Kasacja - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook + książka

Kasacja ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Syn biznesmena zostaje oskarżony o zabicie dwóch osób. Sprawa wydaje się oczywista. Potencjalny winowajca spędza bowiem 10 dni zamknięty w swoim mieszkaniu z ciałami ofiar.
Sprawę prowadzi Joanna Chyłka, pracująca dla bezwzględnej, warszawskiej korporacji. Nieprzebierająca w środkach prawniczka, która zrobi wszystko, by odnieść zwycięstwo w batalii sądowej. Pomaga jej młody, zafascynowany przełożoną, aplikant Kordian Oryński. Czy jednak wspólnie zdołają doprowadzić sprawę do szczęśliwego finału?
Tymczasem ich klient zdaje się prowadzić własną grę, której reguły zna tylko on sam. Nie przyznaje się do winy, ale też nie zaprzecza, że jest mordercą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 36 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła
Oceny
4,5 (11440 ocen)
7409
2883
894
204
50
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mieszkajaca96

Dobrze spędzony czas

Chyłka jest specyficzną bohaterką, którą się albo polubi od początku albo stanie po przeciwnej stronie. Do mnie trafia jej humor, przez co często parskam pod nosem ze śmiechu. Kobieta jest pewna siebie i nie waha się podejmować ryzykownych decyzji. Zna swoją wartość i wie na co ją stać. Uparcie dąży do celu, czasem pp trupach ale temu zawdzięcza swoją karierę. Do jej zespołu dołącza Kordian. On jeszcze nie jest świadom jak prawniczy świat wygląda w praktyce, ale muszę przyznać że fajnie się obserwuję jak odnajduje się w tym świecie, jak daje z siebie dużo i szybko się uczy. Sama sprawa na pierwszy rzut oka wydaje się jasna, ale wiadomo że zaraz coś się skomplikuje, że będziemy wyprowadzanie się pole, a może prowadzeni słusznym tropem, że trzeba będzie pogrzebać dużo głębiej by coś jeszcze ze sprawy wyciągnąć. Akcja dynamiczna, pełno zwrotów akcji i momentów które wprowadzają w konsternację. Język autora mimo prawniczego żargonu da się fajnie zrozumieć, a całość napisana dość dosadnie....
100
Karles494

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
30
norgul

Dobrze spędzony czas

Kryminał typowy dla Mroza. W pierwszym tomie Chyłka jeszcze nas nie denerwuje, a relacja z Zordonem jest jeszcze budząca pozytywne emocje. Warto przeczytać żeby wyrobić sobie zdanie o fenomenie Chyłki.
30
eva_b
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i nieprzewidywalna - taka, jak powinna być. Pojawią się sporo prawniczych sformułowań (w wielu sytuacjach są wyjaśniane), które nie zawsze są jasne, ale myślę, że sięgając po tą pozycję, człowiek się z tym liczy:) zdecydowanym minusem jest mnogość przekleństw wyrażonych wprost. 9h05min
20
margografia

Całkiem niezła

Z Mrozem mam love-hate relationship. Chylka jest mocno nierówna, najpierw ciągnie się jak flaki z olejem, a potem w kilkadziesiąt stron dostałam takie bomby sensacyjne, że strach. Za dużo tych nieprawdopodobnych zdarzeń w jednej sprawie, natomiast No siądę do drugiego tomu :)
20



 

K A S A C J A

 

 

REMIGIUSZ MRÓZ

K A S A C J A

 

 

 

 

Copyright © Remigiusz Mróz, 2015

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Wydanie elektroniczne 2015

ISBN 978-83-7976-248-4

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

Legum servi sumus ut liberi esse possimus.

– „Abyśmy mogli być wolni, jesteśmy

niewolnikami prawa”.

Cyceron

 

 

Rodzicom,

ta, wszystkie poprzednie i każda kolejna

 

 

Prolog

Joanna Chyłka weszła do pokoju widzeń i usiadła naprzeciw swojego klienta. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, myśląc o grożącej mu karze.

Dożywocie z możliwością warunkowego zwolnienia po dwudziestu pięciu latach.

Nie brzmiało to dobrze. Szczerze mówiąc, lepiej brzmiałaby diagnoza o nieuleczalnej chorobie. Godzina w więziennej celi to sporo, ale całe życie? Gdyby w polskim porządku prawnym wciąż funkcjonowała instytucja kary śmierci, ten facet stałby już pod szubienicą. I pewnie byłby za to wdzięczny.

Chyłka bacznie go obserwowała, starając się ocenić, z kim ma do czynienia. Pierwsze spotkania zawsze są trudne – oskarżeni z urzędu nie ufają prawnikom, przynajmniej dopóty, dopóki nie pojawi się iskierka nadziei, że obrońca naprawdę zrobi wszystko, by wyciągnąć ich z bagna, w którym się znaleźli.

Wchodząc do pokoju widzeń, była przygotowana na najgorsze. Nie przypuszczała jednak, że będzie aż tak źle. Broniła już wielu socjo-, psycho- i innych -patów, ale do tej pory nie trafiła na kogoś, kto sprawiałby tak niepokojące wrażenie.

– Widzę, że żadne z ciebie niewiniątko – odezwała się, przeglądając rozłożone na stole dokumenty.

Postawiono mu zarzut z artykułu sto czterdziestego ósmego, paragrafu drugiego – zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. I jeśli kiedykolwiek Chyłka mogła zgodzić się z literalnym brzmieniem przepisu, to właśnie w tym przypadku. Choć może bardziej adekwatny byłby zapis „ze szczególnym okrucieństwem i wyjątkowym skurwysyństwem”.

Sprawca patrzył na metalowy blat stolika, nie odpowiadając. Dopiero po chwili powoli podniósł wzrok. Gdy spojrzał jej w oczy, odniosła wrażenie, jakby spozierało na nią zło w czystej postaci.

Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań.

– Co chcesz osiągnąć? – zapytała, odsuwając papiery.

Wciąż cisza.

– Przypuszczam, że nie orzeczenie niewinności czy zmniejszenie kary, bo choć trochę byś się postarał.

Nadal nie odpowiadał.

– Słyszysz mnie w ogóle?

– Słyszę.

W jego głosie też było coś niepokojącego. Chyłka poczuła się, jakby ktoś drapał po jej duszy postrzępionymi paznokciami. Była jednak zadowolona, że mężczyzna w końcu się odezwał.

– Wiesz, ile kosztuje godzina mojej pracy?

– Jestem pewien, że więcej, niż powinna.

Dopiero teraz na dłużej zatrzymał spojrzenie na jej twarzy. Joanna poczuła, jak oblewa ją fala gorąca.

– Ale ty się tym nie przejmujesz – zauważyła. – Wszystkie rachunki płaci tatuś, prawda?

Nie odpowiedział.

Jego ojciec oficjalnie był szanowanym biznesmenem i bezwzględnym graczem na arenie gospodarczej. Prywatnie natomiast pijusem, który nie wiedział, kiedy przestać. Tylko Chyłce zawdzięczał to, że nigdy nie skazano go za szereg seksualnych zabaw z dziewczynami przekraczającymi rosyjsko-polską granicę w mazurskich lasach.

– Musi być z ciebie dumny – dodała.

– Na pewno.

– Wyrzekł się ciebie na oczach kamer co najmniej pięciu stacji telewizyjnych. I mimo to płaci za twoją obronę. Dlatego tracimy czas? Chcesz mu w ten sposób dać prztyczka? Słabo, chłopie... słabo.

Odpowiedziała jej cisza. Prawniczka uzmysłowiła sobie, że takimi tanimi chwytami nie zmusi go do mówienia. Innymi zresztą też nie. Zwyrodnialec, który zabił młodą dziewczynę i jej chłopaka, a potem siedział wraz z trupami w mieszkaniu przez dziesięć dni, nie był podatny na manipulacje. Nie chodziło o to, że miał mocną psychikę. Taki człowiek żył we własnym świecie, gdzie konwencjonalne metody się nie sprawdzały.

– Dobra, skończmy to pierdolenie – zaproponowała wreszcie.

– Jest jednostronne.

Przełknęła ślinę.

– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytała, splatając dłonie na stole. Wysunęła nieco głowę w jego kierunku, by pokazać, że nie ma żadnych obaw. – Wiesz, że jestem tutaj, żeby wykonać pewną robotę. I tylko od ciebie zależy, jaką drogą pójdziemy.

– Wykonaj robotę pod stołem – powiedział, odginając się do tyłu i opuszczając wzrok na swoje krocze.

Niespecjalnie ją to zdziwiło. Praktykowanie prawa karnego wiązało się z systematycznym wysłuchiwaniem aluzji seksualnych wszelkiej maści. Mówiło się, że to prokuratorki muszą mieć grubą skórę, by dzień w dzień oglądać rozkładające się zwłoki, ale zdaniem Chyłki to adwokatki miały prawdziwie gównianą robotę. Zobaczyć trupa, pójść do domu i zapomnieć – żaden problem. Wystarczyło otworzyć dobre wino i zalać te wspomnienia. Z autopsji jednak wiedziała, że kiedy oskarżony pluje na swoją obrończynię albo zaczyna onanizować się, patrząc jej prosto w oczy, niełatwo wymazać to z pamięci. Oprócz tego trzeba było nasłuchać się najbardziej pomysłowych synonimów słów „penis”, „pochwa” i „spółkowanie”. A następnego dnia wrócić do tego samego gościa i uśmiechać się od ucha do ucha, bo w końcu jest klientem.

– Jak tak dalej pójdzie, to ty będziesz wykonywał robotę pod stołem – odezwała się po chwili. – Słyszałam, że na Białołęce jest sporo takich, którzy chętnie się tobą zajmą.

Milczał. Ten argument też do niego nie trafił.

– Nie chcesz opowiedzieć światu, dlaczego ich zabiłeś?

Joanna chwyciła się ostatniej deski ratunku. Każdy psychol lubił się chełpić swoimi czynami i przypisywać im drugie dno. Ten jednak nadal po prostu na nią patrzył.

