Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To zbiór felietonów Sławomira Kopra, które pisał łącznie przez kilkanaście lat. Każdy jest ściśle związany z konkretną datą dzienną, dzięki czemu powstało kalendarium, stanowiące subiektywny zapis najważniejszych, najbardziej zaskakujących, najciekawszych i jednocześnie najmniej znanych wydarzeń z lat 1918–1945, czyli okresu Drugiej Rzeczypospolitej. Gdy pokolenie naszych rodzinnych seniorów odchodzi, tracimy naturalną więź z przeszłością, z której pozostają tylko pojedyncze kadry, skrawki opowieści czy faktów. Sławomir Koper z wrodzoną sobie swadą i lekkością przywraca świetność wydarzeniom wielkim i małym, powodując, że historie sprzed stu lat ożywają i tym samym zostają ocalone od zapomnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Gdy nieco ponad rok temu oddawałem do druku PRL. Kartki z kalendarza, zapowiedziałem, że jeżeli Czytelnicy zaaprobują ten rodzaj przekazu historycznego, to pojawi się kontynuacja poświęcona okresowi międzywojennemu. Ciepłe przyjęcie książki zadecydowało, że mogłem wybrać kolejne felietony i przygotować je w formie książkowej.
Zgodnie z zapowiedzią niniejsza publikacja również ma charakter „zdzieraka kalendarzowego”, a jej układ podporządkowany jest datom dziennym. Tym razem są to jednak czasy Drugiej Rzeczypospolitej, chociaż potraktowane dość swobodnie, gdyż od czasów pierwszej wojny światowej do zakończenia kolejnego globalnego konfliktu. Nie ma bowiem jednej bezspornej daty, kiedy odrodziła się Polska po zaborach ani kiedy zakończyła swoje istnienie. Przyjęte powszechnie daty mają charakter wyłącznie umowny, a zachodzące procesy dziejowe były najczęściej niezauważalne dla ówczesnych ludzi.
Jak zwykle w moich felietonach najmniej interesowała mnie polityka. Oczywiście nie dało się jej uniknąć, ale zajmuje stosunkowo niewiele miejsca. Zdecydowanie dominują: anegdota, kwestie obyczajowe, żywi ludzie, a nie martwe posągi. Bohaterowie kolejnych felietonów są przedstawiani jako zwyczajni Polacy, a nie postacie z podręczników. Całość natomiast składa się na obraz Drugiej Rzeczypospolitej, być może subiektywny, ale na pewno bliższy prawdzie niż przedstawiany w wielu opracowaniach.
Nigdy bowiem nie znosiłem nadętych frazesów z obowiązkowej literatury historycznej i przedstawiania znanych postaci z naszej kultury i historii jako osób zbawiających Polskę i świat. Często miałem wrażenie, że bohaterowie opisywani w „poważnych” książkach historycznych wierzyli we własną wielkość i przeznaczenie dziejowe. To oczywiście absurd, może poza pojedynczymi przypadkami lub jednostkami cierpiącymi na manię wielkości.
Daleki jestem od mitologizowania Drugiej Rzeczypospolitej. Ten kraj odrodził się po ponad stu latach niewoli, powstał z trzech części, które przez ponad wiek zrastały się z innymi organizmami politycznymi i gospodarczymi. Podobnego eksperymentu nie zanotowano nigdy w dziejach i nic dziwnego, że wielu europejskich polityków uważało nasz kraj za państwo sezonowe. Mylili się jednak, bo choć Druga Rzeczpospolita przez cały okres swojego istnienia zmagała się z wieloma problemami, z których części nie udało się rozwiązać, to jako państwo funkcjonowała całkiem dobrze.
Krótka forma spowodowała, że teksty w niniejszej książce są bardzo skondensowane, ale dzięki temu przekaz jest klarowny i dotykający meritum sprawy bez zbytecznych dodatków. To naprawdę Kartki z kalendarza Drugiej Rzeczypospolitej, które z powodzeniem można by było czytać na słynnych kalendarzach zdzierakowych.
Sławomir Koper
Drugi gabinet odrodzonej Polski, Jędrzeja Moraczewskiego, upadł w wyniku operetkowego zamachu stanu. W nocy z czwartego na piąty stycznia 1919 roku grupa prawicowych spiskowców kierowana przez pułkownika Mariana Żegotę-Januszajtisa i księcia Eustachego Sapiehę aresztowała premiera i kilku ministrów. Sytuacja została opanowana po kilku godzinach, a zamachowcy stanęli przed Naczelnikiem Państwa. Piłsudski zwymyślał ich w Belwederze i kazał rozejść się do domów. Co więcej, przywódcy rebeliantów zrobili zresztą później kariery w służbie państwowej – Januszajtis awansował na generała, a Sapieha został posłem w Londynie.
Naczelnik właściwie był zadowolony z próby zamachu. Umożliwiło mu to dymisję rządu, a miał doskonałego kandydata na premiera. Polaka, którego znał i podziwiał cały świat, gorącego patriotę, posiadającego fantastyczne kontakty wśród najwybitniejszych polityków. Był nim pianista i kompozytor, Ignacy Jan Paderewski.
Lata pierwszej wojny światowej artysta spędził w większości w USA, gdzie oddał ogromne zasługi sprawie polskiej. Przyjmowany na salonach tamtejszych polityków, podnosił problematykę niepodległościową, prowadząc jednocześnie akcję konsolidacji Polonii amerykańskiej.
Kiedy wojna dobiegła końca, Paderewski uznał, że jego misja w USA również się zakończyła. Nie myślał o karierze zawodowego polityka. Chciał włączyć się w prace przy odbudowie niepodległości, wiedząc, że jego kontakty i renoma na arenie międzynarodowej będą wyjątkowo przydatne.
W tym czasie w Warszawie przebywała Amerykańska Misja Żywnościowa. Przewodził jej Herbert Hoover, który ćwierć wieku wcześniej, jeszcze jako student Uniwersytetu Stanforda, miał okazję osobiście poznać Paderewskiego. Wraz z kolegą postanowili wówczas zarobić trochę pieniędzy na naukę, organizując dodatkowy koncert wirtuoza w San Jose. Zaoferowali pianiście pokrycie wszystkich kosztów i honorarium w wysokości dwóch tysięcy dolarów, które wtedy równały się około sześćdziesięciu tysiącom dzisiejszych. Niestety brak odpowiedniej reklamy i niewłaściwy termin – tuż przed Wielkanocą – spowodowały, że przychód wyniósł zaledwie tysiąc dolarów. Zrozpaczeni studenci zaproponowali Paderewskiemu odpracowanie deficytu w ciągu kilku lat, ale artysta znalazł kompromisowe rozwiązanie. Nieszczęśni organizatorzy mieli pokryć wszystkie koszty, a z pozostałych pieniędzy zatrzymać dla siebie dwadzieścia procent – sam pianista natomiast zadowolił się niewielką, symboliczną wręcz kwotą. Hoover przekonał się wówczas o bezinteresowności artysty, więc teraz uzależnił pomoc amerykańską w odbudowywaniu niepodległości Rzeczypospolitej od desygnowania Paderewskiego na stanowisko premiera. I niebawem tak się stało.
