej.

Zgod­nie z zapo­wie­dzią niniej­sza publi­ka­cja rów­nież ma cha­rak­ter „zdzie­raka kalen­da­rzo­wego”, a jej układ pod­po­rząd­ko­wany jest datom dzien­nym. Tym razem są to jed­nak czasy Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej, cho­ciaż potrak­to­wane dość swo­bod­nie, gdyż od cza­sów pierw­szej wojny świa­to­wej do zakoń­cze­nia kolej­nego glo­bal­nego kon­fliktu. Nie ma bowiem jed­nej bez­spor­nej daty, kiedy odro­dziła się Pol­ska po zabo­rach ani kiedy zakoń­czyła swoje ist­nie­nie. Przy­jęte powszech­nie daty mają cha­rak­ter wyłącz­nie umowny, a zacho­dzące pro­cesy dzie­jowe były naj­czę­ściej nie­zau­wa­żalne dla ówcze­snych ludzi.

Jak zwy­kle w moich felie­to­nach naj­mniej inte­re­so­wała mnie poli­tyka. Oczy­wi­ście nie dało się jej unik­nąć, ale zaj­muje sto­sun­kowo nie­wiele miej­sca. Zde­cy­do­wa­nie domi­nują: aneg­dota, kwe­stie oby­cza­jowe, żywi ludzie, a nie mar­twe posągi. Boha­te­ro­wie kolej­nych felie­to­nów są przed­sta­wiani jako zwy­czajni Polacy, a nie posta­cie z pod­ręcz­ni­ków. Całość nato­miast składa się na obraz Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej, być może subiek­tywny, ale na pewno bliż­szy praw­dzie niż przed­sta­wiany w wielu opra­co­wa­niach.

Ni­gdy bowiem nie zno­si­łem nadę­tych fra­ze­sów z obo­wiąz­ko­wej lite­ra­tury histo­rycz­nej i przed­sta­wia­nia zna­nych postaci z naszej kul­tury i histo­rii jako osób zba­wia­ją­cych Pol­skę i świat. Czę­sto mia­łem wra­że­nie, że boha­te­ro­wie opi­sy­wani w „poważ­nych” książ­kach histo­rycz­nych wie­rzyli we wła­sną wiel­kość i prze­zna­cze­nie dzie­jowe. To oczy­wi­ście absurd, może poza poje­dyn­czymi przy­pad­kami lub jed­nost­kami cier­pią­cymi na manię wiel­ko­ści.

Daleki jestem od mito­lo­gi­zo­wa­nia Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Ten kraj odro­dził się po ponad stu latach nie­woli, powstał z trzech czę­ści, które przez ponad wiek zra­stały się z innymi orga­ni­zmami poli­tycz­nymi i gospo­dar­czymi. Podob­nego eks­pe­ry­mentu nie zano­to­wano ni­gdy w dzie­jach i nic dziw­nego, że wielu euro­pej­skich poli­ty­ków uwa­żało nasz kraj za pań­stwo sezo­nowe. Mylili się jed­nak, bo choć Druga Rzecz­po­spo­lita przez cały okres swo­jego ist­nie­nia zma­gała się z wie­loma pro­ble­mami, z któ­rych czę­ści nie udało się roz­wią­zać, to jako pań­stwo funk­cjo­no­wała cał­kiem dobrze.

Krótka forma spo­wo­do­wała, że tek­sty w niniej­szej książce są bar­dzo skon­den­so­wane, ale dzięki temu prze­kaz jest kla­rowny i doty­ka­jący meri­tum sprawy bez zby­tecz­nych dodat­ków. To naprawdę Kartki z kalen­da­rza Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej, które z powo­dze­niem można by było czy­tać na słyn­nych kalen­da­rzach zdzie­ra­ko­wych.

Sła­wo­mir Koper

4 stycznia 1919 roku. Paderewski na premiera

Drugi gabi­net odro­dzo­nej Pol­ski, Jędrzeja Mora­czew­skiego, upadł w wyniku ope­ret­ko­wego zama­chu stanu. W nocy z czwar­tego na piąty stycz­nia 1919 roku grupa pra­wi­co­wych spi­skow­ców kie­ro­wana przez puł­kow­nika Mariana Żegotę-Janu­szaj­tisa i księ­cia Eusta­chego Sapiehę aresz­to­wała pre­miera i kilku mini­strów. Sytu­acja została opa­no­wana po kilku godzi­nach, a zama­chowcy sta­nęli przed Naczel­ni­kiem Pań­stwa. Pił­sud­ski zwy­my­ślał ich w Bel­we­de­rze i kazał rozejść się do domów. Co wię­cej, przy­wódcy rebe­lian­tów zro­bili zresztą póź­niej kariery w służ­bie pań­stwo­wej – Janu­szaj­tis awan­so­wał na gene­rała, a Sapieha został posłem w Lon­dy­nie.

Naczel­nik wła­ści­wie był zado­wo­lony z próby zama­chu. Umoż­li­wiło mu to dymi­sję rządu, a miał dosko­na­łego kan­dy­data na pre­miera. Polaka, któ­rego znał i podzi­wiał cały świat, gorą­cego patriotę, posia­da­ją­cego fan­ta­styczne kon­takty wśród naj­wy­bit­niej­szych poli­ty­ków. Był nim pia­ni­sta i kom­po­zy­tor, Ignacy Jan Pade­rew­ski.

Lata pierw­szej wojny świa­to­wej arty­sta spę­dził w więk­szo­ści w USA, gdzie oddał ogromne zasługi spra­wie pol­skiej. Przyj­mo­wany na salo­nach tam­tej­szych poli­ty­ków, pod­no­sił pro­ble­ma­tykę nie­pod­le­gło­ściową, pro­wa­dząc jed­no­cze­śnie akcję kon­so­li­da­cji Polo­nii ame­ry­kań­skiej.

Kiedy wojna dobie­gła końca, Pade­rew­ski uznał, że jego misja w USA rów­nież się zakoń­czyła. Nie myślał o karie­rze zawo­do­wego poli­tyka. Chciał włą­czyć się w prace przy odbu­do­wie nie­pod­le­gło­ści, wie­dząc, że jego kon­takty i renoma na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej będą wyjąt­kowo przy­datne.

W tym cza­sie w War­sza­wie prze­by­wała Ame­ry­kań­ska Misja Żyw­no­ściowa. Prze­wo­dził jej Her­bert Hoover, który ćwierć wieku wcze­śniej, jesz­cze jako stu­dent Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, miał oka­zję oso­bi­ście poznać Pade­rew­skiego. Wraz z kolegą posta­no­wili wów­czas zaro­bić tro­chę pie­nię­dzy na naukę, orga­ni­zu­jąc dodat­kowy kon­cert wir­tu­oza w San Jose. Zaofe­ro­wali pia­ni­ście pokry­cie wszyst­kich kosz­tów i hono­ra­rium w wyso­ko­ści dwóch tysięcy dola­rów, które wtedy rów­nały się około sześć­dzie­się­ciu tysiącom dzi­siej­szych. Nie­stety brak odpo­wied­niej reklamy i nie­wła­ściwy ter­min – tuż przed Wiel­ka­nocą – spo­wo­do­wały, że przy­chód wyniósł zale­d­wie tysiąc dola­rów. Zroz­pa­czeni stu­denci zapro­po­no­wali Pade­rew­skiemu odpra­co­wa­nie defi­cytu w ciągu kilku lat, ale arty­sta zna­lazł kom­pro­mi­sowe roz­wią­za­nie. Nie­szczę­śni orga­ni­za­to­rzy mieli pokryć wszyst­kie koszty, a z pozo­sta­łych pie­nię­dzy zatrzy­mać dla sie­bie dwa­dzie­ścia pro­cent – sam pia­ni­sta nato­miast zado­wo­lił się nie­wielką, sym­bo­liczną wręcz kwotą. Hoover prze­ko­nał się wów­czas o bez­in­te­re­sow­no­ści arty­sty, więc teraz uza­leż­nił pomoc ame­ry­kań­ską w odbu­do­wy­wa­niu nie­pod­le­gło­ści Rze­czy­po­spo­li­tej od desy­gno­wa­nia Pade­rew­skiego na sta­no­wi­sko pre­miera. I nie­ba­wem tak się stało.

