Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spisek. Zdrada. Bunt. Pokój to po prostu inny rodzaj pola bitwy. . . Savine dan Glokta, niegdyś najpotężniejszy inwestor Adua, znajduje swój osąd, majątek i reputację w strzępach. Ale wciąż ma wszystkie swoje ambicje i żaden skrupulat nie będzie jej przeszkadzał. Dla bohaterów takich jak Leo dan Brock i Stour Nightfall, zadowolonych tylko z wyciągniętych mieczy, pokój to męka, która ma się zakończyć tak szybko, jak to możliwe. Ale najpierw trzeba pielęgnować urazy, przejąć władzę i zebrać sojuszników, podczas gdy Rikke musi opanować moc Długiego Oka. . . zanim ją zabije. Niepokoje rozprzestrzeniają się na każdą warstwę społeczeństwa. Łamacze wciąż czają się w cieniu, spiskując, by uwolnić zwykłego człowieka z jego kajdan, podczas gdy szlachcice kłócą się na własną korzyść. Orso stara się znaleźć bezpieczną ścieżkę przez labirynt noży, którym jest polityka, tylko dla jego wrogów i jego długów, aby się pomnożyć. Stare drogi zostały zmiecione, a starzy przywódcy wraz z nimi, ale ci, którzy chcą przejąć wodze władzy, nie znajdą sojuszu, przyjaźni ani pokoju, będą trwać wiecznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 851
„W czasie pokoju człowiek wojowniczy atakuje sam siebie”.
Friedrich Nietzsche
– Nikomu chyba nie będzie przeszkadzało, jeśli chwilowo się tego pozbędę? – Orso rzucił koronę na stół i rozmasował obolałe miejsca powyżej skroni. Błyskotka zakręciła się na blacie, złoto zalśniło w snopie światła wiosennego słońca rozproszonego na drobinkach kurzu. – Diabelstwo strasznie obciera skórę.
Gdzieś tu kryła się metafora: brzemię władzy, ciężar królewskiej korony… Ale Zamknięta Rada na pewno wszystko to słyszała już wcześniej.
Gdy tylko usiadł, zaczęli zajmować miejsca. Krzywili się, gnąc stare grzbiety. Stękali, sadzając stare tyłki na twardym drewnie krzeseł. Pojękiwali, wsuwając stare kolana pod stół uginający się pod stosami papierów.
– Gdzie naczelnik wydziału podatkowego? – zapytał ktoś, wskazując ruchem głowy puste krzesło.
– Musiał wyjść. Pęcherz go dręczy.
Odpowiedzią był chóralny jęk.
– Możesz zwyciężyć w tysiącu bitew – rzekł lord marszałek Brint, wpatrzony w dal, jakby stał naprzeciw wrogiej armii, i okręcił pierścionek na małym palcu – ale z własnym pęcherzem nie wygrasz.
Orso (młodszy od pozostałych zebranych o dobre trzydzieści lat) uważał swój pęcherz za jeden z najmniej interesujących organów.
– Jest jedna sprawa – powiedział – nim zaczniemy.
Wszyscy spojrzeli na niego – wszyscy prócz siedzącego przy przeciwległym krańcu stołu Bayaza: legendarny mag wyglądał przez okno na pałacowe ogrody, w których pojawiały się pierwsze pąki kwiatów.
– Postanowiłem udać się na objazd Unii – zaczął Orso, siląc się na stanowczy ton. Władczy nawet. Królewski. – Zamierzam odwiedzić każdą prowincję i każde duże miasto. Kiedy po raz ostatni król wizytował Starikland? Czy mój ojciec kiedykolwiek tam był?
Arcylektor Glokta się skrzywił. Bardziej niż zwykle.
– Starikland zawsze miał opinię niebezpiecznego miejsca, Wasza Wysokość – odparł.
– I niepokorny charakter. – Lord kanclerz Gorodets z roztargnieniem przygładzał długą brodę w szpic, mierzwił ją i znów ugłaskiwał. – A teraz jest jeszcze gorzej.
– Ale ja muszę wyjść do ludzi! – Dla dodania powagi swoim słowom Orso grzmotnął dłonią w stół. Jego doradcy nie mieli w sobie za grosz ludzkich uczuć! Wszystko w Białej Sali było zimne, oschłe, beznamiętne, wyrachowane. – Muszę im pokazać, że wszyscy jesteśmy częściami jednego wielkiego przedsięwzięcia. Członkami jednej rodziny. Jesteśmy Unią czy nie? Bo jeśli tak, to powinniśmy się zunifikować, do diabła!
Nigdy nie chciał zasiadać na tronie, bycie królem bawiło go jeszcze mniej niż wcześniej bycie następcą tronu, choć wydawało się to niemożliwe, ale skoro już tym królem został, to zamierzał zrobić ze swojej roli dobry użytek.
– To wspaniały pomysł, Wasza Wysokość. – Na znak aprobaty lord szambelan Hoff wiotką dłonią poklepał lekko blat stołu.
– Wspaniały – zawtórował mu najwyższy sędzia Bruckel, który miał talent oratorski dzięcioła i dość podobny dziób. – Pomysł.
– Szlachetny zamiar – dodał Gorodets, choć uznanie zawarte w jego słowach nie znalazło odbicia w oczach. – W dodatku świetnie ujęty w słowa.
Jeden starzec przekładał papiery, inny wpatrywał się w swoje wino z taką miną, jakby coś zdechło mu w kieliszku. Gorodets w dalszym ciągu gładził się po brodzie, minę miał jednak taką, jakby na języku czuł smak szczyn.
– Ale? – Orso zaczynał się uczyć, że w Zamkniętej Radzie zawsze jest co najmniej jedno „ale”.
– Ale… – Hoff zerknął na Bayaza, który odpowiedział ledwie zauważalnym przyzwalającym skinieniem głowy. – Może warto byłoby poczekać na lepszy, bardziej sprzyjający moment? Na spokojniejsze czasy? Tu, na miejscu, jest wystarczająco wiele pilnych spraw, które wymagają uwagi Waszej Wysokości.
– Wiele. – Najwyższy sędzia sapnął ciężko. – Pilnych spraw.
Z piersi Orso wydarło się coś pomiędzy gardłowym pomrukiem i westchnieniem. Jego ojciec zawsze nienawidził Białej Sali, jej surowych, twardych krzeseł i zasiadających na nich surowych, twardych ludzi. Przestrzegał go, że z posiedzeń Zamkniętej Rady nigdy nie wynika nic dobrego – ale jeśli nie mógł czegoś załatwić tutaj, to gdzie? Przecież to ta mała, duszna, pozbawiona wyrazu komnata była ośrodkiem władzy.
– Sugerujecie, że beze mnie tryby machiny państwowej się zatrą? – zapytał. – Nie przesadzacie z tym słodzeniem mi?
– Niektórych spraw król musi doglądać osobiście – zauważył Glokta. – W Valbecku zadano Destruktorom miażdżący cios…
– Niewdzięczne zadanie – wtrącił Hoff pochlebczo lepkim, oślizłym głosem – które zostało doskonale wykonane, Wasza Wysokość.
– …ale daleko jeszcze do ich unicestwienia – podjął Glokta. – Ci zaś, którzy zbiegli, od tamtej pory dodatkowo się… zradykalizowali.
– Robotnicy. – Najwyższy sędzia Bruckel gwałtownie pokręcił głową. – Buntują się. Organizują. Strajkują. Napadają. Na ludzi. Fabryki.
– I jeszcze te parszywe ulotki – dodał Brint.
Znów rozległ się chóralny jęk.
– Przeklęte. Ulotki.
– Dawniej uważałem próby edukowania pospólstwa za stratę czasu. Dzisiaj sądzę, że stanowią zagrożenie.
– Ten przeklęty Tkacz ma lekkie pióro.
– A te obsceniczne drzeworyty?
– Podburzają lud do nieposłuszeństwa!
– Wzniecają niepokoje!
– Mówią o nadchodzącej Wielkiej Zmianie.
Seria tików wstrząsnęła lewą częścią zmasakrowanej twarzy Glokty.
– Obwiniają Otwartą Radę – powiedział. Publikowane przez buntowników karykatury przedstawiały członków Otwartej Rady jako świnie walczące o dostęp do koryta. – Obwiniają Zamkniętą Radę. – Na karykaturach członkowie Zamkniętej Rady dymali się nawzajem. – Obwiniają Waszą Wysokość. – A król dymał wszystko, co napotkał. – Obwiniają banki.
– Rozpowszechniają niedorzeczne plotki, jakoby dług wobec domu bankowego Valint i Balk paraliżował kraj… – Gorodets zawiesił głos.
W sali zapadło nerwowe milczenie.
Bayaz w końcu oderwał harde spojrzenie zielonych oczu od okna i spojrzał na siedzących przy stole.
– Trzeba położyć kres temu zalewowi fałszywych informacji – stwierdził.
– Zniszczyliśmy tuzin pras drukarskich – odparł Glokta – ale oni cały czas budują nowe, coraz mniejsze i mniejsze. Dzisiaj każdy głupiec może napisać, wydrukować i opublikować swoje zdanie na każdy temat.
– Postęp! – biadał Bruckel, przewracając oczami.
– Ci przeklęci Destruktorzy są jak krety w ogrodzie – poskarżył się lord marszałek Rucksted. Ustawił krzesło nieco krzywo, bokiem do stołu, by dać wyraz swojej nieustraszoności i werwie. – Zabijesz pięć sztuk, uczcisz to lampką wina, a rano trawnik znów masz usiany tymi ich przeklętymi kopczykami.
– Są bardziej irytujący niż mój pęcherz – powiedział Brint, którego słowa przyjęto powszechnymi chichotami.
Glokta mlasnął językiem o puste dziąsła.
– Są jeszcze Podpalacze.
– Szaleńcy! – wysapał Hoff. – Ta cała Sędzia.
Wszyscy wokół stołu wzdrygnęli się z niesmakiem – trudno powiedzieć, czy na myśl o kobiecie w ogóle, czy tylko o tym konkretnym przykładzie.
– Ponoć na trakcie do Kelnu znaleziono zamordowanego właściciela fabryki. – Gorodets wyjątkowo mocno szarpnął brodę. – Przybili mu ulotkę wywrotowców do twarzy.
Rucksted uderzył masywnymi pięściami w blat.
– Inny został zadławiony tysiącem egzemplarzy regulaminu, które rozdawał pracownikom.
– Można by powiedzieć, że nasza reakcja tylko pogorszyła sprawę – zauważył Orso. Przypomniał mu się Malmer w kołysanej wiatrem klatce, z nogami zwieszonymi na zewnątrz. – Może przydałoby się wykonać jakiś gest dobrej woli? Płaca minimalna? Poprawa warunków pracy? Podobno w niedawnym pożarze fabryki zginęło piętnaścioro zatrudnionych w niej dzieci…
– Głupotą byłoby utrudnianie działania wolnego rynku – odparł Bayaz, znów zainteresowany pałacowym ogrodem.
– Wolny rynek służy wszystkim – poparł go lord kanclerz.
– Dobrobyt – zgodził się z nim najwyższy sędzia. – Bezprecedensowy.
– Dzieci też na pewno byłyby zachwycone – powiedział Orso.
– Bez wątpienia – przytaknął lord Hoff.
