Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy tom nowej porywającej sagi Wioletty Sawickiej. W roku 1919 w rodzinie młodych Langerów, polskich Warmiaków, rodzi się pierwsze dziecko - dziewczynka, której dano na imię Lizka. W dniu jej narodzin w chałupie Langerów niespodziewanie pojawia się kilkuletni Franz, syn miejscowego niemieckiego krezusa. Od chwili gdy miejscowa znachorka ujrzała te pochodzące ze skrajnie różnych światów dzieci, prześladują ją dziwne wizje. Tymczasem Polacy na Warmii, mimo niemieckich szykan, szykują się do plebiscytu, który ma zdecydować, czy Święta Warmia będzie należeć do odrodzonej Polski, czy do Prus. Niezwykła opowieść o zwykłych ludziach, którym przyszło żyć w trudnych czasach. Kochali za mocno i wierzyli za bardzo. To stało się ich klątwą. Za wierność swoim ideałom zapłacili wysoką cenę. Po bestsellerowej kresowej sadze "Wiek miłości, wiek nienawiści" o ziemiańskiej rodzinie Ostojańskich, w pierwszym tomie serii "Opowieść warmińska" poznajemy losy ubogiej rodziny Joachima Langera, ukochanego Oleńki Ostojańskiej.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, które niezmiennie ją fascynują. Autorka jedenastu powieści i reportażu historycznego "Wilcze dzieci".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Photocreo Bednarek/Adobe Stock
© Abigail Miles/Arcangel.com
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-478-4
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
O Warmio moja miła
Rodzinna ziemio ma.
Tyś mnie do snu tuliła,
Miłością pierś ma drga…
Maria Paruszewska
ROZDZIAŁ I
W zimną listopadową noc tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku u młodych Langerów rodziło się pierwsze dziecko. Janowi aż cierpła skóra od jęków Miłki, które dobiegały z sąsiedniej izby.
Za dnia, żeby ich nie słyszeć, zajął się robotą w gospodarstwie. Nakarmił inwentarz, porąbał drwa na opał, wymłócił resztkę zboża, w którym więcej było plew niż ziarna. Martwił się, jak taka garstka wystarczy im na przeżycie do przyszłych żniw.
Po skończonym obrządku pomodlił się przed domowym ołtarzykiem, gdzie wisiał obraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, o ulgę dla ukochanej żony. Poczuł niechęć do dziecka, które przychodziło na świat, że tyle cierpienia sprawiało jego Miłce.
– A niechby umarło, byle wreszcie wszystko się skończyło – sarknął pod nosem, wstawszy z klęczków.
Nigdy przez swoje dwadzieścia sześć lat nie był świadkiem takiej męki. A na wojnie widział niejedno, gdy komuś urwało rękę, nogę albo rozharatało brzuch. Sam też dostał kulą po żebrach w bitwie pod Tannenbergiem, gdyż podobnie jak starszych braci wcielono go do niemieckiej armii.
Jednak tamten ból zdawał się niczym w porównaniu z tym, jaki teraz dolatywał z drugiej strony sieni. Spojrzał na ciotkę Józefę, zwaną przez wszystkich Fynką, owdowiałą przed laty bliźniaczą siostrę swojej matki, która spokojnie smażyła przy kocherze plince. Przyszła do pomocy, kiedy rozniosło się po wsi, że Miłka rodzi.
– Jedz, Jaśku, gbur z ciebie młody, silny, to i zjeść dobrze musisz – powiedziała, stawiając przed nim talerz chrupiących placków kartoflanych. – Od frysztyku niczego w ustach nie miałeś.
– Nie jestem głodny i żaden ze mnie gbur, kiedy własnego gburstwa jeszcze nie mam, ciotko – mruknął.