– Musiałeś wpaść w prawdziwy szał, co? – zapytała, wypstrykując papierosa z paczki. Obróciła ją do oskarżonego. – Wiesz, że dziennikarze nadal szukają motywu? Krążą tylko czyste spekulacje. Prokuratura nic nie ma, o policji nie wspomnę. Twój ojciec twierdzi, że nie zna tych ludzi. Nic cię z nimi nie łączyło. – Zrobiła pauzę. – Nic, prócz twoich odcisków palców na narzędziach zbrodni i śladów biologicznych na ciałach.

Przeszły ją ciarki, gdy użyła liczby mnogiej. Zazwyczaj zabójcy używali jednego rodzaju broni – jeśli kłuli, to rzadko zdarzało się, by robili na moment przerwę i zmieniali nóż. Jeśli dusili, to nie zostawiali ofiary na kilkadziesiąt sekund, by mogła poluzować więzy, a potem nie wracali i nie walili młotkiem w jej tchawicę.

W tym przypadku jednak tak było.

Zabójca na przemian dusił, dźgał, miażdżył i bił swoje ofiary. Nie miało to nic wspólnego z torturami – według patologów każde z tych działań miało odebrać nieszczęśnikom życie. Oprawca jednak kilkakrotnie przerywał w ostatniej chwili, jakby się rozmyślił... jakby był niezadowolony z efektu i chciał czegoś więcej.

– Pieprzony psychol z ciebie.

– Niewątpliwie.

Chyłka wiedziała, że tego dnia nic już nie wskóra. Tylko czas mógł rozwiązać oskarżonemu język. Musi spokojnie posiedzieć w areszcie wydobywczym, podumać trochę nad parszywością swojego losu, a potem... nie, na żadną metamorfozę nie liczyła. Tacy jak on podejmowali współpracę z adwokatem tylko z dwóch przyczyn: albo byli dumni ze swoich osiągnięć i chcieli pomocy w ich nagłośnieniu, albo pragnęli uniewinnienia, by wyjść i znów zabijać.

Niestety, jej zadaniem było doprowadzić do drugiej ewentualności.

 

 

Rozdział 1

1

Młody mężczyzna stał pod biurowcem Skylight, tocząc wzrokiem po przeszklonej fasadzie. Pociągnął łyk latte, które chwilę wcześniej wziął na wynos w Coffeeheaven. Potem zaciągnął się papierosem, piątym w ciągu godziny, jeśli jego szacunki były trafne.

Kordian pamiętał, jak niegdyś niezagospodarowany teren naprzeciw Pałacu Kultury straszył pustką i stanowił namacalny dowód marnotrawienia miejsca w samym sercu Warszawy. Teraz do stojącego tu biurowca ściągały największe polskie i międzynarodowe firmy – każda chciała mieć siedzibę obok centrum handlowego, przez które każdego dnia przewijały się tysiące osób. Jedną z tych korporacji była kancelaria prawna, w której tego dnia Kordian Oryński miał zacząć aplikację.

Żelazny & McVay powstała jako spółka komandytowa, owoc współpracy polsko-brytyjskiej. Jak to zwykle bywa, kilka innych firm musiało przestać istnieć, by ta zajęła swoje miejsce na dwudziestym pierwszym piętrze biurowca Sky­light. Od jakiegoś czasu nie spadała z piedestału w rankingach – plasowała się zazwyczaj zaraz za Dentons oraz Domańskim Zakrzewskim Palinką. Wedle obiegowej opinii obowiązywały w niej najwyższe standardy, a właściciele już zacierali ręce, by w nadchodzącym roku zdetronizować pozostałe warszawskie korporacje.

Oddziały kancelarii znajdowały się w dziesięciu innych miastach wojewódzkich, zaś liczba zatrudnionych prawników znacznie przekraczała setkę. Przed wstąpieniem w progi biurowca Skylight każdy szczęśliwiec aplikancki powinien zostać poinformowany o wszystkich tych faktach... a dodatkowo otrzymać broszurę na temat tego, jak pracować dwanaście godzin na dobę i nie uzależnić się od amfetaminy czy innych wspomagaczy.

Po prawdzie, Kordianowi takie informacje drukiem nie były potrzebne. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co wiąże się z tą robotą. Gdy wypije swoje latte i dopali papierosa, wejdzie w zupełnie inny świat. Bezwzględny, brudny i niebezpieczny. Świat manipulacji, wielomilionowych machinacji pieniężnych i innych machlojek.

Tyle, jeśli chodzi o teorię.

W praktyce spodziewał się, że dostanie stertę starych dokumentów, zamknie się w jakiejś klitce, a potem będzie wdychał kurz z archiwów przez kilka godzin.

A mimo to nie mógł doczekać się początku swojej zawodowej przygody.

– Tu się nie smrodzi – dobiegł go zza pleców kobiecy głos.

– Słucham? – zapytał, odwracając się.

– Mówiłam, że tu się nie smrodzi – powtórzyła około czterdziestoletnia kobieta, którą Kordian mimowolnie otaksował wzrokiem. Mocno taliowany żakiet i obcisła spódnica nie pomagały w oderwaniu od niej spojrzenia.

– Nie widziałem zakazu – odparł.

– Stoi przed tobą.

Ku zdumieniu chłopaka, nieznajoma wyciągnęła paczkę marlboro i sama zapaliła. Zaciągnęła się z lubością, po czym wypuściła dym w jego kierunku. Oryński przez moment zastanawiał się, czy nie trafił w okolicę szpitala psychiatrycznego.

– Coś ci nie pasuje? – zapytała.

– Co pani...

– Dokąd idziesz? – przerwała mu. – Nie srasz pod siebie, więc... czekaj, nie mów, niech się zastanowię. Na pewno nie wchodzi w grę żadna poważna firma. Może do tych cieciów od materiałów izolacyjnych? Albo nie, wiem. – Znów zaciągnęła się głęboko, patrząc na niższe piętra budynku. – Jesteś nowym praktykantem w ambasadzie Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Kordian milczał.

– Allahu akbar? – dodała kobieta, porozumiewawczo kiwając głową.

– Coś takiego się tu mieści? – zapytał oszołomiony.

– Aha – potaknęła, po czym ściągnęła brwi. – To może... EDF?

– Nie, Żelazny & McVay.

Próbował ukryć dumę w głosie, ale zadanie go przerosło. Kobieta najpierw uśmiechnęła się szeroko, a potem z namaszczeniem skinęła głową.

Po chwili Kordian uświadomił sobie, że uśmiech jest pobłażliwy, a rozmówczyni najpewniej pracuje w kancelarii. Kiedy zorientował się, że patrzy na niego z politowaniem, zyskał pewność, że tak właśnie jest.

Koszula momentalnie przylgnęła mu do pleców, choć temperatura nie przekraczała kilkunastu stopni.

– Weź to swoje mleczko i chodź – poleciła prawniczka, patrząc spode łba na parujące latte. Kordian mógł się tylko cieszyć, że nie wybrał mokki z białą czekoladą, która kusiła go najbardziej. Czym prędzej zgasił papierosa pod podeszwą nowo zakupionego buta i ruszył za kobietą.

W niewygodnym milczeniu wjechali windą na dwudzieste pierwsze piętro. Kordian nie podejmował rozmowy, przekonany, że tylko pogorszyłoby to pierwsze wrażenie. Wyszedłszy z kabiny, odetchnął z ulgą i potoczył wzrokiem po wąskim korytarzu. Długi rząd plakietek z imionami, nazwiskami i funkcjami pracowników kancelarii Żelazny & McVay informował, że przybył na miejsce. Pas startowy kariery, pomyślał.

– Przyjęliśmy cię już?

– Słucham? – wypalił. – Tak, tak, zostałem przyjęty. Rozmawiałem z panem Żelaznym. Robię aplikację przy izbie warszawskiej i...

– Domyśliłam się, że nie przyjechałeś z Gdańska – odburknęła prawniczka, stając przy drzwiach ze złotą plakietką, na której widniał napis: „Joanna Chyłka, Senior Associate”. – Wiesz, co robić?

– Tak, proszę pani – odparł Oryński tak usłużnie, że sam miał ochotę zdzielić się po twarzy. – To znaczy... nie, niespecjalnie.

– To tak czy nie? – zapytała, kręcąc głową. – Idziesz do recepcji, o tam. – Wskazała kierunek. – Od Anki bierzesz talon na kurwę i balon, a potem idziesz do...

– Przepraszam... Co biorę? – zapytał Kordian. Przesłyszał się czy nie? Chyba nie, ale kobieta miała minę tak grobową, że może jednak...

– Talon na kurwę i balon – powtórzyła, otwierając drzwi do swojego biura. – To taka nasza tradycja dla nowo przybyłych. Dostajesz świstek papieru i kładziesz go na biurku. Jak przyjdzie co do czego i będziesz miał zebrać burę, pojawi się twój opiekun i zrealizuje talon na kurwę. Jak zasłużysz na jakiś bonus, spienięży ci talon na balon. Jasne?

Nic nie było dla niego jasne. Miały być najwyższe standardy, moda jak z nowojorskich kancelarii albo wprost z serialu „Suits”. Tymczasem miał przed sobą bardziej absurdalną wersję „Boston Legal”. Nic, na co się pisał.

– Jasne – przytaknął.

– To zbieraj dupę w troki i idź do recepcji – poradziła Joanna i weszła do swojego biura. – A potem módl się o to, żebyś nie trafił na patrona tak upierdliwego, jak ja.

 

 

2

Stanąwszy przed biurkiem Anki z recepcji młody zastanawiał się, czy zaryzykować zrobienie z siebie idioty. Gra toczyła się o niemałą stawkę – w razie zwycięstwa otrzymałby łatkę człowieka świetnie przygotowanego, bo znającego kulturę organizacyjną w kancelarii Żelazny & McVay. Sytuacja aż prosiła się o to, by powiedzieć „Dzień dobry, poproszę talon na kurwę i balon”. Potem opowiadano by, jak to chłopak antycypował tutejsze zwyczaje i opanował je, zanim jeszcze usadził się na swoim stołku. Ale z drugiej strony, jeśli Chyłka raczyła drzeć sobie z niego łacha, kompletnie by się skompromitował.

– Dzień dobry, byłem tu wczoraj – odezwał się, po cichu licząc, że to wszystko wyjaśni. Zrezygnował z wejścia smoka.

Recepcjonistka zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.