– Gdyby nie spłonęły żywcem.
– Drabina, w której szczeble są tylko na samej górze – wtrącił Bayaz – nie ma racji bytu.
Orso już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale ubiegł go najwyższy konsul Matstringer:
– Nie zapominajmy o prawdziwej feerii wrogów za granicą. – W swoich wypowiedziach koordynator polityki zagranicznej Unii niezawodnie mylił zagmatwanie formy z przenikliwością treści. – Gurkhulczycy toną wprawdzie po szyję we własnych wszechogarniających tarapatach…
Na te słowa Bayaz zareagował rzadkim u niego pomrukiem satysfakcji.
– …ale u naszych zachodnich granic cesarscy żołnierze nie przestają wymachiwać mieczami i podburzać mieszkańców Stariklandu do trwania w nielojalności. Na wschodzie Styria również podnosi łeb.
– Budują flotę wojenną. – To lord admirał wybudził się z półdrzemki, by zabrać głos. – Nową, uzbrojoną w armaty. Tymczasem nasze okręty, skrajnie niedoinwestowane, gniją w portach.
Tym razem Bayaz odpowiedział doskonale znajomym pomrukiem niezadowolenia.
– Działają także potajemnie – mówił dalej Matstringer. – Sieją ferment w Zachodnim Porcie, podburzają do buntu tamtejszych deputowanych. Ba, udało im się zaplanować na ten miesiąc głosowanie, które ma przesądzić o ewentualnym wystąpieniu miasta z Unii!
Widząc, jak ci starcy prześcigają się w okazywaniu patriotycznego wzmożenia, Orso sam miał ochotę wystąpić z Unii.
– Nielojalność – zrzędził najwyższy sędzia. – Niesnaski.
– Przeklęci Styryjczycy! – warknął Rucksted. – To w ich stylu, takie ukradkowe pociąganie za sznurki!
– My też nie pozostajemy bierni – zauważył Glokta takim tonem, że pod ciężkim od szamerunku mundurem wszystkie włoski na ciele Orso stanęły dęba. – Moi najlepsi ludzie nieustannie pracują nad zagwarantowaniem nam lojalności Zachodniego Portu.
– Przynajmniej na północy panuje spokój – wtrącił Orso, rozpaczliwie złakniony odrobiny optymizmu.
– Taaak… – Najwyższy konsul jednym afektowanym odęciem warg rozwiał jego nadzieje. – Polityka wobec Północy to istny tygiel, zresztą nie od dziś. Wilczarz się postarzał. Podupadł na zdrowiu. Nikt nie potrafi przewidzieć, jaki los czeka Protektorat po jego śmierci. Lord gubernator Brock zdołał, zdaje się, wykuć silną więź łączącą go z nowym Królem Północnych, Stourem Zmierzchunem…
– To na pewno dobrze wróży – wtrącił Orso.
Siedzący przy stole wymienili pełne powątpiewania spojrzenia.
– Przynajmniej dopóki ta więź nie stanie się… zbyt silna – zauważył Glokta.
– Młody lord gubernator jest bardzo popularny – przyznał Gorodets.
– Popularny. – Najwyższy sędzia zacmokał. – Niech go szlag.
– Przystojniak z niego – powiedział Brint. – I zasłużenie cieszy się opinią niezłego wojownika.
– Poparcie Anglandu, Stour jako sojusznik… Może być groźny.
Rucksted uniósł krzaczaste brwi bardzo, bardzo wysoko.
– Nie zapominajmy, że jego dziadek był niesławnym zdrajcą!
– Nie zgadzam się na to, by kogokolwiek potępiać za czyny jego przodków! – podniósł głos Orso, którego dziadkowie cieszyli się wątpliwą reputacją, oględnie mówiąc. – Leo dan Brock zaryzykował życie, gdy w moim imieniu stanął do pojedynku!
– Zadanie Zamkniętej Rady – przypomniał Glokta – polega na przewidywaniu zagrożeń dla Waszej Wysokości, zanim staną się zagrożeniami.
– Bo potem może być za późno – zauważył przytomnie Bayaz.
– Ludzie są wciąż zagubieni po śmierci ojca Waszej Wysokości – powiedział Gorodets. – Zmarł tak młodo. Tak nieoczekiwanie.
– Młodo. Nieoczekiwanie.
– Wasza Wysokość zaś jest…
– Powszechnie pogardzany? – podsunął Orso.
– Niesprawdzony. – Gorodets uśmiechnął się pobłażliwie. – A w takich czasach ludzie pragną stabilizacji.
– Otóż to – poparł go lord Hoff. – Niewątpliwie znakomitym posunięciem ze strony Waszej Wysokości byłoby… – Odchrząknął. – Małżeństwo.
Orso zamknął oczy i przycisnął powieki kciukiem i palcem wskazującym.
– Czy to naprawdę konieczne?
Małżeństwo było ostatnią rzeczą, o jakiej miał teraz ochotę rozmawiać. W szufladzie nocnej szafki nadal trzymał liścik od Savine, co wieczór patrzył na te okrutne słowa i odczytywał je na nowo, jakby skubał strup na świeżej ranie: Moja odpowiedź musi być odmowna. Proszę, żebyś się więcej ze mną nie kontaktował. Nigdy więcej.
Hoff znowu odkaszlnął.
– Pozycja nowego króla zawsze jest trochę niepewna.
– A króla pozbawionego następcy? – dodał Glokta. – W dwójnasób.
– Niewyjaśniona kwestia sukcesji jest źródłem kłopotliwego wrażenia tymczasowości – zauważył Matstringer.
– Może z pomocą matki Waszej Wysokości mógłbym sporządzić listę panien do wzięcia, dobrych partii, zarówno w kraju, jak i za granicą? – Hoff trzeci raz odchrząknął. – To znaczy… nową listę.
– Ależ oczywiście, zrób tak – burknął Orso, wymawiając każde słowo z osobna z bezlitosną precyzją.
– Jest jeszcze Fedor – wymamrotał najwyższy sędzia. – Dan Wetterlant.
Permanentny grymas na twarzy Glokty dodatkowo się pogłębił.
– Nie zamierzałem zaprzątać tą sprawą uwagi Jego Wysokości – odparł.
– Już została zaprzątnięta – warknął Orso. – Fedor dan Wetterlant… Czy ja z nim kiedyś nie grywałem w karty?
– Mieszkał w Adui do czasu odziedziczenia rodowej posiadłości. Miał reputację…
– Niewiele lepszą niż moja? – podsunął Orso.
Przypominał sobie Fedora: miękka twarz, harde oczy, za często się uśmiechał. Zupełnie jak lord Hoff, który właśnie w tej chwili wykrzywiał twarz w skrajnie służalczym grymasie.
– Fatalną – powiedział. – Tak właśnie zamierzałem powiedzieć, Wasza Wysokość: miał fatalną reputację. Został oskarżony o poważne przestępstwa.
– Zgwałcił praczkę – wyjaśnił Glokta. – Pomagał mu w tym jego ogrodnik. Kiedy jej mąż zaczął się domagać sprawiedliwości, Wetterlant go zamordował, również z pomocą ogrodnika, tyle że w karczmie, na oczach siedemnastu świadków. – Beznamiętny ton zgrzytliwego głosu arcylektora przyprawiał Orso o mdłości. – A potem się napił, jakby nigdy nic. Ogrodnik mu polewał, zdaje się.
– Wielkie nieba… – mruknął Orso.
– To tylko zarzuty – przypomniał Matstringer.
– Sam Wetterlant im nie zaprzecza – zauważył Glokta.
– Ale jego matka już tak – podkreślił Gorodets.
Odpowiedziały mu liczne jęki.
– Lady Wetterlant! Na miłość losu, co za jędza!
– Bezwzględnie. Megiera.
– Powiem tak: nie przepadam za wieszaniem – odparł Orso – ale widziałem, jak ludzie trafiali na szubienicę za mniejsze przewiny.
– Ogrodnika już powieszono – poinformował go Glokta.
– Szkoda. – Głos Brinta ociekał ironią. – Sądząc po tych opowieściach, uroczy był z niego facet.
– Wetterlant chce stanąć przed sądem królewskim – dodał Bruckel.
– To żądanie jego matki!
– A ponieważ zasiada w Otwartej Radzie…
– Tylko teoretycznie, jego tyłek nie tknął tamtejszych ławek.
– …ma prawo być osądzony przez równych sobie, z Waszą Wysokością w roli przewodniczącego sądu. Nie możemy mu odmówić.
– Możemy natomiast przewlekać postępowanie – zauważył Glokta. – Otwarta Rada ma swoje wady, ale jeśli chodzi o opóźnianie spraw, nie ma sobie równych.
– Odwlec. Przeciągnąć. Odroczyć. Mogę go omotać. Procedurami. Formalnościami. Aż umrze w więzieniu. – Najwyższy sędzia uśmiechnął się, jakby to właśnie było najlepsze rozwiązanie.
– Czyli co, odmówimy mu rozprawy i już? – zapytał Orso, chociaż taka perspektywa napawała go obrzydzeniem niewiele mniejszym niż zbrodnia, której miała dotyczyć.
– Oczywiście, że nie – odparł Bruckel.
– Absolutnie nie – zawtórował mu Gorodets. – Niczego mu nie odmówimy.
– Po prostu niczego mu nie damy – wyjaśnił Glokta.
Rucksted pokiwał głową.
– Nie uważam, żeby zasrany Fedor dan Wetterlant albo jego przeklęta matka mieli prawo przystawiać państwu nóż do gardła tylko dlatego, że on nie potrafi nad sobą zapanować.
– A skoro już koniecznie chciał stracić panowanie nad sobą, to mógł lepiej wybrać moment i nie robić tego na oczach siedemnastu świadków.
Uwaga Gorodetsa została skwitowana sporadycznymi chichotami.
– Czyli nie przeszkadza nam, że zgwałcił i zabił, tylko że dał się na tym nakryć, tak? – upewnił się Orso.
Hoff powiódł wzrokiem po innych radnych, jakby ciekaw, czy ktoś się sprzeciwi.
– No cóż…
– Dlaczego nie miałbym wysłuchać zainteresowanych stron i rozsądzić sprawy na podstawie faktów, w taki czy inny sposób?
Twarz Glokty wykrzywiła się jeszcze mocniej niż dotychczas.
– Jakikolwiek wyrok postanowi Wasza Wysokość wydać, będzie on postrzegany jako stronniczy – wyjaśnił. Otaczający go starcy kiwali głowami, pochrząkiwali, robili zbolałe miny i wiercili się na niewygodnych krzesłach. – Uniewinnienie Wetterlanta zostanie uznane za przejaw koteryjności i nepotyzmu i wzmocni pozycję zdrajców takich jak Destruktorzy, którzy podburzą lud przeciw Waszej Wysokości.
– Natomiast skazanie Wetterlanta… – Gorodets z nieszczęśliwym wyrazem twarzy skubnął brodę. Pomruki innych zebranych dowodziły przejmującej ich zgrozy. – Arystokracja uzna to za afront, atak, zdradę. Wyrok skazujący doda skrzydeł przeciwnikom Waszej Wysokości w Otwartej Radzie w tych trudnych czasach, gdy zależy nam na bezproblemowym zapewnieniu ciągłości władzy.
Orso jeszcze raz roztarł obolałe skronie.
– Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że każda decyzja, jaką przychodzi mi podjąć w tej sali, sprowadza się do wyboru między dwiema równie fatalnymi ewentualnościami, przez co najlepszym możliwym wyjściem staje się niepodejmowanie żadnej decyzji!
– Hmm… – Hoff ponownie popatrzył po zebranych.
– Opowiadanie się przez króla po którejkolwiek ze stron zawsze jest złym pomysłem – powiedział Pierwszy Wśród Magów.
Wszyscy pokiwali z namaszczeniem głowami, jakby właśnie usłyszeli największą mądrość wszechczasów. Aż dziw brał, że nie zerwali się na równe nogi, by zgotować Bayazowi owację na stojąco. Orso nie miał już cienia wątpliwości, przy którym krańcu stołu znajduje się rzeczywisty ośrodek władzy w kraju. Przypomniał sobie wyraz twarzy ojca, gdy Bayaz przemawiał. Przypomniał sobie malujący się na niej strach.
Podjął jeszcze jedną rozpaczliwą próbę odgadnięcia najlepszego wyjścia z sytuacji.
– Sprawiedliwości powinno stać się zadość, czyż nie? To chyba oczywiste. Bo inaczej… inaczej… to nie będzie żadna sprawiedliwość! Nie mam racji?
Najwyższy sędzia Bruckel obnażył zęby jakby w grymasie ogromnego bólu.
– Na tak wysokim szczeblu. Takie idee. Stają się… płynne. Wasza Wysokość. Sprawiedliwość nie może być twarda. Nieugięta. Jak żelazo. Musi być bardziej jak… galareta. Musi się dostosować. Do ważniejszych spraw.
– Ale przecież… przecież właśnie na tym szczeblu, najwyższym, sprawiedliwość powinna być najbardziej niewzruszona. Musi stanowić moralną opokę! Nie można jej poświęcać, ot tak sobie, na rzecz… pragmatyzmu?
Zirytowany Hoff przeniósł wzrok na przeciwległy koniec stołu.
– Lordzie Bayazie, zechciałbyś może…
Pierwszy Wśród Magów westchnął ciężko, pochylił się, oparł splecione dłonie na blacie i zmierzył Orso przeciągłym spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. To było westchnienie zaprawionego w bojach dyrektora szkoły, który po raz nie wiadomo który musi wyłożyć obowiązujące w szkole reguły nowemu rocznikowi tępaków.
– Wasza Wysokość, naszą rolą tutaj nie jest naprawianie wszystkich krzywd tego świata.
Orso wytrzeszczył oczy.
– A co nią jest, wobec tego?
Bayaz nie uśmiechnął się ani nie spochmurniał.
– Dopilnowanie, żebyśmy na nich skorzystali.
Superior Lorsen opuścił trzymany w ręce list i marszcząc brwi, spojrzał na Vick sponad szkieł okularów. Wyglądał na człowieka, który dawno się nie uśmiechał. Może nawet nigdy.
– Jego Eminencja arcylektor wystawił pani znakomite świadectwo. Podobno odegrała pani kluczową rolę w stłumieniu powstania w Valbecku. Uważa, że mogę potrzebować pani pomocy.
Odwrócił się w stronę Łoja, który stał skrępowany w kącie, i posłał mu takie spojrzenie, jakby sama idea jego pomocności była afrontem dla zdrowego rozsądku. Vick wciąż nie bardzo wiedziała, dlaczego przyprowadziła chłopaka ze sobą. Pewnie dlatego, że nie miała nikogo innego.
– Nie chodzi o to, superiorze, że może pan potrzebować mojej pomocy – odparła, pomna faktu, że żaden niedźwiedź, borsuk ani szerszeń zawziętością w obronie swojego terytorium nie dorównuje superiorowi inkwizycji. – Nie muszę jednak tłumaczyć panu, jak wielkie szkody finansowe, polityczne i dyplomatyczne poniosłaby Unia, gdyby Zachodni Port opowiedział się za secesją.
– Nie – odparł oschle Lorsen. – Nie musi pani.
Jako superior Zachodniego Portu byłby bezrobotny.
– Dlatego właśnie Jego Eminencja uznał, że moja pomoc może się panu przydać.
Lorsen odłożył list, poprawił jego ułożenie na biurku i wstał.
– Proszę wybaczyć mi moje powątpiewanie, inkwizytorko, ale operacja chirurgiczna na polityce jednego z największych miast świata to jednak nie to samo, co zdławienie strajku.
Otworzył drzwi prowadzące na balkon zawieszony wysoko nad podłogą wielkiej sali.
– Zagrożenia są poważniejsze, a łapówki okazalsze – zgodziła się z nim Vick, gdy razem wyszli na balkon. Łój, szurając stopami, ruszył za nimi. – Z pewnością nie brakuje jednak podobieństw.
– W takim razie przedstawiam pani naszych hardych robotników: oto deputowani z Zachodniego Portu.
Lorsen podszedł do balustrady i wskazał w dół.
A tam, na zdobionej geometrycznymi wzorami z półszlachetnych kamieni posadzce przepastnej Sali Zgromadzenia Zachodniego Portu, przywódcy miasta prowadzili arcyważną dysputę o wystąpieniu z Unii. Niektórzy na stojąco wygrażali komuś pięściami i trzymanymi w rękach dokumentami. Inni siedzieli, łapali się za głowę i posępnym wzrokiem śledzili rozwój wypadków. Jeszcze inni przekrzykiwali się nawzajem w co najmniej pięciu różnych językach; dźwięczne echo uniemożliwiało choćby rozpoznanie mówców, nie mówiąc już o zrozumieniu treści ich wystąpień. Inni półgłosem porozumiewali się z kolegami albo ziewali, przeciągali się, drapali i gapili w przestrzeń. W kącie pięciu lub sześciu deputowanych zebrało się przy herbatce. Ludzie wszelkich rozmiarów, kształtów i kolorów, przekrój nieprzytomnie różnorodnej populacji miasta nazywanego Skrzyżowaniem Świata, które zajmowało wąski skrawek wysuszonej ziemi wciśnięty pomiędzy Styrię i Południe, pomiędzy Unię i Tysiąc Wysp.
– Według najnowszej rachuby jest ich łącznie dwustu trzynastu i każdy ma prawo głosu. – Ostatnie słowa Lorsen wypowiedział z wyraźnym niesmakiem. – Mieszkańcy Zachodniego Portu słyną na całym świecie ze swojego talentu do kłótni, a tutaj ich najniezłomniejsi dyskutanci przerzucają się najbardziej nieodpartymi argumentami. – Mrużąc oczy, spojrzał na zegar zawieszony przy przeciwległym krańcu balkonu. – Dzisiaj trwa to już siódmą godzinę.
Vick wcale nie była tym zaskoczona. Powietrze kleiło się od marnowanego przez mówców tchu. Zachodni Port był dla niej zbyt ciepły nawet teraz, wiosną, ale podobno latem po szczególnie intensywnych sesjach w Sali Zgromadzenia spadał deszcz, mżawka skroplin napuszonego języka rozjuszonych deputowanych.
– Wygląda na to, że niektórzy nie są skłonni do zmiany poglądów.
– Takich niezłomnych i tak jest zbyt mało. Trzydzieści lat temu, po tym, jak pobiliśmy Gurkhulczyków, nie znalazłoby się tu choćby pięciu zwolenników secesji, ale ostatnio frakcja styryjska urosła w siłę. Wojny. Długi. Powstanie w Valbecku. Śmierć króla Jezala, którego syn nie jest w dodatku traktowany zbyt poważnie na arenie międzynarodowej. Mówiąc wprost…
– Nasz prestiż poszedł w diabły – dokończyła Vick.
– Przystaliśmy do Unii ze względu na jej potęgę militarną! – Czyjś naprawdę potężny głos w końcu wzniósł się ponad ogólną wrzawę. Jego właściciel, krzepki, ciemnoskóry i ogolony na łyso, gestykulował przy tym z niespodziewaną delikatnością. – Kiedy cesarstwo gurkhulskie zagrażało nam od południa, potrzebowaliśmy silnego sojusznika, by je odstraszyć. Ale za przynależność do Unii przyszło nam słono zapłacić: całe tony skarbów, a cena cały czas rośnie!
Echo przyniosło narastający pomruk na wysokość balkonu.
– Co to za krzykacz? – zainteresowała się Vick.
– Solumeo Shudra – odparł skwaszony Lorsen. – Przywódca frakcji prostyryjskiej i potężny wrzód na mojej dupie. Pół Sipani, pół Kadirczyk: idealny symbol tego kulturowego tygla.
Oczywiście Vick wszystko to wiedziała już wcześniej, zawsze starała się być jak najlepiej przygotowana do każdej nowej misji, ale w miarę możliwości wolała zachowywać swoją wiedzę dla siebie. Niech inni mają się za wielkich specjalistów.
– Przez te czterdzieści lat, odkąd przystąpiliśmy do Unii, świat zmienił się nie do poznania! – grzmiał tymczasem Shudra. – Cesarstwo gurkhulskie legło w gruzach, podczas gdy Styria przeobraziła się ze zlepka wojujących miast-państw w silny, zjednoczony kraj pod rządami silnego króla. Pokonała Unię nie w jednej, nie w dwóch, lecz aż w trzech wojnach! Wojnach, do których pchnęły Unię próżność i wybujałe ambicje królowej Terez. Wojnach, za które słono zapłaciliśmy srebrem i krwią.
– Ma gadane – zauważył półgłosem Łój.
– To prawda – przytaknęła Vick. – Jak go słucham, to sama prawie mam ochotę dołączyć do Styrii.
– Unia to potęga chyląca się ku upadkowi! – ciągnął Shudra. – Styria zaś jest naszym naturalnym sojusznikiem. Diuszesa Monzcarro Murcatto wyciąga do nas przyjazną dłoń. Powinniśmy ją przyjąć, póki możemy. Przyjaciele, apeluję do was: głosujcie razem ze mną za wystąpieniem z Unii!
Buczenie było głośne, ale wiwaty głośniejsze. Zdegustowany Lorsen pokręcił głową.
– W Adui moglibyśmy tam wkroczyć, zwlec go z krzesła, wyciągnąć z niego zeznanie i przy następnym odpływie odesłać do Anglandu.
– Ale jesteśmy daleko od Adui – mruknęła Vick.
– Każda ze stron niepokoi się, że otwarta demonstracja siły obróci przeciw niej większość deputowanych, ale w miarę zbliżania się głosowania sytuacja będzie się zmieniać. Zwolennicy i przeciwnicy secesji okopują się na swoich pozycjach, miejsca w środku zostaje coraz mniej. Shylo Vitari, Minister Szeptów w służbie Murcatto, prowadzi szeroko zakrojoną kampanię gróźb, korupcji, szantażu i przymusu. Drukowane ulotki fruną z dachów, a malowane slogany pojawiają się na murach tak szybko, że nie nadążamy z ich zamazywaniem.
– Słyszałam, że Casamir dan Shenkt przybył do Zachodniego Portu. Ponoć Murcatto płaci mu sto tysięcy za przechylenie szali na jej korzyść. Cel ma uświęcać środki.
– Ja również słyszałem… te pogłoski.