Bo cóż on posiadał, żeby się nazywać gospodarzem jak inni? Wciąż mieszkał z żoną w drewnianej chałupie ojców. Gburstwo też nie jego, tylko ojca. Tyle dobrego, że dostali dla siebie osobną izbę. Jedną z dwóch, nie licząc kuchni, znajdującej się w ich chacie. Swoją chałupę może zdoła postawić za kilka lat, jeśli Niemcy dadzą mu pozwolenie. Dopiero zbierał kamienie na fundamenty. A skąd reszta, skoro nie śmierdział groszem?
Miłki bracia nawet w połowie nie spłacili jedynej siostry z ojcowizny, gdyż i u nich panowała bieda. Jan dorabiał, gdzie mógł, żeby zarobić parę marek. Najczęściej w lesie przy ścince drzew, zwózce państwowego drewna albo na targu w Olsztynie, dokąd woził produkty, jeśli została im nadwyżka po tym, co musieli oddać w ramach obowiązkowych dostaw dla państwa.
Miał smykałkę do ciesiółki, więc jeszcze przed wojną chodził pomagać sąsiadom, gdy ktoś w okolicy stawiał dom, lecz teraz i to się urwało, jako że większość klepała powojenną biedę.
Ziemi też nie było za dużo do obrobienia. Po tym, jak ojciec wydzielił kawałek gruntu starszej siostrze Jana, Zośce, gdy szła za mąż, z ojcowizny zostało niewiele ponad piętnaście morgów niezbyt żyznego pola. Użyźnić też nie było czym, gdyż brakowało nawozów, jak zresztą wszystkiego po wojnie.
A kiedy podzieli resztę gospodarki między pozostałe dzieci: jego, Jana, starszego brata Joachima i najmłodszą Waleśkę, ziemi do obrobienia dla każdego pozostanie jeszcze mniej. Nawet podatków nie będzie z czego płacić. Już teraz na nie brakowało.
Jan głowił się, skąd wziąć pieniądze, żeby zapewnić swojej rodzinie życie wolne od głodu, chłodu i nędzy. Trochę ratowała ich ciotka Fynka, której sześć morgów także pomagali z ojcem obrabiać. Janowi marzyło się, że odkupi od ciotki ziemię, kiedy już Miłka dostanie ostatecznie to, co jej należne z ojcowizny.
– Za dziesięć lat może będę gburem – odrzekł po chwili – kiedy chałupę postawię, swoją ziemię będę obrabiał. Gruntu dokupię i inwentarza. Wtedy nazwie mnie ciotka gospodarzem.
– Daj ci Boże, robotny jesteś, zaradny, to i szczęście będzie ci sprzyjać. – Matka chrzestna pogładziła go po głowie.
– A nie sprzedałaby nam ciotka tego kawałka pola za miedzą, kiedy już bracia spłacą Miłkę? – Spojrzał z nadzieją na kobiecinę. – Pomagać będę ciotce we wszystkim jak dotąd.
– Toć do grobu niczego nie zabiorę, trumna nie ma kieszeni i chrześniaka nie ukrzywdzę. – Znów pogładziła go po głowie. – Bliski mi jesteś jak syn. Twoja Miłka też mi do serca przypadła. Pracowita, ludziom życzliwa i gospodaruje jak doświadczona gburka. A gada, jakby z książek czytała.
– Matka jej wcześnie umarła, więc musiała się nauczyć gospodarowania, bo u nich w domu same chłopaki. A do czytania książek pan Samulowski ją zachęcił – rzekł dumny z żony Jan, wspomniawszy przy tym nauczyciela i ludowego poetę z Gietrzwałdu, który cieszył się na Warmii ogólnym szacunkiem.
Samulowski za nic miał niemieckie szykany i niedługo po tym, gdy Najświętsza Panienka objawiła się dzieciom w Gietrzwałdzie, otworzył w swoim domu pierwszą na Warmii polską księgarnię. W prezencie ślubnym podarował Miłce Ogniem i mieczem Sienkiewicza. Książka wraz ze strojnym warmińskim czepcem haftowanym złotą nicią, który miała po matce, stanowiły największe skarby Miłki.