W pierwszych dniach stycznia 1943 roku – daty dziennej nie ustalono, ale być może był to piąty stycznia – podczas próby ucieczki ze stołecznego getta zginął Andrzej Włast, jeden z najwybitniejszych animatorów popkultury Drugiej Rzeczypospolitej. Karierę rozpoczynał jako poeta i recenzent filmowy, a następnie współpracował ze scenami kabaretowymi. To właśnie on wprowadził nad Wisłę rewię, był kierownikiem literackim Perskiego Oka, a potem dyrektorem i właścicielem Morskiego Oka. Znalazł też prostą receptę na sukces:
„W ciągu trzech godzin w pięćdziesięciu obrazach otrzymuje widz: esencję komedii, a dalej śpiew taniec i feérie. Zamiast pójść na przestarzałą operę, banalną farsę, szablonową operetkę – widz dzisiejszy, który żyje szybko, widz rozmiłowany w kinie i radiu – idzie na rewię”1.
Wprawdzie narzekano, że w przedstawieniach Własta jest „za dużo nóg, a mało mózgu”, ale publiczność była zachwycona. Tym bardziej że pan dyrektor potrafił wylansować prawdziwe szlagiery.
„O powodzeniu piosenki we współczesnej rewii – tłumaczył Włast – rozstrzyga dobry refren. W tym też kierunku pracuje inwencja twórcza autorów. Dobry refren z łatwą i melodyjną muzyką rozstrzyga często o powodzeniu całej rewii”2.
Inna sprawa, że większość jego tekstów do dzisiaj wzbudza grozę. Ze sceny można było bowiem usłyszeć, że „na bulwarach tłum, w kawiarenkach pary pełne dum”. Ewentualnie: „na mym ciele blizna sina wciąż mi ciebie przypomina, Twe straszne pięści i twój nóż!”. A czasami bywało jeszcze gorzej: „Zgroza, co za proza! / Jam mimoza, fijołka liść… / Takiego zbója pan nie zbuja / Alleluja! Możem iść”.
Włast osiągnął jednak sukces. Publiczność ma głos grano sto dwadzieścia sześć razy, To trzeba zobaczyć – sto trzydzieści osiem razy, a Klejnoty Warszawy – dwieście. Krytycy mogli załamywać ręce, ale decydujący głos miała publiczność, a ponadto widzowie zachwycający się rewią raczej nie chadzali na przedstawienia teatralne Schillera czy Osterwy.
Z drugiej strony pan dyrektor potrafił jednak stworzyć teksty, które na zawsze zapewniły mu miejsce w dziejach polskiej kultury. To właśnie na scenie jego teatru po raz pierwszy zaprezentowano: Tango milonga, Całuję twoją dłoń madame, Ja się boję sama spać, Czy pani mieszka sama. Włast był także autorem słynnych Jesiennych róż.
Z perspektywy czasu dyrektor Morskiego Oka wydaje się jedynym prawdziwym biznesmenem w ówczesnym polskim świecie kabaretowym. Był nastawionym na sukces menadżerem, który znakomicie poznał reguły rządzące przemysłem rozrywkowym. A chociaż najlepsze teksty piosenek pisali Tuwim i Hemar, to „szlagiery, które prosto ze sceny szły na ulice”, potrafił stworzyć tylko Andrzej Włast.
Tak jak do Beatlesów przylgnęła nazwa Fab Four, czyli cudowna czwórka, tak pięciu poetów spod znaku Skamandra śmiało można nazwać Fab Five. Beatlesi mieli swojego menadżera w osobie Briana Epstaina, natomiast skamandryci zapewne nie zdobyliby popularności bez Mieczysława Grydzewskiego. Był ich przyjacielem, agentem i wydawcą „Pro Arte et Studio”, a potem słynnych „Wiadomości Literackich”. Pierwszy numer tego najważniejszego pisma literacko-społecznego Drugiej Rzeczypospolitej ukazał się szóstego stycznia 1924 roku.
„Znał kto kiedy poetę trzeźwego?” – pytał przed wiekami Jan Kochanowski, odpowiadając, że zapewne „nie uczyni taki nic dobrego”. Poeta z Czarnolasu trafnie wyraził opinię o konieczności absorbowania procentów przez literatów, a jego następcy w okresie międzywojennym gorliwie wypełniali te zalecenia.
Przy okazji można było zauważyć dziwną zależność między skalą talentu, poczuciem humoru a stosunkiem do procentów. Najmniej pijący Iwaszkiewicz był równocześnie najsłabszym poetą z grona skamandrytów, a jego dowcip i fantazja także pozostawiały dużo do życzenia.
„(…) kiedyś w apoteozie warszawskiej bohemy – wspominał Jan Lechoń – w pierwszych latach niepodległości – towarzystwo dobrze już przyrządzone podrzucało na wiwat któregoś z Pfeifferów [rodzina warszawskich przemysłowców – S.K.]. W rezultacie gość uderzył nogą o kant trotuaru i złamał goleń. W strasznych mękach zabrano go dorożką do domu, dokąd wezwano chirurga, aby włożył nogę w gips. Władek Pfeiffer, król cyganerii burżujskiej, zażądał jednak, aby zabrać z sobą również sławny kwartet Różewicza. Co też uczyniono i podczas kiedy wyjącemu z bólu pacjentowi reperowano to złamanie – w przyległym pokoju Jaś Różewicz rżnął rzekomo dla ulżenia jego cierpień A ta przepióreczka!”3.
Jeszcze bardziej interesujący przebieg miały cykliczne przyjęcia u Ferdynanda Goetla, prezesa polskiej sekcji PEN Clubu. Gości – kwiat polskiej kultury! – zapraszano na godzinę ósmą wieczorem, a zakończenie przewidywano już godzinę (!) później.
„Pito wyłącznie najlepsze francuskie koniaki – notował zgorszony pianista Roman Jasiński – i to tak szybko, jak gdyby przyjęcie odbywało się w czasie postoju pociągu na dworcu kolejowym. O żadnej normalnej konwersacji nie było nawet mowy, co przecież nie oznacza, by pito i zakąszano w milczeniu. Panowała atmosfera jakiegoś rejwachu, z każdą minutą rosnącego i przybierającego coraz gwałtowniejszą formę. Po godzinie wszyscy byli już mocno zalani, tak, że następne pół godziny poświęcano (…) na szukanie palt, kapeluszy, picie »strzemiennego«, pożegnalne śpiewy, zwykłe pijackie ryki”4.