Vick odniosła wrażenie, że Lorsen słyszał dokładnie te same plotki co ona, szeptane bez tchu i obfitujące w drastyczne szczegóły: że talenty Shenkta wykraczają poza umiejętności zwykłego śmiertelnika i zahaczają o magię; że jest czarownikiem, który ściągnął na siebie potępienie, żywiąc się ludzkim mięsem. W Zachodnim Porcie, gdzie wezwania do modłów co godzinę niosły się nad miastem, a na każdym rogu jakiś tani prorok wygłaszał swoje kazania, takich pomysłów nie dawało się łatwo zbyć machnięciem ręki.
– Pożyczyć pani kilku praktyków? – Lorsen zerknął z ukosa na Łoja. Prawdę powiedziawszy, chłopak wyglądał, jakby mógł się złożyć wpół pod silniejszym podmuchem wiatru, nie mówiąc o stawieniu czoła magowi-ludożercy. – Jeżeli najsłynniejszy styryjski zabójca rzeczywiście grasuje w naszym mieście, dodatkowa ochrona może się pani przydać.
– Zbrojna eskorta mogłaby być myląca. – W dodatku i tak by się na nic nie zdała, gdyby plotki miały się potwierdzić. – Mam przekonywać, nie zastraszać. Po to mnie przysłano.
– Naprawdę? – Lorsen nie wyglądał na przekonanego.
– Tak to ma wyglądać.
– Niewczesna śmierć wysłanniczki Jego Eminencji wyglądałaby fatalnie.
– Nie śpieszy mi się do grobu, zapewniam pana.
– Mało komu się śpieszy, a mimo to ziemia w końcu połyka nas wszystkich.
– Co pan zamierza, superiorze?
– Mam huk roboty z ochroną naszych deputowanych – odparł z ciężkim westchnieniem Lorsen. – Do wyborów zostało dziewiętnaście dni, nie możemy sobie pozwolić na stratę choćby jednego głosu.
– Zatem warto byłoby odjąć głosy przeciwnikom.
– Byle subtelnie. Jeżeli pojawią się trupy, nastroje antyunijne z pewnością się nasilą. Obecny stan równowagi jest nadzwyczaj delikatny. – Lorsen zacisnął dłonie na poręczy. Niezmordowany Solumeo Shudra cały czas donośnym głosem zachwalał styryjską propozycję sojuszu. – Shudra ma dar przekonywania. Ludzie go uwielbiają. Ostrzegam panią, inkwizytorko: radzę nie brać go na cel.
– Bez urazy, superiorze, ale arcylektor przysłał mnie tutaj, bym robiła rzeczy, których pan robić nie może. Podlegam wyłącznie jego rozkazom.
Lorsen zmierzył Vick przeciągłym, lodowatym spojrzeniem. Być może ten wzrok mroził krew w żyłach ludziom nawykłym do ciepłego klimatu Zachodniego Portu, ale Vick harowała kiedyś w zalewanej wodą kopalni w samym środku anglandzkiej zimy i byle co nie przyprawiało jej o dreszcz.
– Wobec tego – wycedził Lorsen – proszę panią, żeby pani tego nie robiła.
Shudra zakończył właśnie swój hałaśliwy wywód przy wtórze ogłuszającego aplauzu zwolenników i nie mniej głośnych wyrazów dezaprobaty ze strony przeciwnej. Słuchacze wygrażali sobie pięściami, rzucali papierami, miotali obelgi. Jeszcze dziewiętnaście dni tego przedstawienia z udziałem pociągającej za sznurki Shylo Vitari. Kto wie, jaki będzie ostateczny wynik?
– Jego Eminencja chce, żeby Zachodni Port pozostał w Unii. Mam tego dopilnować. – Vick ruszyła do drzwi. Łój deptał jej po piętach. – Za wszelką cenę.
– Witam wszystkich po raz piętnasty na odbywającym się co pół roku spotkaniu Adueńskiego Towarzystwa Słonecznego!
Curnsbick (który wyglądał olśniewająco w kamizelce haftowanej w srebrne kwiaty) uniósł wielgachne dłonie, prosząc o ciszę, chociaż wiwaty i tak były raczej skromne. Niegdyś od entuzjazmu publiki dach teatru prawie fruwał w powietrzu. Savine dobrze pamiętała tamte chwile.
– Dziękuję w tym miejscu naszym szacownym mecenasom: lady Ardee i jej córce Savine dan Glokcie.
Tradycyjnie teatralnym, zamaszystym gestem wskazał lożę, w której siedziała Savine. Aplauz był jeszcze wątlejszy niż przed chwilą. Czyżby z dołu doleciały pierwsze znaczące szepty?
„Nie jest już taka jak dawniej, rozumiesz. Nie jest nawet w połowie taka jak dawniej…”.
– Niewdzięczne dranie – wycedziła z twarzą stężałą w uśmiechu. Czy naprawdę zaledwie parę miesięcy wcześniej ci sami ludzie robili w gacie na dźwięk jej nazwiska?
– Mógłbym stwierdzić, że za nami ciężki rok… – Curnsbick spojrzał w notatki i zasępił się, jakby stanowiły przykrą lekturę. – Ale byłoby to grube niedopowiedzenie, zważywszy na to, z jakimi problemami przyszło nam się zmagać.
– Co racja, to racja, do kurwy nędzy.
Savine schroniła się za wachlarzem, by wciągnąć szczyptę perłowego proszku. Odrobinę, ot, żeby wydobyć się z bagna. Zejść z mielizny. Znowu złapać wiatr w żagle.
– Wojna na północy. Ciągłe kłopoty ze Styrią. Do tego śmierć Jego Wysokości króla Jezala Pierwszego. Zmarł tak młodo, tak wcześnie odszedł z tego świata… – Głos Curnsbicka zaczął się leciutko łamać. – Wielka rodzina, jaką jest nasz naród, straciła ojca.
Savine wzdrygnęła się na dźwięk tego ostatniego słowa, zmuszona dyskretnie otrzeć oko koniuszkiem małego palca, chociaż roniła łzy raczej nad sobą i swoimi przejściami niż nad ojcem, którego praktycznie nie znała i z całą pewnością nie darzyła szacunkiem. W ostatecznym rozrachunku zawsze opłakujemy samych siebie.
– A potem straszne wypadki w Valbecku. – Po teatrze rozszedł się smętny pomruk i szmer, gdy wszyscy kręcili głowami. – Utracone aktywa. Polegli przyjaciele. Manufaktury, które zadziwiały cały świat, w ruinie. – Curnsbick uderzył dłonią w pulpit. – Ale z popiołów już rodzi się nowy przemysł! Na gruzach slumsów wyrastają nowoczesne domy i nowe, większe fabryki, wyposażone w wydajniejsze maszyny obsługiwane przez bardziej zdyscyplinowanych robotników!
Savine starała się nie myśleć o dzieciach zatrudnionych w jej fabryce w Valbecku, zanim ta uległa zniszczeniu. Małe prycze upchane wśród maszynerii. Dławiący gorąc. Ogłuszający zgiełk. Duszący pył. Ale jakie one były przerażająco zdyscyplinowane… jakie okrutnie wydajne.
– Kryzys zachwiał rynkiem – lamentował dalej Curnsbick – inwestorzy się wahają, lecz z chaosu mogą się narodzić nowe sposobności. – Jeszcze raz grzmotnął w pulpit. – Nie tylko mogą, ale wręcz muszą! Jego Wysokość król Orso poprowadzi nas w nową epokę. Postęp musi trwać! Nie dopuścimy, by cokolwiek go powstrzymało! Dla dobra wszystkich my, zrzeszeni w Towarzystwie Słonecznym, będziemy trudzić się niezmordowanie, by wydobyć Unię z grobu niewiedzy na zalane słońcem równiny oświecenia!
Tym razem oklaski trwały długo. Niektórzy słuchacze zerwali się na równe nogi.
– Tak jest! – ryknął ktoś. – Dobrze mówi!
– Postęp! – wypalił ktoś inny.
– Przemowa inspirująca jak najlepsze kazania w wielkiej świątyni w Shaffie – mruknęła Zuri.
– Gdybym go nie znała – odparła Savine – pomyślałabym, że też coś wciągnął dla kurażu.
Pod osłoną wachlarza przyjęła kolejną dawkę proszku, tylko jedną, ostatnią, żeby być gotową do walki.
Pod żyrandolami w foyer batalia rozgorzała na dobre – uczestników było mniej niż na poprzednich zebraniach, zdawali się też bardziej ociężali, ale w rzeczywistości było w nich więcej zaciekłości: bardziej wygłodniałe psy, którym przyszło rozszarpywać skromniejszą niż dawniej zdobycz.
Ścisk w holu przypomniał jej tłumy gromadzące się w Valbecku, gdy Destruktorzy rozprowadzali jedzenie w slumsach. Ci tutaj nosili wprawdzie jedwabie zamiast łachmanów, pachnieli perfumami zamiast zjełczałego potu, a zagrażała im co najwyżej ruina finansowa zamiast przemocy fizycznej, ale ich łapczywość i gwałtowność były bardzo podobne.
„Tylko spokojnie” – poruszyła bezgłośnie ustami. Spróbowała rozluźnić ramiona, żeby ręce jej się nie trzęsły, ale natychmiast straciła cierpliwość i tylko bardziej się spięła. „Spokojnie, spokojnie, spokojnie”.
Z trudem przywołała uśmiech na twarz, z trzaskiem rozłożyła wachlarz i – z Zuri u boku – wbiła się w ciżbę. Nie przywykła do tak hardych spojrzeń – jakby ludzie raczej taksowali ją badawczym wzrokiem, niż po prostu podziwiali, patrzyli raczej ze wzgardą niż z zazdrością. Kiedyś tłoczyli się wokół niej jak świnie przy jedynym korycie na gumnie, dziś najatrakcyjniejsze kąski znajdowały się gdzie indziej. Ledwie widziała Selest dan Heugen, otoczoną wianuszkiem dopominających się o jej uwagę admiratorów: ot, błysnęła w tłumie ta jej ruda peruka, rozległ się ten odrażający, krzykliwy, przesadzony śmiech, który inne kobiety uczyły się naśladować.
– Na miłość losu, jak ja tej baby nienawidzę! – mruknęła.
– To dla niej największy komplement z twojej strony. – Zuri posłała jej ostrzegawcze spojrzenie znad książki. – Obdarzając coś nienawiścią, potwierdzamy istotność tego czegoś.
Miała oczywiście rację, jak zawsze. Odkąd Selest zainwestowała w przedsięwzięcie Kaspara dan Arinhorma – przyjąwszy propozycję, którą Savine jednoznacznie odrzuciła – odnosiła sukces za sukcesem. Inwestycja Savine w anglandzkie kopalnie mocno ucierpiała, gdy Arinhorm zaczął instalować swoje nowe pompy w całej prowincji.
A nie było to jej jedyne rozczarowanie na polu zawodowym w ostatnim czasie. Dawniej umiała jednym uśmiechem zapewnić powodzenie wybranemu przedsięwzięciu; teraz każde jabłko, w które postanowiła się wgryźć, okazywało się zgniłe. Nie została całkiem sama, co to, to nie, ale jej wachlarz znacznie częściej usiłował przywoływać adoratorów niż ich spławić.