Jak żywy stanął Janowi przed oczami tamten poniedziałek zeszłej jesieni, kiedy ożenił się z ukochaną dziewczyną. Starsi ludzie mówili, że miłość, przywiązanie i szacunek przychodzą po ślubie. U nich miłość zaczęła się w chwili, gdy pierwszy raz ujrzał pannę z ciemnymi warkoczami i oczami jak dwa bursztyny, kiedy całą okolicą wybrali się na pielgrzymkę do Gietrzwałdu.
Miłka miała wtedy szesnaście lat. Pomagała sprzedawać „Gazetę Olsztyńską”, którą Samulowski także współtworzył. Jan trzy razy podchodził, żeby kupić gazetę i przy okazji napatrzeć się na śliczną dziewczynę w jasnej sukience. Nad wiek poważna, o rozumnym spojrzeniu i lekko zadartym nosku, zaczarowała go od pierwszego wejrzenia.
– Jesteś odważna, skoro nie boisz się sprzedawać polskiej gazety – zauważył, wskazując na plik pism, które trzymała w rękach. Skąd mu się to wzięło, że tak bezpośrednio zwrócił się do dopiero co poznanej panny, nie miał pojęcia. – Żandarmi mogą cię zatrzymać.
– Nie boję się żandarmów, poza tym moi bracia tu są. – Wskazała na trzech młodych osiłków przed kościołem, którzy przyglądali im się z daleka. – Wystarczy, że ich zawołam. Wnet przepędzą, kto mi niemiły.
– A ja ci jestem… miły? – zapytał, przełknąwszy ślinę, bo raptem zaschło mu w gardle. Mniej od upału, a bardziej z wrażenia, jakie robiła na nim ta panna. Nie chciał, żeby go przepędziła.
– Nie wiem nawet, jak ci na imię, kawalerze – odrzekła spokojnie.
– Janek. Jan Langer. A ciebie jak zwą?
– Dobromiła. – Uśmiechnęła się lekko.
Nawet imię miała niezwykłe. Znał Kaśki, Baśki, Joanki, ale jeszcze żadnej Dobromiły.
– To znaczy, że jesteś dobra i miła – rzucił lekko, gapiąc się na nią jak sroka w gnat.
– Ojciec mówi, że uparta. Wołają mnie Miłka. Skąd jesteś?
– Z Bartąga. Przyszliśmy tu na łosierę. Przed świtem wyszliśmy od nas prawie całą wioską, żeby do południa zdążyć do Najświętszej Panienki.
– Dużo ludzi przyszło dziś do nas na pielgrzymkę. – Wskazała na morze narodu wokół kościoła oraz drzewa, gdzie ukazała się przed laty Matka Boska. Niekończący się pochód pątników sunął do cudownego źródełka, a jeszcze zza okolicznych pagórków zmierzały ku Gietrzwałdowi następne gromady. Śpiewy pielgrzymów niosły się z każdej strony. – Chyba z całej Warmiji ściągnęli. Pewnie jesteś zmęczony drogą?
– Nie za bardzo – skłamał, choć bolały go nogi od długiego marszu. Wpatrywał się w dziewczynę jak zaczarowany. Naraz nie wiadomo skąd przyszło mu do głowy, że ta albo żadna, więc spytał bez ogródek: – Mogę cię odwiedzić w następną niedzielę?
– Przecież ja cię wcale nie znam – obruszyła się nieznacznie, jednak w jej słowach było więcej przekory niż niechęci. Patrzyła na niego tak, że pocił się pod koszulą, tracił rezon i najchętniej pocałowałby te różowe, lekko wydęte usta.
– Będzie okazja się poznać – odparł, siląc się na swobodny ton. – To jak, nie będą ci niemiłe moje odwiedziny?
– Jeśli mój ojciec nie będzie im przeciwny, to ja też nie… – powiedziała ciszej i zarumieniła się nieznacznie.
