Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczypta nienawiści – wprowadzająca grono nowych, zapadających w pamięć bohaterów – to początek zupełne nowej trylogii osadzonej w świecie Pierwszego Prawa. Nie będziecie się mogli oderwać od lektury.
Wojna. Polityka. Religia.
Nastała epoka obłędu.
Przemysłowe kominy wznoszą się ponad Aduą, świat wrze od nowych możliwości, ale stare waśnie bynajmniej nie poszły w zapomnienie.
Na spływającym krwią pograniczu Leo dan Brock próbuje zdobyć chwałę na polu bitwy i pokonać nękające Angland wojska Stoura Zmierzchuna. Liczy przy tym na pomoc korony, ale syn króla Jezala, nieudolny książę Orso, jest mistrzem w sztuce rozczarowywania ludzi.
Obracająca się na szczytach socjety Savine dan Glokta – znana inwestorka i córka człowieka budzącego największą grozę w całej Unii – chce wspiąć się na sam wierzchołek tej hałdy żużlu, jaką jest społeczeństwo, i nie zamierza przebierać w środkach. Kiedy jednak slumsy eksplodują gniewem, żadne pieniądze nie są w stanie go ugasić.
Nadciąga era maszyn – tyle że era magii nie zamierza odejść bez walki. Wspomagana przez Isern-i-Phail, obłąkaną góralkę, Rikke usiłuje zapanować nad błogosławieństwem – lub przekleństwem – długiego oka. Owszem, wizje przyszłości to piękna rzecz, ale dopóki nieomylna dłoń Pierwszego Wśród Magów wciąż pociąga za sznurki, trudno będzie tę przyszłość zmienić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 832
Tytuł oryginału: A Little Hatred
Copyright © 2019 Joe Abercrombie Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Ilustracja na okładce: Dark Crayon
Opracowanie okładki: Piotr Chyliński
ISBN 978-83-7480-940-5
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
Dla Lou, z
„Nasza epoka oszalała na punkcie innowacji. Cokolwiek robimy, musi być robione w nowy sposób”.
dr Johnson
– Rikke.
Z wysiłkiem uchyliła jedno oko.
Przyprawiające o mdłości dźgnięcie blasku.
– Wracaj.
Językiem wypchnęła z ust ośliniony kołek i wychrypiała jedyne słowo, jakie przyszło jej do głowy:
– Kurwa...
– Zuch dziewczynka! – Isern przykucnęła obok niej, szczerząc w uśmiechu dziurawe uzębienie. Naszyjnik z runów i kości palców dyndał jej na szyi. W żaden sposób nie próbowała pomóc Rikke. – Co widziałaś?
Rikke ociężale podniosła jedną rękę i złapała się za głowę. Miała wrażenie, że jeśli nie chwyci jej mocno w dłonie, czaszka gotowa jest eksplodować. Pod powiekami wciąż jeszcze skwierczały jasne kształty, jak po spojrzeniu prosto w słońce.
– Widziałam ludzi, dziesiątki ludzi, spadających z wysokiej wieży. – Wzdrygnęła się na myśl o tym, jak uderzali o ziemię. – Widziałam wisielców, całe rzędy. – Ścisnęło ją w żołądku na wspomnienie kołyszących się ciał, zwisających swobodnie stóp. – Widziałam... może bitwę? Pod wzgórzem koloru rdzy.
Isern pociągnęła nosem.
– Tu jest Północ, tu niepotrzebna magia, żeby zobaczyć bitwę. Co jeszcze?
– Widziałam Uffrith w ogniu.
Rikke niemal czuła w nozdrzach zapach dymu. Przycisnęła dłoń do lewego oka. Gorące. Gorące jak ogień.
– Co jeszcze?
– Widziałam, jak wilk zjadł słońce. Potem lew zjadł wilka. Potem jagnię zjadło lwa. A potem sowa zjadła jagnię.
– To musiał być istny potwór, ta sowa.
– Albo jagnię było maciupeńkie, prawda? Co to oznacza?
Isern przytknęła palec do pobliźnionych ust w taki sam sposób, jak przed wygłoszeniem któregoś ze swoich głębokich oświadczeń.