5 stycznia 1943 roku. Król kiczu

W pierw­szych dniach stycz­nia 1943 roku – daty dzien­nej nie usta­lono, ale być może był to piąty stycz­nia – pod­czas próby ucieczki ze sto­łecz­nego getta zgi­nął Andrzej Włast, jeden z naj­wy­bit­niej­szych ani­ma­to­rów popkul­tury Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Karierę roz­po­czy­nał jako poeta i recen­zent fil­mowy, a następ­nie współ­pra­co­wał ze sce­nami kaba­re­to­wymi. To wła­śnie on wpro­wa­dził nad Wisłę rewię, był kie­row­ni­kiem lite­rac­kim Per­skiego Oka, a potem dyrek­to­rem i wła­ści­cie­lem Mor­skiego Oka. Zna­lazł też pro­stą receptę na suk­ces:

„W ciągu trzech godzin w pięć­dzie­się­ciu obra­zach otrzy­muje widz: esen­cję kome­dii, a dalej śpiew taniec i feérie. Zamiast pójść na prze­sta­rzałą operę, banalną farsę, sza­blo­nową ope­retkę – widz dzi­siej­szy, który żyje szybko, widz roz­mi­ło­wany w kinie i radiu – idzie na rewię”1.

Wpraw­dzie narze­kano, że w przed­sta­wie­niach Wła­sta jest „za dużo nóg, a mało mózgu”, ale publicz­ność była zachwy­cona. Tym bar­dziej że pan dyrek­tor potra­fił wylan­so­wać praw­dziwe szla­giery.

„O powo­dze­niu pio­senki we współ­cze­snej rewii – tłu­ma­czył Włast – roz­strzyga dobry refren. W tym też kie­runku pra­cuje inwen­cja twór­cza auto­rów. Dobry refren z łatwą i melo­dyjną muzyką roz­strzyga czę­sto o powo­dze­niu całej rewii”2.

Inna sprawa, że więk­szość jego tek­stów do dzi­siaj wzbu­dza grozę. Ze sceny można było bowiem usły­szeć, że „na bul­wa­rach tłum, w kawia­ren­kach pary pełne dum”. Ewen­tu­al­nie: „na mym ciele bli­zna sina wciąż mi cie­bie przy­po­mina, Twe straszne pię­ści i twój nóż!”. A cza­sami bywało jesz­cze gorzej: „Zgroza, co za proza! / Jam mimoza, fijołka liść… / Takiego zbója pan nie zbuja / Alle­luja! Możem iść”.

Włast osią­gnął jed­nak suk­ces. Publicz­ność ma głos grano sto dwa­dzie­ścia sześć razy, To trzeba zoba­czyć – sto trzy­dzie­ści osiem razy, a Klej­noty War­szawy – dwie­ście. Kry­tycy mogli zała­my­wać ręce, ale decy­du­jący głos miała publicz­ność, a ponadto widzo­wie zachwy­ca­jący się rewią raczej nie cha­dzali na przed­sta­wie­nia teatralne Schil­lera czy Osterwy.

Z dru­giej strony pan dyrek­tor potra­fił jed­nak stwo­rzyć tek­sty, które na zawsze zapew­niły mu miej­sce w dzie­jach pol­skiej kul­tury. To wła­śnie na sce­nie jego teatru po raz pierw­szy zapre­zen­to­wano: Tango milonga, Całuję twoją dłoń madame, Ja się boję sama spać, Czy pani mieszka sama. Włast był także auto­rem słyn­nych Jesien­nych róż.

Z per­spek­tywy czasu dyrek­tor Mor­skiego Oka wydaje się jedy­nym praw­dzi­wym biz­nes­me­nem w ówcze­snym pol­skim świe­cie kaba­re­to­wym. Był nasta­wio­nym na suk­ces mena­dże­rem, który zna­ko­mi­cie poznał reguły rzą­dzące prze­my­słem roz­ryw­ko­wym. A cho­ciaż naj­lep­sze tek­sty pio­se­nek pisali Tuwim i Hemar, to „szla­giery, które pro­sto ze sceny szły na ulice”, potra­fił stwo­rzyć tylko Andrzej Włast.

6 stycznia 1924 roku. Literaci i alkohol

Tak jak do Beatle­sów przy­lgnęła nazwa Fab Four, czyli cudowna czwórka, tak pię­ciu poetów spod znaku Ska­man­dra śmiało można nazwać Fab Five. Beatlesi mieli swo­jego mena­dżera w oso­bie Briana Epsta­ina, nato­miast ska­man­dryci zapewne nie zdo­by­liby popu­lar­no­ści bez Mie­czy­sława Gry­dzew­skiego. Był ich przy­ja­cie­lem, agen­tem i wydawcą „Pro Arte et Stu­dio”, a potem słyn­nych „Wia­do­mo­ści Lite­rac­kich”. Pierw­szy numer tego naj­waż­niej­szego pisma lite­racko-spo­łecz­nego Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej uka­zał się szó­stego stycz­nia 1924 roku.

„Znał kto kiedy poetę trzeź­wego?” – pytał przed wie­kami Jan Kocha­now­ski, odpo­wia­da­jąc, że zapewne „nie uczyni taki nic dobrego”. Poeta z Czar­no­lasu traf­nie wyra­ził opi­nię o koniecz­no­ści absor­bo­wa­nia pro­cen­tów przez lite­ra­tów, a jego następcy w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym gor­li­wie wypeł­niali te zale­ce­nia.

Przy oka­zji można było zauwa­żyć dziwną zależ­ność mię­dzy skalą talentu, poczu­ciem humoru a sto­sun­kiem do pro­cen­tów. Naj­mniej pijący Iwasz­kie­wicz był rów­no­cze­śnie naj­słab­szym poetą z grona ska­man­dry­tów, a jego dow­cip i fan­ta­zja także pozo­sta­wiały dużo do życze­nia.

„(…) kie­dyś w apo­te­ozie war­szaw­skiej bohemy – wspo­mi­nał Jan Lechoń – w pierw­szych latach nie­pod­le­gło­ści – towa­rzy­stwo dobrze już przy­rzą­dzone pod­rzu­cało na wiwat któ­re­goś z Pfe­if­fe­rów [rodzina war­szaw­skich prze­my­słow­ców – S.K.]. W rezul­ta­cie gość ude­rzył nogą o kant tro­tu­aru i zła­mał goleń. W strasz­nych mękach zabrano go dorożką do domu, dokąd wezwano chi­rurga, aby wło­żył nogę w gips. Wła­dek Pfe­if­fer, król cyga­ne­rii bur­żuj­skiej, zażą­dał jed­nak, aby zabrać z sobą rów­nież sławny kwar­tet Róże­wi­cza. Co też uczy­niono i pod­czas kiedy wyją­cemu z bólu pacjen­towi repe­ro­wano to zła­ma­nie – w przy­le­głym pokoju Jaś Róże­wicz rżnął rze­komo dla ulże­nia jego cier­pień A ta prze­pió­reczka!”3.

Jesz­cze bar­dziej inte­re­su­jący prze­bieg miały cykliczne przy­ję­cia u Fer­dy­nanda Goetla, pre­zesa pol­skiej sek­cji PEN Clubu. Gości – kwiat pol­skiej kul­tury! – zapra­szano na godzinę ósmą wie­czo­rem, a zakoń­cze­nie prze­wi­dy­wano już godzinę (!) póź­niej.

„Pito wyłącz­nie naj­lep­sze fran­cu­skie koniaki – noto­wał zgor­szony pia­ni­sta Roman Jasiń­ski – i to tak szybko, jak gdyby przy­ję­cie odby­wało się w cza­sie postoju pociągu na dworcu kole­jo­wym. O żad­nej nor­mal­nej kon­wer­sa­cji nie było nawet mowy, co prze­cież nie ozna­cza, by pito i zaką­szano w mil­cze­niu. Pano­wała atmos­fera jakie­goś rej­wa­chu, z każdą minutą rosną­cego i przy­bie­ra­ją­cego coraz gwał­tow­niej­szą formę. Po godzi­nie wszy­scy byli już mocno zalani, tak, że następne pół godziny poświę­cano (…) na szu­ka­nie palt, kape­lu­szy, picie »strze­mien­nego«, poże­gnalne śpiewy, zwy­kłe pijac­kie ryki”4.

7 stycznia 1933 roku. Muzyczni piraci Drugiej Rzeczypospolitej

Siód­mego stycz­nia 1933 roku odbyła się pre­miera filmu 10% dla mnie w reży­se­rii Juliu­sza Gar­dana. Był to ekra­nowy debiut Toli Man­kie­wi­czówny, part­ne­ro­wali jej Tade­usz Weso­łow­ski i Kazi­mierz Kru­kow­ski, a tek­sty pio­se­nek napi­sał Jerzy Juran­dot.

Ten ostatni był wów­czas jed­nym z naj­lep­szych auto­rów piszą­cych dla scen kaba­re­to­wych i filmu. Po latach przy­zna­wał jed­nak, że wiele pomy­słów czer­pano z zachod­nich pro­duk­cji.