Siódmego stycznia 1933 roku odbyła się premiera filmu 10% dla mnie w reżyserii Juliusza Gardana. Był to ekranowy debiut Toli Mankiewiczówny, partnerowali jej Tadeusz Wesołowski i Kazimierz Krukowski, a teksty piosenek napisał Jerzy Jurandot.
Ten ostatni był wówczas jednym z najlepszych autorów piszących dla scen kabaretowych i filmu. Po latach przyznawał jednak, że wiele pomysłów czerpano z zachodnich produkcji.
„Każdy wie, jak powstaje rewia – dowcipkował na ten temat Fryderyk Járosy. – Pewnego dnia przychodzi blady i wystraszony dyrektor administracyjny do spoconego i wściekłego dyrektora artystycznego i kładzie mu na stół drżącymi rękoma dwieście dolarów i szepcze: Au fond perdu! To znaczy w żargonie złodziejskim: Jedź i kradnij, co możesz… Dyrektor artystyczny jedzie wtedy do Paryża i odwiedza z miną bogatego Anglika wszystkie music-halle i bucha, co tylko nie jest przykute łańcuchami albo wmurowane w ściany. Potem wraca do Warszawy i przy pomocy swojej bandy zmienia obiekty skradzione w taki sposób, że trudno je poznać”5.
Do praw autorskich podchodzono wówczas z dużym dystansem i faktycznie po przetworzeniu niewielu mogło rozpoznać pierwowzór. Járosy miał do tego zresztą bardzo trzeźwe podejście: „Przekład, czyli tłumaczenie, jest jak kobieta. Jeżeli wierny – to brzydki, jeżeli ładny – to niewierny. Najtrudniejszą rzeczą w zawodzie literackim jest przekład piękny i wierny jednocześnie, bo w przeciwnym razie zdarzają się śmieszne nieporozumienia”6.
Zdarzały się jednak również bardziej skandaliczne sytuacje. Henryk Wars skomponował kiedyś tango Cóż bez miłości wart jest ten świat, które okazało się plagiatem Roty i całą edycję zapisu nutowego wycofano ze sklepów.
Sprzedaż drukowanych szlagierów była w tych latach tak popularna, że pojawili się piraci muzyczni. Jednym z nich był Lucjan Królicki, spisujący melodie i słowa bezpośrednio z płyt, które „nigdy technicznie nie stały zbyt wysoko”. Dlatego regularnie oskarżano go również o „moralne pogwałcanie praw autorskich”.
„Zdarzyło się, że wśród licznych przekręceń tekstu w druku – opowiadał Jerzy Jurandot – pan Królicki przekręcił również tytuł mojej filmowej piosenki. Stanąłem przed sędziowskim stołem. [Prokurator] wyciągnął rękę oskarżycielskim gestem i zagrzmiał:
– Tak na przykład, proszę wysokiego sądu, tango świadka Jurandota Tak mi weszłaś w krew oskarżony wydrukował pod tytułem Tak mi weszłaś w krok, co jest przecież bardzo bolesne dla autora!”7.
Rozprawa została odroczona, albowiem wszyscy obecni, łącznie z sędzią, przez długi czas nie potrafili zachować powagi właściwej dla sali sądowej.
Na początku dwudziestego stulecia Eskimosi nazwali wyjątkowo smaczną odmianę ziemniaków nazwiskiem Paderewski. I chociaż żaden z nich zapewne nie słyszał na żywo wirtuoza, to nazwisko pianisty było dla nich symbolem doskonałości.
Lata wojny muzyk spędził w większości w USA, gdzie oddał ogromne zasługi dla sprawy polskiej. Prawdopodobnie postawie Paderewskiego możemy zawdzięczać wzmianki o sprawie polskiej w wypowiedziach prezydenta Wilsona, szczególnie zaś słynny trzynasty punkt jego orędzia z ósmego stycznia 1918 roku: „Winno być utworzone powszechne zrzeszenie narodów, na podstawie szczegółowych umów, celem udzielenia wszystkim państwom, zarówno wielkim, jak i małym, wzajemnych gwarancji niezawisłości politycznej i całości terytorialnej”8.
Kiedy wojna dobiegła do końca, Paderewski uznał, że jego misja na kontynencie amerykańskim dobiegła końca i może wracać do kraju. Nie myślał o karierze zawodowego polityka, ale chciał włączyć się w prace przy odbudowie niepodległości, wiedząc, że jego kontakty i renoma na arenie międzynarodowej mogą okazać się przydatne. Znał swoją wartość, a kilka lat wcześniej po śmierci Henryka Sienkiewicza wypowiedział interesujące słowa:
„Nie był on królem, a jednak od dawna w kraju i za krajem swoi i obcy patrzyli na niego jak na najpierwszego z Polaków. Nie był on wodzem, a jednak szedł za nim naród… Nie był on mężem stanu, a jednak wszyscy politycy polscy przed jego mądrością, przed jego rozwagą, przed jego zdaniem kornie schylali czoła”9.
Muzyk z żoną dotarli do Londynu na początku grudnia 1918 roku. Pianista rozpoczął negocjacje z angielskimi politykami, a na ich propozycję dalszą drogę do kraju odbył na pokładzie brytyjskiego krążownika. Okręt dopłynął do Gdańska, co podkreślało polskie aspiracje do tego portu i zostało odebrane jako poparcie rządu królewskiego dla osoby Paderewskiego.
Z Gdańska małżonkowie udali się do Poznania, gdzie zostali gorąco powitani przez ludność. Dwudziestego szóstego grudnia 1918 roku z okna hotelu Bazar przyszły premier wygłosił do zgromadzonych tłumów przemówienie, po którym odbyła się demonstracja polskiej młodzieży. Następnego dnia wybuchły zamieszki, padły pierwsze strzały, doszło do walk ulicznych. W ten sposób wybuchło jedyne zwycięskie w dziejach Polski powstanie.
Gdy w Wielkopolsce trwały walki, w stolicy Paderewski stanął na czele gabinetu rządowego. Był w tym czasie jedynym Polakiem, którego nazwisko było gwarancją uznania władz w Warszawie przez mocarstwa.
Pianista był premierem przez rok, osiągnął wiele sukcesów, zanotował też niemało porażek. Ale to już historia na inną opowieść.
Przyszły gwiazdor dorastał w artystycznej atmosferze. Od najmłodszych lat regularnie oglądał filmy, dużo czasu spędzał też za kulisami teatralnymi. Niebawem, mając dziesięć lat, stanął po raz pierwszy na scenie kabaretu ojca – Urania w Łodzi – i wystąpił w roli kowboja, wzbudzając aplauz widowni.