– Za diabła nie wiem. Może obroty koła czasu pozwolą odkryć tajemnicę zawartą w tej wizji.
Rikke splunęła. W ustach ciągle miała posmak rozpaczy.
– Czyli co? Pożyjemy, zobaczymy?
– W jedenastu wypadkach na dwanaście czekanie jest najlepszym wyjściem. – Isern podrapała się po skórze w zagłębieniu nad obojczykiem i mrugnęła porozumiewawczo. – Ale gdybym powiedziała to wprost, nie cieszyłabym się opinią wielkiej myślicielki.
– Ja mogę za jednym zamachem zdradzić ci dwa sekrety. – Rikke dźwignęła się z jękiem i podparła na łokciu. – Łeb mi pęka i się zesrałam.
– To drugie to żaden sekret; wystarczy mieć nos, żeby go odkryć.
– Będą mnie nazywali Rikke Sraka. – Zmarszczyła nos. – Nie pierwszy raz zresztą.
– Twój problem polega na tym, że przejmujesz się tym, jak cię nazywają.
– Mój problem polega na tym, że mam te przeklęte napady.
Isern przyłożyła z uśmiechem palec pod lewym okiem.
– Ty mówisz przeklęte napady, ja mówię błogosławione długie oko.
– Też coś.
Rikke przeturlała się i podniosła na kolana. Jej żołądek fiknął koziołka i połaskotał ją w gardle groźbą wymiotów. Na pamięć poległych, ależ się czuła w tej chwili obolała i wyżęta. Zaryzykowała małe beknięcie, stoczyła heroiczny bój ze swoimi wnętrznościami i wywalczyła remis.
– Nie czuję, żeby to było błogosławieństwo – dodał półgłosem.
– Niewiele jest błogosławieństw, w których wnętrzu nie kryłoby się przekleństwo. – Isern odkroiła kawałeczek chaggi z zasuszonej bryłki. – Tak jak i przekleństw pozbawionych szczypty błogosławieństwa. Podobnie jak z większością rzeczy, wszystko zależy od punktu widzenia.
– Bardzo to głębokie.
– Jak zawsze.
– Może ktoś z mniej bolącą głową prędzej doceniłby twoją mądrość.
Isern polizała palce, utoczyła z chaggi kuleczkę i podała ją Rikke na wyciągniętej dłoni.
– Jestem bezdenną studnią objawienia, ale nie mogę zmusić człowieka nieświadomego, by się ze mnie napił. A teraz ściągaj spodnie. – Parsknęła swoim dzikim śmiechem. – Wielu facetów chciałoby usłyszeć, jak to mówię.
* * *
Rikke siedziała oparta plecami o jeden z przyprószonych śniegiem menhirów, mrużąc oczy przed słońcem widocznym przez ociekające wodą gałęzie. Otuliła się otrzymanym od ojca futrzanym płaszczem, ale przenikliwy zimny wiatr smyrał ją po odsłoniętym tyłku. Żuła chaggę i czarnymi paznokciami ścigała tańczące po całym ciele świądy, próbując ukoić skołatane nerwy i otrząsnąć się ze wspomnień tamtej wieży, wisielców i płonącego Uffrithu.
– Wizje – burknęła. – Przekleństwo, jak nic.
Isern wspięła się do niej po rozmokłym brzegu, niosąc jej mokre spodnie. Błocko mlaskało jej pod stopami.
– Czyste jak świeży śnieg! Od tej pory będziesz śmierdzieć już tylko młodością i rozczarowaniem.
– Na pewno chcesz rozmawiać o śmierdzeniu, Isern-i-Phail?
Isern podniosła żylastą, wytatuowaną rękę, obwąchała sobie pachę i sapnęła z satysfakcją.
– Roztaczam porządny, ziemisty, kobiecy aromat. Księżyc uwielbia takie wonie. Jeżeli smród ci przeszkadza, to źle wybrałaś towarzyszkę podróży.
Rikke próbowała splunąć sokiem z chaggi, ale nie bardzo jej to wyszło i większość spłynęła po podbródku.