„Każdy wie, jak powstaje rewia – dow­cip­ko­wał na ten temat Fry­de­ryk Járosy. – Pew­nego dnia przy­cho­dzi blady i wystra­szony dyrek­tor admi­ni­stra­cyjny do spo­co­nego i wście­kłego dyrek­tora arty­stycz­nego i kła­dzie mu na stół drżą­cymi rękoma dwie­ście dola­rów i szep­cze: Au fond perdu! To zna­czy w żar­go­nie zło­dziej­skim: Jedź i krad­nij, co możesz… Dyrek­tor arty­styczny jedzie wtedy do Paryża i odwie­dza z miną boga­tego Anglika wszyst­kie music-halle i bucha, co tylko nie jest przy­kute łań­cu­chami albo wmu­ro­wane w ściany. Potem wraca do War­szawy i przy pomocy swo­jej bandy zmie­nia obiekty skra­dzione w taki spo­sób, że trudno je poznać”5.

Do praw autor­skich pod­cho­dzono wów­czas z dużym dystan­sem i fak­tycz­nie po prze­two­rze­niu nie­wielu mogło roz­po­znać pier­wo­wzór. Járosy miał do tego zresztą bar­dzo trzeźwe podej­ście: „Prze­kład, czyli tłu­ma­cze­nie, jest jak kobieta. Jeżeli wierny – to brzydki, jeżeli ładny – to nie­wierny. Naj­trud­niej­szą rze­czą w zawo­dzie lite­rac­kim jest prze­kład piękny i wierny jed­no­cze­śnie, bo w prze­ciw­nym razie zda­rzają się śmieszne nie­po­ro­zu­mie­nia”6.

Zda­rzały się jed­nak rów­nież bar­dziej skan­da­liczne sytu­acje. Hen­ryk Wars skom­po­no­wał kie­dyś tango Cóż bez miło­ści wart jest ten świat, które oka­zało się pla­gia­tem Roty i całą edy­cję zapisu nuto­wego wyco­fano ze skle­pów.

Sprze­daż dru­ko­wa­nych szla­gie­rów była w tych latach tak popu­larna, że poja­wili się piraci muzyczni. Jed­nym z nich był Lucjan Kró­licki, spi­su­jący melo­die i słowa bez­po­śred­nio z płyt, które „ni­gdy tech­nicz­nie nie stały zbyt wysoko”. Dla­tego regu­lar­nie oskar­żano go rów­nież o „moralne pogwał­ca­nie praw autor­skich”.

„Zda­rzyło się, że wśród licz­nych prze­krę­ceń tek­stu w druku – opo­wia­dał Jerzy Juran­dot – pan Kró­licki prze­krę­cił rów­nież tytuł mojej fil­mo­wej pio­senki. Sta­ną­łem przed sędziow­skim sto­łem. [Pro­ku­ra­tor] wycią­gnął rękę oskar­ży­ciel­skim gestem i zagrzmiał:

– Tak na przy­kład, pro­szę wyso­kiego sądu, tango świadka Juran­dota Tak mi weszłaś w krew oskar­żony wydru­ko­wał pod tytu­łem Tak mi weszłaś w krok, co jest prze­cież bar­dzo bole­sne dla autora!”7.

Roz­prawa została odro­czona, albo­wiem wszy­scy obecni, łącz­nie z sędzią, przez długi czas nie potra­fili zacho­wać powagi wła­ści­wej dla sali sądo­wej.

8 stycznia 1918 roku. Paderewski w Poznaniu

Na początku dwu­dzie­stego stu­le­cia Eski­mosi nazwali wyjąt­kowo smaczną odmianę ziem­nia­ków nazwi­skiem Pade­rew­ski. I cho­ciaż żaden z nich zapewne nie sły­szał na żywo wir­tu­oza, to nazwi­sko pia­ni­sty było dla nich sym­bo­lem dosko­na­ło­ści.

Lata wojny muzyk spę­dził w więk­szo­ści w USA, gdzie oddał ogromne zasługi dla sprawy pol­skiej. Praw­do­po­dob­nie posta­wie Pade­rew­skiego możemy zawdzię­czać wzmianki o spra­wie pol­skiej w wypo­wie­dziach pre­zy­denta Wil­sona, szcze­gól­nie zaś słynny trzy­na­sty punkt jego orę­dzia z ósmego stycz­nia 1918 roku: „Winno być utwo­rzone powszechne zrze­sze­nie naro­dów, na pod­sta­wie szcze­gó­ło­wych umów, celem udzie­le­nia wszyst­kim pań­stwom, zarówno wiel­kim, jak i małym, wza­jem­nych gwa­ran­cji nie­za­wi­sło­ści poli­tycz­nej i cało­ści tery­to­rial­nej”8.

Kiedy wojna dobie­gła do końca, Pade­rew­ski uznał, że jego misja na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim dobie­gła końca i może wra­cać do kraju. Nie myślał o karie­rze zawo­do­wego poli­tyka, ale chciał włą­czyć się w prace przy odbu­do­wie nie­pod­le­gło­ści, wie­dząc, że jego kon­takty i renoma na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej mogą oka­zać się przy­datne. Znał swoją war­tość, a kilka lat wcze­śniej po śmierci Hen­ryka Sien­kie­wi­cza wypo­wie­dział inte­re­su­jące słowa:

„Nie był on kró­lem, a jed­nak od dawna w kraju i za kra­jem swoi i obcy patrzyli na niego jak na naj­pierw­szego z Pola­ków. Nie był on wodzem, a jed­nak szedł za nim naród… Nie był on mężem stanu, a jed­nak wszy­scy poli­tycy pol­scy przed jego mądro­ścią, przed jego roz­wagą, przed jego zda­niem kor­nie schy­lali czoła”9.

Muzyk z żoną dotarli do Lon­dynu na początku grud­nia 1918 roku. Pia­ni­sta roz­po­czął nego­cja­cje z angiel­skimi poli­ty­kami, a na ich pro­po­zy­cję dal­szą drogę do kraju odbył na pokła­dzie bry­tyj­skiego krą­żow­nika. Okręt dopły­nął do Gdań­ska, co pod­kre­ślało pol­skie aspi­ra­cje do tego portu i zostało ode­brane jako popar­cie rządu kró­lew­skiego dla osoby Pade­rew­skiego.

Z Gdań­ska mał­żon­ko­wie udali się do Pozna­nia, gdzie zostali gorąco powi­tani przez lud­ność. Dwu­dzie­stego szó­stego grud­nia 1918 roku z okna hotelu Bazar przy­szły pre­mier wygło­sił do zgro­ma­dzo­nych tłu­mów prze­mó­wie­nie, po któ­rym odbyła się demon­stra­cja pol­skiej mło­dzieży. Następ­nego dnia wybu­chły zamieszki, padły pierw­sze strzały, doszło do walk ulicz­nych. W ten spo­sób wybu­chło jedyne zwy­cię­skie w dzie­jach Pol­ski powsta­nie.

Gdy w Wiel­ko­pol­sce trwały walki, w sto­licy Pade­rew­ski sta­nął na czele gabi­netu rzą­do­wego. Był w tym cza­sie jedy­nym Pola­kiem, któ­rego nazwi­sko było gwa­ran­cją uzna­nia władz w War­sza­wie przez mocar­stwa.

Pia­ni­sta był pre­mie­rem przez rok, osią­gnął wiele suk­ce­sów, zano­to­wał też nie­mało pora­żek. Ale to już histo­ria na inną opo­wieść.

11 stycznia 1917 roku. Trzy debiuty Eugeniusza Bodo

Przy­szły gwiaz­dor dora­stał w arty­stycz­nej atmos­fe­rze. Od naj­młod­szych lat regu­lar­nie oglą­dał filmy, dużo czasu spę­dzał też za kuli­sami teatral­nymi. Nie­ba­wem, mając dzie­sięć lat, sta­nął po raz pierw­szy na sce­nie kaba­retu ojca – Ura­nia w Łodzi – i wystą­pił w roli kow­boja, wzbu­dza­jąc aplauz widowni.

Chłopca zafa­scy­no­wała scena, jed­nak rodzice nie­chęt­nie patrzyli na jego zain­te­re­so­wa­nia. Chcieli „zro­bić z niego uży­tecz­nego członka spo­łe­czeń­stwa”, co ozna­czało, że miał zdo­być poważny zawód. Nie­stety młody Bog­dan nie mie­ścił się w ramach stan­dar­do­wej edu­ka­cji: w szkole han­dlo­wej nie spro­stał mate­ma­tyce, nie miał pamięci do for­mu­łek praw­nych, nie nada­wał się rów­nież na leka­rza, bo mdlał na widok krwi. A gdy zde­spe­ro­wani rodzice uznali, że powi­nien spró­bo­wać swo­ich sił w kolej­nic­twie, miał już ser­decz­nie dość tych edu­ka­cyj­nych eks­pe­ry­men­tów. Spa­ko­wał się i bez zbęd­nych poże­gnań wyje­chał do Pozna­nia.