Stary Kostrzewa, ojciec dziewczyny, z początku spoglądał na Jana krzywym okiem. Wolał dla swojej pupilki bogatszego kandydata na męża. Miłka była mądra i śliczna. Już dawno upatrzył sobie na zięcia syna zamożnego gospodarza z niedalekich Tomaryn, więc czasem napomykał córce o tamtym, lecz ona ani słyszeć nie chciała o innym, odkąd poznała tego Jaśka.
Kostrzewa, jak na Warmiaka przystało, był konserwatywny w poglądach i uważał, że to rodzice decydują o ożenku czy zamęściu, ale jedynej córce nieba by przychylił, tak ją miłował. Widząc wyraźną skłonność Miłki do kawalera z Bartąga, ostatecznie machnął ręką na tradycję czy stan posiadania i zaczął życzliwiej przyglądać się kandydatowi na zięcia.
Młody Langer pochodził z ubogiej, lecz porządnej warmińskiej rodziny, ludzie dobrze o nim mówili, był pobożny, pracowity, zaradny. Do kufla zanadto nie zaglądał. Zawsze też przywiózł jakiegoś gościńca i w obyciu był grzeczny, ostatecznie więc Kostrzewa zgodził się oddać mu córkę i odprawiał swatów, jakich do niej słano.
Jan prawie co niedzielę jeździł do dziewczyny. Wyruszał najczęściej wierzchem, ledwo zaczęło dnieć, i gnał do Gietrzwałdu na złamanie karku skrótem przez lasy, nie patrząc na zmęczenie. Cieszył się, że dziewczyna czeka na jego wizyty. Kiedy szedł na Wielką Wojnę, choć wcale nie było mu pilno bić się za Niemcy, lecz nie miał wyboru, byli już z Miłką po słowie.
– Nie płacz, wrócę – mówił, ocierając łzy z jej oczu, gdy się żegnali przed jego odjazdem do koszar.
– Będę się o to modlić, Janku. A to dla ciebie. – Zawiesiła mu wtedy na szyi medalik z Najświętszą Panienką. – Żeby cię strzegła i przyprowadziła z powrotem do mnie.
W pierwszym roku wojny, gdy pod Gietrzwałd podeszli Kozacy, niespodziewanie umarł stary Kostrzewa. Miłka opłakała ojca, a cztery lata później, kiedy jej bracia się pożenili, Jan, wróciwszy szczęśliwie z wojny, poprowadził narzeczoną do ołtarza. Ślub wzięli w Gietrzwałdzie, a po skromnym weselu zabrał żonę do rodzinnej chaty.
Ktoś mu kiedyś powiedział, że jeśli kto sobie w niebie przeznaczony, nawet piekło temu nie przeszkodzi. Z nimi tak się właśnie stało. Spotkała ich miłość, jaka chyba się nie zdarza. Gdyby zapytali Jana, co kocha najbardziej, odrzekłby bez wahania, że Miłkę, Boga i rodzinną Warmię. Właśnie w takiej kolejności. Jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy, jak teraz z żoną. Nie zamieniłby godziny życia z Miłką za całe bogactwo świata. Z nią nawet piekło byłoby dla niego rajem, a bez niej niebo stałoby się piekłem.
Naraz zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdyż z sąsiedniej izby znów rozległ się przeciągły jęk. Głośniejszy niż poprzednie.
– Czemu to tak długo trwa? – Wbił wyczekujące oczy w ciotkę.
– Ona jeszcze nie rodziła, cieniutka w sobie, to i ciężej idzie – wyjaśniła mu Fynka, poprawiając fartuch na granatowej sukience. – Przy drugim i trzecim dziecku lżej będzie.
– Jedno wystarczy. – Wzdrygnął się na samą myśl, że Miłka drugi raz miałaby tak się męczyć.
– Komu Bóg sprzyja, temu w dzieciach błogosławi. Agata dobra akuszerka, bądź spokojny. Tylko jak twoja już urodzi, żeby nogi z chaty nie wystawiała przez dwie niedziele, póki do wywodu nie pójdzie. Dopiero kiedy w kościele ze świecą przed księdzem klęknie i oczyszczenie dla młodej matki otrzyma, dziecko można będzie ochrzcić.