– Jeśli myślisz, że mogłam cokolwiek wybierać, to musisz być szalona.
– To samo mówili o moim tatku.
– Był szurnięty jak wór sów. Sama to powtarzasz.
– Wiesz, jak to jest: o jednym powiedzą, że czub, o innym, że ma niezwykłą osobowość. Ale, ale, tobie też daleko do zwyczajności. Tym razem tak wierzgałaś, że mało butów nie zrzuciłaś. W przyszłości może powinnam cię wiązać, żebyś sobie łba nie rozbiła, bo skończysz jak mój brat Brait, który stale się ślini. Chociaż przynajmniej nie robi pod siebie. To już coś.
– Piękne dzięki.
– Nie ma za co. – Isern złożyła palce w romb i spojrzała przezeń na słońce. – Dawno już powinnyśmy być w drodze. Dziś jest dzień wielkich czynów. Albo może małych. – Rzuciła Rikke spodnie. – Lepiej je włóż.
– Mokre? Poobcierają mnie.
– Poobcierają? – prychnęła Isern. – Nie masz większych zmartwień?
– Głowa tak mnie boli, że aż mnie w zębach ciągnie. – Rikke miała ochotę krzyczeć, ale wiedziała, że bólu wywołanego krzykiem mogłaby nie znieść. Musiała więc ograniczyć się do skamlenia. – Nie potrzeba mi dodatkowych niewygód.
– Życie całe składa się z niewygód, dziewczyno! To dzięki nim wiesz, że żyjesz. – Isern wybuchnęła charakterystycznym gardłowym śmiechem i z zadowoleniem grzmotnęła Rikke w bark, aż ta się zatoczyła. – Tak czy inaczej, zaraz wyruszamy. Jeśli koniecznie chcesz, możesz maszerować z tą swoją białą, pulchną dupą na wierzchu.
– Przekleństwo – mruknęła pod nosem Rikke, wbijając się w klejące się do ciała spodnie. – Bez dwóch zdań.
* * *
– Naprawdę... naprawdę myślisz, że mam długie oko?
Idąc przez las, Isern stawiała długie, sprężyste kroki. Rikke – choćby nie wiadomo jak się starała – zawsze zostawała niezręczne pół kroku z tyłu.
– A myślisz, że w przeciwnym razie marnowałabym na ciebie swój czas i siły?
– Pewnie nie – przyznała z westchnieniem Rikke. – Po prostu w balladach długie oko jest darem wiedźm, magów i mędrców, którzy dzięki niemu przenikają wzrokiem mgły przyszłości, a nie czymś, od czego wioskowy głupek pada jak ścięty i sra po nogach.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale bardowie mają zwyczaj koloryzować. Bo widzisz, można nieźle żyć ze śpiewania o arcymądrych wiedźmach, a ze śpiewania o obesranych wiejskich głupkach niekoniecznie.
Rikke musiała ze smutkiem przyznać Isern rację.
– A udowodnienie, że faktycznie masz długie oko, to nie taka prosta sprawa – ciągnęła Isern. – Nie można go zmusić, żeby się otworzyło. Trzeba je do tego nakłonić. – Połaskotała Rikke pod brodą. Dziewczyna odruchowo szarpnęła się wstecz. – Zabrać je do świętych miejsc, gdzie stoją stare kamienie, żeby księżyc mógł je w pełni oświetlić. Ale i wtedy zobaczy to, co zobaczy, tylko wówczas, gdy tego zechce.
– Ale pożar w Uffricie? – W miarę jak po zejściu z Wyżyn zbliżały się do jej rodzinnych stron, Rikke odczuwała coraz większy niepokój. Na pamięć poległych, nie zawsze była w Uffricie szczęśliwa, ale nie chciała, żeby spłonął! – Jak miałby wybuchnąć?
– Wystarczyłaby chwila nieuwagi przy kuchennym ognisku. – Isern uciekła wzrokiem w bok. – Chociaż tutaj, na Północy, przyczyną pożarów w miastach najczęściej jest jednak wojna.
– Wojna?
– Kiedy bitwa staje się taka wielka, że prawie nikt nie wychodzi z niej zwycięsko.