Była zmuszona porozmawiać ze starym Ricartem dan Sleisholtem, który snuł jakieś chore wizje pozyskania energii poprzez zatamowanie Białej Strugi. Od razu było po nim widać, że jest życiowym nieudacznikiem, ramiona marynarki miał obficie oprószone łupieżem, a Savine musiała sprawiać wrażenie, że jest bardzo zajęta. Sleisholt gadał więc i gadał, a ona próbowała odsiać z dobiegających ją zewsząd rozmów okazję do zrobienia interesu. Czuła się trochę jak poszukiwacz złota cedzący na sicie wodę z lodowatych strumieni Dalekiej Krainy.
– …zastawę, ozdobne draperie i zegary. Ludzie mają pieniądze i chcą za nie dostać…
– …podobno Valint i Balk upomnieli się o spłatę kredytów. Bogacz z rana, żebrak wieczorem. Pouczająca lekcja dla nas wszystkich…
– …nieruchomości w Valbecku. Nie uwierzyłbyś, ile można zarobić na tamtejszych pustostanach. To znaczy… nie do końca pustostanach, ale tych szumowin łatwo się pozbyć…
– …nie sposób przewidzieć, co zadecyduje Zamknięta Rada w kwestii podatków. W finansach państwa zieje potężna dziura, właściwie cały skarbiec jest jedną wielką dziurą…
– …zapowiedziałem im, że jeśli nie wezmą się do pracy, to sprowadzę na ich miejsce brązowoskórych skurczybyków, którzy zrobią to za nich. W końcu grzecznie wrócili do maszyn…
– …arystokraci się wściekli, pospólstwo się wściekło, kupcy się wściekli, moja żona wprawdzie jeszcze się nie wściekła, ale jej niewiele trzeba…
– Rozumiesz zatem, pani – to Sleisholt zbliżał się do wielkiego finału – że dopóki Biała Struga pozostaje nieujarzmiona niczym rumak bez uzdy…
– Za pozwoleniem! – Curnsbick ujął Savine pod łokieć i zręcznie odciągnął ją na bok.
– Nieujarzmiona, lady Savine! – zawołał za nią Sleisholt. – Chętnie przedyskutuję tę sprawę w szczegółach w dogodnym dla pani terminie!
I zgiął się wpół w napadzie kaszlu, który utonął w gwarze rozmów.
– Niech ci los wynagrodzi, Curnsbick – mruknęła Savine. – Myślałam, że już nigdy się nie uwolnię od tego starego błazna.
– Coś tu masz… – Curnsbick odwrócił wzrok, przytykając palec do nosa w znaczącym geście.
– Oż kurwa…
Savine dała nura pod wachlarz i otarła resztki proszku z obolałych nozdrzy.
Kiedy się wynurzyła, Curnsbick przyglądał się jej z troską spod brwi, których siwiznę przetykały pojedyncze, uparte rude włoski.
– Zaliczam cię do grona moich najbliższych przyjaciół, Savine.
– Nadzwyczaj miło z twojej strony.
– Wiem, że masz szczodre serce…
– W takim razie znasz mnie lepiej niż ja sama.
– …i ogromnie szanuję twój instynkt, nieustępliwość, bystry umysł…
– Nie trzeba być geniuszem, żeby wyczuć, kiedy zbliża się wielkie „ale”.
– Martwię się o ciebie. – Curnsbick zniżył głos. – Doszły mnie plotki, Savine. Niepokoję się o… hm… trzeźwość twoich sądów.
Skóra pod sukienką nieprzyjemnie ją mrowiła.
– Trzeźwość moich sądów? – powtórzyła szeptem, z wysiłkiem odsłaniając w uśmiechu dodatkowo po jeszcze jednym zębie z każdej strony.
– Ten interes w Kelnie, który właśnie się posypał… Ostrzegałem cię, że nic z tego nie będzie. Statki tej wielkości…
– Na pewno jesteś zachwycony, że twoje przewidywania się sprawdziły.
– Co takiego? W żadnym razie! Ani trochę. Domyślam się, że utopiłaś tysiące w finansowaniu Dywizji Następcy Tronu.
Raczej miliony niż tysiące.
– Podobno prace przy budowie kanału Korta ślimaczą się z powodu twoich kłopotów z robotnikami – mówił dalej Curnsbick.
Nie tyle się ślimaczą, ile praktycznie zamarły.
– Nie jest też tajemnicą, że w Valbecku poniosłaś potężne straty…
– Nie masz, kurwa, zielonego pojęcia, co straciłam w Valbecku! – Zaskoczony Curnsbick aż cofnął się o krok, a Savine zdała sobie sprawę, że wygraża mu trzymanym w zaciśniętej kurczowo pięści wachlarzem. – Nie masz pojęcia.
Wstrząśnięta odkryła, że w nosie wierci ją od wzbierających łez. Musiała kolejny raz rozłożyć wachlarz, by pod jego osłoną otrzeć łzy, nie rozmazując sobie przy tym pudru.
Trzeźwość sądów to betka. Była coraz bliższa chwili, w której nie będzie mogła zaufać własnym oczom.
A jednak kiedy podniosła wzrok, Curnsbick w ogóle na nią nie patrzył: odwrócony bokiem spoglądał ponad tłumem w stronę wejścia.
Ożywione rozmowy przycichły, tłum się rozstąpił i w jego środek wszedł młody mężczyzna z licznym orszakiem strażników, oficerów, asystentów i pieczeniarzy. Piaskowej barwy włosy miał starannie ułożone w taki sposób, by sprawiały wrażenie nieuczesanych. Jego biały mundur był obwieszony medalami.
– A niech mnie… – mruknął Curnsbick. Ścisnął łokieć Savine. – Toż to król we własnej osobie!
Bez względu na zalew krytyki (obfitszy niż kiedykolwiek przedtem, regularnie publikowane ulotki nie szczędziły czytelnikom barwnych szczegółów) trzeba było przyznać, że król Orso prezentuje się iście po królewsku. Według Savine bardzo przypominał swojego ojca.
Ojca nas obojga, poprawiła się w myślach z niesmakiem.
A Orso się śmiał, ściskał dłonie, poklepywał ludzi po plecach, żartował. Tak samo jak Jezal tryskał dobrym humorem przemieszanym z odrobiną roztargnienia.
– Wasza Wysokość – zagulgotał przypochlebnie Curnsbick – opromienia swoim blaskiem całe Towarzystwo Słoneczne. Obawiam się, że rozpoczęliśmy obrady, nie czekając na przybycie Waszej Wysokości.
– Bez obaw, panie Curnsbick. – Orso klepnął go w ramię jak starego, dobrego druha. – Wątpię, żebym się wam do czegoś przydał, gdy wdajecie się w rozważania natury technicznej.
Wielki machineus parsknął wybitnie mechanicznym śmiechem.
– Z pewnością zna Wasza Wysokość naszego mecenasa, lady Savine dan Gloktę.
Ich oczy spotkały się dosłownie na moment, ale ten moment wystarczył.
Savine przypomniała sobie, jak Orso dawniej na nią patrzył, przypomniała sobie ten figlarny błysk w jego oku, jakby potajemnie brali udział w cudownej grze, o której nikt inny nie wie. To było dawno, zanim odkryła, że mają wspólnego ojca, kiedy Orso był jeszcze następcą tronu, a trzeźwości jej sądów nikt nie podawał w wątpliwość. Teraz jego spojrzenie było puste, beznamiętne, martwe – jak spojrzenie żałobnika na pogrzebie obcej mu osoby.
Oświadczył jej się. Chciał, żeby została jego królową. A ona bardzo chciała się zgodzić. Kochał ją, a ona kochała jego.
Ich oczy spotkały się dosłownie na moment, ale ten moment wystarczył. Dłużej by tego nie zniosła.
Dygnęła najniżej, jak się dało; żałowała, że wykafelkowana posadzka nie może jej pochłonąć.
– Wasza Wysokość…
– Lady Selest! – usłyszała jego głos. Strzelił obcasami, odwracając się od niej. – Zechce mnie pani oprowadzić?
– Będę zaszczycona, Wasza Wysokość.
Triumfalny śmiech Selest dan Heugen sprawił Savine ból, jakby ktoś nalał jej wrzątku do uszu.
Taka zniewaga nie mogła ujść niczyjej uwagi. Orso wyrządziłby jej mniejszą krzywdę, gdyby po prostu przewrócił ją na ziemię i przydepnął jej szyję butem. Wyprostowała się. Wszyscy wokół szeptali: oto została wzgardzona przez króla na własnym przyjęciu.
Z uśmiechem przyklejonym do pałającej rumieńcem twarzy przeszła przez tłum do wyjścia, skąd, potykając się na schodach, zbiegła na tonącą w półmroku zmierzchu ulicę. Żołądek jej się burzył. Szarpnęła kołnierzyk sukni, ale prędzej przeryłaby się paznokciami przez więzienny mur, niż poluzowała te potrójne szwy.
– Lady Savine? – usłyszała zatroskany głos Zuri.
Zatoczyła się za róg budynku, w mroczny zaułek, zgięła bezradnie wpół i zwymiotowała na ścianę. Rzyganie przypomniało jej Valbeck. Wszystko przypominało jej Valbeck.
Wyprostowała się i wydmuchnęła parzący śluz z nosa.
– Nawet własny żołądek mnie zdradza.
Jedno oko Zuri zabłysło, gdy wąski promyk światła padł na jej śniadą twarz.
– Kiedy ostatnio miałaś miesiączkę? – zapytała półgłosem.
Savine przez chwilę stała bez ruchu, dysząc ciężko, chrapliwie, po czym wzruszyła ramionami.
– Tuż przed tym, jak Leo dan Brock przybył do Aduy. Kto by pomyślał, że zatęsknię za comiesięczną torturą?
Chrapliwy, urywany oddech powinien pewnie przejść w zdławiony szloch, a ona sama powinna paść w ramiona Zuri i wypłakać całe to wielkie nieszczęście, jakim się stała. Curnsbick miał rację, stary dureń: straciła trzeźwość osądu i takie były skutki.
Zamiast się rozpłakać, zaczęła się śmiać.
– No proszę, rzygam w jakimś zaszczanym zaułku, w sukience za pięćset marek, z bękartem w brzuchu. Ja pierdolę, jaka ja jestem żałosna. – Śmiech uwiązł jej w gardle. Oparła się o ścianę, ocierając lepki od wymiocin język o zęby. – Im wyżej się wespniesz, tym dłużej spadasz i tym większe zrobisz z siebie widowisko przy upadku. To się nazywa dramat, co? A widzowie nawet nie muszą kupować biletów. – Zacisnęła pięści. – Wszystkim się wydaje, że już po mnie, ale jeżeli myślą, że poddam się bez walki, to się grubo…
Schyliła się i zwymiotowała ponownie, tym razem wąską strużką żółci. Znów parsknęła śmiechem wstrząsana wymiotnymi spazmami. Wypluła resztkę żółci i otarła usta wierzchem dłoni w rękawiczce. Ręka znów jej się trzęsła.
– Spokojnie – mruknęła. – Uspokój się, ty pojebana suko.
Zuri miała zatroskaną minę – a ona nigdy nie miewała zatroskanej miny.
– Poproszę Rabika, żeby przyprowadził powóz. Powinnaś wrócić do domu.
– Dajże spokój, noc jeszcze młoda.
Savine wyjęła puzderko z perłowym proszkiem. Jeszcze szczypta, ostatnia, żeby pokonać chwilowe wyboje i iść dalej.