– Wiem, ciotko – odrzekł, nawet się nie dziwiąc owemu zwyczajowi, którego niczym racjonalnym nie potrafił wytłumaczyć prócz odwiecznej warmińskiej tradycji. – Sam ją zawiozę do kościoła, kiedy przyjdzie pora.
– Dobrze, a teraz jedz, synku, bo ci wystygnie.
Zjadł kilka placków, żeby nie obrazić matki chrzestnej, i podziękował za wieczerzę. Fynka postawiła na stół flaszkę czerwonego wina.
– Z moich jonków – zakomunikowała, przysiadłszy obok Jana na ślómbanku.
Przesunął się, żeby zrobić więcej miejsca na drewnianej kozetce. Wino z czerwonych porzeczek, jakie robiła ciotka, nie miało sobie równego w całej okolicy.
– Teraz mamy pić? – spytał zdziwiony. Czasem wypił kufel piwa, gdyż lepszego niż na Warmiji nigdzie nie robiono, a przynajmniej Jan o tym nie słyszał, ale prócz piwa niespecjalnie ciągnęło go do mocniejszych trunków.
– Wypijemy, jak przyjdzie pora. A ty chciałbyś szurka czy dziewuszkę?
Fynka celowo wciągała chrześniaka w rozmowę, żeby odwrócić jego uwagę od ciągłego nasłuchiwania. Jeszcze nie widziała, żeby jakiś chłop tak się przejmował rodzącą babą. Jej samej Bóg nie pobłogosławił w dzieciach, więc przychówek siostry traktowała jak własny.
– Obojętnie, byle wreszcie szczęśliwie urodziła.
– Niedługo urodzi.
Ciotka zajęła się myciem statków, Jan zaś sięgnął po „Gazetę Olsztyńską”, zwiększył płomień w lampie naftowej i próbował skupić się na czytaniu, ale wciąż cały w nerwach nasłuchiwał, co się działo w sąsiedniej izbie.
– Ciekawego co piszą? – odezwała się po chwili Fynka, wycierając mokre ręce w fartuch.
– O plebiscycie. Tym, co latem będzie.
Zamyśliła się, a potem zapytała o coś, o czym wszyscy gadali, a czego tak dokładnie nie rozumiała.
– Ty więcej w świecie obyty, Jaśku, kształcony jesteś, na polityce się rozumiesz, powiedz mi, ten plebiscyt to co tak naprawdę jest? – zagadnęła chrześniaka.
– Takie głosowanie – zaczął wyjaśniać. – Po wojnie Polska już niepodległa, ale nam tu każą wybierać, czy chcemy należeć do Polski czy do Prus, czyli tak naprawdę do Niemców.
– Tyle to i ja wiem, ale pod kim lepiej żyć nam tu będzie? – dociekała, patrząc nań w napięciu. – No bo i bez tego głosowania my przecież tutejsi. Gadka nasza warmińska, tradycja nasza i ziemia. Święta Warmija ją nazywają. Matka Boska w Gietrzwałdzie też po naszemu mówiła, kiedy się dziatkom ukazała. Ksiądz proboszcz kazania głosi i po naszemu, i po niemiecku. Ni polskim, ni niemieckim Warmiakom wstrętów nie czyni, a w zgodzie nakazuje żyć, więc po cóż mamy jeszcze wybierać, kiedy my u siebie?
– Chodzi o to, żeby Niemcy dłużej nami nie rządzili, żeby nasze dzieci mogły się uczyć w szkole po polsku, a nie po niemiecku – tłumaczył. Temat plebiscytu najmniej go w tej chwili obchodził, chociaż razem z Miłką bardzo optowali za Polską.