Chłopca zafascynowała scena, jednak rodzice niechętnie patrzyli na jego zainteresowania. Chcieli „zrobić z niego użytecznego członka społeczeństwa”, co oznaczało, że miał zdobyć poważny zawód. Niestety młody Bogdan nie mieścił się w ramach standardowej edukacji: w szkole handlowej nie sprostał matematyce, nie miał pamięci do formułek prawnych, nie nadawał się również na lekarza, bo mdlał na widok krwi. A gdy zdesperowani rodzice uznali, że powinien spróbować swoich sił w kolejnictwie, miał już serdecznie dość tych edukacyjnych eksperymentów. Spakował się i bez zbędnych pożegnań wyjechał do Poznania.
W Poznaniu trafił do teatru Apollo, w którym dostał posadę biletera. Niedługo później, bo jedenastego stycznia 1917 roku, zadebiutował na scenie, choć prawdopodobnie tylko w charakterze statysty. Następnie wrócił do Łodzi, gdzie już jako aktor znalazł się w zespole jednego z tamtejszych teatrów, a później występował również w Lublinie.
Po powrocie do Łodzi nie odnowił kontaktów z rodziną, w pełni ciesząc się dopiero co zdobytą niezależnością. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że prawdziwą karierę może zrobić tylko w Warszawie, gdzie były największe pieniądze i możliwości.
Trafił tam do teatrzyku letniego w Dolinie Szwajcarskiej. Występował wtedy w repertuarze, który trudno uznać za szczególnie wyrafinowany, skoro śpiewał tego rodzaju piosenkę:
Ja jestem strażak,
Jakich tu mało,
Sikawkę pierwszorzędną mam.
Dostrzegł go jednak autor tekstów Artur Tur i uznał, że jest coś intrygującego w młodym debiutancie. Poszukiwał właśnie nowego śpiewającego aktora na scenę kabaretu Sfinks, toteż niezwłocznie zaproponował mu angaż. Przygotował też dla niego recytację pod tytułem Zmysłowe akordy, która mogła stać się dla początkującego aktora przepustką do estradowej kariery. Kandydat na gwiazdora zadecydował jednak inaczej. Utwór przyjął, ale nie zapłacił za niego, a w zamian pojechał z nim do Łodzi, by tam szlifować swój artystyczny wizerunek.
Dzięki temu już wkrótce był przygotowany do powrotu na sceny stołeczne. Wtedy też przyjął pseudonim artystyczny Eugeniusz Bodo, pod którym miał przejść do historii. A Tur się na niego wcale nie obraził, gdyż młody aktor był niezrównanym kompanem i „przebywanie w jego towarzystwie było prawdziwą rozkoszą”.
Szesnastego stycznia 1919 roku powstał rząd pod kierownictwem znakomitego pianisty, Ignacego Jana Paderewskiego. Był to pierwszy polski gabinet, który został oficjalnie uznany przez mocarstwa zachodnie, zaakceptował go również paryski Komitet Narodowy Polski Romana Dmowskiego.
Paderewski premier postępował podobnie jak Paderewski muzyk. Nie można było mu odmówić wielkiego patriotyzmu, jednak lata kariery artystycznej pozostawiły pewien ślad na zachowaniu szefa rządu. Kompletnie nie liczył się z rytmem pracy innych, spóźniał się – czasami wiele godzin – na zwoływane przez siebie konferencje, nie potrafił odróżnić spraw ważnych od mało istotnych, pilnych od mniej terminowych. W efekcie pewne problemy były załatwiane kosztem innych, a niektóre w ogóle nie doczekały się rozwiązania.
W nowej sytuacji nie potrafiła się również odnaleźć małżonka premiera, Helena. W ramach troski o męża namawiała go do odpoczynku, gdy miał zaplanowane spotkania, i odprawiała umówionych petentów bez jego wiedzy. Kiedy spał, osobiście przyjmowała dokumenty, otwierając je i dokonując selekcji czy wręcz cenzury informacji. Często ważne wiadomości nie dochodziły do premiera, albowiem Helena potrafiła zapomnieć, gdzie zostały odłożone. Normalną procedurą podczas urzędowania Paderewskiego były poszukiwania dokumentów, które gdzieś zaginęły. I najczęściej odnajdywano je w praniu pani premierowej…
Helena nie potrafiła również zachować się publicznie w sposób odpowiadający jej pozycji i wiekowi, a miała już wówczas ponad sześćdziesiąt lat. Wywołała niezdrową sensację, goniąc w Paryżu za mężem wychodzącym z Ritza na obrady konferencji paryskiej i wykrzykując: „Inuniu, zwierzaku mój, zapomniałeś szaliczka!”. Gdzieś zapodział się jej gust, występowała publicznie w niemodnych sukniach, bezkształtnych kapeluszach, omotana zwisającym szalem, z nieodłącznym pekińczykiem.
Opowiadano na jej temat różne historie, a po latach trudno odróżnić prawdę od złośliwej propagandy. Podobno nawet gdy ofiarowywała wotum dla jednego z kościołów, kazała wyryć napis: „Helena, Maryi!”. Najwyraźniej według opinii publicznej żona premiera czuła się równa Matce Bożej.
Kiedy Piłsudski zapraszał Paderewskiego do Belwederu, to oczywiście jechała z mężem. Bez ceregieli wchodziła do gabinetu i była cały czas obecna, w efekcie czego panowie, aby spokojnie porozmawiać, wychodzili do łazienki na papierosa. Nic zatem dziwnego, że Roman Dmowski powiedział wprost, że premier może liczyć na jego współpracę wyłącznie wówczas, jeśliby otruł żonę…
Paderewski żony jednak nie otruł, a jego gabinet upadł w grudniu 1919 roku.
Nasza przedwojenna kinematografia zanotowała dużo sukcesów i wiele filmów jest chętnie oglądanych do dzisiaj. Największym powodzeniem cieszą się komedie muzyczne, gdzie lekkiej fabule towarzyszą przeboje i szlagiery tamtych lat.
Pomysł był genialny w swojej prostocie. Para urodziwych, śpiewających aktorów, kilka chwytliwych piosenek, humorystyczna fabuła i obowiązkowe szczęśliwe zakończenie. Ten patent już od lat realizowano w USA i dziwne, że polscy filmowcy odkryli go tak późno.
Do realizacji byli co prawda potrzebni odpowiedni wykonawcy, ale polskie kino nie narzekało na brak utalentowanych aktorów. Na pierwszy ogień poszli Tola Makiewiczówna i Aleksander Żabczyński. Mankiewiczówna była aktorką bardzo wszechstronną, natomiast Żabczyńskiego uważano za pierwszego amanta polskiego kina.