Wyszła z zaułka.
– Mam ochotę pooglądać pana Pleczystego przy pracy.
– Znaczy… jesteście tu szczęśliwe, tak?
Liddy się roześmiała. Czasem całymi tygodniami Pleczysty nie widział, by się choć uśmiechnęła, a ostatnio śmiała się nieustannie.
– Gunnarze! Wcześniej mieszkaliśmy w piwnicy.
– Cuchnącej piwnicy – dodała tak samo uśmiechnięta May.
Trudno było sobie to wyobrazić, gdy promienie zachodzącego słońca wpadały do jadalni przez trzy ogromne okna.
– Żywiliśmy się obierkami i piliśmy wodę z kałuż – dodała Liddy, nakładając Pleczystemu na talerz kolejny plaster mięsa.
– I czekaliśmy w kolejce, żeby wysrać się do dziury w ziemi – powiedziała May.
Liddy się skrzywiła.
– Nie wyrażaj się w ten sposób.
– Ale przecież tak było, prawda? Nie można o tym mówić?
– Chodzi mi o formę, nie o treść. – Liddy uczyła się zachowywać jak prawdziwa dama i świetnie się przy tym bawiła. – Ale poza tym masz rację: tak właśnie było. Jak moglibyśmy nie być teraz szczęśliwi?
Podsunęła mężowi sosjerkę. Dawniej Pleczysty nie przypuszczał nawet, że istnieje coś takiego jak specjalny dzbanuszek na sos. Tym bardziej nie wyobrażał sobie, że mógłby taki dzbanuszek mieć.
Też się uśmiechnął. Z wysiłkiem, ale się uśmiechnął.
– Oczywiście – zgodził się. – Jak moglibyśmy nie być szczęśliwi?
Nabrał groszku na widelec i nawet zdołał donieść kilka ziarenek do ust, zanim wszystkie pospadały.
– Kiepsko sobie radzisz z widelcem – zauważyła May.
Popychał sztućcem jedzenie na talerzu. Ręka mu drętwiała od samego trzymania tego draństwa, zbyt delikatnego dla jego obolałych palców.
– Tak sobie miarkuję, że w pewnym wieku trudniej uczyć się nowych rzeczy.
– Za młody jesteś, żeby tkwić w przeszłości.
– Czy ja wiem… – Dziabnął mięso widelcem. Pociekła odrobina krwi. – Przeszłość potrafi się uczepić człowieka.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Powiedz, że dziś zostajesz na noc w domu – poprosiła Liddy.
– Chciałbym. Ale muszę nadzorować prace przy kanale.
– W środku nocy?
– To nie potrwa długo. Mam nadzieję. – Odłożył sztućce i wstał. – Trzeba pilnować, żeby robota posuwała się naprzód.
– I lady Savine sobie bez ciebie nie poradzi?
May wypięła dumnie pierś.
– Mówiła mi, że coraz chętniej na nim polega.
– Powiedz jej, że musi cię dzielić z rodziną.
– Sama jej powiedz, jakeś taka mądra – prychnął Pleczysty, obchodząc stół dookoła.
Liddy z uśmiechem uniosła głowę, kiedy ich usta się spotkały. Przybrała na wadze, wszyscy troje przytyli od czasu Valbecku, a ona odzyskała dawne krągłe kształty i blask na policzkach z czasów, gdy zaczynali się spotykać. Pachniała tak samo, jak kiedy pierwszy raz się całowali.
Minęło tyle czasu, a on wciąż tak samo ją kochał.
– Udało nam się – powiedziała, musnąwszy palcami jego policzek. – Prawda?
– Nie moja zasługa. – Coś dławiło go w gardle. – Przepraszam za wszystkie kłopoty, jakie na nas ściągnąłem…
– To już mamy za sobą – przerwała mu stanowczo. – Pracujemy dla pięknej damy i nie mamy żadnych problemów.
– Właśnie – przytaknął. – Żadnych problemów.
I powlókł się do wyjścia.
– Nie przepracowuj się, tatku! – zawołała za nim May.
Kiedy się odwrócił, uśmiechała się do niego. Ten uśmiech coś w nim poruszył, jakby w jego piersi tkwił wbity hak, za który May szarpała każdym swoim słowem i gestem.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, podniósł rękę w nieporadnym pożegnalnym geście… Zobaczył tatuaż na wierzchu dłoni i natychmiast ją cofnął, schował, wciągnął w mankiet pięknej, nowej marynarki.
Bardzo starannie zamknął za sobą drzwi.
***
Szedł przez las łuszczących się żelaznych kolumn. W mrokach magazynu majaczyła wyspa światła lampy. Jego kroki niosły się echem w atramentowej czerni.
Halder czekał z rękami założonymi na piersi i twarzą skrytą w cieniu. Należał do ludzi, którzy lubią pracować w milczeniu. Obok stał oparty o kolumnę Bannerman, po swojemu zawadiacko przegięty w biodrach. Należał do ludzi, którzy zawsze za dużo mówią.
Ich gość siedział na jednym z trzech sfatygowanych krzeseł. Ręce miał skrępowane za plecami, nogi przywiązane do nóg krzesła na wysokości kostek. Pleczysty stanął przed nim i ponuro spojrzał na niego z góry.
– Ty jesteś Chudy? – zapytał.
– Tak.
Przynajmniej nie próbował zaprzeczać. Bo niektórzy próbowali. Pleczysty nie miał do nich o to pretensji.
– Śmieszna ksywa, nie? – Bannerman spojrzał na Chudego takim wzrokiem, jakim mógłby obrzucić grudę gliny. – Bo właściwie to on jest całkiem krzepki. Może nie gruby, ale chudym na pewno bym go nie nazwał.
– Trochę szacunku – zgasił go Pleczysty, zdejmując marynarkę. – Róbmy, co do nas należy. Nie musimy być przy tym niegrzeczni.
– To coś zmieni?
Pleczysty przewiesił marynarkę przez oparcie drugiego krzesła i bokiem dłoni wygładził fałdy na materiale.
– Dla mnie tak.
– Nie przyszliśmy się tu zaprzyjaźniać.
– Wiem, po co przyszliśmy. – Pleczysty spojrzał Bannermanowi w oczy i wytrzymał jego spojrzenie do chwili, gdy tamten oblizał nerwowo wargi i odwrócił wzrok.
Pleczysty obrócił krzesło i usiadł naprzeciw Chudego. Podsunął opadające okulary wyżej na nos i splótł dłonie. Przekonał się, że dobrze jest czasem popaść w rutynę. Docenił ją, kiedy sprzątał w browarze w Valbecku. Ot, robota jak każda inna.
Chudy wpatrywał się w niego bez przerwy. Przerażone oczy, naturalnie. Pot na czole. Ale i determinacja. Łatwo nie pęknie. Ale wszystko pęka, wystarczy odpowiednio mocno przycisnąć.
– Jestem Pleczysty – powiedział. Zauważył, że wzrok Chudego spoczął na tatuażu na wierzchu jego dłoni. Odczekał chwilę. – Kiedyś byłem żołnierzem.
– Jak my wszyscy – wtrącił Bannerman.
– Wiesz, dla kogo obecnie pracujemy?
Chudy przełknął ślinę.
– Dla Korta?
– Nie.
Tym razem przełknięcie przyszło mu z większym wysiłkiem.
– Dla Savine dan Glokty – domyślił się.
– Otóż to. Doszły nas słuchy, że próbujesz podburzać robotników, Chudy. Że namawiasz ich do odrzucenia narzędzi.
Bannerman zacmokał z dezaprobatą.
– Zważywszy na warunki pracy w kopalni – odparł Chudy – godziny pracy, nędzne płace… Nie trzeba ich bardzo namawiać.
Pleczysty zsunął okulary niżej, rozmasował obolałą nasadę nosa i umieścił je z powrotem na swoim miejscu.
– Wyglądasz mi na porządnego człowieka, Chudy, dlatego staram ci się dać szansę, ale lady Savine chce, żeby jej kanał został ukończony. Zapłaciła za to. I coś ci powiem: wiem z doświadczenia, że jak pani Savine za coś zapłaciła, to nie warto wchodzić jej w drogę. Naprawdę nie warto.
Chudy wychylił się na krześle daleko w przód, na ile pozwalały mu więzy.
– Przedwczoraj zginął chłopak. Belka rozporowa go zmiażdżyła. Miał czternaście lat. – Wykręcił szyję, żeby spojrzeć na Bannermana. – Wiedzieliście o tym?
– Coś słyszałem. – Sądząc po tym, z jakim namaszczeniem Bannerman oglądał sobie paznokcie, miał to w dupie.
– Szkoda chłopka. – Pleczysty pstryknął obolałymi palcami przed nosem Chudego, żeby zwrócić jego uwagę. – Wielka szkoda. Pytanie brzmi: w jaki sposób zmiażdżenie ciebie miałoby mu pomóc?
Chudy się nie poddawał. Zadarł arogancko głowę. Przypadł Pleczystemu do gustu. Mogliby być sprzymierzeńcami. Pewnie nawet byli, całkiem niedawno.
– Mogę pomóc innym – powiedział Chudy. – Ale tacy jak ty tego nie zrozumieją.
– Zdziwiłbyś się. Byłem w Valbecku, bracie. Z Destruktorami. Toczyliśmy słuszną walkę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wcześniej byłem w Styrii, tam też wydawało mi się, że to słuszna walka. Przez całe życie walczyłem w słusznych sprawach i wiesz, co z tego mam?
– Nic? – podpowiedział Bannerman.
Pleczysty spiorunował go wzrokiem.
– Musisz mi psuć puentę?
– Powinieneś odświeżyć repertuar.
– Pewnie masz rację. Odkryłem, że kiedy walka rozpocznie się na dobre, wszystko, co słuszne, z niej ulatuje.
Ważąc słowa, Pleczysty zaczął podwijać rękawy koszuli. Powoli. Starannie. Rutyna dobra rzecz. Powtarzał sobie, że robi to dla May i Liddy. Zastanowił się przez chwilę, co by zrobiły, gdyby się o tym dowiedziały. Wnioski nie przypadły mu do gustu. Dlatego nie mogły się dowiedzieć. Nigdy.
– Zabiłem… tak sobie myślę… z pięćdziesięciu ludzi. Może więcej. Jeńców, głównie. Niby tylko wykonywałem rozkazy, ale jednak… zabiłem ich. Z początku liczyłem, potem próbowałem stracić rachubę… – Spojrzał na skrawek posadzki między butami Chudego. – Prawdę mówiąc, najczęściej byłem pijany. Nawalony jak stodoła. Wszystko mi się miesza. Pamiętam takiego jednego gościa, z wojny. Chyba Styryjczyk. Gadał coś do mnie i gadał, a ja nie miałem zielonego pojęcia, co mówi. Zrzuciłem go z murów. To było w Musselii, tam mury mają… ile? Ze trzydzieści kroków wysokości? – Spojrzał pytająco na Haldera. – Byłeś w Musselii, nie?
Halder skinął głową.
– Raczej dwadzieścia – powiedział.