– Może to i racja, choć z drugiej strony, jaki ten Niemiec jest, to jest, ale widziałam tych Polaków, co jeszcze przed wojną przyjeżdżali do nas z Galicji na zarobek. Biedne te ludzie, nędzne, że strach. U nas teraz też nielekko. Wiadomo, jak to po wojnie. Jeszcze na wsi człek się skromnie wyżywi, bo w mieście to nawet chleb na kartki i ludzie głodują, ale takiej biedy jak w Polsce ni ma.
– Pod butem niemieckim ciągle siedzimy, a Polska od roku wolna – odrzekł zdecydowanie.
– Tylko czy tak gospodarna? – zapytała ciotka, przechyliwszy się ku niemu.
– Za tę niemiecką gospodarność płacimy duszeni podatkami i karmieni pogardą.
– To i druga prawda, ale odszkodowania za wojnę rząd dał każdemu gburowi, który był stratny, kiedy front tu przechodził. Twemu ojcu nawet za ukradziony bat zwrócili. Za odbudowę gospodarek, jeśli która zagroda zniszczona, też płacili. Patrz, ile Zośki Stach wyciągnął.
– Przez oszustwo się nachapał – burknął Jan, wspomniawszy szwagra, którego nie lubił.
– Jego grzech. – Wzruszyła ramionami i ciągnęła: – A tym, co z wojny kalekami powracali, renty i zapomogi państwo co miesiąc daje. Za Polski, jak tu nastanie, też taki piniądz ludziska dostaną?
– Pewnie nie dostaną – przyznał otwarcie, dodając w duchu, że teraz Polska więcej zajęta bolszewicką zawieruchą niż plebiscytem. Gdyby go zrobili od razu po wojnie, kiedy przegrane Niemcy lizały rany, nastawienie ludzi byłoby inne niż dziś. I bez wątpliwości ciotki wiedział, że dużo polskich Warmiaków ma podobne obawy.
– Tak i sam widzisz, może lepszy ten gospodarz, po którym wiesz, czego się spodziewać, niż taki całkiem nam nieznany, jak ta Polska – odparła, niemal czytając w jego myślach. – Bóg jeden wie, ile z niej zostanie, kiedy bolszewicka zaraza zaczyna ją toczyć.
– Piłsudski może pokonać bolszewików, a i plebiscyt jeszcze dla nas niestracony. Polski rząd łatwo nie odstąpi ziemi, gdzie żyją Polacy.
– Niemce też tę ziemię za swoją mają, a one silniejsze i piniądz u nich większy, żeby naród przeciągać na swoją stronę. A po plebiscycie dobrobyt tu obiecują. Po mojemu dużo naszych da głos za nimi. Jeśli nie z przekupstwa czy kalkulacji, to ze strachu. Już ichnie bandy w okolicy grasują, żeby zastraszać tych, co są za Polską. A najgorszy to ten Reiter z Jondorfa – mówiła, nie zważając na widoczną niechęć Jana do tego tematu. – Bandziorów wódką częstuje i ponoć marki im płaci, żeby więcej naszych ludzi bili.
Na wspomnienie sąsiada Jana ogarnęła złość. Kurt Reiter był najbogatszym gospodarzem w okolicy, junkrem i pyszałkowatym Niemcem. Miał prawie dwieście morgów ziemi, parobków, służbę domową i nieledwie dwór z folwarkiem na kolonii Jondorfu. A wszystko nietknięte przez wojnę. Nie bratał się z biedniejszymi od siebie i patrzył na nich z góry. A szczególnie na Polaków. Zupełnie inaczej niż dziad Kurta, stary Reiter. Ten, choć był Niemcem, szanował każdego, kto żył uczciwie i pobożnie, tak samo Polaków, jak i swoich. Odsprzedał nawet kawałek gruntu dziadowi Jana, a i spłaty nie żądał od razu, tylko rozłożył na trzydzieści lat. Dzięki temu zyskali kawał pola, który dawno już spłacili. Nawet ojciec Kurta był bardziej ludzki. W kogo się wrodził jego syn, że taki wredny, chyba jeden Pan Bóg tylko wie, stwierdził w duchu Jan.