Pierwszym filmem nowego gatunku były Manewry miłosne z 1935 roku. Cieszyły się tak ogromnym powodzeniem, że producenci poszli za ciosem. Dwudziestego pierwszego stycznia 1937 roku miał premierę obraz Pani minister tańczy, gdzie Mankiewiczówna wcieliła się w podwójną rolę: szefowej Ministerstwa Ochrony Moralności Publicznej oraz jej siostry bliźniaczki, piosenkarki kabaretowej. Oczywiście obie panie zakochały się w tym samym mężczyźnie, młodym arystokracie na urzędniczej posadzie, w rolę którego wcielił się Żabczyński. Doskonale również spisał się sprawdzony już duet kompozytorsko-autorski – Henryk Wars i Jerzy Jurandot przygotowali zgrabne piosenki dla pary głównych bohaterów.
Żałować należy, że po sukcesie Pani minister tańczy Mankiewiczówna i Żabczyński nie pojawili się już razem przed kamerą. Jednak urodziwych i utalentowanych aktorek w polskim kinie nie brakowało, więc pan Aleksander kręcił kilka filmów rocznie. Towarzyszyły mu: Jadwiga Smosarska w filmie Jadzia, Loda Niemirzanka w Ada, to nie wypada i Helena Grossówna w obrazach Królowa przedmieścia i Zapomniana melodia. Ostatni z tych filmów okazał się wyjątkowym sukcesem, a pochodzące z niego piosenki do dzisiaj są popularne. Największą sławę zdobyła Już nie zapomnisz mnie, oczywiście w popisowym wykonaniu Żabczyńskiego. Z perspektywy lat trzeba jednak przyznać, że to właśnie razem z Mankiewiczówną stanowili najpiękniejszą parę polskiego kina epoki międzywojennej.
Odrodzona Polska potrzebowała dużych i regularnych wpływów podatkowych, co zapewnić miało tworzenie państwowych monopoli. Jednym z pierwszych był monopol loteryjny, potem tytoniowy, wreszcie w lipcu 1924 roku przyszedł czas na Państwowy Monopol Spirytusowy. Zgodnie z obowiązującym prawem produkcja alkoholu pozostawała w rękach prywatnych, jednak cała pozyskana wódka czysta – około osiemdziesięciu procent produkcji – miała być odsprzedawana państwu. W efekcie jej wytwarzanie musiało odbywać się pod egidą Państwowego Monopolu Spirytusowego, natomiast przedsiębiorcy mogli swobodnie produkować wyłącznie: wódki gatunkowe, rum, destylaty, koniaki i likiery.
Powstanie monopolu spirytusowego było też elementem szerszej akcji walki z alkoholizmem w kraju. Już w kwietniu 1920 roku Sejm Ustawodawczy przyjął tak zwane lex Moczydłowska – od nazwiska posłanki Marii Moczydłowskiej – ustawę drastycznie ograniczającą sprzedaż alkoholu. Zakazano handlu trunkami w święta, soboty i niedziele, w dni targowe oraz dzień poboru wojskowego. Dopuszczano istnienie tylko jednego sklepu sprzedającego alkohol na dwa i pół tysiąca mieszkańców, co oznaczało, że na Kresach przez wiele kilometrów nie można było legalnie nabyć żadnych trunków. Do tego punkty dystrybucji alkoholu, czyli także lokale z wyszynkiem, musiały być oddalone o minimum trzysta metrów od: budowli sakralnych, więzień, sądów, stacji kolejowych, szkół, przedszkoli, przystani wodnych i zakładów pracy zatrudniających ponad stu pracowników. Zakaz obejmował wszelkie trunki o zawartości alkoholu od dwóch i pół do czterdziestu pięciu procent, a mocniejsze napoje w ogóle nie zostały dopuszczano do sprzedaży.
Zakazy omijano jednak na wszelkie możliwe sposoby – w lokalach alkohol podawano w filiżankach, poza tym oczywiście prężnie rozwijało się bimbrownictwo. Wprawdzie przepisy prawne zakładały wysokie grzywny plus karę więzienia za produkcję samogonu, ale „księżycówkę” pędzono nawet w rodzinnym domu Tadeusza Kościuszki! Cieszyła się ona zresztą wielkim uznaniem okolicznych mieszkańców i nazywano ją „Kościuszkowską”.
Przepisy ostatecznie zliberalizowano w 1931 roku – z wyjątkiem procederu bimbrownictwa – a twórcy polskiego kina wykorzystali cała sytuację w filmie Pani minister tańczy. Obraz miał premierę dwudziestego pierwszego stycznia 1937 roku. W fikcyjnym państwie oficjalnie wyszynk był zabroniony, ale by otrzymać alkohol, należało przy składaniu zamówienia odpowiednio mrugnąć okiem do kelnera. Wówczas wszyscy wiedzieli, o co chodzi, niemal tak samo jak do niedawna w telewizyjnych reklamach piwa bezalkoholowego.
Rankiem trzydziestego pierwszego stycznia 1923 roku na warszawskiej Cytadeli wykonano karę śmierci na zabójcy prezydenta Gabriela Narutowicza, plastyku Eligiuszu Niewiadomskim.
Narutowicz został zastrzelony podczas wernisażu w Zachęcie szesnastego grudnia, dwa tygodnie później zabójca stanął przed sądem. Proces trwał zaledwie jeden dzień, Niewiadomski zrezygnował z usług obrońcy, postanowił bronić się sam. Trudno zresztą jego zachowanie nazwać obroną, zamachowiec bowiem dowodził, że jego czyn zasługuje na najwyższy wymiar kary, i skoncentrował się na wyjaśnieniu pobudek postępowania. Tak żarliwie przekonywał do swoich racji, że obecnemu na sali Władysławowi Grabskiemu wydawało się, „że widzi Husa przed sądem”.
Zamachowiec, oczekując na egzekucję, nie marnował czasu. Projektował własny nagrobek, kończył też pisać książkę Malarstwo polskie XIX i XX wieku – jedną z lepszych rozpraw na ten temat. Napisał również list otwarty Do wszystkich Polaków i testament polityczny Kartki z więzienia.
Wczesnym rankiem trzydziestego pierwszego stycznia odwiedził go spowiednik, ojciec Beniamin. Niewiadomski nawet w godzinie śmierci nie wahał się, w rozmowie z kapłanem stwierdził, że musiał zamordować Narutowicza, albowiem „ta Polska nie jest tą Polską, o której śniły całe pokolenia”, jest natomiast „Polską Piłsudskiego, Judeo-Polską”. Tłumaczył, że poprzez zabójstwo prezydenta „chciał przemówić do narodu – poruszyć go, zbudzić, żeby ta hydra żydowska go nie pożarła”.