W Pozna­niu tra­fił do teatru Apollo, w któ­rym dostał posadę bile­tera. Nie­długo póź­niej, bo jede­na­stego stycz­nia 1917 roku, zade­biu­to­wał na sce­nie, choć praw­do­po­dob­nie tylko w cha­rak­te­rze sta­ty­sty. Następ­nie wró­cił do Łodzi, gdzie już jako aktor zna­lazł się w zespole jed­nego z tam­tej­szych teatrów, a póź­niej wystę­po­wał rów­nież w Lubli­nie.

Po powro­cie do Łodzi nie odno­wił kon­tak­tów z rodziną, w pełni cie­sząc się dopiero co zdo­bytą nie­za­leż­no­ścią. Jed­no­cze­śnie zda­wał sobie sprawę, że praw­dziwą karierę może zro­bić tylko w War­sza­wie, gdzie były naj­więk­sze pie­nią­dze i moż­li­wo­ści.

Tra­fił tam do teatrzyku let­niego w Doli­nie Szwaj­car­skiej. Wystę­po­wał wtedy w reper­tu­arze, który trudno uznać za szcze­gól­nie wyra­fi­no­wany, skoro śpie­wał tego rodzaju pio­senkę:

Ja jestem stra­żak,

Jakich tu mało,

Sikawkę pierw­szo­rzędną mam.

Dostrzegł go jed­nak autor tek­stów Artur Tur i uznał, że jest coś intry­gu­ją­cego w mło­dym debiu­tan­cie. Poszu­ki­wał wła­śnie nowego śpie­wa­ją­cego aktora na scenę kaba­retu Sfinks, toteż nie­zwłocz­nie zapro­po­no­wał mu angaż. Przy­go­to­wał też dla niego recy­ta­cję pod tytu­łem Zmy­słowe akordy, która mogła stać się dla począt­ku­ją­cego aktora prze­pustką do estra­do­wej kariery. Kan­dy­dat na gwiaz­dora zade­cy­do­wał jed­nak ina­czej. Utwór przy­jął, ale nie zapła­cił za niego, a w zamian poje­chał z nim do Łodzi, by tam szli­fo­wać swój arty­styczny wize­ru­nek.

Dzięki temu już wkrótce był przy­go­to­wany do powrotu na sceny sto­łeczne. Wtedy też przy­jął pseu­do­nim arty­styczny Euge­niusz Bodo, pod któ­rym miał przejść do histo­rii. A Tur się na niego wcale nie obra­ził, gdyż młody aktor był nie­zrów­na­nym kom­pa­nem i „prze­by­wa­nie w jego towa­rzy­stwie było praw­dziwą roz­ko­szą”.

16 stycznia 1919 roku. „Otruć panią Paderewską!”

Szes­na­stego stycz­nia 1919 roku powstał rząd pod kie­row­nic­twem zna­ko­mi­tego pia­ni­sty, Igna­cego Jana Pade­rew­skiego. Był to pierw­szy pol­ski gabi­net, który został ofi­cjal­nie uznany przez mocar­stwa zachod­nie, zaak­cep­to­wał go rów­nież pary­ski Komi­tet Naro­dowy Pol­ski Romana Dmow­skiego.

Pade­rew­ski pre­mier postę­po­wał podob­nie jak Pade­rew­ski muzyk. Nie można było mu odmó­wić wiel­kiego patrio­ty­zmu, jed­nak lata kariery arty­stycz­nej pozo­sta­wiły pewien ślad na zacho­wa­niu szefa rządu. Kom­plet­nie nie liczył się z ryt­mem pracy innych, spóź­niał się – cza­sami wiele godzin – na zwo­ły­wane przez sie­bie kon­fe­ren­cje, nie potra­fił odróż­nić spraw waż­nych od mało istot­nych, pil­nych od mniej ter­mi­no­wych. W efek­cie pewne pro­blemy były zała­twiane kosz­tem innych, a nie­które w ogóle nie docze­kały się roz­wią­za­nia.

W nowej sytu­acji nie potra­fiła się rów­nież odna­leźć mał­żonka pre­miera, Helena. W ramach tro­ski o męża nama­wiała go do odpo­czynku, gdy miał zapla­no­wane spo­tka­nia, i odpra­wiała umó­wio­nych peten­tów bez jego wie­dzy. Kiedy spał, oso­bi­ście przyj­mo­wała doku­menty, otwie­ra­jąc je i doko­nu­jąc selek­cji czy wręcz cen­zury infor­ma­cji. Czę­sto ważne wia­do­mo­ści nie docho­dziły do pre­miera, albo­wiem Helena potra­fiła zapo­mnieć, gdzie zostały odło­żone. Nor­malną pro­ce­durą pod­czas urzę­do­wa­nia Pade­rew­skiego były poszu­ki­wa­nia doku­men­tów, które gdzieś zagi­nęły. I naj­czę­ściej odnaj­dy­wano je w pra­niu pani pre­mie­ro­wej…

Helena nie potra­fiła rów­nież zacho­wać się publicz­nie w spo­sób odpo­wia­da­jący jej pozy­cji i wie­kowi, a miała już wów­czas ponad sześć­dzie­siąt lat. Wywo­łała nie­zdrową sen­sa­cję, goniąc w Paryżu za mężem wycho­dzą­cym z Ritza na obrady kon­fe­ren­cji pary­skiej i wykrzy­ku­jąc: „Inu­niu, zwie­rzaku mój, zapo­mnia­łeś sza­liczka!”. Gdzieś zapo­dział się jej gust, wystę­po­wała publicz­nie w nie­mod­nych suk­niach, bez­kształt­nych kape­lu­szach, omo­tana zwi­sa­ją­cym sza­lem, z nie­od­łącz­nym pekiń­czy­kiem.

Opo­wia­dano na jej temat różne histo­rie, a po latach trudno odróż­nić prawdę od zło­śli­wej pro­pa­gandy. Podobno nawet gdy ofia­ro­wy­wała wotum dla jed­nego z kościo­łów, kazała wyryć napis: „Helena, Maryi!”. Naj­wy­raź­niej według opi­nii publicz­nej żona pre­miera czuła się równa Matce Bożej.

Kiedy Pił­sud­ski zapra­szał Pade­rew­skiego do Bel­we­deru, to oczy­wi­ście jechała z mężem. Bez cere­gieli wcho­dziła do gabi­netu i była cały czas obecna, w efek­cie czego pano­wie, aby spo­koj­nie poroz­ma­wiać, wycho­dzili do łazienki na papie­rosa. Nic zatem dziw­nego, że Roman Dmow­ski powie­dział wprost, że pre­mier może liczyć na jego współ­pracę wyłącz­nie wów­czas, jeśliby otruł żonę…

Pade­rew­ski żony jed­nak nie otruł, a jego gabi­net upadł w grud­niu 1919 roku.

21 stycznia 1937 roku. Najpiękniejsza para polskiego kina

Nasza przed­wo­jenna kine­ma­to­gra­fia zano­to­wała dużo suk­ce­sów i wiele fil­mów jest chęt­nie oglą­da­nych do dzi­siaj. Naj­więk­szym powo­dze­niem cie­szą się kome­die muzyczne, gdzie lek­kiej fabule towa­rzy­szą prze­boje i szla­giery tam­tych lat.

Pomysł był genialny w swo­jej pro­sto­cie. Para uro­dzi­wych, śpie­wa­ją­cych akto­rów, kilka chwy­tli­wych pio­se­nek, humo­ry­styczna fabuła i obo­wiąz­kowe szczę­śliwe zakoń­cze­nie. Ten patent już od lat reali­zo­wano w USA i dziwne, że pol­scy fil­mowcy odkryli go tak późno.

Do reali­za­cji byli co prawda potrzebni odpo­wiedni wyko­nawcy, ale pol­skie kino nie narze­kało na brak uta­len­to­wa­nych akto­rów. Na pierw­szy ogień poszli Tola Makie­wi­czówna i Alek­san­der Żab­czyń­ski. Man­kie­wi­czówna była aktorką bar­dzo wszech­stronną, nato­miast Żab­czyń­skiego uwa­żano za pierw­szego amanta pol­skiego kina.

Pierw­szym fil­mem nowego gatunku były Manewry miło­sne z 1935 roku. Cie­szyły się tak ogrom­nym powo­dze­niem, że pro­du­cenci poszli za cio­sem. Dwu­dzie­stego pierw­szego stycz­nia 1937 roku miał pre­mierę obraz Pani mini­ster tań­czy, gdzie Man­kie­wi­czówna wcie­liła się w podwójną rolę: sze­fo­wej Mini­ster­stwa Ochrony Moral­no­ści Publicz­nej oraz jej sio­stry bliź­niaczki, pio­sen­karki kaba­re­to­wej. Oczy­wi­ście obie panie zako­chały się w tym samym męż­czyź­nie, mło­dym ary­sto­kra­cie na urzęd­ni­czej posa­dzie, w rolę któ­rego wcie­lił się Żab­czyń­ski. Dosko­nale rów­nież spi­sał się spraw­dzony już duet kom­po­zy­tor­sko-autor­ski – Hen­ryk Wars i Jerzy Juran­dot przy­go­to­wali zgrabne pio­senki dla pary głów­nych boha­te­rów.