Dopiero teraz Kordian uzmysłowił sobie, że otwierając usta, za każdym razem musi rozprowadzać po korytarzu zapach wypalonego przed momentem davidoffa. Wypadałoby pomielić po drodze jakąś mocniejszą gumę – najlepiej z gatunku tych, które wypalają przełyk – ale był tak zaaferowany tamtą stukniętą kobietą, że nawet o tym nie pomyślał.

– A, tak – odparła Anka z recepcji bez większego zainteresowania, a potem zamilkła.

Zastanawiał się, ilu takich jak on pojawia się tu tygodniowo. Pewnie około dziesięciu, z czego wytrzymuje może jeden lub dwóch. Cała reszta uznaje, że nie warto dawać sobą pomiatać i pracować od świtu do zmierzchu.

Odchrząknął, uznając, że chyba powinien coś powiedzieć, bo kobieta milczała, a jej i tak nikłe zainteresowanie topniało coraz bardziej.

– Przyszedłem po talon – odezwał się konspiracyjnie.

– Co takiego? – zapytała Anka z recepcji, krzywiąc się. – Idź do drugiego pokoju po prawej, tego z tabliczką HR. Tam dopełnisz formalności.

Skinął głową i uśmiechnął się, choć wydawało mu się, że całą papierologię załatwił już wczoraj. Ruszył we wskazanym kierunku, zadowolony z siebie, że jednak nie wyskoczył z tekstem o kurwie i balonie. Wybrał drogę pośrednią – i chyba właśnie to było sposobem na przeżycie w tym miejscu.

Stanął przed drzwiami wskazanego pokoju i zapukał. Gdy nikt nie odpowiadał, omiótł wzrokiem korytarz i szybko stwierdził, że jest tu jasno jak w szpitalu – wszystko w kolorze écru, czyli generalnie bez koloru. Tu i ówdzie stała donica z jakimiś badylami; żadnych kwiatów nie dostrzegł. Dodatkowo korytarz wypełniało światło słoneczne – gdzie nie spojrzeć, wzrok natrafiał na niemal całkowicie przeszklone ściany, które potęgowały wrażenie oślepiającej jasności.

Dopiero po kilku minutach drzwi się otworzyły. Kordian spodziewał się, że po drugiej stronie znajduje się siedlisko zła, gdzie urzędują ludzie, których głównym zadaniem było wymyślanie zawoalowanych sposobów na wyrzucanie innych ludzi z roboty. W firmie prawniczej stanowiło to o tyle duże wyzwanie, że pracownik z zasady orientował się w prawie pracy. Każdy wiedział, że na dobrą sprawę wystarczyło udawać, że nie widzi się wypowiedzenia – niedostarczone, nie miało mocy prawnej. Młody przypuszczał, że w korporacjach takich jak Żelazny & McVay outsourcinguje się takie usługi, zatrudnia zewnętrzną firmę i po sprawie. Najwyraźniej jednak szefowie lubili mieć bezpośrednią kontrolę również nad tą sferą korporacyjnego życia.

– Oryjski? – zapytał mężczyzna w garniturze tak obcisłym, że aż wystawały mu żebra. Twarz miał zapadniętą i gdyby nie to, że był chodzącym krzykiem mody, mógłby pojawić się na zdjęciu z Auschwitz-Birkenau, perfekcyjnie wpasowując się w tłum więźniów.

– Oryński – poprawił go młody.

– Wchodź i siadaj. Nie mam całego dnia.

Kordian uznał, że najwyższa pora wziąć się w garść. Tamta prawniczka mogła go musztrować, ale z pewnością nie pozwoli na to temu facetowi. Usiadł na krześle przed biurkiem, a potem założył nogę na nogę. Skrzyżowawszy dłonie, spojrzał wyczekująco na rozmówcę.

Haerowiec znał ten wzrok nader dobrze – pojawiał się w oczach wszystkich tych chojraków, którym wydawało się, że złapali pana Boga za nogi. Wreszcie skończyli studia, zaczęli aplikację, świat stanął przed nimi otworem.

Może i była to prawda... dziesięć lat temu, gdy zajęcie się prawem gospodarczym, energetycznym czy nowoczesnymi technologiami cokolwiek gwarantowało. Teraz nie było już żadnej niszy do zagospodarowania.

– Podpisz tu, tu i tu – powiedział, podsuwając młodemu kilka dokumentów.

– Okej – odparł Kordian, nachylając się nad pierwszą z kartek.

Rozmówca uniósł brwi.

– Co robisz? – zapytał.

– Czytam.

– Miałeś podpisać, a nie czytać – zaoponował haerowiec, podnosząc kubek ze Starbucksa. Pociągnął łyk kawy, odstawił pojemnik, a potem spiorunował wzrokiem milczącego chłopaka. – Oj, załatw to szybko, człowieku, bo i tobie się śpieszy, i mnie.

– Muszę się zapoznać z treścią tego, co podpiszę – odrzekł bez przekonania Oryński. Rozmówca pokręcił głową i westchnął. Przez moment trwali w milczeniu.

Nie chcąc się zbłaźnić, po chwili Kordian machnął podpisy w odpowiednich miejscach.

Gdyby skupił się na treści, zauważyłby, że jego patronem miała być mecenas Joanna Chyłka. Może udałoby mu się jakoś zmienić przydział... Może zastanowiłby się dwa razy nad podpisaniem cyrografu. Może los sprawiłby, że jakimś cudem uniknąłby wpadnięcia w wir wydarzeń, które miały zmienić jego życie.

– Super – bąknął haerowiec, zbierając kartki w cienki plik. Stuknął nim kilkakrotnie o blat, a potem schował do teczki z nazwiskiem Kordiana. – Będziesz pracował w pokoju dla stażystów i praktykantów.

– Słucham?

– Normalnie aplikantów umieszczamy w gabinetach opiekunów albo obok, ale twoja patronka nie życzy sobie takiej sytuacji.

– Mam siedzieć... Czekaj, czekaj, to jakiś błąd – zaoponował Kordian.

Przez myśl przemknęły mu same czarne wizje. Składały się z reminiscencji długich godzin spędzonych na zakuwaniu do niezliczonych egzaminów, zarwanych nocy, wspomagania się wszystkim, co mogło pomóc, zdawania na aplikację... I wszystko po to, żeby siedzieć z praktykantami? Lepiej już było iść do małej kancelaryjki radcowskiej na Bródnie i mieć święty spokój.

Wybrał kancelarię Żelazny & McVay, bo ten prawniczy moloch oferował coś, co było na rynku unikalne – martwy przepis przekuwał w rzeczywistość. Teoretycznie każdy aplikant miał swojego patrona, w praktyce jednak ten wielki i szacowny mentor najczęściej ledwo orientował się, jak wygląda jego pupil. Aplikanci zwykle niewiele mieli wspólnego z osobą, pod której skrzydłami formalnie się znajdowali. Tutaj miało być inaczej – obiegowa opinia głosiła, że w „Żelaz­nym Makweju” naprawdę funkcjonuje współpraca na linii patron – pupil.

Naraz uzmysłowił sobie, kto został jego opiekunem.

– Dostałem Chyłkę?

– O proszę, już się co nieco orientujesz – odparł z zadowoleniem haerowiec. Odchrząknął, otworzył szufladę, a potem wyciągnął kolejny świstek papieru, który zamaszyście położył przed Kordianem. – Talon na kurwę i balon. A teraz do roboty. Macie podobno jakiegoś psychopatycznego klienta.

 

 

3

– Wejść – poleciła prawniczka, którą dziekan okręgowej rady adwokackiej wyznaczył na patronkę nieszczęśnika znanego jako Kordian Oryński.

Nie ulegało wątpliwości, kto kołacze do drzwi jej gabinetu. Wszyscy inni doskonale zdawali sobie sprawę, że w godzinach porannych jest niedostępna. Zupełnie, absolutnie, nieustannie niedostępna. Nie było żadnych wyjątków – pierwsze kilka godzin Joanna spędzała na buszowaniu po Lexie i opracowaniach naukowych. Ten modus operandi pozwalał jej na efektywniejszą pracę, bo nie dość, że najgorsze miała z głowy na samym początku roboty, to jeszcze nastawiała się bojowo na cały dzień.

– Dzień dobry, pani adwokat – powiedział aplikant, przestępując próg.

– Już się witaliśmy.

Nie przypominał sobie, by ich wcześniejsze spotkanie miało cokolwiek wspólnego z powitaniem. Mimo to przybrał poprawny uśmiech i założył ręce za plecami.

– Co tak stoisz jak jełop?

– Czekam na rozkazy.

– Siadaj – poleciła Chyłka, a młody ciężko opadł na krzesło przed jej biurkiem.

Niezbyt wygodne, stwierdził w duchu Kordian, co świadczyło o tym, że to miejsce przeznaczone było jedynie do pracy, nie do spotkań z klientami. Żadna kancelaria, a szczególnie Żelazny & McVay, nie sadzałaby kur znoszących złote jaja na tak twardej grzędzie.

– Dobrze – zaczęła. – A teraz mów, co tak właściwie tutaj robisz?

Przypuszczał, że Chyłka pyta o ogólny powód, dla którego znalazł się akurat w tej firmie. Wziął głęboki oddech i wyprostował się na krześle. Nim jednak zdążył wystrzelić z siebie standardową formułkę, prawniczka od razu sprostowała:

– Nie, nie. Chodzi mi o to, dlaczego zawracasz mi dupę w godzinach pracy?

– Ja... ale...

– Y... e... a... musisz tak dukać?

– Ale... kiedy mam zawracać?

– Od dwunastej w górę – odparła, biorąc do ręki paczkę marlboro. Wystrzeliła jednego tak fachowo, że trudno było nie zauważyć wieloletniej wprawy. – Do południa pracuję. Potem już tylko pozoruję robotę. Spotkania z klientami, negocjacje ze stroną przeciwną, rozprawy. Czysta przyjemność, o ile lubisz horrory spod znaku gore. Ale gdybyś nie lubił, nie pchałbyś się do prawa karnego, prawda?

– Mo...

– Zapamiętaj więc sobie to, co powinien powiedzieć ci ten hipster z haeru: twojej patronce, Joannie Chyłce, nie przeszkadza się od rana do dwunastej, bo zapiernicza wtedy jak wół. Jasne?

– Ja...

– Świetnie. W takim razie czas na kilka innych rad. Na dole jest Hard Rock Cafe, chodzisz tam, żeby się zrelaksować.