– Wiem, co to jest wojna, do diabła! – Strach wczepił się w nasadę karku Rikke i stale narastał, a ona w żaden sposób nie mogła go strząsnąć, bez względu na to, jak gwałtownie poruszała ramionami i próbowała je rozluźnić. – Przez całe moje życia na Północy panował pokój.
– Mój tatko mawiał, że pokój to czas, w którym człek mądry szykuje się do wojny.
– Twój tatko był porypany jak kalosz pełen gnoju.
– A twój co ma na ten temat do powiedzenia? Niewielu jest ludzi tak trzeźwo myślących jak Wilczarz.
Rikke jeszcze raz poruszyła niespokojnie ramionami. Nie pomogło.
– Miej nadzieję na najlepsze i bądź gotowy na najgorsze – odparła. – Tak zawsze mówi.
– Po mojemu to całkiem rozsądna rada.
– Przeżył mroczne chwile. Ciągle walczył: z Bethodem, z Czarnym Dowem... To były inne czasy.
– Wcale nie. – Isern prychnęła lekceważąco. – Byłam przy tym, jak twój ojciec walczył z Bethodem na Wyżynach, z Krwawą Dziewiątką u boku.
Rikke spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Nie miałaś wtedy nawet dziesięciu lat!
– Byłam wystarczająco duża, żeby zabić człowieka.
– Że co?!
– Zawsze nosiłam młot tatki, bo najmniejsi powinni dźwigać najcięższe brzemię, ale tamtego dnia tatko walczył tym młotem, więc dostałam do noszenia włócznię. Tę samą, którą mam teraz. – Tępy koniec drzewca wybijał na ścieżce rytm ich marszu. – Mój tatko powalił wroga i zanim gość wstał, dźgnęłam go prosto w dupsko.
– Tą włócznią?
Do tej pory Rikke myślała, że Isern niesie po prostu kostur podróżny, który zrządzeniem losu ma na jednym końcu pokrowiec z jeleniej skóry. Nie podobała jej się myśl, że pod tym pokrowcem kryje się ostrze – zwłaszcza takie, które w przeszłości tkwiło w tyłku jakiegoś nieszczęśnika.
– Od tamtej pory kilkakrotnie wymieniałam drzewce, ale...
Isern stanęła w miejscu, mrużąc oczy i unosząc wytatuowaną rękę.
Rikke słyszała tylko szept gałęzi, kap, kap, kap topiącego się śniegu i ćwir, ćwir ptaków na puszczających pączki drzewach. Nachyliła się w stronę Isern.
– Co się...
– Nałóż strzałę na cięciwę i spróbuj ich zagadać – odparła szeptem Isern.
– Kogo?
– Jeśli ci się nie uda, pokaż im zęby. Masz ładne zęby.
Isern zbiegła ze ścieżki i wpadła między drzewa.
– Zęby?! – syknęła jeszcze Rikke, ale ulotny cień Isern zniknął już w gęstwinie.
W tej samej chwili usłyszała męski głos:
– Na pewno dobrze idziemy?
Niosła łuk, bo miała nadzieję zapolować na sarnę albo jelenia. Zrzuciła go teraz z ramienia, niezdarnie wyciągnęła strzałę z kołczana, omal jej nie upuściła i cudem zdołała nałożyć na cięciwę, chociaż jej ramieniem wstrząsnęła cała seria nerwowych tików.
– Kazali nam szukać w lesie. – Inny głos, ostrzejszy, niższy, straszniejszy. – Czy to wygląda jak las?
W panice sprawdziła, czy przez pomyłkę nie wyjęła delikatnej strzały na wiewiórki, ale nie: to była porządna strzała, z szerokim grotem.
– Puszcza, powiedziałbym.
Śmiech.
– A jaka to różnica, psiakrew?
Zza zakrętu wyszedł stary mężczyzna. Trzymał w ręce kij podróżny. Kiedy go opuścił, czubek zalśnił metalicznie w cętkowanym leśnym świetle i Rikke zdała sobie sprawę, że to nie żaden kij, tylko włócznia. Niepokój rozlał jej się z nasady karku i sięgnął cebulek włosów.