Żało­wać należy, że po suk­ce­sie Pani mini­ster tań­czy Man­kie­wi­czówna i Żab­czyń­ski nie poja­wili się już razem przed kamerą. Jed­nak uro­dzi­wych i uta­len­to­wa­nych akto­rek w pol­skim kinie nie bra­ko­wało, więc pan Alek­san­der krę­cił kilka fil­mów rocz­nie. Towa­rzy­szyły mu: Jadwiga Smo­sar­ska w fil­mie Jadzia, Loda Nie­mi­rzanka w Ada, to nie wypada i Helena Gros­sówna w obra­zach Kró­lowa przed­mie­ścia i Zapo­mniana melo­dia. Ostatni z tych fil­mów oka­zał się wyjąt­ko­wym suk­ce­sem, a pocho­dzące z niego pio­senki do dzi­siaj są popu­larne. Naj­więk­szą sławę zdo­była Już nie zapo­mnisz mnie, oczy­wi­ście w popi­so­wym wyko­na­niu Żab­czyń­skiego. Z per­spek­tywy lat trzeba jed­nak przy­znać, że to wła­śnie razem z Man­kie­wi­czówną sta­no­wili naj­pięk­niej­szą parę pol­skiego kina epoki mię­dzy­wo­jen­nej.

21 stycznia 1937 roku. Prohibicja po polsku

Odro­dzona Pol­ska potrze­bo­wała dużych i regu­lar­nych wpły­wów podat­ko­wych, co zapew­nić miało two­rze­nie pań­stwo­wych mono­poli. Jed­nym z pierw­szych był mono­pol lote­ryjny, potem tyto­niowy, wresz­cie w lipcu 1924 roku przy­szedł czas na Pań­stwowy Mono­pol Spi­ry­tu­sowy. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cym pra­wem pro­duk­cja alko­holu pozo­sta­wała w rękach pry­wat­nych, jed­nak cała pozy­skana wódka czy­sta – około osiem­dzie­się­ciu pro­cent pro­duk­cji – miała być odsprze­da­wana pań­stwu. W efek­cie jej wytwa­rza­nie musiało odby­wać się pod egidą Pań­stwo­wego Mono­polu Spi­ry­tu­so­wego, nato­miast przed­się­biorcy mogli swo­bod­nie pro­du­ko­wać wyłącz­nie: wódki gatun­kowe, rum, desty­laty, koniaki i likiery.

Powsta­nie mono­polu spi­ry­tu­so­wego było też ele­men­tem szer­szej akcji walki z alko­ho­li­zmem w kraju. Już w kwiet­niu 1920 roku Sejm Usta­wo­daw­czy przy­jął tak zwane lex Moczy­dłow­ska – od nazwi­ska posłanki Marii Moczy­dłow­skiej – ustawę dra­stycz­nie ogra­ni­cza­jącą sprze­daż alko­holu. Zaka­zano han­dlu trun­kami w święta, soboty i nie­dziele, w dni tar­gowe oraz dzień poboru woj­sko­wego. Dopusz­czano ist­nie­nie tylko jed­nego sklepu sprze­da­ją­cego alko­hol na dwa i pół tysiąca miesz­kań­ców, co ozna­czało, że na Kre­sach przez wiele kilo­me­trów nie można było legal­nie nabyć żad­nych trun­ków. Do tego punkty dys­try­bu­cji alko­holu, czyli także lokale z wyszyn­kiem, musiały być odda­lone o mini­mum trzy­sta metrów od: budowli sakral­nych, wię­zień, sądów, sta­cji kole­jo­wych, szkół, przed­szkoli, przy­stani wod­nych i zakła­dów pracy zatrud­nia­ją­cych ponad stu pra­cow­ni­ków. Zakaz obej­mo­wał wszel­kie trunki o zawar­to­ści alko­holu od dwóch i pół do czter­dzie­stu pię­ciu pro­cent, a moc­niej­sze napoje w ogóle nie zostały dopusz­czano do sprze­daży.

Zakazy omi­jano jed­nak na wszel­kie moż­liwe spo­soby – w loka­lach alko­hol poda­wano w fili­żan­kach, poza tym oczy­wi­ście pręż­nie roz­wi­jało się bim­brow­nic­two. Wpraw­dzie prze­pisy prawne zakła­dały wyso­kie grzywny plus karę wię­zie­nia za pro­duk­cję samo­gonu, ale „księ­ży­cówkę” pędzono nawet w rodzin­nym domu Tade­usza Kościuszki! Cie­szyła się ona zresztą wiel­kim uzna­niem oko­licz­nych miesz­kań­ców i nazy­wano ją „Kościusz­kow­ską”.

Prze­pisy osta­tecz­nie zli­be­ra­li­zo­wano w 1931 roku – z wyjąt­kiem pro­ce­deru bim­brow­nic­twa – a twórcy pol­skiego kina wyko­rzy­stali cała sytu­ację w fil­mie Pani mini­ster tań­czy. Obraz miał pre­mierę dwu­dzie­stego pierw­szego stycz­nia 1937 roku. W fik­cyj­nym pań­stwie ofi­cjal­nie wyszynk był zabro­niony, ale by otrzy­mać alko­hol, nale­żało przy skła­da­niu zamó­wie­nia odpo­wied­nio mru­gnąć okiem do kel­nera. Wów­czas wszy­scy wie­dzieli, o co cho­dzi, nie­mal tak samo jak do nie­dawna w tele­wi­zyj­nych rekla­mach piwa bezalko­holowego.

31 stycznia 1923 roku. Egzekucja zabójcy prezydenta

Ran­kiem trzy­dzie­stego pierw­szego stycz­nia 1923 roku na war­szaw­skiej Cyta­deli wyko­nano karę śmierci na zabójcy pre­zy­denta Gabriela Naru­to­wi­cza, pla­styku Eli­giu­szu Nie­wia­dom­skim.

Naru­to­wicz został zastrze­lony pod­czas wer­ni­sażu w Zachę­cie szes­na­stego grud­nia, dwa tygo­dnie póź­niej zabójca sta­nął przed sądem. Pro­ces trwał zale­d­wie jeden dzień, Nie­wia­dom­ski zre­zy­gno­wał z usług obrońcy, posta­no­wił bro­nić się sam. Trudno zresztą jego zacho­wa­nie nazwać obroną, zama­cho­wiec bowiem dowo­dził, że jego czyn zasłu­guje na naj­wyż­szy wymiar kary, i skon­cen­tro­wał się na wyja­śnie­niu pobu­dek postę­po­wa­nia. Tak żar­li­wie prze­ko­ny­wał do swo­ich racji, że obec­nemu na sali Wła­dy­sła­wowi Grab­skiemu wyda­wało się, „że widzi Husa przed sądem”.

Zama­cho­wiec, ocze­ku­jąc na egze­ku­cję, nie mar­no­wał czasu. Pro­jek­to­wał wła­sny nagro­bek, koń­czył też pisać książkę Malar­stwo pol­skie XIX i XX wieku – jedną z lep­szych roz­praw na ten temat. Napi­sał rów­nież list otwarty Do wszyst­kich Pola­ków i testa­ment poli­tyczny Kartki z wię­zie­nia.

Wcze­snym ran­kiem trzy­dzie­stego pierw­szego stycz­nia odwie­dził go spo­wied­nik, ojciec Benia­min. Nie­wia­dom­ski nawet w godzi­nie śmierci nie wahał się, w roz­mo­wie z kapła­nem stwier­dził, że musiał zamor­do­wać Naru­to­wi­cza, albo­wiem „ta Pol­ska nie jest tą Pol­ską, o któ­rej śniły całe poko­le­nia”, jest nato­miast „Pol­ską Pił­sud­skiego, Judeo-Pol­ską”. Tłu­ma­czył, że poprzez zabój­stwo pre­zy­denta „chciał prze­mó­wić do narodu – poru­szyć go, zbu­dzić, żeby ta hydra żydow­ska go nie pożarła”.

„Spo­kój zacho­wał nawet wten­czas – wspo­mi­nał ojciec Benia­min – kiedy wszedł ofi­cer do celi i powie­dział, że czas już iść na plac egze­ku­cyjny. Naj­spo­koj­niej nalał sobie mleka do szklanki i wypił. Ubrał się, wyszedł na kory­tarz i powie­dział: »Gotów jestem«.