– Prędzej czy później zapłaci za swoje łajdactwo – burknął pod nosem.
– Zapłaci, nie zapłaci, a swego lepiej pilnować – podsumowała ciotka, wstając z miejsca. – Gadają, że tym, co za Polską zagłosują, Niemce gospodarki będą odbierać. A ziemia to nasza żywicielka. Z Bogiem żyć i ziemię utrzymać – to ważniejsze, niż jaką pieczęcią urzędniki będą dokumenty stemplować, polską czy pruską. Grunt, żeby na Warmiji po dawnemu wszystko się zostało.
Nie miał teraz głowy, żeby wdawać się w polityczne spory, więc milczał.
Ciotka poszła do Miłki zanieść czyste płótna, przed wyjściem poleciwszy mu dorzucić do pieca, co też uczynił. Potem wziął lampę i obszedł podwórze, by sprawdzić, czy nie zasadziły się gdzieś w pobliżu niemieckie bojówki, gotowe obrzucić kamieniami okna albo puścić chałupę z dymem. Lecz prócz szumu wiatru i skrzypienia żurawia przy studni nic niepokojącego nie usłyszał ani nie dojrzał przez nieprzebraną noc.
Przez kolejne godziny nie mógł zmrużyć oka. Zrywał się na każde skrzypnięcie drzwi, kiedy matka czy ciotka wychodziły do kuchni po gorącą wodę. Ojca w domu nie było. Za dnia poszedł do Zośki, która mieszkała na drugim końcu wsi, pomagać przy sprawianiu prosiaka i zabrał ze sobą Waleśkę. Jan snuł się po chałupie, czekając w napięciu na koniec porodu.
Wreszcie, gdzieś około czwartej nad ranem, z izby, gdzie działo się coś, do czego go nie dopuszczano, doleciał inny odgłos niż te, które dotąd słyszał. Jakieś miauknięcie. W pierwszej chwili pomyślał, że kot się tam zakradł i miauknął, gdy naraz dobiegło stamtąd:
– Jest!
Od razu rzucił się do drzwi, żeby wejść do środka, ale akurat wychodziła z izby matka i zastąpiła mu drogę. Tylko przez mgnienie zobaczył na łóżku żonę i pościel całą w krwi. Na podłodze leżała sterta zakrwawionych płócien. Zrobiło mu się słabo.
– Nie wchodź tam. – Regina Langer, zwana przez wszystkich Zinką, zmęczona, mizerna, z podkrążonymi oczami, zagrodziła sobą wejście do izby, żeby nie wpuścić syna do środka. – Nie dla ciebie takie widoki. Córkę masz.
Matka wypchnęła go do kuchni i zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła z włosów chustkę i zakrwawiony biały fartuch, a potem z przyciężkim stęknięciem klapnęła na zydlu przy piecu.
– Ośmioro urodziłam, ale żadnego tak ciężko – mówiła, wachlując się chustką.
Odkąd straciła dwóch starszych synów – jeden poległ na wojnie, drugi zmarł od hiszpanki – a wcześniej pochowała dwie nastoletnie córki, Zinka zaczęła widocznie niedomagać. Wychudła, zgarbiła się, znacznie postarzała, oczy miała jakieś mętne, a włosy posiwiałe do białości. – Dziecko też słabe. Zaraz je zobaczysz. Akuszerka tylko oporządzi.
Pal diabli dziecko, pomyślał, głośno zaś spytał:
– A Miłka? Co z nią? Tyle krwi straciła, Boże Wszechmogący. – Przeżegnał się, mówiąc te słowa.
– Młoda jest, rychło dojdzie do siebie, ale do dziecka chyba trzeba będzie rano prosić księdza, żeby wcześniej ochrzcił… – wolała nie kończyć, że dziecina się poddusiła i nie wiadomo, co z nią będzie do rana.