– Tak czy inaczej, wystarczyło. Spadł na wóz. – Pleczysty przytknął dłoń do żeber, wskazując miejsce uderzenia. – Złożył się wpół, ale tak na bok, w sposób, w jaki żywy człowiek za diabła się nie zegnie. Stopy wykręciły mu się na wspak. I wtedy zaczął wydawać taki dźwięk… – Pokręcił głową. – Słowo daję, to był odgłos piekła. Jęczał, zawodził i nie przestawał. Na wojnie widzi się różne rzeczy. To zmienia człowieka.
– Fakt – potwierdził Halder.
Chudy wytrzeszczył oczy.
– Uważasz, że jest się czym chwalić?
– Chwalić?! – Pleczysty spojrzał na niego z niedowierzaniem sponad okularów. Chudy stał się rozmazaną jasną plamą w blasku lampy. – Kurwa, no co ty… W życiu. Budzę się spocony jak mysz w połogu. Czasem płaczę, w tych spokojniejszych chwilach. Nie wstydzę się tego.
– Ja też – dodał Halder.
– Po prostu… – Pleczysty pchnął okulary w górę, moszcząc je w wyrobionym zagłębieniu na nosie. – Chcę, żebyś zrozumiał, do czego to zmierza. Żebyś zrozumiał, nim zabrniemy za daleko i stwierdzimy, że… że wcale nie chcieliśmy się tam znaleźć. – Skrzywił się z niesmakiem. Źle to zabrzmiało. Żałował, że nie jest bardziej wygadany, ale prawda była taka, że same słowa w tej robocie rzadko wystarczały. Malmer miał gadane i co? Jak skończył? – Zmierzam do tego…
– Panie Pleczysty?
Odwrócił się zaskoczony. W kantorku na antresoli w głębi magazynu paliło się światło, ktoś stał przy prowadzących na górę schodach, jakaś kobieta: wysoka, smukła, pełna gracji.
Ze strachu ścisnęło go w żołądku. Nastały takie czasy, że drobne kobiety napawały go większym lękiem niż barczyści mężczyźni.
– Poczekaj chwilę – powiedział do Chudego i wstał.
– Nigdzie się nie wybiera – zapewnił Bannerman. Poklepał Chudego po policzku, aż ten się wzdrygnął.
– Pamiętaj: szacunek – upomniał go Pleczysty i ruszył w stronę kantorka. – To nic nie kosztuje.
To była Zuri, wyraźnie zaniepokojona – co z kolei zaniepokoiło jego. Nie znał chyba drugiej osoby, która miałaby równie stalowe nerwy.
– Co się stało?
Skinieniem głowy wskazała schody.
– Przyszła pani Savine.
– Jest teraz tutaj?
– Chce popatrzeć, jak pan pracuje.
Słowa zawisły między nimi w ciemności. Co innego robić takie rzeczy – Pleczysty umiał sobie wmówić, że nie ma wyboru – a co innego chcieć na to patrzeć.
– Może mógłby jej pan to… wyperswadować?
Skrzywił się.
– Gdybym umiał przemawiać ludziom do rozsądku samym gadaniem, nie musiałbym stosować innych metod.
– Mój nauczyciel Pisma mawiał, że ci, którzy próbują i przegrywają, są tak samo błogosławieni jak ci, którym się udaje.
– Życie nauczyło mnie inaczej.
– Spróbować nie zawadzi.
– W tej kwestii również życie nauczyło mnie inaczej – mruknął Pleczysty i wszedł za Zuri na schody.
Widziana z progu Savine wyglądała całkiem zwyczajnie – spokojna, opanowana, cała ona. Dopiero z bliska, w lepszym świetle, Pleczysty stwierdził, że coś jest nie w porządku. Obrzeża nozdrzy miała brzydko zaróżowione, oczy błyszczące osobliwym zapałem, perukę w lekkim nieładzie. Dostrzegł też plamy na żakiecie – rzecz tak samo wstrząsającą, jak w przypadku innej osoby byłaby nagość.
– Lady Savine… Na pewno chce pani przy tym być? – zapytał.
– Rozczula mnie twoja troska, ale zapewniam, mam mocny żołądek.
– Nie wątpię. I nie myślałem o pani. – Zniżył głos. – Prawda jest taka, że wyzwala pani we mnie najgorsze instynkty.
– Twój problem, Pleczysty, polega na tym, że mylisz to, co najlepsze, z tym, co najgorsze. Praca przy budowie kanału musi zostać wznowiona jutro z samego rana. Z samego rana, powtarzam. Kanał musi zostać otwarty i zacząć przynosić dochody.
Ostatnie słowo wypowiedziała z gniewnym grymasem, szczerząc zęby. Na widok jej gniewu Pleczystemu serce zabiło żywiej. Była od niego o głowę niższa, mogłaby być nawet jeszcze mniejsza, a i tak by go przerażała. Nie przez to, co mogła zrobić, tylko przez to, do czego mogła go zmusić.
– A teraz bądź tak miły i załatw to – dodała.
Pleczysty obejrzał się na Zuri, której ciemne oczy zalśniły w półmroku.
– Wszyscy jesteśmy palcami Bożej dłoni – mruknęła przepraszająco, wzruszając ramionami.
Szedł przez magazyn z powrotem w stronę plamy światła. Echo niosło jego kroki, a on wmawiał sobie, że jego zapał jest udawany; że tylko gra wyznaczoną rolę. Prawda była taka, że nigdy nie był wielkim aktorem i teraz nie mógł się doczekać, kiedy zabierze się do pracy.
Być może Chudy zobaczył coś w jego oczach. Skulił się i wykręcił na krześle, jakby mógł uniknąć tego, co nieuchronne. Ale żaden z nich nie mógł przed tym uciec.
– Zaczekaj chwi…
Wytatuowana pięść Pleczystego grzmotnęła go w żebra. Krzesło zatoczyło się w tył. Bannerman złapał je i postawił do pionu. Druga pięść Pleczystego trafiła w drugi bok. Chudy skręcił się w więzach, oczy wychodziły mu z orbit. Przez chwilę trwał w takiej pozycji, drżący, z siniejącą twarzą. Zdążył jeden raz wciągnąć ze świstem powietrze do płuc, zanim zwymiotował.
Zwymiotował na kolana i podłogę. Bannerman cofnął się o krok, z niesmakiem patrząc na swoje nowiutkie, wyglansowane buty.
– Rzygacz nam się trafił…
Powstrzymanie się od dalszych ciosów wymagało wysiłku, podobnie jak opanowanie się i próba powiedzenia czegoś. Kiedy jednak Pleczysty przemówił, sam się zdziwił, że jego głos brzmi tak spokojnie.
– Czas cywilizowanych metod dobiegł końca. Dawajcie go tutaj.
Halder wynurzył się z mroku, wlokąc za sobą młodego chłopaka, związanego i bulgoczącego w knebel.
– Nie! – wyrzęził Chudy.
Halder pchnął chłopaka na krzesło i Pleczysty zaczął go do niego przywiązywać.
– Nie, nie, nie… – Strużka śliny sączyła się z kącika ust Chudego.
– Człowiek potrafi dużo znieść, kiedy myśli, że walczy w słusznej sprawie. – Pleczysty rozmasował knykcie. – Dobrze o tym wiem. Ale kiedy musi patrzeć, jak coś takiego robią jego dziecku? To zupełnie co innego.
Chłopak toczył wzrokiem dookoła, łzy spływały mu po twarzy. Pleczysty żałował, że nie może się napić. Prawie czuł smak alkoholu na języku. Picie wszystko ułatwiało – przynajmniej w trakcie roboty, bo potem było gorzej.
Odsunął tę myśl od siebie.
– Tym też nie zamierzam się chwalić – podjął. Sprawdził, czy rękawy ma należycie zakasane. Z jakiegoś powodu wydało mu się to niezmiernie ważne. – Ale kiedy dorzucić to na szalę do wszelkiego innego kurestwa, jakiego się dopuszczałem, waga nawet nie drgnie.
Podniósł głowę i spojrzał w stronę kantorka. Może miał nadzieję, że Savine zamacha do niego, każe mu przestać, ale nikogo nie zobaczył. Było tylko światło, które dowodziło, że patrzy. Człowiek musi umieć się pohamować, on jednak nigdy nie był w tym dobry. Odwrócił się do chłopaka.
– Chciałbym wrócić do domu – powiedział. Zdjął okulary, złożył je i schował do kieszeni koszuli. Twarze w świetle lampy rozmazały się w niewyraźne plamy. – Ale jeśli będzie trzeba, zostanę tu do rana. – Przerażenie chłopaka, zgroza Chudego, beztroska Bannermana… Trudno było je odróżnić, gdy rozpływały mu się przed oczami. – Spróbuj sobie wyobrazić – ciągnął – w jakim wtedy będziecie stanie. – Krzesło skrzypnęło pod chłopakiem, gdy ustawił je w pożądanym miejscu. – Spodziewam się, że wkrótce obaj będziecie wydawali ten dźwięk. – Podwinął rękawy jeszcze oczko wyżej. Rutyna, rutyna, rutyna. – Odgłos piekła.
Wiedział, jak sam by się czuł, gdyby tkwił bezradnie przywiązany do jednego krzesła i miał przed sobą May przywiązaną do drugiego. Dlatego był w zasadzie pewien, że to podziała.
– Nie będzie strajku! – wysapał Chudy. – Nie będzie żadnego strajku!
Pleczysty się wyprostował. Zamrugał.
– To bardzo dobra wiadomość – powiedział.
Wcale nie czuł się tak, jakby usłyszał dobrą wiadomość. W głębi ducha był rozczarowany. Z wysiłkiem rozluźnił pięści. Z wysiłkiem wyjął z kieszeni okulary, założył je na nos i zahaczył za uszy. Były zbyt delikatne dla jego obolałych palców.
– Twój syn zostanie z nami, na wypadek gdybyś zmienił zdanie – powiedział.
Chłopak szarpał się w uścisku Bannermana, gdy ten wlókł go po podłodze w ciemność.
– Tylko z szacunkiem! – zawołał za nimi Pleczysty, zajęty starannym opuszczaniem rękawów.
Rutyna dobra rzecz.
– Precyzja, matołki! – Filio poderwał się z ławki, wrzeszcząc na parę szermierzy, którzy patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami i opuszczoną bronią. – Precyzja! Szybkość to zbędna bufonada i efekciarstwo, kiedy brakuje precyzji.
Dobiegał sześćdziesiątki, ale nadal był całkiem żwawy i przystojny. Vick miała chyba więcej siwych włosów niż on. Klapnął na ławkę obok niej, klnąc po styryjsku pod nosem.
– Ech, ci dzisiejsi młodzieńcy… – W końcu przeszedł na wspólną mowę. – Czekają, aż ktoś im poda świat na złotej paterze!
Vick zerknęła na Łoja. Wyglądał, jakby w życiu nie widział z bliska żadnej patery, zwłaszcza złotej. Nawet teraz, w schludnym czarnym stroju praktyka inkwizycji, przypominał jej brata. Tak samo przepraszająco się garbił, jakby stale się spodziewał, że ktoś go spoliczkuje.
– Niektórzy nie mają lekko – zauważyła.