Na placu egze­ku­cyj­nym, po odczy­ta­niu wyroku śmierci wypo­wie­dział wobec wszyst­kich słowa: »Odcho­dzę szczę­śliwy, że nie będę patrzył na to, co z Pol­ską zro­bił Pił­sud­ski. Ufny jestem, że krew moja przy­czyni się do zjed­no­cze­nia serc pol­skich«.

Uca­ło­wał krzyż z całym pie­ty­zmem, przy­jął ostat­nie roz­grze­sze­nie. Sta­nął przy słupku na celu, sam sobie zawią­zał opa­skę na oczy – choć przed­tem pro­sił, żeby mu tego nie robiono i nie przy­wią­zy­wano – posłuszny był jed­nak pro­ku­ra­to­rowi.

Zbli­żyli się, kom­pa­nia szkolna 30 Pułku Strzel­ców Kaniow­skich, i sta­nęli o sześć kro­ków od świę­tej pamięci Nie­wia­dom­skiego. Huk­nęła salwa! Trzy kule roz­nio­sły i roz­trza­skały górną część czaszki – a czwarta utknęła w sercu. Świę­tej pamięci Nie­wia­dom­ski padł – i już nie żył”10.

A praw­dziwe pro­blemy kraju dopiero się zaczy­nały, zabój­stwo Naru­to­wi­cza podzie­liło bowiem osta­tecz­nie pol­ską scenę poli­tyczną.

4 lutego 1944 roku. Makabryczny ślub kata Warszawy

W ostat­nich dniach stycz­nia 1944 roku SS-Brigadeführer Franz Kut­schera był bar­dzo zajęty. Oprócz kie­ro­wa­nia ter­ro­rem wobec miesz­kań­ców War­szawy zała­twiał także pilne sprawy pry­watne. Miał zamiar się oże­nić – w sto­licy miesz­kał bowiem z narze­czoną, nor­we­ską folks­dojczką, a ta była w ciąży. Ślub zapla­no­wano na piąty lutego, do War­szawy przy­była już nawet sio­stra narze­czo­nej.

Do uro­czy­sto­ści jed­nak nie doszło, Kut­schera zgi­nął cztery dni wcze­śniej z rąk człon­ków oddziału spe­cjal­nego Kedywu Komendy Głów­nej AK „Pegaz”. Natych­miast też roz­po­częły się krwawe repre­sje, hitle­rowcy zarzą­dzili masowe łapanki. W ciągu jed­nej doby aresz­to­wano bli­sko sześć­set osób, a dzień po zama­chu, w miej­scu jego prze­pro­wa­dze­nia, roz­strze­lano stu męż­czyzn. W następ­nych dniach ofia­rami zemsty padło jesz­cze ponad dwie­ście osób, a na mia­sto nało­żono kon­try­bu­cję w wyso­ko­ści stu milio­nów zło­tych, co rów­na­łoby się obec­nie ponad dzie­się­ciu milio­nom euro. Z tej kwoty pięt­na­ście pro­cent miały zapła­cić gminy pod­war­szaw­skie.

Nato­miast czwar­tego lutego na lud­ność cen­trum sto­licy padł blady strach. Hitle­rowcy zarzą­dzili, by miesz­kańcy Nowego Światu, Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia oraz nie­któ­rych ulic na Powi­ślu i Sta­rym Mie­ście, przed godziną dzie­siątą rano opu­ścili swoje miesz­ka­nia, pozo­sta­wia­jąc klu­cze u dozor­ców. Roze­szły się pogło­ski, że hitle­rowcy w odwe­cie za zamach wysa­dzą część mia­sta w powie­trze.

W rze­czy­wi­sto­ści tego dnia miały miej­sce wstępne uro­czy­sto­ści pogrze­bowe Kut­schery. Orszak żałobny prze­je­chał od sie­dziby SS w Ale­jach Ujaz­dow­skich do pałacu Brühla. Tam ciało spo­częło na kata­falku i odbyła się maka­bryczna cere­mo­nia: oże­nek zmar­łego z jego nor­we­ską narze­czoną! Był to ślub jun­kier­ski, zwany także ślu­bem z ręka­wicą – nie­miecki oby­czaj się­ga­jący tra­dy­cją śre­dnio­wie­cza. Miał na celu zale­ga­li­zo­wa­nie potom­stwa zmar­łego, a sprawą oso­bi­ście inte­re­so­wał się Hein­rich Him­m­ler. Zapewne także on wydał zgodę na tę prze­ra­ża­jącą uro­czy­stość. Następ­nie ciało Kut­schery prze­wie­ziono na Dwo­rzec Gdań­ski, skąd wyru­szyło pocią­giem do Ber­lina. Oczy­wi­ście wią­zało się to z zamknię­ciem skle­pów, wstrzy­ma­niem ruchu tram­wa­jów oraz zaka­zem wycho­dze­nia miesz­kań­ców na ulice w tej czę­ści War­szawy.

Narze­czoną Kut­schery – czy też wdową po nim – oso­bi­ście zajął się Him­m­ler. Można podej­rze­wać, że dopóki trwała wojna, ani jej, ani dziecku niczego nie bra­ko­wało. Wiele lat póź­niej syn Kut­schery miał oka­zję poznać Misia, czyli Michała Issa­je­wi­cza, jed­nego z uczest­ni­ków akcji prze­ciwko SS-Brigadeführerowi. Popro­sił, by ten podał mu rękę i zapo­mniał, kim był jego ojciec…

6 lutego 1928 roku. Kolonialne marzenia Drugiej Rzeczypospolitej, czyli polskie nocniki w Liberii

Powstały szó­stego lutego 1928 roku Zwią­zek Pio­nie­rów Kolo­nial­nych miał pro­mo­wać eks­pan­sję zamor­ską Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Nie­ba­wem sto­wa­rzy­sze­nie zostało wchło­nięte przez Ligę Mor­ską i Kolo­nialną i pod jej auspi­cjami fak­tycz­nie przy­stą­piło do reali­za­cji pla­nów kolo­nial­nych.

Pod pręż­nym kie­row­nic­twem gene­rała Gustawa Orlicz-Dre­szera Liga stała się bowiem masową orga­ni­za­cją – w 1939 roku liczyła bli­sko milion człon­ków – a jed­nym z jej celów była „odbu­dowa ini­cja­tywy spo­łecz­nej i sku­tecz­nej pro­pa­gandy do wiel­kiego roz­woju mocar­stwo­wego Pol­ski”. Wią­zało się z tym posia­da­nie kolo­nii mają­cych roz­wią­zać pro­blem prze­lud­nie­nia, a przy oka­zji zapew­nić zbyt na towary prze­my­słu i napływ tanich surow­ców.

Splot róż­nych przy­pad­ków zade­cy­do­wał, że naj­waż­niej­szą próbę osad­ni­czą pod­jęto w zachod­nio­afry­kań­skiej Libe­rii. W grud­niu 1934 roku wyru­szyło tam pierw­szych ośmiu pol­skich plan­ta­to­rów zaopa­trzo­nych w dwa tysiące ton towa­rów, mają­cych stać się hitem eks­por­to­wym na Czar­nym Lądzie. Wśród nich było pięć­set ema­lio­wa­nych noc­ni­ków, które uznano za towar pierw­szej potrzeby dla miesz­kań­ców Afryki.

Wyprawa zakoń­czyła się fia­skiem, Polacy otrzy­mali wpraw­dzie do zago­spo­da­ro­wa­nia pra­wie dwa tysiące hek­ta­rów, jed­nak oka­zali się kom­plet­nie nie­przy­go­to­wani do pracy w tro­pi­kach. Nie­ba­wem zresztą pol­ski rząd, pod naci­skiem USA, wyco­fał się z całej awan­tury, roz­wią­zu­jąc dele­ga­turę Ligi Mor­skiej w Mon­ro­wii.

Porażką oka­zała się rów­nież wymiana han­dlowa z tubyl­cami, a szcze­gól­nie próby sprze­daży słyn­nych noc­ni­ków.

„Oglą­dali je poważ­nie i z uwagą – wspo­mi­nał uczest­nik wyprawy, Kamil Giżycki – poki­wali gło­wami, po czym zapy­tali »do jakiego użytku służą te cie­kawe naczy­nia?«”11.

Gdy wyja­śniono prze­zna­cze­nie noc­ni­ków, kra­jowcy nie ukry­wali obu­rze­nia. Uznano, że trak­tuje się ich jak dzi­ku­sów, albo­wiem każdy w Afryce wie­dział, że noc­nik powi­nien posia­dać pokrywkę odgra­dza­jącą użyt­kow­nika od nie­mi­łych woni.