Było ich trzech. Stary miał taką minę, jakby nic w tej eskapadzie nie było jego pomysłem. Za nim szedł nerwowy chłopak z tarczą i krótkim toporem. Pochód zamykał wysoki brodacz z posępnym wyrazem twarzy.
Brodaty dryblas wyjątkowo się Rikke nie podobał.
Jej ojciec zawsze powtarzał, żeby nie celowała do ludzi z łuku, jeśli nie zamierza ich zastrzelić, więc naciągnęła łuk do połowy i skierowała go w dół.
– Lepiej się zatrzymajcie – powiedziała.
Stary wybałuszył oczy.
– Dziewczyno... Masz kółko w nosie!
– Zdaję sobie z tego sprawę. – Dotknęła kółka czubkiem wysuniętego języka. – Trzyma mnie na uwięzi.
– Żebyś nie pobłądziła?
– Moje myśli na pewno by mogły.
– To złoto? – zapytał chłopak.
– Miedź – skłamała. Złoto ma skłonność do przemieniania spotkań nieprzyjemnych w śmiertelne.
– A ta farba?
– Znak krzyża to dobry symbol, ukochany przez księżyc. Lewe oko nosi dar długiego oka; krzyż pomaga mu przeniknąć mgły przyszłości. – Odwróciła lekko głowę i splunęła sokiem z chaggi, nie spuszczając wzroku z intruzów. – Być może – dodała, bo nie była pewna, czy krzyż spełnia jakąkolwiek rolę poza tym, że nocą rozmazuje się na poduszce, jeśli zapomni się go zmyć przed snem.
Nie ją jedną gryzły wątpliwości.
– Jesteś obłąkana? – burknął dryblas.
Westchnęła. Nie pierwszy raz mierzyła się z tym pytaniem.
– Wiecie, jak to jest: o jednym powiedzą, że czub, o innym, że ma niezwykłą osobowość.
– Byłoby miło, gdybyś schowała ten łuk – powiedział stary.
– Mnie pasuje tak jak jest – odparła.
Znów skłamała. Łuk kleił się do spoconych dłoni, ramię zaczynało boleć z wysiłku, jakiego wymagało utrzymywanie na wpół napiętej cięciwy, a w dodatku w karku łapał ją skurcz, który groził przypadkowym wypuszczeniem strzały.
Chłopak też jej chyba nie ufał, że nie strzeli, bo zerkał na nią sponad górnej krawędzi tarczy. Dopiero teraz zauważyła, co jest na niej namalowane.
– Masz wilka na tarczy – powiedziała.
– Znak Stoura Zmierzchuna – warknął dryblas.
W jego głosie zabrzmiała nuta dumy. Rikke zwróciła uwagę, że i on nosi na tarczy symbol wilka, tyle że zniszczony i starty niemal do żywego drewna.
– Jesteście ludźmi Zmierzchuna? – Strach spłynął jej do żołądka. – Co tu robicie?
– Polujemy na Wilczarza i jego dupolizów. Zamierzamy odzyskać Uffrith. Należy do Północy.
Zaciśnięte na łęczysku knykcie Rikke zbielały.
– Mowy nie ma, kurwa!
– Nie powstrzymasz tego. – Stary wzruszył ramionami. – Musisz sobie odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: czy chcesz dorastać wśród zwycięzców, czy trafić do błota z pokonanymi.
– Zmierzchun to największy wojownik od czasów Krwawej Dziewiątki! – miauknął młodziak. – Odbije Angland i wypędzi Unię z Północy!
– Unię? – Rikke spojrzała na wilczy łeb fatalnie namalowany na fatalnie wykonanej tarczy. – Wilk zjadł słońce – wyszeptała.
– Ona jest popieprzona. – Dryblas ruszył do przodu. – Rzuć ten...
Sapnął przeciągle, coś wydęło mu koszulę na piersi, błysnęła stal.
– Oj... – stęknął i osunął się na kolana.
Chłopak się odwrócił.
Strzała Rikke trafiła go w plecy, tuż pod łopatką.
Teraz to ona mruknęła „oj”. Wcale nie była pewna, czy zamierzała wypuścić pocisk.
Błysk metalu, coś szarpnęło głową starego i grot włóczni Isern rozpruł mu gardło. Wypuścił z rąk własną włócznię i wyciągnął nieporadne palce w stronę napastniczki.
– Ćśś... – Isern odtrąciła jego dłoń i wyszarpnęła ostrze z rany.
Trysnęła posoka. Stary wił się jeszcze przez chwilę na ziemi i obmacywał wielgachną ranę, jakby mógł powstrzymać krwawienie. Chciał coś powiedzieć, ale nie nadążał z odpluwaniem krwi. W końcu znieruchomiał.
– Zabiłaś ich.
Rikke była rozpalona. Czerwone kropelki zbryzgały wierzch jej dłoni. Dryblas leżał na brzuchu, przesiąknięta koszula na jego plecach pociemniała.
– Tego ty zabiłaś – zauważyła Isern.
Chłopak – na klęczkach – posapywał i skamlał cicho, usiłując dosięgnąć sterczącego mu z pleców drzewca strzały, chociaż Rikke nie miała pojęcia, co zamierzał zrobić, gdyby udało mu się dotknąć go czubkami palców. On pewnie też tego nie wiedział.
Tylko Isern zachowała przytomność umysłu: schyliła się i spokojnie wyjęła mu nóż zza pasa.
– Miałam nadzieję zadać mu parę pytań, ale ze strzałą w płucu dużo nam nie powie.
Jakby na dowód słuszności jej słów zakaszlał, splunął krwią na dłoń i szeroko otwartymi oczami spojrzał na Rikke. Sprawiał wrażenie lekko urażonego, jakby jej słowa go zraniły.
– Trudno – powiedziała Isern – nie można mieć wszystkiego.
Rikke aż podskoczyła, słysząc trzask, z jakim wbiła nóż w ciemię chłopaka. Przewrócił oczami, wierzgnął jedną nogą, wygiął plecy w łuk.
Pewnie wyglądała podobnie podczas swoich napadów. Dostała gęsiej skórki. Chłopak osunął się bezwładnie na ziemię. Pierwszy raz widziała, jak ginie człowiek. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie była pewna, co powinna w tej chwili czuć.
– Nie wyglądali bardzo groźnie – zauważyła.
– Jak na dziewczynę, która usiłuje przebić wzrokiem mgły skrywające przyszłość, jesteś kompletnie ślepa na teraźniejszość – odparła Isern zajęta już przeszukiwaniem kieszeni starego. Język wysunął jej się przez szparę między zębami. – Jeżeli będziesz czekać, aż zaczną groźnie wyglądać, będzie po ptokach.
– Mogłyśmy dać im szansę.
– Na co? Żeby odesłali cię do błota? Albo zawlekli do Stoura Zmierzchuna? Facet ma kurewską reputację; obcierające spodnie na pewno byłyby najmniejszym z twoich zmartwień. – Złapała starego za nogę i zwlekła ze ścieżki w gąszcz, po czym rzuciła za nim jego włócznię. – A może chciałaś ich zaprosić do wspólnego tańca w lesie? Mogłybyśmy wpleść sobie kwiaty we włosy i przekonać ich do siebie moimi pięknymi słówkami i twoim ślicznym uśmiechem.
Rikke splunęła sokiem z chaggi i otarła podbródek, patrząc, jak krew wsiąka w ziemię wokół roztrzaskanej głowy chłopaka.
– Nie sądzę, żeby mój uśmiech coś zmienił, i jestem pewna, że twoje słówka zdałyby się na nic.
– W takim razie nie miałyśmy innego wyboru, jak ich zabić, prawda? Twój problem polega na tym, że masz zbyt wielkie serce.
Isern kościstym palcem dziabnęła Rikke w pierś.
– Auć! – Rikke cofnęła się o krok, zasłaniając się ramionami. – To bolało!
– Masz zbyt wielkie serce, dlatego czujesz każde ukłucie i uderzenie. Musisz utwardzić serce na kamień. – Isern grzmotnęła się pięścią w pierś, aż paliczki w jej naszyjniku zagrzechotały. – Księżyc kocha okrucieństwo. – Jakby dla podkreślenia swoich słów schyliła się i przeciągnęła martwego chłopca w krzaki. – Wódz musi być twardy, żeby inni nie musieli tacy być.