– Nie interesują mnie takie klimaty.

Spojrzała na niego spode łba.

– Słucham innej muzyki – dodał.

– Niby jakiej?

– Willa Smitha.

– Kogo? Tego aktora?

Kiwnął głową bez przekonania.

– Nie – powiedziała. – Absolutnie nie.

– Co „nie”?

– Nie słuchasz żadnego Willa Smitha – wyjaśniła. – Po pierwsze, ten gość jest gwiazdą Hollywood, nie muzykiem. Po drugie, jest czarny, a czarni robią imitację muzyki zwaną rapem albo hip-hopem, nigdy nie wiem, jaka jest różnica. Po czwarte, jeśli już musisz, to słuchaj jakiegoś Eminema czy innego Donatana... albo nie, zapomnij o nich. Tutaj się słucha tylko i wyłącznie Iron Maiden.

Trwali przez moment w milczeniu. Kordian powiódł wzrokiem po gabinecie.

– Nie słuchasz, nie nucisz, nie wspominasz w mojej obecności o rapujących pseudoartystach. Iron Maiden, koniec kropka. Na jutro chcę wiedzieć, o jakiej historycznej postaci śpiewają przez osiem minut. Zrobię kolokwium.

Skinął głową, zupełnie skołowany.

– Mowę ci odjęło? – zapytała, strzepując popiół do popielniczki. – Czy zdziwiony jesteś, że z piosenek Ironsów można robić kolokwia? Można, można, a nawet trzeba. Jako na twojej patronce, wręcz ciąży na mnie taki obowiązek.

Wyciągnął papierosy, ale Chyłka momentalnie zaoponowała, unosząc dłoń.

– Tu się nie smrodzi.

– Pani pali.

– Bo palę marlboro, a ty wyskakujesz mi z jakimś syfem.

Spojrzał na paczkę papierosów leżącą na biurku, a Joanna niemal bezwiednie podsunęła mu zapalniczkę.

– Dziękuję – powiedział, odpalając marlborasa.

– Daj sobie spokój z tym formalizmem – odparła. – I nie chcę słyszeć o żadnej „pani”, bo czuję się wtedy, jakbym prowadziła tutaj przybytek płatnej miłości. Wyglądam ci na naczelną heterę tego miejsca, młody... ech, jak ci tam w ogóle na imię?

– Kordian.

– Kiepsko – odparła, wypuszczając dym. – Mnie mów po prostu Chyłka, jak każdy. Nie chcę nigdy słyszeć, że zwracasz się do mnie lub mówisz o mnie per Asia, Aśka czy jakkolwiek inaczej. Mam na imię Joanna, a nie Asianna czy Aśkanna.

– To mogę mówić per Joanna?

– Nie, to jest zarezerwowane dla rodziny. Chyłka.

Oryński przełknął ślinę. Przemknęło mu przez myśl, że to wszystko tylko taktyka wstępna – zniechęcić aplikanta, przygotować go na najgorsze, a potem pokazać, że jednak nie jest tak źle.

– Dobra, to tyle z mojej strony – powiedziała, wskazując mu drzwi. – I nigdy więcej nie pukaj do mnie przed południem.

Kordian wstał, zaciągnął się jeszcze głęboko, po czym zgasił papierosa.

Podszedł do drzwi i złapawszy za klamkę, uświadomił sobie, że właściwie nie bardzo wie, czego oczekuje od niego patronka. Odwrócił się do niej.

– Co mam robić?

– Powiedziałam, co masz robić. Wywalać z mojego gabinetu. Idź do noryobory i przydaj się na coś – odparła Joanna i na moment zawiesiła głos. – A, noraobora to miejsce, gdzie tłoczą się wszyscy praktykanci i stażyści. Tam dostaniesz swoje rozkazy, żołnierzu. No, ruchy, ruchy!

– Tak jest – odburknął Oryński, otwierając drzwi. – Ale podobno mieliśmy spotkać się z klientem – dodał na odchodnym.

– My? W sensie: ja i ty? Jesteś tu pierwszy dzień i chcesz się spotykać z klientem?

– Tak mówili w haerze...

– Dobra, w porządku. Nie ma sprawy, pójdziesz ze mną.

Znów znacząco spojrzała na drzwi, a Kordian szybko odebrał niezwerbalizowane polecenie. Po chwili stanął zdezorientowany na korytarzu i pomyślał, że nic dobrego z tego nie będzie. Wiedział, że z psychiką adwokatów nie jest najlepiej – pełno w niej zboczeń zawodowych, a ci od prawa karnego dawno zapomnieli, co znaczy „empatia”. Ale żeby na samym początku spotkać taką wariatkę? Nie wieszczył sobie świetlanej kariery.

Jeszcze wczoraj wyobrażał sobie, jak będzie dumnie kroczyć jasnym korporacyjnym korytarzem, o ścianach w kolorze écru. Teraz powłóczył nogami po tunelu wzdłuż i wszerz zasranym na beżowo.

W końcu dotarł do noryobory i znalazł się w świecie, który przypominał korporacyjną farmę – boks przy boksie, zero prywatności i minimum przestrzeni życiowej.

Brojlernia.

Wydawało mu się, że takie rzeczy widuje się tylko w serialach i na filmach, ale najwyraźniej w przyrodzie również występowały. Nikt z zapracowanych młodych ludzi nie zainteresował się jego przybyciem, co specjalnie go nie zdziwiło. Wszyscy pochłonięci byli tym, by wypracować dwieście procent normy – choć na dobrą sprawę nie było żadnego sensownego powodu, by to robić. Praktykanci z pewnością gryźli tę prawniczą ziemię za darmo, a stażyści za półdarmo. Jedynymi gratyfikacjami były pochwała lub świstek papieru. A ostatecznie kancelaria i tak zatrudni tych, którzy wypadną najlepiej w assessment center czy innym wynalazku zarządzania zasobami ludzkimi.

Ostatecznie Oryński uznał, że te rozważania są tak samo sensowne, jak robota tych ludzi. Rozejrzał się za wolnym boksem.

Wypatrzył tylko jeden. Podszedł do niego, po czym dostrzegł żółtą karteczkę ze swoim imieniem i przekręconym nazwiskiem. Wykaligrafowane „Oryjski” nie pozostawiało wątpliwości, kto był autorem.

Młody prawnik zerwał samoprzylepną kartkę – marny substytut tych wszystkich złotych blaszek z korytarza. Przeszło mu przez myśl, że na wszystko przyjdzie pora. Chyłka pewnie też zaczynała w podobnym miejscu.

Zasiadł za biurkiem i zobaczył kolejny świstek papieru obok klawiatury. Odczytał z niego swój login i tymczasowe hasło, a potem zalogował się do wewnętrznej bazy danych kancelarii Żelazny & McVay. Otworzył zakładkę z bieżącą sprawą, do której przydzielona była „mec. Asia Chyłka”. Najwyraźniej miała na pieńku z informatykiem.

W normalnej firmie przynajmniej kilka osób obległoby już jego boks – zaczęłoby się ględzenie na temat kultury organizacyjnej, długie powitania, anegdotki, żarciki, cenne rady... Tutaj jednak nikt nie odrywał się od swojej roboty, choćby na moment.

Dzięki temu Oryński mógł jednak w spokoju przeanalizować szczegóły sprawy, w którą się władował. Już po lekturze pierwszej linijki poczuł, jak przyspiesza mu serce.

Oskarżony nazywał się Piotr Langer. W zasadzie Piotr Langer junior, bo na imię miał tak samo, jak ojciec. Starego Langera kojarzył każdy, kto działał w branży prawniczej, doradczej czy deweloperskiej. Ostatnio jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w umowach dotyczących intratnych terenów inwestycyjnych. Ponieważ naprawdę znał się na tym, co robił, jego firma utrzymywała całe zastępy piekielne prawników, doradców, prokurentów i pośredników.

O jego synu zrobiło się głośno dopiero trzy miesiące temu, kiedy policja otrzymała wezwanie od jednego z sąsiadów młodego Langera. Podobno z jego mieszkania wydobywał się odór tak ohydny, że dwóch czy trzech policjantów nie wytrzymało i pokazało reszcie, co jedli na śniadanie.

Nakaz nie był potrzebny – Piotr Langer sam otworzył funkcjonariuszom drzwi. Ubrany w jasnoniebieski szlafrok, beztrosko zaprosił ich do środka. Chwilę później leżał na ziemi, przyciskany policyjnymi butami.

– Zordon! – dało się słyszeć wołanie w norzeoborze.

Oryński je zignorował, myśląc o tym, że niebawem przyjdzie mu spojrzeć Langerowi prosto w oczy. W przeciwieństwie do Chyłki, ten człowiek był prawdziwym psychopatą – dziesięć dni spędził z trupami sam na sam. Nie pokroił ich na kawałki, nie powkładał niektórych partii do zamrażarki. Po prostu siedział tam z nimi, jakby zapomniał, że ich zabił.

Kordian mimowolnie wyobraził sobie tę sytuację. Zwłoki leżały w przestronnym salonie i rozkładały się w najlepsze. Najpierw, kiedy zwieracze puściły, musiało zrobić się naprawdę śmierdząco. Ciała szybko zsiniały, pojawiły się plamy opadowe. Nastały złote czasy dla wszelkiego rodzaju robactwa – okno w pokoju było uchylone, więc insekty ściągały tam masowo. Zaczęła się prawdziwa gnilno-fermentacyjna uczta.

– Zordon!

Widok musiał być makabryczny, a fetor paraliżujący. Mimo to Langer wysiedział tam dziesięć dni, po upływie których jak gdyby nigdy nic otworzył drzwi policji.

– Zordon!

Dopiero teraz Oryński uświadomił sobie, że zna ten głos. Obejrzał się przez ramię i zobaczył idącą ku niemu Chyłkę.

– Wołam cię już któryś raz – powiedziała.

– Mam na imię Kordian.

– Zordon, Kordon, jeden pies – rzuciła. – Zbieraj się, jedziemy do klienta. O ile nie zemdlejesz, bo widzę, że już na samą myśl jesteś blady jak trup. Potrzymać cię za rękę?