Trzeba jed­nak przy­znać, że pol­ski rząd zacho­wy­wał dystans wobec kolo­nial­nych zapę­dów Ligi Mor­skiej, a Józef Beck uci­nał wszel­kie roz­wa­ża­nia na ten temat. Jego pod­władni nie mieli jed­nak zaha­mo­wań, a ich pomy­sły świad­czą o kom­plet­nym ode­rwa­niu od rze­czy­wi­sto­ści. Tuż przed wybu­chem wojny wysoki urzęd­nik MSZ Apo­lo­niusz Zarychta skie­ro­wał tajne pismo do amba­sady Rze­czy­po­spo­li­tej w Waszyng­to­nie. Inte­re­so­wało go, jaka część Antark­tydy została pod­dana zwierzch­nic­twu USA i czy na tym kon­ty­nen­cie znaj­dują się jesz­cze wolne obszary pod kolo­ni­za­cję.

Czym i z kim zamie­rzał han­dlo­wać dzielny urzęd­nik, pozo­sta­nie już jego tajem­nicą. Pin­gwiny raczej nie mogły ucho­dzić za dobrych odbior­ców pro­duk­tów pol­skiego prze­my­słu, o noc­ni­kach nie wspo­mi­na­jąc.

8 lutego 1923 roku. Śmierć arcybiskupa

Ósmego lutego 1923 roku w sto­licy został zamor­do­wany pra­wo­sławny metro­po­lita war­szaw­ski, Jerzy Jaro­szew­ski. Mor­dercą był jego pod­władny, archi­man­dryta Sma­ragd Łaty­szenko. Zama­cho­wiec oddał do zwierzch­nika kilka strza­łów, wykrzy­ku­jąc: „To dla cie­bie, kacie pra­wo­sła­wia!”. Gdy nad­biegł sekre­tarz ofiary, nie sta­wiał oporu i spo­koj­nie pole­cił wezwać poli­cję.

Sprawa pra­wo­sła­wia była jed­nym z naj­więk­szych pro­ble­mów Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Jego wyznawcy sta­no­wili około jede­na­stu pro­cent spo­łe­czeń­stwa, a hie­rar­chię zależną od moskiew­skiego patriar­chatu obser­wo­wano nad Wisła z dużą podejrz­li­wo­ścią. Nie zapo­mniano bowiem, że pra­wo­sła­wie było reli­gią znie­na­wi­dzo­nych zabor­ców, a po zdła­wie­niu powsta­nia stycz­nio­wego pol­skie mia­sta zabu­do­wano cer­kwiami. W samej War­sza­wie było ich ponad dwa­dzie­ścia, z sobo­rem Świę­tego Alek­san­dra New­skiego na placu Saskim na czele. Na potrzeby pra­wo­sła­wia rekwi­ro­wano rów­nież świą­ty­nie kato­lic­kie – cer­kwią przez ponad osiem­dzie­siąt lat była kate­dra polowa Woj­ska Pol­skiego przy ulicy Dłu­giej.

Wła­dze odra­dza­ją­cego się pań­stwa pol­skiego sta­rały się o auto­ke­fa­lię, czyli auto­no­mię pol­skiego pra­wo­sła­wia, bol­sze­wicy bowiem – pomimo pro­gra­mo­wego ate­izmu – prze­jęli kon­trolę nad hie­rar­chią duchowną. A żaden nie­za­leżny rząd nie mógł prze­cież tole­ro­wać lojal­no­ści wobec wro­giego mocar­stwa.

Zwo­len­ni­kiem auto­ke­fa­lii był arcy­bi­skup Jerzy, ale dla wielu jego pod­wład­nych auto­no­mia pol­skiej cer­kwi była rów­no­znaczna z zama­chem na pod­sta­wowe zasady wiary. Gor­li­wym jej prze­ciw­ni­kiem był archi­man­dryta Sma­ragd, który usi­ło­wał prze­ko­nać zwierzch­nika do swo­ich racji. Po dwóch godzi­nach bez­po­śred­niej, a przede wszyst­kim bez­owoc­nej roz­mowy wycią­gnął zaku­pioną wcze­śniej broń i zastrze­lił arcy­bi­skupa.

Zabójca sta­nął przed sądem jako osoba świecka, Cer­kiew pozba­wiła go bowiem stanu duchow­nego. Paweł Łaty­szenko został ska­zany na dwa­na­ście lat wię­zie­nia, a po odby­ciu kary wyje­chał do Cze­cho­sło­wa­cji.

Mor­der­stwo nie powstrzy­mało auto­ke­fa­lii. Pół­tora roku póź­niej Pol­ski Kościół Pra­wo­sławny otrzy­mał ją z Kon­stan­ty­no­pola, z pomi­nię­ciem patriar­chy moskiew­skiego.

Pomimo to wschod­nia odmiana chrze­ści­jań­stwa nie cie­szyła się w Pol­sce zaufa­niem. Uni­kano kon­wer­sji na pra­wo­sła­wie przy roz­wią­zy­wa­niu mał­żeństw – bo należy pamię­tać, że w Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej nie ist­niały roz­wody cywilne – pre­fe­ru­jąc wyzna­nia pro­te­stanc­kie. Pra­wo­sła­wie zawsze bowiem koja­rzyło się z impe­rial­nymi zapę­dami Moskwy, a nie­od­po­wie­dzialna cza­sami poli­tyka władz Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej – jak choćby nisz­cze­nie w latach trzy­dzie­stych cer­kwi na Lubelsz­czyź­nie – pogłę­biała prze­paść pomię­dzy wyzna­niami.

I tak pozo­stało do dzi­siaj, wystar­czy przy­po­mnieć reak­cje spo­łeczne na pod­pi­sa­nie w 2012 roku doku­mentu o pojed­na­niu kościo­łów: kato­lic­kiego i pra­wo­sław­nego.

10 lutego 1936 roku. Boska Zula

Dzie­sią­tego lutego 1936 roku w Wil­nie zmarła Zula Pogo­rzel­ska, jedna z naj­więk­szych gwiazd estrady Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Naj­więk­sze suk­cesy świę­ciła na sce­nach kaba­re­to­wych, to wła­śnie ona jako pierw­sza w Pol­sce zapre­zen­to­wała publicz­nie char­le­stona, na któ­rego punk­cie natych­miast osza­lała War­szawa.

Kariera Zuli zaczęła się od nie­uda­nej ope­ra­cji gar­dła. Po uszko­dze­niu strun gło­so­wych mówiła altem o nie­spo­ty­ka­nej, chro­pa­wej bar­wie, okre­śla­nym jako „głos wie­deń­skiego fia­kra”. Zmy­słowe brzmie­nie w połą­cze­niu ze zna­ko­mitą figurą – naj­lep­sze nogi w War­sza­wie – i „wyjąt­ko­wym wprost sex appe­alem” stały się jej zna­kiem roz­po­znaw­czym.

Jak przy­stało na praw­dziwą gwiazdę, otrzy­my­wała bajeczne gaże, się­ga­jące podobno dwu­na­stu tysięcy mie­sięcz­nie – pod­czas gdy urzęd­nik zara­biał nie­wiele ponad trzy­sta, pre­mier około pół­tora tysiąca zło­tych.

„Zula Pogo­rzel­ska to Paryż – wspo­mi­nał z nostal­gią Kazi­mierz Kru­kow­ski – usto­krot­niony Paryż z całą jego ele­gan­cją, wdzię­kiem bul­wa­rów, uśmie­chem midi­ne­tek, cyga­ne­rią Mont­par­nasse’u i fry­wol­no­ścią Mont­mar­tre’u.

Naj­pięk­niej­sze nogi, naj­no­wo­cze­śnie­sze auto, naj­wspa­nial­sza suk­nia, kró­lowa balu… Zawsze i wszę­dzie Zula Pogo­rzel­ska. A na sce­nie: co za nie­by­wała roz­pię­tość talentu! Od naj­lżej­szej, pra­wie wul­gar­nej, a jak dys­kret­nie poda­nej pio­senki! Aż do wzru­sza­ją­cych stro­fek o sta­rej babuni lub o bied­nym gigolo”12.

Nie miała jed­nak w sobie nic z cele­brytki, wyjąt­kowo chro­niła pry­wat­ność, nie wia­domo nawet, kiedy wyszła za mąż za Kon­rada Toma. Sta­no­wili zgodną parę, a mąż – zna­ko­mity aktor, sce­na­rzy­sta i autor tek­stów – roz­sąd­nie dora­dzał jej w karie­rze. Moż­li­wo­ści Zuli nie zostały jed­nak wyko­rzy­tane w kine­ma­to­gra­fii. Wpraw­dzie poja­wiła się w kilku fil­mach, była jed­nak źle obsa­dzana, „ucha­rak­te­ry­zo­wana znów na czu­pi­ra­dło”, bez żad­nej sen­sow­nej kwe­stii do wypo­wie­dze­nia. Kry­tycy rwali sobie włosy z głów, pyta­jąc, dla­czego „Pogo­rzel­ska gra zawsze same kruchty i kocz­ko­dany?”. I wła­ści­wie trudno sobie obec­nie wyobra­zić, jakim była zja­wi­skiem.