Ta śmierć wisiała nad nimi od dawna. Z ósemki dzieci Zince została czwórka. Najstarsza z córek, Zochna, dawno była zamężna, najmłodszej, Waleśce, poszedł siedemnasty rok i tylko patrzeć, kiedy zaczną słać do niej swatów. Średni syn, Joachim, od razu, gdy skończyła się wojna, pojechał na Kresy, gdzie spędził parę miesięcy. Dom rodzinny odwiedził na krótko z końcem tegorocznej zimy i znów gdzieś przepadł zaraz po Wielkanocy. Napisał tylko list, że wróci, gdy sprawy ułoży.
Jakie? Tego Zinka nie wiedziała. Czuła jednak, że Joachima trapi wielka zgryzota. Jeszcze nie miała od niego wieści i bardzo czekała, kiedy wreszcie syn osiądzie na ojcowiźnie, która według starszeństwa była należna jemu.
Niechby choć młodszemu dobrze się wiodło – z czułością spojrzała na Jana.
Postawny, silny jak dąb, niebieskooki, włosy miał mocne, złote jak dojrzałe kłosy żyta, twarz gładką, smagłą i nade wszystko dobre serce. Niejedna panna w okolicy wodziła za nim oczami, ale na żadną nie spojrzał, odkąd spotkał Miłkę. Przyjemnie było patrzeć na tych dwoje, że tak się kochali. Zinka cieszyła się szczęściem syna i synowej.
Z izby wyszła stara akuszerka z zawiniątkiem na rękach.
– Możesz zobaczyć dziecinę – powiedziała, podsuwając Janowi dziecko w beciku.
Obrzucił córkę krótkim spojrzeniem. Malusia, wątła, cherlawa, sina, ledwo co duch się w niej tlił. Nie płakała, oczy miała otwarte, patrzyła tak jakoś poważnie. Nie poczuł nic z tego, co chyba powinien był poczuć w takiej chwili ojciec. Ani dumy, ani radości, ani też strachu, że dziecko może nie przeżyć. A przecież cieszył się, gdy Miłka powiedziała, że jest przy nadziei, więc czemuż teraz to małe jest mu tak obojętne? Sam się sobie dziwił.
– Twoja teraz odpoczywa, ale mocno krwawi – mówiła akuszerka. – Potrzeba jej ziół, które Augusta daje kobietom. Zaprzęgaj wóz, Janie, i jedź po Augustę. We dwie lepiej się sprawimy przy położnicy.
Nie zwlekając, ruszył do sieni po kożuch. W progu cofnął się i spojrzał na matkę. Zmęczona siedziała na zydelku przy piecu. Oczy miała zamknięte. Podszedł do niej, ucałował ręce i rzekł miękko:
– Bóg wam zapłać za pomoc. Połóżcie się, wam też trzeba wypocząć. Całą noc nie spaliście. Nie na matuli wiek taka mordęga.
– W grobie się należę – odrzekła, gładząc syna po głowie. – Jedź z Bogiem, Jaśku, i rychło wracaj.
Zaprzągł do furmanki Siwka, jedynego konia, jakiego mieli, i zaczepił o żerdzie lampy, żeby oświetlały drogę w panującej ciemnicy. Na wszelki wypadek wziął ze sobą coś do obrony, w razie gdyby napadła go niemiecka banda. Przejechał przez uśpioną jeszcze wioskę, odprowadzany ujadaniem psów w zagrodach. Wzmógł się wiatr, zaczął zacinać deszcz. Przeżegnał się przed kościołem, po czym skręcił furmankę ku Łynie.
Augusta mieszkała na pustkowiu, kilka wiorst za Bartągiem. Kawałek drogi przejechał wzdłuż rzeki, potem należało skręcić w gęsty las. Naraz wydało mu się, że słyszy jakiś płacz dochodzący z przybrzeżnych mokradeł, tam, gdzie Łyna porobiła spore rozlewiska. Nie zważając na to, popędził konia w ciemny, gęsty bór.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI