Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Logena Dziewięciopalcego, cieszącego się złą sławą barbarzyńcę, opuszcza w końcu szczęście. Czeka go los martwego barbarzyńcy, który pozostawi po sobie tylko pieśni i równie martwych przyjaciół. Jezal dan Luthar, uosobienie egoizmu, żywi jedno pragnienie: odnieść zwycięstwo w kręgu szermierczym. Lecz zbliża się wojna, a na polach bitewnych lodowatej Północy walczy się według brutalniejszych zasad niż w turnieju. Inkwizytor Glokta, kaleka, który stał się oprawcą, nie ucieszyłby się z niczego bardziej niż z widoku Jezala powracającego do domu w trumnie. Z drugiej strony człowiek ten nienawidzi każdego. Konieczność tępienia zdrady w sercu Unii, przesłuchanie za przesłuchaniem, nie zyskuje mu przyjaciół, a kolejne zwłoki pozostawiają za sobą ślad, który może doprowadzić do samego skorumpowanego serca rządu - jeśli Glokta utrzyma się dostatecznie długo przy życiu, by owym tropem podążyć...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 840
Tytuł oryginału: The Blade Itself
Copyright © 2006 Joe Abercrombie Copyright for the Polish translation © 2015 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Magdalena Górnicka
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Ilustracja na okładce: Dark Crayon
Opracowanie okładki: Piotr Chyliński
ISBN 978-83-7480-613-8
Wydanie IV
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl
Czworgu czytelnikom.
Wiecie, o
Logen zsuwał się pędem pomiędzy drzewami, jego bose stopy ślizgały się i zjeżdżały po mokrej ziemi, grzęzły w błotnistej brei i mokrych sosnowych igłach; oddech zgrzytał mu chrapliwie w piersi, krew tętniła w skroniach. Potknął się i runął na bok, omal nie rozorał sobie piersi własnym toporem. Leżał nieruchomo, dysząc, i zerkał w głąb mrocznego lasu.
Jeszcze przed chwilą miał obok siebie Wilczarza, był tego pewien, teraz jednak stracił go z oczu. O pozostałych nic nie wiedział. Jak mógł dopuścić do tego, żeby jego ludzie tak się rozproszyli? Niezły z niego wódz, nie ma co... Powinien wracać, ale wokół roiło się od szanków. Czuł, jak skradają się wśród drzew, ich odór wypełniał mu nozdrza. Gdzieś z lewej dobiegały pokrzykiwania, jakby odgłosy walki. Dźwignął się powoli na nogi, starając się nie czynić hałasu. Trzasnęła gałązka. Okręcił się w miejscu.
W jego stronę mknęła włócznia – okrutna i szybka, z szanką uczepionym jej drugiego końca.
– Psiakrew – mruknął.
Rzucił się w bok, pośliznął, upadł na twarz i przeturlał się z hurgotem w gąszcz, w każdej chwili spodziewając się pchnięcia w plecy. Zerwał się na nogi, sapiąc jak miech kowalski. Znów mignął mu lśniący grot włóczni. Zrobił unik i uskoczył za gruby pień drzewa; kiedy zza niego wyjrzał, płaskogłowy syknął i spróbował go dźgnąć. Logen na moment wychylił się w przeciwnym kierunku, a potem obiegł drzewo z drugiej strony i z ogłuszającym rykiem ciął toporem z góry na dół. Obuch z trzaskiem wgryzł się głęboko w czaszkę szanki. Szczęśliwy traf, ale Logen uważał, że należała mu się odrobina fartu.
Płaskogłowy przez chwilę stał nieruchomo, mrugając, zanim w końcu zachwiał się na nogach, krew spłynęła mu po twarzy i runął jak głaz, wyrywając Logenowi topór z rąk. Logen usiłował chwycić stylisko i odzyskać broń, ale miotający się po ziemi u jego stóp szanka jakimś cudem nie wypuścił włóczni z rąk i jej grot wciąż siekł na oślep powietrze.
Logen stęknął, gdy ostrze drasnęło go w rękę, i nagle poczuł, jak czyjś cień pada mu na twarz. Kolejny płaskogłowy. I to wielki bydlak, już w pół skoku, w locie, z rozpostartymi ramionami. Nie zdąży wyszarpnąć topora. Nie zdąży uskoczyć. Rozdziawił usta, ale nie zdążyłby nawet nic powiedzieć. Zresztą, co można powiedzieć w takiej chwili?
Razem runęli na wilgotną ziemię, przeturlali się wśród błocka, cierni i połamanych gałęzi, szarpiąc się nawzajem, okładając pięściami i powarkując. Korzeń drzewa wyrżnął Logena w głowę, mocno, aż mu dzwoniło w uszach. Gdzieś miał jeszcze nóż, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Turlali się w dół zbocza, świat wirował, Logen próbował jednocześnie wytrząsnąć watę z głowy i przydusić potężnego szankę. Nic nie mogło ich zatrzymać.
Rozbicie obozu niedaleko skraju stromego wąwozu wydawało się rozsądnym posunięciem. Nikt nie mógł się do nich podkraść od tyłu. Teraz jednak, kiedy Logen przeszorował brzuchem po krawędzi urwiska i runął w dół, pomysł ten wyraźnie stracił na atrakcyjności. Bezradnie drapał rozmiękły grunt, nagarniając pełne garście ziemi i igieł. Na próżno zaciskał palce. Zaczynał spadać. Jęknął cicho.
Jego dłonie coś chwyciły: korzeń drzewa sterczący z podłoża na samym brzegu wąwozu. Zawisł w powietrzu. Dyszał ciężko, ale trzymał się mocno.
– Ha! – wykrzyknął. – Ha!
Wciąż żył. Trzeba czegoś więcej niż paru szanków, żeby wykończyć Logena Dziewięciopalcego. Spróbował się podciągnąć na skraj obrywu, ale nie potrafił tego zrobić. Coś ciążyło mu okrutnie u nóg.
Spojrzał w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki. Miał strome, nagie, skaliste ściany. Tu i ówdzie drzewa, powczepiane w szczeliny między kamieniami, rozpościerały swoje korony ponad pustką. Daleko w dole z sykiem przewalała się rzeka, bystra i gniewna, spieniona kipiel obrzeżona zębami czarnych głazów. Sam ten widok był już dostatecznie paskudny, ale prawdziwy problem znajdował się o wiele bliżej – wielgachny szanka bynajmniej nie odpuścił: wczepiony brudnymi łapskami w lewą kostkę Logena, kołysał się łagodnie w tę i z powrotem.
– Szlag... – mruknął Logen.
W niezłe tarapaty się wpakował, nie ma co. Zgoda, bywał już w różnych opałach i wychodził z nich cało, a później śpiewał o nich pieśni, ale naprawdę trudno było mu dostrzec jakieś dobre strony obecnej sytuacji. Pomyślał o swoim życiu, które nagle wydało mu się przepełnione goryczą i pozbawione sensu. Nikomu nie przyniosło nic dobrego. Obfitowało w przemoc i ból, od czasu do czasu urozmaicane rozczarowaniami i znojem.
Dłonie zaczynały mu się męczyć, przedramiona płonęły, a wielki szanka nie zamierzał w najbliższym czasie odpaść. Przeciwnie, wspiął się kawałek po nodze Logena, teraz zaś znieruchomiał, posyłając mu wściekłe spojrzenie.
Gdyby to Logen wisiał w powietrzu uczepiony nogi szanki, rozumowałby pewnie mniej więcej tak: moje życie zależy od tej nogi, na której wiszę, więc lepiej nie ryzykować. Człowiek wolałby sam się uratować, niż zgładzić przeciwnika. Problem polegał na tym, że szankowie nie myśleli w taki sposób – i Logen dobrze o tym wiedział. Nie zdziwił się więc specjalnie, gdy szanka rozdziawił potężny pysk i zatopił kły w jego łydce.
– Aaargh! – jęknął Logen.
Kwiknął i kopnął z całej siły drugą bosą stopą. Rozciął tamtemu głowę, pociekła krew, ale szanka nie odpuszczał. A im mocniej Logen wierzgał, tym bardziej ręce zsuwały mu się ze śliskiego uchwytu nad głową. Niewiele już mu zostało tego korzenia, w dodatku końcówka wyglądała, jakby w każdej chwili mogła się odłamać. Próbował wybiec myślami w przyszłość, dalej niż ból rąk i barków, dalej niż wbite w jego nogę zęby płaskogłowego. Spadnie. Pozostało mu tylko zastanawiać się, czy spadnie na kamienie, czy do wody, a ten wybór i tak miał się dokonać bez jego udziału.
Kiedy masz coś do zrobienia, lepiej to zrobić, niż żyć w wiecznym strachu. Tak by powiedział jego ojciec. Logen zaparł się wolną nogą o ścianę urwiska, wziął ostatni głęboki wdech, odepchnął się z całej siły i poleciał w pustkę. Poczuł, jak najpierw zęby, a potem także łapy szanki zwalniają uścisk, i przez chwilę był wolny.
A potem zaczął spadać. Szybko. Obok migały mu ściany wąwozu – zielona skała, zielony mech, placki białego śniegu, wszystko przemieszane w jednym wielkim wirze.
Obracał się powoli w powietrzu, młócąc bezradnie ramionami, zbyt przerażony, żeby krzyczeć. Pęd powietrza chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wydzierał tchnienie z ust. Logen zobaczył, jak obok niego ogromny szanka uderza w skalną ścianę – ciało zwiotczało i odbiło się bezwładnie; z pewnością był już martwy. To był miły widok, ale satysfakcja Logena nie trwała zbyt długo.
Woda wybiegła mu na spotkanie. Wyrżnęła go w bok jak szarżujący byk, wycisnęła powietrze z płuc, wybiła resztki myśli z głowy, zassała go i pociągnęła w dół, w zimną ciemność...
„Ostrze samo przez się podburza do czynów gwałtownych”.
Homer
Chlupotanie wody w uszach. To było pierwsze. Chlupotanie wody, szelest drzew, od czasu do czasu kląskanie i świergot ptaka.
Logen rozchylił powieki. Światło – jasne, rozmazane, przefiltrowane przez liście. To ma być śmierć? To dlaczego tak boli? Cały lewy bok pulsował mu bólem. Spróbował nabrać tchu, zadławił się, wykrztusił wodę, splunął mułem. Z jękiem obrócił się na czworaki i sapiąc z zaciśniętymi zębami, wyczołgał się z rzeki. Przetoczył się na wznak i legł w szlamie i mchu, wśród rozmiękłych badyli na skraju wody. Leżał tak przez chwilę, wpatrzony w szare niebo ponad czarnymi konarami. Oddech świszczał mu w obolałym gardle.
– Wciąż żyję – wychrypiał.
Wciąż żył – mimo najszczerszych wysiłków sił natury, szanków, ludzi i zwierząt. Przemoczony do suchej nitki, leżąc bezwładnie na wznak, parsknął piskliwym, chrapliwym śmiechem. Jedno na pewno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: wiedział, jak przeżyć.
Zimny wiatr dmący nad usłanym zgniłym śmieciem brzegiem rzeki zdusił w końcu śmiech Logena. Może i przeżył, ale jego dalsze przetrwanie wciąż pozostawało kwestią otwartą. Usiadł, krzywiąc się z bólu. Wstał, zachwiał się i oparł o najbliższe drzewo. Wytarł ziemię z nosa, oczu i uszu i podwinął mokrą koszulę, żeby obejrzeć rany.
Bok miał cały w krwiakach od upadku: sine i fioletowe plamy pokrywały żebra, obolałe pod dotykiem, owszem, ale raczej niepołamane. Gorzej wyglądała noga – rozszarpana i zakrwawiona po ugryzieniu szanki bolała wściekle, ale stopą mógł poruszać bez przeszkód, a to było najważniejsze. Stopa będzie mu potrzebna, jeśli ma się z tego wykaraskać.
Nadal miał nóż w pochwie przy pasie – ogromnie ucieszył się na jego widok; z doświadczenia wiedział, że noży nigdy dość. Mimo wszystko przyszłość nie rysowała się różowo. Został sam w lesie, w którym roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia gdzie jest, mógł jednak podążyć wzdłuż rzeki. Wszystkie rzeki płynęły na północ, z gór do zimnego morza. Pójdzie wzdłuż rzeki na południe, pod prąd, i wespnie się na Wyżyny, gdzie szankowie go nie znajdą. To jego jedyna szansa.
O tej porze roku będzie tam zimno. Zabójczo zimno. Spuścił wzrok na bose stopy. Że też szanka musiał go dopaść akurat wtedy, gdy zdjął buty, żeby opatrzyć bąble... Takie już jego szczęście. Płaszcza też nie miał na sobie, bo siedział przy ognisku. Tak wyekwipowany nie przetrwa w górach nawet jednego dnia. Dłonie i stopy sczernieją mu w jedną noc i umrze po kawałku zanim dotrze do przełęczy. Chyba że wcześniej padnie z głodu.
– Psiakrew... – wymamrotał.
Musi wrócić do obozowiska. I mieć nadzieję, że płaskogłowi sobie poszli, a zarazem coś zostało po ich przejściu. Coś, co pomoże mu przeżyć. Strasznie dużo tych nadziei, ale nie miał wyboru. Nigdy nie miał wyboru.