Reszta zgromadzonych w norzeoborze ignorowała wymianę zdań, ale Oryński był przekonany, że wieczorem, przy piwku, będą komentować to zajście. Dodatkowo właśnie wzbogacił się o przydomek „Zordon”. Zaklął w duchu, a potem oboje ruszyli do windy.

Gdy weszli do środka, Kordian zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę.

– Masz jakiś problem? Tylko nie mów, że to klaustrofobia.

– Zastanawiam się nad klientem.

– To się nie zastanawiaj, będziesz miał większą niespodziankę.

Rozważał, czy zadać jej pytanie, które kołatało mu w głowie od pewnego czasu. Nie miał żadnej wiedzy praktycznej, gdy chodziło o przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu – na wykładach z kryminalistyki prokurator mówiła trochę na ten temat, ale nie zagłębiała się nadmiernie w szczegóły.

– Ile czasu mija, zanim pojawi się robactwo? – zapytał. – W sensie: u trupa w mieszkaniu?

– Trzy godziny w porywach, jeśli okno jest otwarte. A tam było – odparła niemal bezwiednie Joanna. – Pierwsze na wezwanie stawiają się muszyska z granatowymi i połyskującymi odwłokami. O ile mnie pamięć nie myli, ci od owadów zwą je plujkami. Pieprzona zaraza. Składają jaja we wszystkich najwilgotniejszych miejscach: gałce ocznej, jamie ustnej, ale także tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Przynajmniej w przypadku denatów płci męskiej. – Zrobiła pauzę. – Małe muchówki wykluwają się właśnie po dwóch, trzech godzinach. I powiedzmy, że nie opuszczają swojego nowego domu, dopóki ktoś nie zrobi z nimi porządku.

Zrobiło mu się słabo.

Chyłka perorowała jeszcze przez całą drogę do samochodu. Mówiła o tym, że po wylęgu muchówki są w stanie przesiedzieć na zwłokach do pół roku, i że to świetna metoda ustalania czasu zgonu. Kordian słuchał niechętnie i gdy tylko wsiedli do samochodu na parkingu w Złotych Tarasach, odetchnął z ulgą – także dlatego, że siedzenia w SUV-ie spod znaku Bawarskich Zakładów Silnikowych były naprawdę wygodne. Na powrót poczuł się gorzej, kiedy z głośników ryknęło Iron Maiden.

 

 

4

Mecenas Joanna Chyłka bez dwóch zdań lubiła prowadzić jak psychopatka. Zazwyczaj nie widziało się drogich bmw, mercedesów ani innych pojazdów z wyższej półki, które wykonywałyby takie manewry na drodze. Tego typu motoryzacyjne wygibasy były zarezerwowane tylko dla tych, którzy dysponowali nieco tańszymi samochodami i nie obawiali się ich obtłuczenia. Ci, którzy prowadzili warte kilkaset tysięcy cuda techniki, jeździli szybko, ale bez ryzyka. Chyłka zaś szaleńczo lawirowała pomiędzy samochodami i czasem Kordian miał wrażenie, jakby bmw mijało kolejne auta o nie więcej niż pół centymetra.

Przypuszczał, że to ta muzyka tak ją nastraja. Gdyby w kółko słuchał takiego wycia, też pewnie musiałby się jakoś rozładować. Wykorzystując moment nieuwagi kierowcy, czym prędzej ściszył radio.

– Nie pozwalaj sobie. Ja prowadzę ten pojazd, ja ustalam zasady.

– Nie musisz od razu być taka rygorystyczna.

– Muszę. Przy ściszonych Ironsach odechciewa mi się jeździć, a na trzynastą mamy być na Białołęce.

Oryński wodził wzrokiem za mijanymi autami. Szybko stwierdził, że prawniczce przydałoby się CB-radio, bo najpewniej zdążyła już zebrać pokaźną kolekcję punktów karnych. Spojrzał na nią akurat w momencie, gdy odbiła ostro w bok, przez co niemal wyrżnął głową w szybę.

– Nie zabrali ci jeszcze prawa jazdy? – zapytał, korzystając z momentu ciszy pomiędzy dwoma kawałkami.

– Bóg wie, że próbowali.

– I?

– Wystarczy, że odmówię przyjęcia mandatu – wyjaśniła, zmieniając pas bez fatygowania się o trącenie drążka kierunkowskazu. – Jak wiesz, sprawa trafia wtedy do sądu, a punkty wiszą w powietrzu. Pierwszy raz odmówiłam przyjęcia w dwa tysiące szóstym, kiedy ty jeszcze robiłeś pod siebie przed jakimiś profesorami na studiach. Do teraz nie zapadł wyrok.

– I pewnie szybko nie zapadnie.

– Żebyś wiedział – odparła z uśmiechem, zjeżdżając na czerwonym świetle z Solidarności na Wybrzeże Gdyńskie.

– Brawo – skwitował Oryński. Nie miał nic przeciwko ekwilibrystyce na drodze ani przejeżdżaniu na końcówce żółtego, ale ta kobieta przemknęła dobrych kilkanaście sekund po tym, jak zaświeciło się czerwone.

Strach pomyśleć, co by wyrabiała, gdyby z głośników dobywał się death, zamiast heavy metalu.

– Było słabe zielone – rzuciła Joanna, redukując bieg i przemykając prawym pasem kilka centymetrów od autobusu. – Poza tym muszę wpompować w ciebie trochę adrenaliny, bo zaraz wynudzisz się za wszystkie czasy.

– Spotkanie z zimnokrwistym mordercą jakoś nie wyczerpuje dla mnie znamion nudy.

– To będziesz miał niespodziankę, bo ten jest ciszkiem.

– Chyba milczkiem.

– Ja mówię, że jest ciszkiem, więc jest ciszkiem. Chyba że chcesz mnie zdenerwować. A powinieneś wiedzieć, że kiedy jestem zdenerwowana, prowadzę jak wariatka.

– Aha – bąknął Kordian, skupiając się na mijanym skuterze. Gdyby lusterko w bmw było nieco większe, prowadzący miałby niemałą niespodziankę. – Nawiązałaś z nim jakiś kontakt? – zapytał, poprawiając swój pas.

– Tak. Zaproponował mi seks oralny.

– Przypuszczam, że mogło być gorzej.

– Nawet nie wiesz jak – odparła półgębkiem. – Klient nasz pan, ale także nasz najgorszy oprawca. Przygotuj się na wieczną kanonadę pretensji. Zbyt długi termin oczekiwania na rozprawę? Twoja wina. Klient podpisał umowę, w myśl której traci dorobek całego życia? Twoja wina, bo przecież dał ci ją do przejrzenia – nieważne, że po fakcie. Nie miał ubezpieczonego domu? Twoja wina, mimo że uprzedzałeś o podmokłym terenie.

Oryński się skrzywił.

– Naprawdę musimy to przerabiać? – spytał.

– Tak. Z punktu widzenia klientów jesteś odpowiedzialny za wszystko, bo nikt inny ich nie wysłucha. A jak jeszcze cieszysz się jakąś renomą, będą oczekiwać, że zdziałasz dla nich prawdziwe cuda. Jeśli bronisz ich przed zarzutem o zabójstwo, a oni przed zapadnięciem wyroku sprzedadzą samochód po mocno zaniżonej cenie, bo w pierdlu im niepotrzebny, będzie to twoja wina. Mówię poważnie. Kiedyś klient obrzucił mnie błotem i mało nie pobił, bo rzekomo powinnam mu powiedzieć, że wygramy sprawę i nie pójdzie do więzienia.

– Niesamowite – odparł, zasłaniając usta dłonią.

– Myśl, co chcesz, ale taka jest prawda. Od momentu, kiedy wystawisz pierwszy rachunek, jesteś chłopcem do bicia. Jeśli nikt ci jeszcze tego nie powiedział, będą męczyć cię nieustannie o to, czy wygrasz tę sprawę, czy nie. Pod żadnym pozorem, nigdy, przenigdy nie możesz powiedzieć, że wygrasz. Nawet jeśli jesteś stuprocentowo pewny, że faktycznie tak będzie. Jasne?

– Mhm.

– Lekarz nie może powiedzieć ciężko choremu pacjentowi, że na pewno z tego wyjdzie, choćby intuicja i doświadczenie podpowiadały mu, że faktycznie tak będzie. Tak samo ty nigdy nie możesz złożyć podobnej obietnicy. Ci, którzy tak robią, zostają potem prokuratorami, bo w środowisku adwokackim nie mają czego szukać. No, chyba że otworzą jakąś małą kancelaryjkę na rubieżach znanego świata. A nie wiem jak ty, ale ja nie po to zapieprzałam tyle lat w pocie czoła, żeby zadowalać się byle czym.

Kiedy Joanna urwała, by nabrać powietrza, Oryński uznał, że powinien czym prędzej przerwać to kazanie.

– Langer też jest z tych? – zapytał.

– Nie, Langer to inna sprawa. Osobliwa. Zresztą sam zobaczysz.

– To znaczy? – chciał się dowiedzieć aplikant. Dostrzegł radiowóz stojący przed ślimakiem prowadzącym na most Grota, ale policjanci zajęci byli już jakimś innym nieszczęśnikiem.

– Znaczy, że ten klient najchętniej pożegnałby się z jakimkolwiek obrońcą.

– Więc czemu tego nie zrobi?

– Nie wiem – odparła, ignorując patrol drogówki. – Sprawia wrażenie, jakby nie chciało mu się kiwnąć palcem. Rachunki płaci stary Langer, więc to on musiałby formalnie rozwiązać łączący nas stosunek prawny, ale jestem pewna, że gdyby synulek się postarał, szybko by do tego doprowadził.

– Więc o co chodzi z tym gościem?

– Nie wiem. Zazwyczaj po pierwszej rozmowie potrafię ustalić, czego oczekuje klient i co zrobić, żeby po zakończeniu sprawy polecił naszą kancę kolegom po fachu. W tym przypadku jest jednak inaczej.

Nie brzmiało to najlepiej.

– Rozpracuję go – zapewniła. – Muszę tylko ustalić, czego chce.

– Jest winny?

– Z całą pewnością sprawia takie wrażenie.

– Więc niewinny.

– Ależ ty jesteś niebywale łebski, Zordon.

– I nie przyznaje się do niczego?