„Spokój zachował nawet wtenczas – wspominał ojciec Beniamin – kiedy wszedł oficer do celi i powiedział, że czas już iść na plac egzekucyjny. Najspokojniej nalał sobie mleka do szklanki i wypił. Ubrał się, wyszedł na korytarz i powiedział: »Gotów jestem«.
Na placu egzekucyjnym, po odczytaniu wyroku śmierci wypowiedział wobec wszystkich słowa: »Odchodzę szczęśliwy, że nie będę patrzył na to, co z Polską zrobił Piłsudski. Ufny jestem, że krew moja przyczyni się do zjednoczenia serc polskich«.
Ucałował krzyż z całym pietyzmem, przyjął ostatnie rozgrzeszenie. Stanął przy słupku na celu, sam sobie zawiązał opaskę na oczy – choć przedtem prosił, żeby mu tego nie robiono i nie przywiązywano – posłuszny był jednak prokuratorowi.
Zbliżyli się, kompania szkolna 30 Pułku Strzelców Kaniowskich, i stanęli o sześć kroków od świętej pamięci Niewiadomskiego. Huknęła salwa! Trzy kule rozniosły i roztrzaskały górną część czaszki – a czwarta utknęła w sercu. Świętej pamięci Niewiadomski padł – i już nie żył”10.
A prawdziwe problemy kraju dopiero się zaczynały, zabójstwo Narutowicza podzieliło bowiem ostatecznie polską scenę polityczną.
W ostatnich dniach stycznia 1944 roku SS-Brigadeführer Franz Kutschera był bardzo zajęty. Oprócz kierowania terrorem wobec mieszkańców Warszawy załatwiał także pilne sprawy prywatne. Miał zamiar się ożenić – w stolicy mieszkał bowiem z narzeczoną, norweską folksdojczką, a ta była w ciąży. Ślub zaplanowano na piąty lutego, do Warszawy przybyła już nawet siostra narzeczonej.
Do uroczystości jednak nie doszło, Kutschera zginął cztery dni wcześniej z rąk członków oddziału specjalnego Kedywu Komendy Głównej AK „Pegaz”. Natychmiast też rozpoczęły się krwawe represje, hitlerowcy zarządzili masowe łapanki. W ciągu jednej doby aresztowano blisko sześćset osób, a dzień po zamachu, w miejscu jego przeprowadzenia, rozstrzelano stu mężczyzn. W następnych dniach ofiarami zemsty padło jeszcze ponad dwieście osób, a na miasto nałożono kontrybucję w wysokości stu milionów złotych, co równałoby się obecnie ponad dziesięciu milionom euro. Z tej kwoty piętnaście procent miały zapłacić gminy podwarszawskie.
Natomiast czwartego lutego na ludność centrum stolicy padł blady strach. Hitlerowcy zarządzili, by mieszkańcy Nowego Światu, Krakowskiego Przedmieścia oraz niektórych ulic na Powiślu i Starym Mieście, przed godziną dziesiątą rano opuścili swoje mieszkania, pozostawiając klucze u dozorców. Rozeszły się pogłoski, że hitlerowcy w odwecie za zamach wysadzą część miasta w powietrze.
W rzeczywistości tego dnia miały miejsce wstępne uroczystości pogrzebowe Kutschery. Orszak żałobny przejechał od siedziby SS w Alejach Ujazdowskich do pałacu Brühla. Tam ciało spoczęło na katafalku i odbyła się makabryczna ceremonia: ożenek zmarłego z jego norweską narzeczoną! Był to ślub junkierski, zwany także ślubem z rękawicą – niemiecki obyczaj sięgający tradycją średniowiecza. Miał na celu zalegalizowanie potomstwa zmarłego, a sprawą osobiście interesował się Heinrich Himmler. Zapewne także on wydał zgodę na tę przerażającą uroczystość. Następnie ciało Kutschery przewieziono na Dworzec Gdański, skąd wyruszyło pociągiem do Berlina. Oczywiście wiązało się to z zamknięciem sklepów, wstrzymaniem ruchu tramwajów oraz zakazem wychodzenia mieszkańców na ulice w tej części Warszawy.
Narzeczoną Kutschery – czy też wdową po nim – osobiście zajął się Himmler. Można podejrzewać, że dopóki trwała wojna, ani jej, ani dziecku niczego nie brakowało. Wiele lat później syn Kutschery miał okazję poznać Misia, czyli Michała Issajewicza, jednego z uczestników akcji przeciwko SS-Brigadeführerowi. Poprosił, by ten podał mu rękę i zapomniał, kim był jego ojciec…
Powstały szóstego lutego 1928 roku Związek Pionierów Kolonialnych miał promować ekspansję zamorską Drugiej Rzeczypospolitej. Niebawem stowarzyszenie zostało wchłonięte przez Ligę Morską i Kolonialną i pod jej auspicjami faktycznie przystąpiło do realizacji planów kolonialnych.
Pod prężnym kierownictwem generała Gustawa Orlicz-Dreszera Liga stała się bowiem masową organizacją – w 1939 roku liczyła blisko milion członków – a jednym z jej celów była „odbudowa inicjatywy społecznej i skutecznej propagandy do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski”. Wiązało się z tym posiadanie kolonii mających rozwiązać problem przeludnienia, a przy okazji zapewnić zbyt na towary przemysłu i napływ tanich surowców.
Splot różnych przypadków zadecydował, że najważniejszą próbę osadniczą podjęto w zachodnioafrykańskiej Liberii. W grudniu 1934 roku wyruszyło tam pierwszych ośmiu polskich plantatorów zaopatrzonych w dwa tysiące ton towarów, mających stać się hitem eksportowym na Czarnym Lądzie. Wśród nich było pięćset emaliowanych nocników, które uznano za towar pierwszej potrzeby dla mieszkańców Afryki.
Wyprawa zakończyła się fiaskiem, Polacy otrzymali wprawdzie do zagospodarowania prawie dwa tysiące hektarów, jednak okazali się kompletnie nieprzygotowani do pracy w tropikach. Niebawem zresztą polski rząd, pod naciskiem USA, wycofał się z całej awantury, rozwiązując delegaturę Ligi Morskiej w Monrowii.
Porażką okazała się również wymiana handlowa z tubylcami, a szczególnie próby sprzedaży słynnych nocników.
„Oglądali je poważnie i z uwagą – wspominał uczestnik wyprawy, Kamil Giżycki – pokiwali głowami, po czym zapytali »do jakiego użytku służą te ciekawe naczynia?«”11.
Gdy wyjaśniono przeznaczenie nocników, krajowcy nie ukrywali oburzenia. Uznano, że traktuje się ich jak dzikusów, albowiem każdy w Afryce wiedział, że nocnik powinien posiadać pokrywkę odgradzającą użytkownika od niemiłych woni.