* * *
Zanim znalazł to miejsce, rozpadało się: rozbryzgujące się krople deszczu kleiły mu włosy do głowy i nie pozwalały wyschnąć ciuchom. Przycisnął się do omszałego pnia i popatrywał w stronę obozu. Serce waliło mu jak młotem, palce prawej dłoni boleśnie ciasno oplatały śliską rękojeść noża.
Dostrzegł czarny krąg po ognisku, rozrzucone wokół niego niedopalone patyki, rozniesiony na podeszwach popiół. Rozpoznał grubą kłodę, na której siedzieli Trójdrzewiec z Dowem, kiedy zjawili się płaskogłowi. Wypatrzył rozrzucone po całej polanie resztki zniszczonego ekwipunku. Naliczył trzech martwych szanków leżących na ziemi jak szmaciane lalki; jednemu strzała sterczała z piersi. Trzy trupy – i ani jednego żywego. Miał szczęście. Szczęście, którego w sam raz wystarczyło, żeby przeżyć. Jak zwykle. Ale mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się śpieszyć.
Wybiegł spomiędzy drzew, rozglądając się dookoła. Buty leżały tam, gdzie je zostawił: chwycił je i naciągnął na przemarznięte stopy, podskakując, ślizgając się i omal nie przewracając w tym pośpiechu. Płaszcz również był na swoim miejscu, wciśnięty pod kłodę, mocno sfatygowany po dziesięciu latach wojen i zawieruch, porozdzierany, połatany, z urwanym do połowy jednym rękawem. Obok w krzakach walał się jego porzucony, bezkształtny plecak; zawartość została rozwłóczona po zboczu. Logen przykucnął przy nim bez tchu i powrzucał wszystko z powrotem do środka: kawał sznura, starą glinianą fajkę, parę pasków suszonego mięsa, igłę z przędzą, wgniecioną manierkę, w której wciąż chlupotała resztka trunku. Bardzo dobrze. Wszystko się przyda.
Obszarpany koc zaczepił o gałąź, przemoczony i oblepiony ziemią. Logen ściągnął go i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pod kocem znalazł swój stary, poobijany kociołek; leżał przewrócony na bok, pewnie w zamieszaniu ktoś zrzucił go znad ogniska. Chwycił go w obie dłonie. W dotyku wydał mu się bezpieczny, znajomy, cały poobijany i poczerniały po latach regularnego użytkowania. Miał go od dawna. Kociołek towarzyszył mu we wszystkich wojnach, w drodze przez całą północ i z powrotem. Razem kucharzyli w nim na szlaku, razem z niego jedli. Forley, Ponurak, Wilczarz... Wszyscy.
Jeszcze raz omiótł wzrokiem obozowisko. Padło trzech szanków, nie widział natomiast ciał swoich ludzi. Może przeżyli, może ukrywają się w lesie? Może gdyby zaryzykował, spróbował poszukać...?
– Nie – powiedział cicho, półgłosem.
To by było nierozważne. Płaskogłowych było mnóstwo. Mrowie. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nad rzeką. Nawet jeśli chłopakom udało się uciec, szankowie na pewno ruszyli ich śladem, wytropili ich i dopadli w lesie. Zostały tylko trupy, rozrzucone gdzieś po wysoko położonych dolinach. A jemu nie pozostało nic innego, jak skierować się ku górom i próbować ocalić własne żałosne życie. Trzeba być realistą. Po prostu trzeba i już, choćby nie wiadomo jak bolało.
– Zostało tylko nas dwóch – powiedział, upychając kociołek do plecaka.
Zarzucił sobie plecak na ramię i, utykając, zaczął się oddalać najszybciej jak potrafił. W górę, pod prąd rzeki, w stronę gór.
Zostało tylko ich dwóch. On i kociołek.
Tylko oni ocaleli.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Czworgu ludziom, bez których...
Bren Abercrombie, którą bolą oczy od czytania tej książki.
Nickowi Abercrombiemu, którego bolą uszy od słuchania o niej.
Robowi Abercrombiemu, którego bolą palce od przewracania stronic.
Lou Abercrombiemu, którego bolą ręce od podtrzymywania mnie na duchu.
A także...
Matthew Amosowi za rzetelne rady w trudnym okresie.
Gillian Redfearn, która przeczytała więcej niż sam początek i poradziła mi go zmienić.
Simonowi Spantonowi, który dał się przekonać, zanim doczytał do końca.