– Wódz czego? – mruknęła Rikke, rozmasowując obolałą pierś.
W tej samej chwili poczuła woń dymu, dokładnie tak jak we śnie. Jak przyciągana nieodpartą siłą, ruszyła ścieżką przed siebie.
– Ej! – zawołała za nią Isern, żując wyjęty z należącego do dryblasa worka podróżnego kawałek suszonego mięsa. – Pomóż mi z tym bydlakiem!
– Nie – wyszeptała Rikke. Zappach dymu przybierał na sile, a wraz z nim wzmagał się jej niepokój. – Nie, nie, nie.
Wypadła z leśnego półmroku na zimne światło dnia, zrobiła jeszcze dwa chwiejne kroki i zatrzymała się. Łuk zwisł luźno w jej bezwładnej dłoni.
Poranna mgła dawno się ulotniła i ponad szachownicą świeżo obsianych pól wzrok sięgał daleko, aż po przyciśnięty do szarego morza i otoczony szarymi murami Uffrith. Uffrith, w którym stał stary dom ojca z mizernym ogródkiem na tyłach. Bezpieczny, nudny Uffrith, w którym urodziła się i wychowała.
Tyle że teraz ten Uffrith płonął, tak jak widziała to we śnie. Powoli zwiewany nad niespokojne morze wielki słup czarnego dymu wzbijał się nad miastem i przesłaniał niebo.
– Na pamięć poległych... – wychrypiała.
Isern wyszła spomiędzy drzew z włócznią przerzuconą w poprzek ramion i szerokim uśmiechem na twarzy.
– Wiesz, co to znaczy?
– Wojna? – wyszeptała ze zgrozą Rikke.
– To też. – Isern zbyła jej słowa machnięciem ręki. – Ale najważniejsze, że miałam rację! – Grzmotnęła Rikke w plecy z taką siłą, że omal jej nie przewróciła. – Naprawdę masz długie oko!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Jak zawsze czworgu ludziom, bez których...
Bren Abercrombie, którą oczy pieką od czytania tej książki;
Nickowi Abercrombiemu, którego uszy bolą od słuchania o niej;
Robowi Abercrombiemu, którego palce bolą od przewracania stronic;
Lou Abercrombie, którą ręce bolą od podtrzymywania mnie na duchu.
A następnie serdeczne podziękowania dla:
wszystkich cudownych i utalentowanych ludzi w brytyjskich wydawnictwach, którzy przez lata pomagali mi skierować cykl Pierwszego Prawa do czytelników, w tym dla Simona Spantona, Jona Weira, Jen McMenemy, Marka Staya, Jona Wooda, Davida Shelleya, Katie Espiner i Sarah Benton. A potem dla wszystkich tych, którzy pomogli mi stworzyć, wydać, rozpropagować, przetłumaczyć i nade wszystko sprzedać moje książki, gdziekolwiek żyją na tym świecie;
artystów odpowiedzialnych za to, że nadal prezentuję się z klasą: Didiera Graffeta, Dave’a Seniora, Laury Brett, Lauren Panepinto, Raymonda Swanlanda, Tomása Almeidy;
redaktorów za oceanem: Lou Andersa, Devi Pillai, Bradleya Englerta i Billa Schafera;
czempionów z kręgu: Tima i Jen Millerów;
człowieka o tysiącu głosów: Stevena Paceya;
Roberta Kirby’ego za to, że zatrzymał wilki po właściwej stronie drzwi;
wszystkich pisarzy, których ścieżki przecięły się z moją w Internecie, w barze albo w pokoju pisarskim i którzy mi pomogli, wspierali mnie, rozśmieszali i podsuwali mi mnóstwo pomysłów wartych podkradzenia – wiecie, o kim mówię;
i na końcu, ale przede wszystkim:
wielkiemu machineusowi – Gillian Redfearn. Bo w głębi ducha każdy Jezal wie, że bez Bayaza jest gówno wart.