Trzeba jednak przyznać, że polski rząd zachowywał dystans wobec kolonialnych zapędów Ligi Morskiej, a Józef Beck ucinał wszelkie rozważania na ten temat. Jego podwładni nie mieli jednak zahamowań, a ich pomysły świadczą o kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Tuż przed wybuchem wojny wysoki urzędnik MSZ Apoloniusz Zarychta skierował tajne pismo do ambasady Rzeczypospolitej w Waszyngtonie. Interesowało go, jaka część Antarktydy została poddana zwierzchnictwu USA i czy na tym kontynencie znajdują się jeszcze wolne obszary pod kolonizację.
Czym i z kim zamierzał handlować dzielny urzędnik, pozostanie już jego tajemnicą. Pingwiny raczej nie mogły uchodzić za dobrych odbiorców produktów polskiego przemysłu, o nocnikach nie wspominając.
Ósmego lutego 1923 roku w stolicy został zamordowany prawosławny metropolita warszawski, Jerzy Jaroszewski. Mordercą był jego podwładny, archimandryta Smaragd Łatyszenko. Zamachowiec oddał do zwierzchnika kilka strzałów, wykrzykując: „To dla ciebie, kacie prawosławia!”. Gdy nadbiegł sekretarz ofiary, nie stawiał oporu i spokojnie polecił wezwać policję.
Sprawa prawosławia była jednym z największych problemów Drugiej Rzeczypospolitej. Jego wyznawcy stanowili około jedenastu procent społeczeństwa, a hierarchię zależną od moskiewskiego patriarchatu obserwowano nad Wisła z dużą podejrzliwością. Nie zapomniano bowiem, że prawosławie było religią znienawidzonych zaborców, a po zdławieniu powstania styczniowego polskie miasta zabudowano cerkwiami. W samej Warszawie było ich ponad dwadzieścia, z soborem Świętego Aleksandra Newskiego na placu Saskim na czele. Na potrzeby prawosławia rekwirowano również świątynie katolickie – cerkwią przez ponad osiemdziesiąt lat była katedra polowa Wojska Polskiego przy ulicy Długiej.
Władze odradzającego się państwa polskiego starały się o autokefalię, czyli autonomię polskiego prawosławia, bolszewicy bowiem – pomimo programowego ateizmu – przejęli kontrolę nad hierarchią duchowną. A żaden niezależny rząd nie mógł przecież tolerować lojalności wobec wrogiego mocarstwa.
Zwolennikiem autokefalii był arcybiskup Jerzy, ale dla wielu jego podwładnych autonomia polskiej cerkwi była równoznaczna z zamachem na podstawowe zasady wiary. Gorliwym jej przeciwnikiem był archimandryta Smaragd, który usiłował przekonać zwierzchnika do swoich racji. Po dwóch godzinach bezpośredniej, a przede wszystkim bezowocnej rozmowy wyciągnął zakupioną wcześniej broń i zastrzelił arcybiskupa.
Zabójca stanął przed sądem jako osoba świecka, Cerkiew pozbawiła go bowiem stanu duchownego. Paweł Łatyszenko został skazany na dwanaście lat więzienia, a po odbyciu kary wyjechał do Czechosłowacji.
Morderstwo nie powstrzymało autokefalii. Półtora roku później Polski Kościół Prawosławny otrzymał ją z Konstantynopola, z pominięciem patriarchy moskiewskiego.
Pomimo to wschodnia odmiana chrześcijaństwa nie cieszyła się w Polsce zaufaniem. Unikano konwersji na prawosławie przy rozwiązywaniu małżeństw – bo należy pamiętać, że w Drugiej Rzeczypospolitej nie istniały rozwody cywilne – preferując wyznania protestanckie. Prawosławie zawsze bowiem kojarzyło się z imperialnymi zapędami Moskwy, a nieodpowiedzialna czasami polityka władz Drugiej Rzeczypospolitej – jak choćby niszczenie w latach trzydziestych cerkwi na Lubelszczyźnie – pogłębiała przepaść pomiędzy wyznaniami.
I tak pozostało do dzisiaj, wystarczy przypomnieć reakcje społeczne na podpisanie w 2012 roku dokumentu o pojednaniu kościołów: katolickiego i prawosławnego.
Dziesiątego lutego 1936 roku w Wilnie zmarła Zula Pogorzelska, jedna z największych gwiazd estrady Drugiej Rzeczypospolitej. Największe sukcesy święciła na scenach kabaretowych, to właśnie ona jako pierwsza w Polsce zaprezentowała publicznie charlestona, na którego punkcie natychmiast oszalała Warszawa.
Kariera Zuli zaczęła się od nieudanej operacji gardła. Po uszkodzeniu strun głosowych mówiła altem o niespotykanej, chropawej barwie, określanym jako „głos wiedeńskiego fiakra”. Zmysłowe brzmienie w połączeniu ze znakomitą figurą – najlepsze nogi w Warszawie – i „wyjątkowym wprost sex appealem” stały się jej znakiem rozpoznawczym.
Jak przystało na prawdziwą gwiazdę, otrzymywała bajeczne gaże, sięgające podobno dwunastu tysięcy miesięcznie – podczas gdy urzędnik zarabiał niewiele ponad trzysta, premier około półtora tysiąca złotych.
„Zula Pogorzelska to Paryż – wspominał z nostalgią Kazimierz Krukowski – ustokrotniony Paryż z całą jego elegancją, wdziękiem bulwarów, uśmiechem midinetek, cyganerią Montparnasse’u i frywolnością Montmartre’u.
Najpiękniejsze nogi, najnowocześniesze auto, najwspanialsza suknia, królowa balu… Zawsze i wszędzie Zula Pogorzelska. A na scenie: co za niebywała rozpiętość talentu! Od najlżejszej, prawie wulgarnej, a jak dyskretnie podanej piosenki! Aż do wzruszających strofek o starej babuni lub o biednym gigolo”12.
Nie miała jednak w sobie nic z celebrytki, wyjątkowo chroniła prywatność, nie wiadomo nawet, kiedy wyszła za mąż za Konrada Toma. Stanowili zgodną parę, a mąż – znakomity aktor, scenarzysta i autor tekstów – rozsądnie doradzał jej w karierze. Możliwości Zuli nie zostały jednak wykorzytane w kinematografii. Wprawdzie pojawiła się w kilku filmach, była jednak źle obsadzana, „ucharakteryzowana znów na czupiradło”, bez żadnej sensownej kwestii do wypowiedzenia. Krytycy rwali sobie włosy z głów, pytając, dlaczego „Pogorzelska gra zawsze same kruchty i koczkodany?”. I właściwie trudno sobie obecnie wyobrazić, jakim była zjawiskiem.