Chyłka westchnęła, a potem wyjaśniła, że Langer zasadniczo robi wszystko, by sprawiać wrażenie winnego zarzucanych mu czynów – z tym wyjątkiem, że do tej pory nie zająknął się słowem na temat samego zabójstwa.

Nie przyznał się do winy, i dlatego teraz siedział w areszcie wydobywczym. W dodatku, mimo usilnych prób Joanny, nie zanosiło się na to, by miał go szybko opuścić. Państwo naciskało na niego wszelkimi dostępnymi sposobami, starając się wymusić złożenie stosownego oświadczenia. Chyłka nie miała pojęcia, w jakim celu. Na miejscu prokuratora nie bawiłaby się w takie podchody, bo materiał dowodowy był solidny, a wyrok skazujący dość pewny. Kwestią otwartą pozostawał jedynie wymiar kary – i z pewnością byłby niższy, gdyby Langer się przyznał.

Kiedy skończyła, Kordian przez moment milczał.

– Nieźle mi się trafiło na sam początek – powiedział w końcu.

– Sam chciałeś jechać, prawda?

– Mhm – mruknął.

Wcześniej sądził, że to na tym polu sprawdzi się najlepiej. Miał już doświadczenie w pracy z klientami – cztery semestry w studenckiej poradni prawnej, kilka miesięcy praktyki w kilku mniejszych kancelariach. Teraz obawiał się jednak, że nic nie mogło przygotować go na to, co nadchodzi.

 

 

5

Posiwiały mężczyzna z równo przyciętą brodą odstawił sojowy deser, żałując, że przyjemność trwała tak krótko. Jakiś czas temu lekarz polecił mu pilnować poziomu cukru, więc przerzucił się na soję. Pierwsze eksperymenty wyszły zaskakująco dobrze, więc jego nawyki żywieniowe zmieniły się w okamgnieniu. On sam zaś dopiero po fakcie uświadomił sobie, że nawet w sojowych produktach bogato występuje biała śmierć. Desery były jego jedynym nałogiem i największą słabością – ale wiedzieli o tym tylko nieliczni.

Jednym z nich był łysy mężczyzna w garniturze, który teraz siedział po drugiej stronie biurka Siwowłosego.

– Dowiedziałeś się wszystkiego? – zapytał gospodarz, odsuwając puste opakowanie po deserze.

– Tak.

– Więc słucham.

Łysy odchrząknął, po czym wyprostował się na krześle i poprawił poły marynarki.

– Stary Langer wynajął kancelarię Żelazny & McVay do obrony syna.

– Spodziewałem się tego – odparł brodacz i utkwił wzrok gdzieś w oddali. – Ci ludzie, na czele z samymi właścicielami, zrobili dla niego znacznie więcej, niż mógłbyś przypuszczać. Kto prowadzi sprawę?

– Joanna Chyłka.

– Solo?

– Nie, dostała w przydziale aplikanta. Absolwent UW, średnia z toku studiów cztery dwadzieścia pięć. Przez dwa lata pracował w studenckiej poradni prawnej i otrzymywał stypendium, poza tym wyniki raczej nierówne. Oprócz tego brak specjalnych osiągnięć. Nie publikował w czasopismach, nie brał udziału w żadnych turniejach sądowych ani debatach. Wykładowcy ledwo go pamiętają. Nie powiedziałbym, żeby był żelaznym kandydatem do jakiejkolwiek szanującej się firmy. Raczej przeciętniak.

– Więc dlaczego go przyjęli?

– Nie udało mi się tego ustalić.

– Dowiedz się – odparł Siwowłosy, obracając się w kierunku okna.

Cenił sobie widok ze swojego gabinetu. Stanowił jeden z wielu plusów jego pracy, choć prócz blasków miała ona i cienie. Jak ta sprawa z młodym Langerem.

– Oczywiście – odparł łysol w garniturze, po czym znów odchrząknął. – Chyłka niedawno widziała się z klientem i wedle moich informacji było to zupełnie bezowocne spotkanie.

– Langer wciąż milczy?

– Oczywiście.

Zapadło chwilowe milczenie. Starszy mężczyzna patrzył wyczekująco na młodszego.

– To wszystko? – zapytał wreszcie Siwowłosy, nie siląc się na to, by ukryć rozczarowanie.

– Niestety, na chwilę obecną nie udało...

– Nie interesują mnie wymówki – uciął. – Jutro zjawisz się z bardziej precyzyjnymi informacjami.

– Oczywiście, proszę pana – zełgał łysy. – Czy młodego też sprawdzić?

– Nie.

– Może jednak warto byłoby choć...

– To tylko chłopak na posyłki. Skup się na prawniczce.

– Trudno ją śledzić.

Brodacz westchnął cicho.

– Co masz na myśli? – zapytał.

– Jest uważna.

– Jak każdy porządny prawnik parający się prawem karnym. Ty zaś masz być jeszcze uważniejszy.

– Oczywiście.

Starszy mężczyzna spojrzał na puste opakowanie po deserze, odchrząknął i otworzył szufladę. Przez moment się wahał, a potem na powrót ją zatrzasnął. Sięgnął po stojącą na biurku butelkę old smugglera, jedynej szkockiej whisky typu blended, jaką pijał. Nalał sobie do szklanicy z grubego szkła, a potem pociągnął niewielki łyk.

– Chyłka nie odpuści – odezwał się po chwili milczenia.

– Zna ją pan?

– Langer niegdyś mi o niej opowiadał. Ma ciekawy sposób działania i nie do końca konwencjonalne metody, to trzeba jej przyznać.

– Będzie z nią problem?

– Nie sądzę – odparł gospodarz, obracając szklankę w dłoni. – Niektórzy prawnicy są zawsze gotowi rzucić się na głęboką wodę, prawda?

– Niektórzy tak.

– Ona jest jeszcze gorsza. Nieustannie odczuwa przymus, by to robić. Langer mówił mi kiedyś, że gdyby nie została prawniczką, skończyłaby jako samobójczyni.

– Rozumiem.

– Jest jak maszynista w rozpędzonym pociągu, który za moment się wykolei. Wie, że tak się stanie, ale nie może już nic zrobić.

Siwowłosy zamyślił się na moment, a potem potrząsnął głową i napił się whisky.

– Nie odniosłeś takiego wrażenia? – zapytał, podnosząc wzrok.

Młodszy z mężczyzn wzruszył ramionami.

– Jak dla mnie, to po prostu zwykła mecenas. W dodatku niemająca pojęcia, w co się wpakowała. Bo gdyby mogła objąć rozumem choć skrawek tego, co czeka ją i tego gówniarza...

– Nie kalaj języka w mojej obecności.

– Oczywiście, przepraszam – odparł łysy, skonfundowany. – W każdym razie już teraz pakowałaby walizki i wybierała się w daleką podróż.

Ta myśl sprawiała mu satysfakcję. Czuł, że powoli staje się panem jej losu. Dopiero teraz zaczynał uświadamiać sobie, jak wiele w życiu Chyłki będzie teraz zależeć od niego.

– Miej ją na oku. Chcę wiedzieć o wszystkim.

– Naturalnie – odparł łysy, starając się ukryć narastający entuzjazm. Nie wypadało pokazywać przed szefem, że sytuacja sprawia mu tak wiele przyjemności. To Siwowłosy formalnie trzymał w ręku wszystkie karty, on był tylko wykonawcą jego woli. I jeśli ktokolwiek powinien czerpać przyjemność z posiadania nieograniczonej władzy nad dwójką nieświadomych ludzi, to właśnie szef.

– Masz być jej cieniem – dodał siwy.

– Zrozumiałem, panie...

– Nie jestem co do tego przekonany.

– Myślę, że do tej pory udowodniłem...

–  Oczekuję, że będziesz przetrzepywać jej śmieci i analizować każdy papierek. Zaglądać jej do sypialni, robić zdjęcia i zawsze nosić przy sobie coś do przecięcia linek hamulcowych, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Łysol skinął głową z namaszczeniem, choć przypuszczał, że stary ma na myśli raczej przewód hamulcowy. Niemądrze było z nim polemizować – tym bardziej że przekazał mu raczej wytyczne aniżeli konkretne rozkazy. Ich interpretacja pozostawała w gestii łysego.

– Mam rozumieć, że...

– Tak – wszedł mu w słowo brodacz. – Jeśli będzie potrzeba, pozbędziesz się jej i chłopaka.

– Wypadek?

– Koniecznie – podkreślił z pietyzmem gospodarz. – Ale tylko w ostateczności. Jeśli sprawy będą się miały tak, jak obecnie, nie rób nic. Pilnuj Chyłki, obserwuj, donoś mi o wszystkim. Gdyby coś się zmieniło i pojawiłaby się nagła potrzeba działania... sprawa niecierpiąca zwłoki, zagrażająca bezpośrednio mnie, masz podjąć stosowne czynności. Bylebyś nie wzbudził zainteresowania mediów.

Mężczyzna w garniturze i bez tego wiedział, że gdy zajdzie potrzeba, będzie musiał wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności i wprawnie upozorować przypadkową śmierć. Na razie nie było takiej konieczności. Jeśli Chyłka i ten młody nie wyjdą poza swoje role i będą robić to, co do nich należy, nikomu nic się nie stanie.

 

 

6

Po wpisaniu się na listę i otrzymaniu przepustek Chyłka i Oryński zasiedli w pokoju widzeń, czekając na swojego klienta. Szczęśliwie można tutaj było palić – tylko ze względu na to, że przesłuchujący Langera funkcjonariusze już jakiś czas temu zrezygnowali z przekupywania go papierosami. Ta cenna waluta zwykle w błahy sposób rozwiązywała wiele języków, ale w przypadku tego oskarżonego nie było na to najmniejszych szans. Dzięki temu prawnicy mogli wnieść do środka swoje paczki.

Ledwo zdusili papierosy w popielniczce, do pomieszczenia wszedł zakuty w kajdanki Langer. Funkcjonariusze służby więziennej posadzili go po drugiej stronie stołu, a potem jeden z nich spojrzał na Joannę.

– Zostać? – zapytał.

– Tylko jeśli sam chcesz trafić za kratki za naruszenie tajemnicy adwokackiej.

Burknął coś pod nosem, a potem obaj wyszli na korytarz. Chyłka wbiła wzrok w Langera.