Mąż przy­go­to­wy­wał dla niej rolę życia, miała być tytu­łową boha­terką w kome­dii Ada, to nie wypada. Nie­stety, unie­moż­li­wiła to jej cho­roba, jami­stość rdze­nia krę­go­wego. Pomoc naj­lep­szych spe­cja­li­stów nie pomo­gła, Zula ode­szła u szczytu kariery, nie mając jesz­cze czter­dzie­stu lat.

Pozo­stała w pamięci jako osoba pełna rado­ści życia, pre­zen­tu­jąca wdzięk kobiety wyzwo­lo­nej z oby­cza­jo­wych prze­są­dów. A jej pio­senki – Bo ja się boję sama spać, Czy pani mieszka sama – na stałe weszły do kanonu pol­skiej muzyki. Znane są zresztą nie tylko z wielu inter­pre­ta­cji, ale rów­nież ze współ­cze­snych reklama, co naj­le­piej świad­czy o ich popu­lar­no­ści.

13 lutego 1934 roku. Państwo Beckowie jadą na Kreml

Trzy­na­stego lutego 1934 roku do Moskwy wyru­szyła pol­ska dele­ga­cja rzą­dowa, na czele któ­rej stał mini­ster spraw zagra­nicz­nych Józef Beck. Towa­rzy­szyła mu mał­żonka, a jej spo­strze­że­nia z wyprawy są inte­re­su­jącą lek­turą, zapo­zna­jącą z ówcze­snymi oby­cza­jami na Kremlu.

Dla Jadwigi była to wyprawa w nie­znany świat, a pierw­szy wstrząs prze­żyła, gdy na gra­nicy dele­ga­cja prze­sia­dła się do sowiec­kiego pociągu. Salonka – przed rewo­lu­cją wła­sność jakie­goś wiel­kiego księ­cia – była w cał­kiem nie­złym sta­nie, ale jej obsługa prze­strze­gała do absurdu tajem­nicy pań­stwo­wej. Doszło nawet do tego, że kucharz odmó­wił poda­nia pani mini­stro­wej prze­pisu na cia­steczka ser­wo­wane na pod­wie­czo­rek!

Inte­re­su­jąco wyglą­dało także powi­ta­nie na dworcu w Moskwie, a szcze­gól­nie zacho­wa­nie Karola Radka, zna­nego pani Bec­ko­wej z wizyt w Pol­sce:

„Wysia­damy z roz­grza­nego wagonu, uszczyp­nięci natych­miast dotkli­wie przez mróz i zaczy­namy powi­ta­nia. Dygni­ta­rze pod wodzą komi­sa­rza [Mak­sima] Litwi­nowa. Dłu­gie buty, futra, papa­chy. Grupa pań sku­lona z zimna, w pstrych szy­deł­ko­wych czap­kach, sza­li­kach, ręka­wicz­kach. Czuję się Euro­pejką… mam cie­pły, skó­rzany i ele­gancki – ale kape­lusz. Sza­lik też nie­włócz­kowy, na pewno. Powi­ta­nia i sza­loną radość z przy­jazdu for­mu­łuję po fran­cu­sku, sta­ram się też przy­po­mnieć sobie rosyj­ski. Nagle – jak wcie­le­nie czarta – Radek szep­cze mi gło­śno w ucho:

– Zaczem wy gawa­ri­tie po fran­cu­ski! My wszy­scy jeste­śmy pol­scy Żydzi!”13.

W rów­nie cie­kawy spo­sób zacho­wy­wali się sowieccy woj­skowi pod­czas śnia­da­nia wyda­nego na cześć pol­skiej dele­ga­cji. Pani Jadwiga sie­działa obok Kli­mienta Woro­szy­łowa, któ­rego uznała „za komu­ni­stę z krwi i kości, ide­ali­stę i ide­owca w swoim rodzaju”, a samo przy­ję­cie za nie­po­dobne do tych zna­nych jej z dyplo­ma­tycz­nego świata. Miej­scowi pro­mi­nenci czuli się swo­bod­nie, „hała­so­wano, śmiało się gło­śno, nastrój był ser­deczny, bez­tro­ski”. Także na wie­czór w ope­rze, gdzie kor­pus dyplo­ma­tyczny ubrany był zgod­nie z wymo­gami ety­kiety, sowieccy dostoj­nicy przy­szli w kurt­kach, a „więk­szość w butach z cho­le­wami”.

Traf­nym spo­strze­że­niem była rów­nież rela­cja pani Beck o moskiew­skich przy­go­dach słu­żą­cego męża. Czło­wiek ten samo­dziel­nie krę­cił się po mie­ście, nikt spe­cjal­nie się nim nie inte­re­so­wał, wobec czego nawią­zał zna­jo­mość z miej­scową praczką.

„Mówił po rosyj­sku, bywał u niej i sporo się dowie­dział. Po powro­cie sły­sza­łam, jak opo­wia­dał naszej służ­bie, że gdyby on był mini­strem spraw wewnętrz­nych w Pol­sce, to zamiast aresz­to­wać, wysłałby wszyst­kich pol­skich komu­ni­stów do Rosji. Wró­ci­liby – według niego – wyle­czeni na zawsze z komu­ni­zmu”14.

I zapewne miał rację.

15 lutego 1951 roku. Miasteczko Bełz

O felie­to­nach15

Nie­wiele już dzi­siaj osób pamięta, że po zakoń­cze­niu dru­giej wojny świa­to­wej wschod­nia gra­nica naszego kraju miała odmienny prze­bieg niż obecna gra­nica z Ukra­iną. Po stro­nie pol­skiej pozo­sta­wały mia­steczka Bełz i Sokal, a Ustrzyki Dolne wraz z pasem Biesz­czad nale­żały do Związku Socja­li­stycz­nych Repu­blik Sowiec­kich. Kiedy jed­nak w oko­licy Bełza odkryto bogate pokłady węgla kamien­nego, rząd PRL musiał zgo­dzić się na korektę gra­nicy. Odpo­wied­nie poro­zu­mie­nie pod­pi­sano w Moskwie pięt­na­stego lutego 1951 roku, a ogło­sze­nie pro­jektu zmian wywo­łało praw­dziwą panikę wśród tam­tej­szej lud­no­ści. Miesz­kańcy Bełza i Sokala nie cze­kali na repa­tria­cję, tylko natych­miast rzu­cili się do ucieczki. Więk­szość emi­gran­tów osie­dliła się w oko­li­cach Ustrzyk i Kro­ścienka, a Sowieci zajęli wylud­nione tery­to­rium.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: D. Michal­ski, Powróćmy jak za daw­nych lat, War­szawa 2007, s. 106. [wróć]

Za: I. Kiec, W kaba­re­cie, Wro­cław 2004, s. 121. [wróć]

J. Lechoń, Dzien­niki, t. 2, War­szawa 1992–1993, s. 123. [wróć]

Za: M. i J. Łoziń­scy, W przed­wo­jen­nej Pol­sce. Życie codzienne i nie­co­dzienne, War­szawa 2012, s. 127–128. [wróć]

Za: A. Miesz­kow­ska, Jestem Járosy! Zawsze ten sam…, War­szawa 2008, s. 89. [wróć]

Za: Ibi­dem, s. 90 [wróć]

J. Juran­dot, Dzieje śmie­chu, War­szawa 1965, s. 28–29. [wróć]

Wiek XX w źró­dłach, War­szawa 2002, w: https://dzieje.pl/aktu­al­no­sci/ore­dzie-pre­zy­denta-tho­masa-woodrowa-wil­sona-do-kon­gresu-sta­now-zjed­no­czo­nych-ame­ryki [wróć]

Jolanta Załęczny, Moc tkwiąca w sło­wach na przy­kła­dzie prze­mó­wień Igna­cego Jana Pade­rew­skiego, „Spo­łe­czeń­stwo i Poli­tyka” 3(76)/2023. [wróć]

Za: D. Bali­szew­ski, Histo­ria nad­zwy­czajna, Wro­cław 2009, s. 78. [wróć]

Za: Kie­dyś w Afryce, TVN 2009. [wróć]

K. Kru­kow­ski, Moja War­szawka, War­szawa 1957, s. 71. [wróć]

J. Beck, Kiedy byłam eks­ce­len­cją, War­szawa 1990, s. 74. [wróć]

Ibi­dem, s. 76. [wróć]

Wszyst­kie felie­tony doty­czą lat 1918–1945, ale w nie­któ­rych przy­pad­kach data dzienna odnosi się do roku spoza tej cezury, za każ­dym razem sta­no­wiąc jed­nak punkt wyj­ścia lub pod­su­mo­wa­nie opo­wie­ści ści­śle osa­dzo­nej w okre­sie trwa­nia Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. [wróć]