– Mojemu siostrzeńcowi przydałaby się twardsza szkoła życia. – Filio pokręcił głową, patrząc, jak fechmistrze szurają stopami po kręgu treningowym. Pokolenia miękkich szermierskich butów wygładziły deski na wysoki połysk. – Ma talent i szybką rękę, ale musi się jeszcze wiele nauczyć. – Jęknął, gdy jeden z młodzików chybił w wypadzie. – Mam nadzieję, że pewnego dnia będzie reprezentował nasze miasto w Turnieju w Adui, ale talent zda się na nic bez dyscypliny… – Znów zerwał się na równe nogi. – Myśl, ośle! Myśl!
– Sam brałeś udział w Turnieju.
Filio uśmiechnął się chytrze i usiadł.
– Sprawdzałaś mnie?
– W półfinale przegrałeś z przyszłym królem Jezalem. Walka była zacięta do samego końca, jeśli mnie pamięć nie myli.
– Byłaś tam?! Ile miałaś lat, dziesięć?
– Osiem.
Dobry kłamca trzyma się faktów, na ile to możliwe. Rzeczywiście miała osiem lat, kiedy rozegrał się tamten pojedynek, ale kuliła się wtedy w ciemnej, cuchnącej ładowni statku, przykuta do grubego łańcucha łączącego ją z całą rodziną i kilkudziesięciorgiem innych skazańców. Zmierzali do obozów pracy w Anglandzie, z których tylko ona jedna zdołała wrócić. Nie spodziewała się, że prawda wzbudzi taki sam zachwyt Filia, którego oczy rozbłysły na wspomnienie dawnej chwały. Cała prawda mało kogo uszczęśliwia.
– Wiwatujące tłumy, zgrzyt stali, krąg szermierczy wytyczony wśród najwspanialszych budowli Agriontu. W żaden inny dzień nie rozpierała mnie taka duma jak wtedy!
Filio podziwiał strukturę polityczną Unii i towarzyszącą jej bombastyczność, doceniał wagę precyzji i dyscypliny. To dlatego Vick włożyła pełny galowy mundur specjalnego inkwizytora, wypucowała buty na wysoki połysk, zrobiła sobie przedziałek od linijki, włosy brutalnie zaczesała w tył i ciasno związała.
Filio skinął w stronę połyskujących kling.
– Zatem jest pani miłośniczką tej pięknej nauki?
– A kto nie jest? – odpowiedziała pytaniem, chociaż sama nią nie była.
– Domyślam się, że przyszła pani zabiegać o głosy.
– Jego Wysokości bardzo zależy na tym, żeby Zachodni Port pozostał w Unii, gdzie jego miejsce.
– Jego Wysokości czy raczej Jego Eminencji? – mruknął Filio, nie spuszczając z oka fechtujących młodzików. – Z kim jeszcze pani rozmawiała?
– Pan jest pierwszy. – W rzeczywistości był czwarty, ale Vick wiedziała z doświadczenia, że należy zachować szczególną ostrożność, by nie urazić dumy średnio wpływowych ludzi. Zranić ich było znacznie łatwiej niż tych dzierżących prawdziwą władzę. – Superior Lorsen nie może się pana nachwalić: starszy deputowany, darzony powszechnym szacunkiem… Wokół kogoś takiego delegaci mogliby się zjednoczyć.
– Pochlebia mi pani, naturalnie, ale superior jest nazbyt łaskawy w swojej ocenie. Gdyby jedność miasta zależała od jednego głosu… to może Zachodni Port nie byłby tak skłócony.
– Może moglibyśmy panu pomóc go zjednoczyć. Wiem, że wierzy pan w Unię.
– Ależ oczywiście! Zawsze wierzyłem, przez całe życie. Mój dziadek należał do ludzi, którzy nas do niej wprowadzili. – Filio spoważniał. – Ale sprawy się skomplikowały. Wszyscy wiedzieliśmy, czego spodziewać się po królu Jezalu. Król Orso jest zaś młody… – skrzywił się, gdy jego siostrzeniec popisał się zamaszystym manewrem – …i sądząc po tym, co się o nim mówi, przejawia wszystkie wady młodego człowieka, aż do przesady. Niepowodzenia w wojnach ze Styrią też wam nie pomagają. A teraz jeszcze ten Solumeo Shudra! – Zacmokał z troską. – Słyszała pani, jak przemawia?
– Tylko przez chwilę.
– Potrafi przykuć uwagę. Ma dar przekonywania i jest niezwykle… jak to się mówi… charyzmatyczny. Ludzie go kochają, ponieważ kochają polityków, którzy nie mają żadnej władzy: wiedzą, że się nie rozczarują. Wielu przekonał do swoich racji. Unia nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać, wasi politycy są ociężali i niestrawni. Chociaż oczywiście trudno z zapałem zachwalać coś, co człowiek już ma, prawda? To nudne. Co innego piękne alternatywy, toż to istny bukiet obietnic! Worek z marzeniami! Cudowny statek wiozący fantazje i niezagrożony zderzeniem z przykrą koniecznością ich realizacji.
– Czy zatem Jego Wysokość może liczyć na pańskie poparcie?
– Chciałbym móc odpowiedzieć prostym, jednoznacznym unijnym „tak”, obawiam się jednak, że chwilowo… – Filio skrzywił się z niesmakiem. – Mogę dać pani jedynie tradycyjne styryjskie „być może”. Tutaj, w Zachodnim Porcie, balansując na Skrzyżowaniu Świata pomiędzy Gurkhulem, Styrią i Unią, musimy doskonalić się w sztuce kompromisu. Nie przetrwałbym tak długo na scenie politycznej naszego miasta, gdybym uparcie trzymał się raz ustalonego zestawu przekonań.
– Przekonania są jak ubiór. – Vick obciągnęła poły kurtki. – Trzeba je zmieniać, by dostosować się do oczekiwań widowni.
– Otóż to. Może w odpowiednim czasie podyskutujemy o tym, jaka byłaby cena za to, bym przywdział te lub inne barwy, na razie jednak głupotą byłoby pochopne opowiedzenie się po jednej ze stron. Mógłbym sprzymierzyć się z pokonanymi!
Vick nie mogła mieć do Filia pretensji. Życie w obozach nauczyło ją jednego: trzeba trzymać ze zwycięzcami.
– Wrócimy zatem do tej rozmowy, gdy przyszłość nabierze bardziej konkretnych kształtów – zapowiedziała.
Wstała z ławki, starając się nie zwracać uwagi na rwanie w okaleczonym biodrze, strzeliła obcasami i złożyła oficjalny ukłon.
Filio sprawiał wrażenie zadowolonego – choć nie na tyle, by obiecać jej swój głos.
– Mam taką nadzieję – odparł. – Nie traćmy jednak więcej czasu, dopóki nie będziemy pewni naszych rachunków… Oj! – Zerwał się z ławki, gdy czubek klingi jego siostrzeńca zarysował skraj kręgu. – Uważaj na nogę zakroczną, głupcze! Precyzja!
***
W publicznych ogrodach Zachodniego Portu powiewał rzadki w tych rejonach wiaterek, niosący zapachy żywicy, kwiatów i przypraw ze znajdującego się za murem bazaru. Setki różnych liści trzepotały, szeleściły i szeptały. Mocne promienie wiosennego słońca padały na wodną mgiełkę z fontanny i rozpraszały się w ulotną tęczę.
Cień padł na Vick.
– Mogę się przysiąść?
Stała nad nią barczysta kobieta ubrana – na południową modłę – w luźną lnianą szatę. Była ciemnoskóra, miała twarz o wyrazistych rysach i puszek krótko przyciętych szpakowatych włosów na głowie.
– Przykro mi – odparła we wspólnej mowie Vick – nie znam styryjskiego.
Półkłamstwo: umiała się dogadać, co najwyżej nie wychwytywała wszystkich niuansów słowa mówionego, ale w negocjacjach tak delikatnych jak te nie mogła sobie pozwolić na pomyłkę. A poza tym wolała być niedocenianą.
– Typowe dla władz Unii – odparła z westchnieniem nieznajoma. – Przysyłają negocjatora, który nawet nie zna naszego języka.
– Podobno w miejscu zwanym Skrzyżowaniem Świata mówi się wszystkimi językami. Pani Dayep Mozolia, jak mniemam.
– A pani to Victarine dan Teufel.
– Niestety.
Vick doszła do wniosku, że arystokratyczny wydźwięk pełnego nazwiska – choć w tej akurat chwili zupełnie do niej niepasującego – posłuży jej najlepiej przy tym spotkaniu. Mozolia miała opinię upartej kobiety interesów, więc Vick postanowiła się zaprezentować jak pragmatyczna aduenka na zagranicznej wycieczce. Włosy zaplotła w warkocze i starannie upięła, niedopięty górny guzik bluzki miał sugerować swobodną przystępność. Dawno już nie wkładała spódnicy i czuła się w niej tak samo skrępowana jak pod swoim pełnym nazwiskiem, ale luksus nieskrępowania raczej szkodził szpiegom, niż pomagał.
– Jak się pani podobają nasze ogrody? – zagadnęła Mozolia.
– Piękne, choć suchawe.
– Ufundowała je bezdzietna dziedziczka pokaźnej fortuny kupieckiej. – Mozolia nieśpiesznie sadowiła się na ławce. – Przemierzyła cały Krąg Świata w nadziei zgromadzenia wszystkich drzew stworzonych przez Boga. – Skinieniem ręki wskazała niebotyczną jodłę, której dolne gałęzie były zupełnie nagie, a i wyżej ocalały tylko nieliczne suche igły. – Niestety nie wszystkie dobrze się przyjmują w naszym klimacie.
Zerknęła na Łoja w liberii służącego, którego pokryta plamami rumieńców twarz ociekała potem.
Niepotrzebnie go ze sobą zabrała. Zdawała sobie sprawę, że najlepiej poradzi sobie sama: tę lekcję wyniosła z obozów po tym, jak całą rodzinę złożyła w skutej lodem ziemi. Ojciec: drżący z zimna, sinousty, z okaleczonymi, poczerniałymi palcami. Matka: wiecznie dopytująca się, czym zasłużyła na taki los, tak jakby zasługi miały z tym cokolwiek wspólnego. Zdobycie lekarstwa dla siostry wymagało wiele bólu i potu, a gdy wróciła do domu, ściskając kurczowo fiolkę, zastała siostrę zimną i sztywną pod wytartym przykryciem; brat trzymał ją jeszcze za rękę. Potem zostali tylko we dwoje: ona i brat. Miał wielkie, smutne oczy. Całkiem jak Łój.
Nie da się w nieskończoność utrzymać na wodzie kogoś, kto sam nie umie pływać. Prędzej czy później pociągnie nas na dno.
Mozolia z westchnieniem zarzuciła ramię na oparcie ławki.
– Domyślam się jednak, że nie po to przybyła pani z drugiego krańca Kręgu Świata, żeby dyskutować o drzewach.
– Nie. Chcę porozmawiać o zbliżającym się głosowaniu.
– To główny temat wszystkich rozmów tutaj. Doniosła decyzja, w której podjęciu ani pani, ani ja nie będziemy miały jednak żadnego udziału. Kobiety nie mogą być deputowanymi.
– Może same nie zasiadają w Zgromadzeniu – prychnęła Vick – ale z całą pewnością mogą sterować deputowanymi. Ma pani w kieszeni co najmniej pięć głosów.
Mozolia wzruszyła szerokimi ramionami.
– Sześć – odparła. – Może nawet siedem.
– Zastanawiam się, czy dałaby się pani przekonać do poparcia Unii.