Mąż przygotowywał dla niej rolę życia, miała być tytułową bohaterką w komedii Ada, to nie wypada. Niestety, uniemożliwiła to jej choroba, jamistość rdzenia kręgowego. Pomoc najlepszych specjalistów nie pomogła, Zula odeszła u szczytu kariery, nie mając jeszcze czterdziestu lat.
Pozostała w pamięci jako osoba pełna radości życia, prezentująca wdzięk kobiety wyzwolonej z obyczajowych przesądów. A jej piosenki – Bo ja się boję sama spać, Czy pani mieszka sama – na stałe weszły do kanonu polskiej muzyki. Znane są zresztą nie tylko z wielu interpretacji, ale również ze współczesnych reklama, co najlepiej świadczy o ich popularności.
Trzynastego lutego 1934 roku do Moskwy wyruszyła polska delegacja rządowa, na czele której stał minister spraw zagranicznych Józef Beck. Towarzyszyła mu małżonka, a jej spostrzeżenia z wyprawy są interesującą lekturą, zapoznającą z ówczesnymi obyczajami na Kremlu.
Dla Jadwigi była to wyprawa w nieznany świat, a pierwszy wstrząs przeżyła, gdy na granicy delegacja przesiadła się do sowieckiego pociągu. Salonka – przed rewolucją własność jakiegoś wielkiego księcia – była w całkiem niezłym stanie, ale jej obsługa przestrzegała do absurdu tajemnicy państwowej. Doszło nawet do tego, że kucharz odmówił podania pani ministrowej przepisu na ciasteczka serwowane na podwieczorek!
Interesująco wyglądało także powitanie na dworcu w Moskwie, a szczególnie zachowanie Karola Radka, znanego pani Beckowej z wizyt w Polsce:
„Wysiadamy z rozgrzanego wagonu, uszczypnięci natychmiast dotkliwie przez mróz i zaczynamy powitania. Dygnitarze pod wodzą komisarza [Maksima] Litwinowa. Długie buty, futra, papachy. Grupa pań skulona z zimna, w pstrych szydełkowych czapkach, szalikach, rękawiczkach. Czuję się Europejką… mam ciepły, skórzany i elegancki – ale kapelusz. Szalik też niewłóczkowy, na pewno. Powitania i szaloną radość z przyjazdu formułuję po francusku, staram się też przypomnieć sobie rosyjski. Nagle – jak wcielenie czarta – Radek szepcze mi głośno w ucho:
– Zaczem wy gawaritie po francuski! My wszyscy jesteśmy polscy Żydzi!”13.
W równie ciekawy sposób zachowywali się sowieccy wojskowi podczas śniadania wydanego na cześć polskiej delegacji. Pani Jadwiga siedziała obok Klimienta Woroszyłowa, którego uznała „za komunistę z krwi i kości, idealistę i ideowca w swoim rodzaju”, a samo przyjęcie za niepodobne do tych znanych jej z dyplomatycznego świata. Miejscowi prominenci czuli się swobodnie, „hałasowano, śmiało się głośno, nastrój był serdeczny, beztroski”. Także na wieczór w operze, gdzie korpus dyplomatyczny ubrany był zgodnie z wymogami etykiety, sowieccy dostojnicy przyszli w kurtkach, a „większość w butach z cholewami”.
Trafnym spostrzeżeniem była również relacja pani Beck o moskiewskich przygodach służącego męża. Człowiek ten samodzielnie kręcił się po mieście, nikt specjalnie się nim nie interesował, wobec czego nawiązał znajomość z miejscową praczką.
„Mówił po rosyjsku, bywał u niej i sporo się dowiedział. Po powrocie słyszałam, jak opowiadał naszej służbie, że gdyby on był ministrem spraw wewnętrznych w Polsce, to zamiast aresztować, wysłałby wszystkich polskich komunistów do Rosji. Wróciliby – według niego – wyleczeni na zawsze z komunizmu”14.
I zapewne miał rację.
O felietonach15
Niewiele już dzisiaj osób pamięta, że po zakończeniu drugiej wojny światowej wschodnia granica naszego kraju miała odmienny przebieg niż obecna granica z Ukrainą. Po stronie polskiej pozostawały miasteczka Bełz i Sokal, a Ustrzyki Dolne wraz z pasem Bieszczad należały do Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich. Kiedy jednak w okolicy Bełza odkryto bogate pokłady węgla kamiennego, rząd PRL musiał zgodzić się na korektę granicy. Odpowiednie porozumienie podpisano w Moskwie piętnastego lutego 1951 roku, a ogłoszenie projektu zmian wywołało prawdziwą panikę wśród tamtejszej ludności. Mieszkańcy Bełza i Sokala nie czekali na repatriację, tylko natychmiast rzucili się do ucieczki. Większość emigrantów osiedliła się w okolicach Ustrzyk i Krościenka, a Sowieci zajęli wyludnione terytorium.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Za: D. Michalski, Powróćmy jak za dawnych lat, Warszawa 2007, s. 106. [wróć]
Za: I. Kiec, W kabarecie, Wrocław 2004, s. 121. [wróć]
J. Lechoń, Dzienniki, t. 2, Warszawa 1992–1993, s. 123. [wróć]
Za: M. i J. Łozińscy, W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne, Warszawa 2012, s. 127–128. [wróć]
Za: A. Mieszkowska, Jestem Járosy! Zawsze ten sam…, Warszawa 2008, s. 89. [wróć]
Za: Ibidem, s. 90 [wróć]
J. Jurandot, Dzieje śmiechu, Warszawa 1965, s. 28–29. [wróć]
Wiek XX w źródłach, Warszawa 2002, w: https://dzieje.pl/aktualnosci/oredzie-prezydenta-thomasa-woodrowa-wilsona-do-kongresu-stanow-zjednoczonych-ameryki [wróć]
Jolanta Załęczny, Moc tkwiąca w słowach na przykładzie przemówień Ignacego Jana Paderewskiego, „Społeczeństwo i Polityka” 3(76)/2023. [wróć]
Za: D. Baliszewski, Historia nadzwyczajna, Wrocław 2009, s. 78. [wróć]
Za: Kiedyś w Afryce, TVN 2009. [wróć]
K. Krukowski, Moja Warszawka, Warszawa 1957, s. 71. [wróć]
J. Beck, Kiedy byłam ekscelencją, Warszawa 1990, s. 74. [wróć]
Ibidem, s. 76. [wróć]
Wszystkie felietony dotyczą lat 1918–1945, ale w niektórych przypadkach data dzienna odnosi się do roku spoza tej cezury, za każdym razem stanowiąc jednak punkt wyjścia lub podsumowanie opowieści ściśle osadzonej w okresie trwania Drugiej Rzeczypospolitej. [wróć]