– Siemasz, Pedro – rzuciła, nachylając się ku niemu. – Przyprowadziłam mojego ziomala, aplikanta. Mów mu Zordon. Słucha czarnych rapsów – oznajmiła, po czym spojrzała na Kordiana. – Nie wiem, czy dobrze mówię.

Jeśli tak miały wyglądać spotkania z klientami sądzonymi za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, to Oryński musiał uznać, że praca adwokata karnisty nie jest tak zła, jak głosiła obiegowa opinia.

– Nie przywitasz się? – zapytała Joanna.

Kordian bacznie przyglądał się klientowi. Na myśl przychodziła mu tylko jedna konkluzja: Langer wyglądał alarmująco. Jeśli kiedykolwiek tak lapidarne stwierdzenie mogło oddać cały obraz człowieka, to było tak właśnie w tym przypadku. Piotr wbijał nieobecny wzrok w blat stołu, trwał w bezruchu i sprawiał wrażenie, jakby nawet nie oddychał. Ciemne smugi pod oczami stały się jeszcze lepiej dostrzegalne, gdy opuścił głowę. Mógłby uchodzić za zrezygnowanego, pokonanego więźnia, gdyby nie to, że powietrze w pomieszczeniu zdawało się elektryzować, odkąd tylko przekroczył próg.

– Przywlekłam młodego ze sobą, bo pomyślałam, że może pogadacie sobie o gibaniu się w rytm czegoś, co obaj nazywacie muzyką – dodała prawniczka, pukając w metalowy blat. – Nie? Szkoda. Zordon to prawdziwy znawca tematu, a płyty w twoim mieszkaniu każą sądzić, że popełniłeś zbrodnię słuchania Kanye Westa czy innego Jaya Z. Byłam przekonana, że nawiążecie nić porozumienia.

Langer nawet nie drgnął.

– Słyszysz? – zapytała, pstrykając mu palcami przed twarzą.

Oryński zasyczał, chcąc w ten zawoalowany sposób zaprotestować przeciwko działaniom o podwyższonym ryzyku. Psychopata siedział teraz cicho i spokojnie, ale najpewniej wystarczyła chwila, a zamieniłby się w tego człowieka, który bestialsko zamordował dwie osoby, a potem wysiedział z ciałami przez dziesięć dni.

– Zachowaj spokój, Zordon – powiedziała Chyłka, marszcząc brwi. – Ten tu jest prawie warzywem. Widzisz przecież, że ledwo kontaktuje. Przypadek beznadziejnie psychiatryczny.

– Gra na niepoczytalność? – podsunął niepewnie aplikant i poczuł się jak ostatni idiota. Pewnie, że Langer grał na niepoczytalność. Każdy w jego sytuacji by to robił.

– Nie – rozległ się głos, który sprawił, że obrońcom zrzedły miny.

Kordian poczuł, jak zwęża się mu przełyk, a ślina w gardle gęstnieje.

– Co „nie”? – zapytała Chyłka.

– Nie jestem niepoczytalny.

Zaległa cisza. Przeciągnęła się na tyle długo, że stało się jasne, iż oskarżony nie ma nic więcej do dodania. Prawnicy wymienili się spojrzeniami, a potem znów skupili wzrok na Piotrze.

– To wszystko? – zapytała Joanna.

Nie odpowiedział.

– I tak jest postęp – dodała. – Jeszcze trochę, a zaczniesz terkotać jak diesel na mrozie.

Cisza znów wypełniła pokój przesłuchań. Oryński gorączkowo zastanawiał się nad tym, co powinni zrobić. W końcu uznał, że nie ma nic gorszego niż bierność.

– Może nie ma nic do powiedzenia? – odezwał się.

– Albo nie umie się wysłowić – zaproponowała prawniczka. – Tak czy inaczej, pójdziemy torem niepoczytalności. Sąd to łyknie, wystarczy spojrzeć na to, jak on się zachowuje.

– I nawet mu nie przeszkadza, że w jego towarzystwie mówi się o nim w trzeciej osobie – dodał Oryński, zaczynając orientować się, czego oczekuje od niego patronka.

Rozjuszanie zabójcy nie było ani łatwe, ani przesadnie bezpieczne. Wiązało się też z pewnym dyskomfortem – Kordian odnosił wrażenie, że Langer zaraz na niego spojrzy i w jakiś bliżej nieokreślony sposób sprowadzi na niego natychmiastową śmierć.

– Nie przeszkadza mu to, bo ledwo kontaktuje – ciągnęła Joanna. – Nawet nie mogę się dowiedzieć, czego od nas chce.

Langer westchnął, nadal nie podnosząc wzroku.

– Niczego – odparł.

– Nie siedziałbyś teraz w tym pokoju, gdyby tak było.

– Chciałem wyjść z celi.

– Po co? – zapytała Chyłka. – Spędzisz w niej resztę życia, więc żadna różnica, czy posiedzisz tam godzinę więcej, czy mniej. I nie musiałbyś znosić naszej obecności. A zapewniam cię, że dopiero zaczynamy... Jeszcze trochę, a powiem młodemu, żeby zaczął rapować któryś numer Willa Smitha. Wtedy zobaczysz, co znaczy makabra. Będzie znacznie gorzej niż w przypadku tych twoich... tych dwojga... jak oni się nazywali?

– Doskonale wiesz jak.

– Wyleciało mi to z głowy.

– Relichowski. Daniel Relichowski.

– To jeden – potaknęła Joanna. – A ta kobieta? Nieszczęs­na, niewinna ofiara Sadysty z Mokotowa? Bo wiesz, że tak o tobie mówią?

– Agata.

– Nazwiska nie miała?

– Zapomniałem.

Oryński miał wrażenie, że Langer niemal nie otwiera ust, gdy mówi.

– Zapomniałeś, jak nazywała się dziewczyna, którą dźgałeś nożami kuchennymi, dusiłeś, przydeptywałeś, której odcinałeś kawałki skóry, i tak dalej? Marnie się fraternizujesz ze swoimi ofiarami. Chyba że bliższe zapoznanie miało miejsce po zgonie, co? Zabawiałeś się z nią trochę?

Wyraz twarzy oskarżonego się nie zmienił.

– No? Lubisz penetrować trupy, Langer?

– Nie – odparł obojętnie.

– Wstydzi się przyznać – skomentowała konspiracyjnie Chyłka, nachylając się do swojego współpracownika. – Pewnie zaczęło się od niewinnego spojrzenia, już po zadaniu ostatniego ciosu, a potem samo poszło dalej. Spójrz na niego. Tyle wystarczy, żeby wiedzieć, że mamy do czynienia nie tylko z bestialskim zabójcą, ale też zbereźnikiem i nekrofilem.

– Mylisz się – powtórzył spokojnie Langer.

Oryński zaczynał powoli przygotowywać się do odmawiania modlitwy za to, by patronka skończyła prowokować bestię.

– Podniecało cię to całe robactwo, które się w niej kłębiło? Ładowałeś w nią jak natura cię stworzyła? Czy z ogumieniem? No, pochwal się, zboczeńcu. Jeśli nie przed nami, to przed kim? Obowiązuje nas absolutna tajemnica. Zabierzemy tę wiedzę ze sobą do grobu.

– Nie.

– W porządku, zostaje nam tylko suchy materiał dowodowy. Śledczy odnaleźli ślady stosunku seksualnego, choć przy tych wszystkich obrażeniach trudno stwierdzić, co konkretnie zaszło. Nie ma nasienia, więc przypuszczam, że albo jechałeś w gumie, albo użyłeś czegoś jako substytutu. Może nie chciał ci stanąć, bo za bardzo śmierdziało? A może podniecają cię zabawki?

– Nie.

Kordian przypatrywał się temu z rosnącą konsternacją. Gdyby nie był zorientowany w sytuacji, powiedziałby, że to Chyłka jest psychopatką, a siedzący naprzeciw mężczyzna jej psychologiem czy terapeutą.

– Jesteś wyjątkowo nieciekawym typem – podsumowała Chyłka z rezygnacją. – Nie umiesz nawet dobrze odegrać roli obłąkanego zabójcy. Idę po kawę.

Nie patrząc nawet przelotnie na Oryńskiego, podniosła się, a potem podeszła do drzwi i załomotała w nie. Po chwili rozległ się dźwięk odsłanianego judasza, a następnie odciąganej zasuwy i przekręcanego zamka. Klawisz pojawił się w progu, wypuścił prawniczkę, po czym na powrót zamknął pomieszczenie.

Kordian z trudem przepchnął ślinę przez gardło. Oskarżony nadal na niego nie patrzył – ale nie musiał tego robić, by młody aplikant czuł się, jakby stał u progu piekła.

W końcu Piotr podniósł wzrok. Gdy Oryński poczuł na sobie ciężar spojrzenia mordercy, natychmiast zrobiło mu się gorąco. Przez moment chciał się odezwać, ale szybko stwierdził, że z ust dobędzie mu się wyłącznie bełkot. Potrzebował chwili, by opanować emocje. Sprawy nie ułatwiała powracająca myśl, że niecały metr dzieli go od człowieka, który nie tylko zabił, ale też zmasakrował ciała swoich ofiar, jakby były workami mięsa.

Odchrząknął.

– Dlaczego? – odezwał się Kordian, po czym uciekł wzrokiem w bok.

– Ponieważ mogłem.

Po prawdzie, aplikant nie bardzo wiedział, o co właściwie zapytał. Pytanie mogło dotyczyć szeregu kwestii, przy czym najbardziej logiczne wydawało się odniesienie do samego zabójstwa.

– Dlaczego mogłeś? – dopytał więc, czując się jak aktor w wyjątkowo surrealistycznej sztuce teatralnej. Niekiedy chcąc nie chcąc chodził na takie hucpy podczas imprez rodzinnych. Dla Oryńskich nazwiska Alfreda Jarry’ego czy Apollinaire’a były świętością. Młody zazwyczaj mało rozumiał z tego, co działo się przed jego nosem, ale aktorzy również zdawali się zagubieni w swoich rolach. Podobnie jak on teraz.

Oskarżony wziął głęboki oddech.

– Dobre pytanie – odparł po chwili. – Dlaczego mogłem? Naprawdę dobre. Sięga głębi. Dociera do tego jednego, pierwszego, najważniejszego wydarzenia, które sprawiło, że kolejne kostki domina się przewróciły. Wydarzenia, które uruchomiło ten pierwszy trybik.

– Odpowiesz?

Langer na moment zamilkł.

– Jeśli kiedykolwiek poznam odpowiedź, będziesz pierwszą osobą, która się o niej dowie – rzekł.

Oryński poczuł się trochę pewniej. Istota siedząca naprzeciw niego zdawała się coraz mniej przypominać demona, a coraz bardziej człowieka.

– Zamierzasz się bronić w sądzie?

– Nie – odparł Piotr bez zastanowienia. – I zanim zaczniesz pytać o powód, muszę cię uprzedzić, że znów nie uzyskasz odpowiedzi. Tym razem nie dlatego, że jej nie znam, ale ponieważ nie mam zamiaru dzielić się z tobą prawdą.

– Prawdą, że jesteś niewinny?

– Prawda nie może być „że”. Prawda jest prawdą. Nie ma wersji, odmian ani wariantów.

Typowe kopanie się z koniem, skwitował w myślach Oryński. Ale czego innego mógłby się spodziewać? Nawet jeśli jakimś cudem to nie Langer zabił tych ludzi, i tak przesiedział z nimi dziesięć dni w mieszkaniu. Bez dwóch zdań był chory psychicznie. Chyba że ktoś zmusił go, by... Nie, nie było takiej możliwości. Kordian wiedział, że to tylko wishful thinking, katatymia, pobożne życzenia czy myślenie życzeniowe. Jak zwał, tak zwał.

Śledczy ustalili, że sąsiedzi nie słyszeli żadnych podejrzanych dźwięków, a w apartamencie nie odnaleziono śladów świadczących o tym, że były tam jeszcze osoby trzecie. Poza tym Langer nie był związany, nikt nie przystawiał mu lufy do skroni i sam otworzył policji drzwi.

– Skoro nie chcesz się bronić przed zarzutami, to do czego potrzebni ci prawnicy? – zapytał Oryński.

– Senior płaci za wasze usługi.

– Mnie nikt nie płaci, przynajmniej na razie.

Oskarżony nie uśmiechnął się.

– Nie obawiaj się – powiedział Piotr. – Ojciec zadba o to, byście oboje dostali odpowiednie honorarium w zamian za wyrok skazujący. Byle nie nazbyt dotkliwy, bo dba o PR.

Aplikant wątpił, by stary Langer był w stanie wygrzebać się z tego marketingowego bagna. Dokonania syna z pewnością będą rzutować na jego biznes. Chyłka wprawdzie uchodziła za cudotwórczynię na sali sądowej, ale nawet ona nie będzie w stanie okiełznać medialnej burzy, która rozpęta się po ogłoszeniu wyroku.

Senior nie będzie zadowolony, a syn zapewne będzie w tym wszystkim interesował go najmniej.

– A ty? Czego chcesz? – zapytał Kordian.

– Ja? Po prostu egzystuję. Czekam na rozwój wypadków.

– Mógłbyś się nas pozbyć, gdybyś faktycznie nie miał zamiaru się bronić.

– Tylko pogorszyłbym sprawę – odparł oskarżony i potoczył wzrokiem po pomieszczeniu. – Senior znalazłby kogoś bardziej zdeterminowanego na wasze miejsce.

– Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak zdeterminowana jest ta baba, która przed chwilą stąd wyszła.

Kordian liczył na drgnięcie kącika ust, grymas, jakąkolwiek reakcję.

Nic.

– Nie zależy ci na tym, żeby żyć? – zapytał. – Wiesz, że wystarczy jedno słowo skierowane do odpowiedniego ucha, a dostaniesz żyletkę.

– Mam żyletkę w celi. Do golenia się.

– I jeszcze się nie pociąłeś? – Oryński wyciągnął papierosa, po czym popchnął paczkę w stronę rozmówcy. – Więc jednak zależy ci na życiu.

– Jak każdej żywej istocie.

– I mimo to chcesz spędzić resztę swoich dni w więziennej celi?

– Nie – odparł Langer, częstując się papierosem. Młody uznał, że robi postępy. – Jaki racjonalny człowiek chciałby?

– Na pewno taki, który gardzi pomocą całkiem niezłej adwokat.

Piotr nachylił się do niego, a aplikant podpalił mu davidoffa. Więzień zaciągnął się z lubością, a potem odgiął głowę w tył i wypuścił dym.

– Chyłka będzie drążyła tę skałę, którą udajesz, aż wydrąży niewielką szczelinę. A potem wsadzi w nią dynamit i rozsadzi całą tę twoją konstrukcję w drobny mak.

– Być może.

– Więc jeśli chcesz spokoju, działaj szybko i doprowadź do zmiany obrońcy.

– Nie czuję takiej potrzeby.

– A więc jednak pragniesz wygrać.

– Nie.

Młody prawnik pokręcił głową, zakładając rękę za oparcie krzesła.

– Daj spokój – powiedział. – Słyszę od ciebie same sprzeczności. Mógłbyś przyznać chociaż, że sam nie wiesz, czego chcesz.

Kordian w końcu przestał czuć się jak struchlały aplikant, którego patronka pozostawiła na pożarcie psychopacie – teraz wydawało mu się, że jest zręcznym manipulatorem, który może wodzić oskarżonego za nos. Poczucie komfortu runęło jednak jak domek z kart, kiedy Langer opuścił głowę i spiorunował go spojrzeniem.

Oryński zamarł, orientując się poniewczasie, że przedobrzył.

– Spokojnie... – zdążył powiedzieć Kordian.

Langer cisnął papierosa na ziemię i zerwał się z krzesła, przewracając je. Oryński natychmiast rzucił się do drzwi, ale więzień był szybszy. Dopadł do niego i złapał go za fraki.

– Otwierać! – wydarł się Kordian.

Usłyszał chrzęst zamka. Jeszcze moment.

Nagle Piotr puścił poły jego marynarki i odsunął się o krok. Aplikant, z trudem łapiąc oddech, przylgnął plecami do drzwi.

Langer wycofał się do stolika. Podniósł paczkę davidoffów i wyciągnął sobie jednego. Zapalił, a potem przeszedł na drugi koniec pomieszczenia.

Zdezorientowany strażnik pojawił się w progu z wyciągniętym paralizatorem. Tuż za nim stała Chyłka.

– Jesteście wolnymi ludźmi – odezwał się Langer, zanim ktokolwiek zdążył zabrać głos. – Możecie robić, co zechcecie. Nie będę stał wam na drodze – dodał, po czym ruszył w kierunku wyjścia. – Daję wam wolną rękę.

Klawisz spojrzał pytająco na prawnika.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– T-tak.

Strażnik poniewczasie doskoczył do więźnia i skrzyżował mu ręce za plecami. Mimo że nie było już takiej potrzeby, szybko skuł mu nadgarstki i przygotował paralizator.

– Uspokój się – upomniała go czym prędzej Chyłka. – Artykuł dwieście trzydziesty ustawy o Służbie Więziennej należy do moich ulubionych, a ty zbliżasz się już do granicy przekroczenia uprawnień.

Spojrzał na nią spode łba, a potem poprowadził Langera na korytarz. Joanna pokręciła głową z niedowierzaniem, przenosząc wzrok na aplikanta.

– Nie było mnie tylko chwilę – powiedziała.

Kordian zaczerpnął tchu.

– Ale cieszę się, że się zbliżyliście.

Mogła mówić, co chciała, stwierdził Oryński, i tak udało mu się osiągnąć znacznie więcej niż jej.

 

 

7

Kordian niewiele pamiętał z drogi powrotnej na Złotą. Na dobre ocknął się dopiero, gdy Joanna zaparkowała na parkingu Złotych Tarasów.

– Zgłodniałam – zakomunikowała, gdy wychodzili z auta.

– Jedz sama, mnie apetyt opuścił.

– Daj spokój, Zordon. Przestraszył cię ten mały pokaz siły?

– Nie.

– To nie psiocz i chodź. Znam dobre miejsce.

Muzyka w Hard Rock Cafe bynajmniej nie działała na Kordiana kojąco. Zeszli na dół i prawniczka poprowadziła go do jednego z wielu wolnych stolików. Knajpa świeciła pustkami, co zapewne było zasługą drącego się z głośników wokalisty, rywalizującego z płaczliwymi gitarowymi riffami.

– Co bierzesz? – spytała.

Kordian ledwo mógł dosłyszeć, co powiedziała jego towarzyszka.

– Menu – odparł pod nosem.

Nie zaryzykowałby, biorąc cokolwiek w ciemno. Co mogli serwować w takim miejscu? Na zapleczu najpewniej ubijali kozy, a potem utaczali im krew na jakimś ołtarzu. Być może w grę wchodziły też koty. Najbezpieczniejszym wyjściem była chyba kawa.

– Bierz na rozgrzewkę hard rock nachos.

– Nie, dziękuję – odparł aplikant, przerzucając strony menu.

– Od razu z grubej rury? To weź to, co ja. Hickory-smoked bar-b-que combo.

Zerknął szybko na skład dania, którego nazwa brzmiała, jakby składało się zarówno z kóz, kotów, jak i chrześcijańskich duchownych. Pokręcił głową, widząc, że w tym combo znajduje się tyle rodzajów mięsa, że nie spali tego podczas kilku kolejnych meczów w squasha. A dodatkowo wyjdzie stąd z tornadem w żołądku i zdecydowanie zbyt lekkim portfelem. Nie, to zdecydowanie nie był dobry dzień na takie przysmaki.

– Wezmę grillowanego łososia.

Chyłka powoli podniosła wzrok. Potrząsnęła głową, po czym zaczęła przewracać menu, jakby nie wierzyła, że taka pozycja w ogóle gdzieś tutaj figuruje.

– Łososia? Jaja sobie robisz? Może sałateczkę do tego?

– Nie, starczy grillowany łosoś.

– Co z ciebie za facet? – zapytała. – Nażryj się mięcha, to będziesz miał siłę kotłować się z klientami i prokuratorami. To, co dzisiaj widziałam, było takim cipcianiem się, że w pewnym momencie zrobiło mi się słabo.

– Podglądałaś?

– Hm? – mruknęła, jakby nie słyszała pytania.

– Podglądałaś? – powtórzył głośniej Oryński, uznając, że do prowadzenia rozmowy w tym miejscu niezbędny jest megafon.